Laura Lee Guhrke
Symfonia miłosna
Zangielskiegoprzełożyła
Anna Wojtaszczyk
POLNORDICA
Otwock
Prolog
Londyn
1827
Jeszcze trochę, a do reszty postrada zmysły. Żeby szlag
trafił ten hałas, ten dręczący skowyt. Świdrujący w uszach
dźwięk palił mu mózg niczym ogień, nieprzerwanie, upor-
czywie, powoli doprowadzając go do obłędu. Gdyby tylko
udało się ten hałas uciszyć. Ale on nigdy nie milkł.
Dylan Moore odrzucił z przekleństwem prześcieradło
i wstał z łóżka. Przeszedł nago przez sypialnię i rozsunął
ciężkie brokatowe zasłony, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Nie-
bo było czarne jak smoła, co oznaczało, że północ już minę-
ła, a do świtu daleko. Pustą ulicę w dole oświetlała stojąca na
rogu latarnia. Wszędzie poza jego umysłem panowała cisza.
Wpatrywał się w świat za oknem, nienawidząc każdego czło-
wieka w Londynie, który w przeciwieństwie do niego mógł
cieszyć się snem.
Jego kroki obudziły kamerdynera w garderobie. Phelps
wszedł do sypialni i zapalił trzymaną w dłoni świecę.
- Znowu nie może pan spać, sir?
- Tak. - Dylan gwałtownie zaczerpnął tchu. Minęły już
trzy miesiące. Ile jeszcze nocy może to trwać, jak długo będzie
sypiał tylko po kilka minut? Krew pulsowała mu w skroniach,
bolesny protest przeciw niemilknącemu hałasowi oraz brako-
wi odpoczynku. Oparł się czołem o okno, walcząc z pokusą,
by przebić głową szybę i skończyć z tą męczarnią.
- Mamy laudanum, które przepisał doktor Forbes... -
Kamerdyner zawahał się, kiedy Jego pan odwrócił się do nie-
go z wściekłym wyrazem twarzy, ale szczefa troska kazała
mu obstawać przy swoim. - Może powinienem przygotować
następną dawkę?
- Nie. - Myśl, że miałby leżeć w łóżku i czekać, aż opiat
zadziała, była nie do zniesienia. Dylan odwrócił się od okna,
minął kamerdynera i ruszył do garderoby. - Wychodzę.
- Obudzę Robertsa i każę mu podprowadzić powóz
przed dom.
- Nie chcę powozu. Idę na przechadzkę.
- Sam, panie?
- Sam.
Phelps na pewno nie uważał, by spacerowanie w pojedyn-
kę po Londynie w środku nocy było dobryni pomysłem, ale
z jego twarzy nie dawało się nic wyczytać. Dylan był czło-
wiekiem, który robił, co chciał; nie służącemu kwestionować
sensowność takiego postępowania.
- Słucham, sir - powiedział i zaczął pomagać swojemu pa-
nu się ubierać.
W dziesięć minut później Phelps wrócił do łóżka. Moore
tymczasem zszedł po schodach, oświetlając sobie drogę
przez pogrążony w mroku dom niesioną w ręce świecą.
Wszedł do gabinetu, podszedł do biurka i wysunął szufladę.
Przez chwilę wpatrywał się w pistolet, potem go podniósł.
Bogato odziany mężczyzna, który po nocy włóczy się sa-
motnie po mieście, aż się prosi o kłopoty, mądrze będzie za-
pewnić sobie jakąś ochronę. Naładował broń, wsunął, ją do
kieszeni długiej czarnej opończy i opuścił gabinet. Kiedy po
drodze do drzwi frontowych mijał pokój muzyczny, coś ka-
zało mu się zatrzymać. Może naprawdę potrzebuje czegoś
innego, a nie spaceru, by oderwać myśli od ciągłego skowy-
tu. Zawahał się, potem skręcił i wszedł do środka.
Przed wypadkiem spędzał w pokoju muzycznym wiele
godzin dziennie. Jedna chwila nieostrożności, upadek z ko-
nia, uderzenie głową o głaz i wszystko się zmieniło. Minęły
dwa dni, zanim ucho przestało mu krwawić, a dwa tygodnie,
zanim doszedł do siebie po wstrząsie mózgu. Miał jednak
nadzieję, że z czasem dzwonienie w uszach ustąpi. Kiedy po-
czuł się trochę lepiej, co rano udawał się do tego pokoju, jak-
by miał pracować. Zasiadał przy fortepianie, udając, że nic
złego się nie stało, wmawiając sobie raz za razem, że to tyl-
ko chwilowa niedyspozycja, że nie stracił talentu, że jeżeli
tylko spróbuje, znowu będzie mógi komponować. Wreszcie
w rozpaczy poddał się i od tamtej chwili nie przekroczył
progu pokoju muzycznego.
Podszedł powoli do olbrzymiego fortepianu marki Broad-
wood, patrząc, jak płomień świecy odbija się w lśniącym,
orzechowym skrzydle. Może w ciągu ostatnich trzech mie-
sięcy nastąpiła jakaś czarodziejska przemiana i kiedy położy
dłonie na klawiszach, muzyka napłynie znowu. Co tam,
przynajmniej spróbuje. Wetknął świecę w rzeźbiony orze-
chowy świecznik, uniósł klapę i usiadł na ławce.
Przez długą chwilę wpatrywał się w klawisze, potem prze-
biegł po nich palcami. Zabrzmiały dźwięki menueta, pierw-
szej kompozycji Dylana. Całkiem niezły utwór jak na sied-
mioletniego chłopca, przyznał. Przez dwadzieścia lat, które
od tamtego czasu upłynęły, stworzył dziewiętnaście symfo-
nii, dziesięć oper i tak wiele koncertów, walców i sonat, że
w żaden sposób nie zdołałby ich zliczyć. Już kiedy się uro-
dził, był bogaty, muzyka pozwoliła mu zdobyć jeszcze wię-
cej pieniędzy, a na dodatek także sławę i poklask krytyków.
Nie przywiązywał jednak do tego wagi. Muzyka była jego
miłością.
Rzucił okiem na zabazgrany papier nutowy; wpatrywał
się we własne pismo, jakby było pismem kogoś obcego. To
nuty Valmonta, jego ostatniej kompozycji, opery, opartej na
skandalicznej powieści Liaisons Dangereuses. Ukończył to
dzieło na dzień przed katastrofalną przejażdżką po Hyde
Parku.
Napisał całą operę w niespełna tydzień. Komponowanie
przychodziło mu z ogromną łatwością. Melodie dzwięczały
w jego myślach od urodzenia; swobodne przelewanie ich na
papier było darem, który uważał za rzecz oczywistą. Z całą
brutalnością uświadomił sobie nagle, jaka jest prawda.
11
Valmont jest ostatnią kompozycją, którą stworzył, ostatnim
dziełem, jakie kiedykolwiek napisze. Może by to wreszcie
przyjął do wiadomości? Nie potrafi już słyszeć muzyki.
Zagłusza ją skowyt rozbrzmiewający w jego giowie.
Czterech różnych lekarzy powiedziało mu, że uszkodze-
nie jest trwałe, że ma szczęście, iż w ogóle jeszcze słyszy, że
do hałasu się przyzwyczai. Dylan z furią uderzył palcami
w klawisze, po czym wstał. Komponowanie było pasją jego
życia, celem istnienia. Teraz utracił ten dar. Nigdy się z tym
nie pogodzi.
Zdmuchnął świecę i wyszedł z domu. Miasto spowiła gę-
sta mgła, przekleństwo londyńskiej zimy. Sunął przez opary,
koncentrując uwagę na postukiwaniu butów o bruk. Szedł,
nie wybierając świadomie kierunku, gdy nagle zdał sobie
sprawę, że stoi przed Palladium na Charing Cross.
Ta niegdyś popularna sala koncertowa dawno już oddała
palmę pierwszeństwa wystawnemu i wykwintnemu Covent
Garden. Właściciela niezbyt interesowało odzyskanie przez
Palladium pozycji sprzed dziesięciu lat, kiedy to sława tego
przybytku była u szczytu i kiedy Dylan dyrygował tu swoją
pierwszą symfonię. Obecnie z sali nieczęsto korzystano.
Moore nie mógł powstrzymać ponurego uśmiechu, dostrze-
gając ironię sytuacji. Jakże to wspaniale do siebie pasuje:
była sala koncertowa dla byłego kompozytora.
Spod dwuskrzydłowego frontowego wejścia sączyło się
słabe światło. Dylan zmarszczył brwi. Dlaczego o tej godzi-
nie w budynku miałyby palić się lampy? Nacisnął klamkę
i przekonał się, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Wszedł
do środka.
- Czy jest tu kto? - zawołał; jego głos odbił się echem od
ścian i ucichł bez odpowiedzi. Moore przemierzył szeroki
hol i przeszedł pod jednym z łuków, które prowadziły na
widownię. W migotliwym blasku oświetlających estradę
lamp dostrzegł na podłodze mop i wiadro, ale ani żywej
duszy.
Zawołał znowu, nadal jednak nikt nie odpowiadał. Prawdo-
podobnie sprzątaczka zapomniała, wychodząc, zgasić lampy
12
i zamknąć drzwi na klucz. To, że zapomniała zamknąć drzwi,
było przewinieniem wybaczalnym, ponieważ w budynku nie
było czego kraść. Skoro nikt tu nad niczym nie pracował, nie
trzymano tu rekwizytów, kostiumów ani instrumentów mu-
zycznych. Ale płonące lampy to całkiem inna sprawa. Zosta-
wione bez dozoru mogły stać się przyczyną pożaru.
Dylan ruszył przejściem, zamierzając pogasić lampy, za-
nim wyjdzie, ale kiedy dotarł do kanału dla orkiestry, zatrzy-
mał się. Kanał był pusty, tylko na podłodze leżała drewniana
batuta, którą zostawił ostatni dyrygent. Moore wpatrywał się
w nią przez chwilę, potem zszedł po stopniach na dół i pod-
niósłpałeczkę.
Potoczył batutę między dłońmi, wspominając pierwszy
koncert, który tu dyrygował, późniejsze uznanie krytyki
i swój sukces. Niebawem to wszystko się skończy. Już ludzie
zaczynali mówić o jego mrocznych nastrojach i bólach gło-
wy. A chociaż tylko czterech lekarzy i kamerdyner wiedzie-
li, co mu naprawdę dolega, miał świadomość, że nie zdoła
ukrywać tego bez końca. Przez dwadzieścia lat był płodnym
kompozytorem. Kiedy jego utwory przestaną się pojawiać,
ludzie będą wiedzieli swoje. Wkrótce tajemnicą poliszynela
stanie się fakt, że Dylan Moore, najsławniejszy kompozytor
Anglii, utracił talent.
Muzyka była jego życiem. Ogarnęła go wściekłość, że
odebrano mu to, co tak serdecznie ukochał; rzucił batutę,
która zaklekotała po drewnianej podłodze. Co pocznie bez
muzyki? Czy jest skazany na wieczną udrękę? Do końca
swoich dni ma przysłuchiwać się jednemu i temu samemu
dźwiękowi, który nigdy się nie zmieniał, nigdy nie przyci-
chał, nigdy nie ustawał?
A jednak istniał sposób, żeby go powstrzymać. Dylan po-
czuł, że ta myśl przeszywa go niczym wiatr, do szpiku kości
przejmujący chłodem, i zrozumiał prawdziwy powód, dla
którego zabrał ze sobą pistolet, a nogi same go tutaj zaniosły.
Tak właśnie powinien postąpić: umrzeć teraz, u szczytu sła-
wy, na sali koncertowej, gdzie osiągnął pierwszy sukces, za-
nim krytycy rozedrą go na strzępy, a przyjaciele - uchowaj
13
Boże - zaczną się nad nim litować. Wsunął dłoń do kieszeni
opończy i wyciągnął pistolet.
Przymknął oczy, uniósł broń i umieścił wylot lufy bezpo-
średnio pod brodą. Miał jeden cel: raz na zawsze przerwać
skowyt, który z taką monotonią wwiercał mu się w mózg.
Odbezpieczył broń. To takie proste. Jedno naciśnięcie palca,
a potem cisza. Błogosławiona, niebiańska cisza.
Muzyka zaskoczyła go. Zastygł w bezruchu. Poznał cha-
rakterystyczne, początkowe tony jednej z własnych sonat
skrzypcowych, utworu swawolnego i wesołego. Dźwięki na-
pływały z lewej strony estrady. Otworzył oczy, zerknął
w tamtym kierunku i aż się wzdrygnął, ujrzawszy młodą ko-
bietę ze skrzypcami w rękach.
Patrzył, jak rusza w jego kierunku. Idąc, nie przestawała
grać, radosne tony muzyki nie ucichły, kiedy stanęła na środ-
ku, tylko o kilka stóp od niego.
Przyglądał się jej w świetle lamp, które połyskiwało na
gęstych złocistych włosach i mosiężnych guzikach przy ciem-
nozielonej sukni. Była wysoka, szczupła, ale kształtna. A po-
nadto pełna wdzięku, kiedy tak kołysała się, grając, jakby po-
ruszana lekkim wiatrem. Odwróciła nieco twarz, przycisnęła
policzek do podbródka instrumentu i grała dla Moore'a jego
własny utwór. Grała bardzo dobrze jak na tak młodą osobę,
ale to nie biegłość skrzypaczki go zafascynowała. W jej inter-
pretacji wyczuwał wpływy folkloru z West Country, jakąś
tajemniczość, która przypomniała mu dzieciństwo w Devon-
shire oraz opowieści o leśnych nimfach, chochlikach i cza-
rach. Zawładnęły one chwilowo wyobraźnią Dylana; ręka
z pistoletem opadła.
Muzyka umilkła.
Skrzypaczka opuściła instrument, żeby spojrzeć w dół na
stojącego w kanale dla orkiestry kompozytora, a jemu aż
dech zaparło. W życiu nie widział śliczniejszej kobiety. Dys-
ponowała wszystkim, czego się zwykle wymaga od uznanej
piękności: owalną twarzą, proporcjonalnymi rysami, brzo-
skwiniową cerą, wargami, które aż prosiły się o pocałunek;
jednak to nie uroda spowodowała, że coś się w jego wnętrzu
14
skręciło, że jednocześnie poczuł słodycz i gorycz, jak przy
pierwszym kęsie posiłku.
Nie uroda, tylko oczy. Olbrzymie, o niemożliwym do
opisania jasnozielonym kolorze, tak chłodne i pełne spoko-
ju, jak trawa w cieniu wierzby. Nie znalazł w nich śladu
kokieterii, żadnego typowo kobiecego zainteresowania, pa-
trzyły spokojnie, uważnie, z odrobiną smutku. Dziewczyna
była młoda, nie miała może nawet dwudziestu lat, ale był pe-
wien, że jej oczy nawet u osiemdziesięciolatki nadal będą
piękne.
Nie odrywała wzroku od jego twarzy, lecz nic nie mówi-
ła. Powoli opuściła instrument i przez długą chwilę wpatry-
wali się w siebie. I wtedy, pomimo dręczącego skowytu, Dy-
lan usłyszał nagle coś jeszcze, jakąś melodię, która krążyła
po obrzeżach jego świadomości, pierwsze nutki nowej kom-
pozycji. Wytężał siły, by wydobyć je na pierwszy plan, ale
umykały mu, nieuchwytne jak mgła. Im bardziej się starał je
usłyszeć, tym dalej umykały. Po chwili ulotniły się całkowi-
cie i pozostał sam skowyt.
Nieznajoma przyglądała się Moore'owi jeszcze przez
chwilę, potem jej spojrzenie padło na pistolet.
- Wolałabym, żeby pan tego nie robił - powiedziała. - Je-
stem tu sprzątaczką i na mnie spoczywa obowiązek utrzy-
mania wszystkiego w porządku. Jeżeli się pan zastrzeli, będę
musiała po panu posprzątać.
Jej uwaga była tak prozaiczna, tak praktyczna i tak
sprzeczna z wszelkimi wyobrażeniami o leśnych nimfach, że
Dylan miał niemal ochotę parsknąć śmiechem.
- Wielka prawda. Ale jakim cudem sprzątaczka nauczyła
się grać na skrzypcach?
- To wszystko jest dla mnie bardzo przykre - ciągnęła
dziewczyna, nie odpowiadając na jego pytanie - bo nigdy nie
lubiłam widoku krwi. Wybuchłaby straszna awantura o pla-
my na podłodze... chyba pan wie, że krew niełatwo wywabić
z drewna, a mnie z miejsca wyrzuciliby z roboty za to, że do-
puściłam, by Dylan Moore się zastrzelił.
Mówiła jak kobieta wykształcona, co raczej nie pasowało
15
do sprzątaczki, z charakterystycznym kornwalijskim akcen-
tem. West Country. Miał więc rację. Jej głos był dźwięczny,
niski i tak delikatny, że każdego mężczyznę pobudziłby do
erotycznych marzeń. Skąd u zwykłej sprzątaczki taki głos?
- Wie pani, kim jestem - powiedział - a ja pani nie znam.
Czy już się kiedyś spotkaliśmy?
- Oczywiście, że wiem, kim pan jest. W końcu sama je-
stem muzykiem. Rok temu widziałam, jak pan dyrygował
orkiestrą w Salzburgu, więc od razu pana poznałam.
To jakiś absurd. Sprzątaczki nie bywają na koncertach
w Salzburgu ani nie grywają na skrzypcach. Na pewno tyl-
ko śni. Zanim zdążył zadać następne pytania, które pomog-
łyby mu zorientować się w sytuacji, kobieta odezwała się
znowu.
- Gdyby pan się zabił, straciłabym przez pana postępek
pracę, a bez rekomendacji nie znalazłabym następnej i nie
miałabym za co żyć. Pana śmierć przyniosłaby również cier-
pienie innym. Co z pana rodziną, pana przyjaciółmi i znajo-
mymi? Właścicielowi Palladium zostałaby na głowie bezwar-
tościowa nieruchomość, bo przecież nikt nie zechciałby
ponownie wynająć tej sali, a już z pewnością nikt nie byłby
zainteresowany jej kupieniem.
W miarę jak wyliczała konsekwencje samobójstwa Dyla-
na z dosyć oczywistym zamiarem, by obudzić w nim poczu-
cie winy, jej śliczny głos zaczął tracić dla niego swój urok.
- Pana krewni - ciągnęła - musieliby po pana śmierci żyć
nie tylko z brzemieniem rozpaczy, ale i z hańbą, jaką niesie
samobójstwo. Zapewne jednak pana zmartwienia ważniejsze
są niż ich. Jestem pewna, że konsekwencje, jakie ponieśliby
inni, nie miałyby dla pana najmniejszego znaczenia.
Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że przez niego
ucierpieliby inni, ale kryjące się za udawanym współczuciem
tej zuchwałej młodej kobiety potępienie bolało.
-To moje życie - zwrócił jej uwagę, spoglądając spode
łba. - Dlaczego nie miałbym go zakończyć, jeżeli sobie tego
życzę?
Jej twarz spoważniała jeszcze bardziej.
16
- Bo byłoby to złe.
- Co pani powie? A kimże pani jest, by prawić mi na ten
temat kazania? Moim aniołem stróżem, moją duszą, moim
zatraconym sumieniem?
- To byłoby złe - powtórzyła.
- Do cholery, kobieto, mam prawo odebrać sobie życie,
jeżeli tego chcę!
Potrząsnęła głową.
- Nie, nie ma pan prawa. Może się pan przydać do czegoś
ważnego.
Na te słowa się roześmiał, a jego ostry, nieprzyjemny
śmiech aż zadudnił w pustej sali.
- Do czego miałbym się przydać? Może do tego, by rato-
wać dziewice z opresji? - Kpił z niej, kpił z żarliwości w jej
głosie, z niewzruszonej powagi w oczach. - By zabijać smo-
ki? Do czego mógłbym się przydać?
- Nie wiem. - Podeszła na skraj estrady i zeskoczyła do
kanału dla orkiestry, lądując tuż obok Moore'a. Wetknęła
skrzypce i smyczek pod pachę, wyciągnęła rękę i objęła pal-
cami lufę pistoletu. Wysunęła go delikatnie z dłoni Dylana,
jakby wiedziała, że gdyby chciał się z nią szarpać, mógłby jej
zrobić krzywdę, a nie podejmie takiego ryzyka. Odwróciła
się i wycelowała broń w kierunku pustej widowni, zabezpie-
czyła pistolet, a potem schowała go do kieszeni w sukni.
- Dosyć czczy gest, nie uważa pani? - zbeształ ją. - Mam
w domu więcej pistoletów.
Wzruszyła ramionami.
- Każdy ma wolną wolę. Jeżeli będzie się pan znowu pró-
bował zabić, nie zdołam pana powstrzymać. Ale nie przy-
puszczam, by miał pan ponownie próbować.
Zaskoczony był rzeczowością jej tonu.
- Wydaje się pani tego bardzo pewna.
-Jestem pewna. Wystarczająco dużo o panu słyszałam, by
wiedzieć, że to do pana niepodobne. Nie naprawdę.
- Słyszała pani o mnie, czy tak? - Nie mógł się powstrzy-
mać i zadał nieuchronnie nasuwające się pytanie: - A więc ja-
kim człowiekiem jestem?
17
- Aroganckim - odpowiedziała z miejsca. - Na tyle aro-
ganckim, by wierzyć, że świat muzyki ucierpi, jeżeli pana
w nim zabraknie. Samowolnym. Opętanym. Pana praca ma
pierwszeństwo przed wszystkimi i wszystkim.
Dosyć niepochlebna opinia i brutalnie prawdziwa.
-Jest pan również bardzo silny - dodała. - Myślę, że na
tyle silny, że znajdzie pan odwagę, by żyć.
Nie wiedział, czy naprawdę tak uważa, czy też mówi to
tylko dlatego, by zachęcić go do zmiany zdania.
- Jak na sprzątaczkę bardzo dużo pani myśli.
Zignorowała jego uwagę.
- Teraz, kiedy minęła już najczarniejsza chwila, znajdzie
pan wszelkiego rodzaju wymówki, by nie kończyć swoich
cierpień za pomocą samobójstwa.
Dylanowi wcale nie było trzeba, by mówiła o jego cierpie-
niach.
- Nic pani o mnie nie wie poza tym, co się pani obiło
o uszy. Nie wie pani nawet, z jakich powodów podjąłem ta-
ką decyzję.
- Żaden powód nie jest wystarczająco dobry, by uspra-
wiedliwić samobójstwo.
Jej prawość i prostolinijność powoli zaczynały zmieniać
to, co mówiła, w irytujące kazanie.
- A opinię tę wyrobiła sobie pani po latach własnych do-
świadczeń - odpalił.
Odwróciła wzrok.
- Dlaczego? - wyszeptała, podenerwowana, niemal gniew-
na. - Dlaczego wy wszyscy musicie być tak koszmarnie udrę-
czeni?
Moore uniósł brew na to niespodziewanie pytanie i na
ton jej głosu.
- My wszyscy? - powtórzył.
- Artyści. Muzycy, aktorzy, malarze, poeci, kompozyto-
rzy. Sam pan wie, że to naprawdę nie jest konieczne.
- Jest pani muzykiem.
- Jestem kompetentną skrzypaczką, to wszystko. Nie wir-
tuozem. Nie ma we mnie geniuszu prawdziwego artysty. -
18
Odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz i Dylan wiedział, że
ta kobieta i jej oczy będą go nawiedzały w snach przez dłu-
gi jeszcze czas. - A w panu jest - dodała. - W panu wyczuwa
się wielkość.
- To wszystko należy do przeszłości. Nigdy już niczego
nie stworzę.
Nie zapytała dlaczego. Usta jej wykrzywiły się w dosyć
ironicznym uśmiechu.
- Ależ stworzy pan. Przyjdzie taki dzień.
Nie miała pojęcia, o czym mówi, lecz zanim zdążył za-
kwestionować jej punkt widzenia, odwróciła się do niego ple-
cami. Wyciągnęła skrzypce i smyczek spod pachy, wyszła po
stopniach z kanału, przystanęła na estradzie i się obejrzała.
- Proszę pogasić lampy, jak pan będzie wychodził, do-
brze?
Wróciła tam, skąd przyszła, na lewą stronę estrady. Dylan
przyglądał się, jak odchodzi. Stał jeszcze przez kilka chwil
bez ruchu, dumając nad tym, czy nie zabłąkał się w jakimś
przedziwnym śnie.
I nagle, nie wiadomo skąd, napłynęła znowu tajemnicza
melodia. Moore przymknął oczy i natężył siły, by ją dokład-
niej słyszeć. Kilka obiecujących nutek nowej kompozycji tań-
czyło prowokująco tuż poza jego zasięgiem, nie potrafił ich
pochwycić, nie mógł zapamiętać. Melodia rozpłynęła się zno-
wu w nicości. Otworzył oczy, ale kobieta, która przyniosła
mu tę chwilę muzyki w darze, zniknęła.
- Zaczekaj! - krzyknął. - Niech pani wróci!
Wspiął się po stopniach i pognał w ślad za nieznajomą, ale
nigdzie nie było jej widać. Przemierzał korytarze, wolał, od-
chylał zasłony przy każdej mijanej garderobie, jednak nie zna-
lazł jej w żadnej z nich. Dotarł do drzwi na tyłach budynku
i otworzył je; zobaczył tylko mgłę, która kłębiła się w alejce.
- Nie wiem nawet, jak się pani nazywa! - krzyknął.
Żadnej odpowiedzi. Kobieta zniknęła razem ze swoimi
skrzypcami i zabrała ze sobą dźwięczące w jego głowie nutki.
Wytężył siły, by jeszcze raz usłyszeć tę melodię, lecz skowyt
ją zagłuszył. Był znowu sam na sam ze swoim dręczycielem.
19
W daremnym geście Dylan przycisnął dłonie do uszu. Nie
zdoła rękami zdusić skowytu we własnym mózgu. Istniał tyl-
ko jeden sposób, żeby się go pozbyć, ale na to było już teraz
za późno.
Z rykiem frustracji i wściekłości rąbnął pięścią w drzwi,
niemal nie zauważając bólu. Miała rację. Stracił impet, który
pozwoliłby mu zakończyć życie, i przeklinał tę kobietę, że
odebrała mu łatwą drogę wyjścia. Teraz wiedział, że jest mu
pisane żyć w tej udręce, dopóki nie oszaleje.
Londyn
1832
Miękki puch łaskotał Grace Cheval w nos, a ona nic na to
nie mogła poradzić. Przesuwała smyczkiem po strunach
skrzypiec, starając się skupiać uwagę na allegro z L'Autunno
Vivaldiego, a nie na olbrzymim strusim piórze, które oblu-
zowało się na kapeluszu i opadło do przodu wprost na jej
policzek. Modliła się, żeby przypadkiem nie kichnąć.
Kłopoty sprawiało nie tylko pióro. W salach balowych za-
wsze było za ciepło, zwłaszcza podczas tych zatłoczonych
imprez dobroczynnych. Tym razem sprawę pogarszał jesz-
cze fakt, że był to bal kostiumowy. W grubym, aksamitnym
kubraku rozbójnika, kapeluszu z piórem i skórzanej masecz-
ce Grace czuła się, jakby zamknięto ją w piecu. Nie przery-
wając grania, potrząsnęła kilkakrotnie głową, starając się od-
sunąć strusie pióro z twarzy i nie uronić przy tym ani jednej
nutki, ale było to usiłowanie daremne. Głupie pióro z upo-
rem opadało od razu z powrotem i łaskotało ją w nos.
Vivaldi wreszcie się skończył, co przyjęła z wielką ulgą.
Pary, które jeszcze przed chwilą tańczyły kadryla, opuszcza-
ły parkiet. Grace położyła sobie skrzypce i smyczek na po-
dołku, uniosła ręce i szarpnęła za pióro. Wyrwała je, odrzu-
ciła na bok, po czym przewróciła kilka kartek, żeby znaleźć
nuty do walca Webera, który był ostatnim tańcem na ten
wieczór. Już podnosiła skrzypce, kiedy jeden z kolegów mu-
zyków pochylił się ku niej.
21
- Wyrwałaś tylko połowę - powiedział jej przyciszonym
tonem. - Druga połowa sterczy ci sztywno na głowie.
- Bzdura - odpaliła, układając skrzypce pod brodą. -
Straszny z ciebie kłamczuch, Teddy.
-Wcale nie kłamię - zapewnił młody człowiek i mocniej
wcisnął sobie laurowy wieniec Cezara na kasztanowe włosy,
a potem położył smyczek na ściskanej kolanami wiolonczeli. -
Stoi sztorcem i wygląda całkiem jak komin, tyle że puchaty.
Grace również uniosła smyczek.
- Zawsze wiem, kiedy kłamiesz. Uszy ci się robią czerwone.
Wiolonczelista zachichotał i zaczęli grać. Przez ostatnie
trzy lata Grace grała już na tak wielu balach, że znała więk-
szość opublikowanych walców na pamięć, mogła więc sobie
popatrzeć na tancerzy.
Najpierw przesunęła się obok niej królowa Elżbieta ze
swoim partnerem, Henrykiem II. Następna była Helena Tro-
jańska z mężczyzną, którego kostium składał się po prostu
z czarnego wieczorowego fraka i długiej, podbitej złotem,
czarnej peleryny. Grace natychmiast nasunęła się myśl
o faustowskim diable, Mefistofelesie. Bez wątpienia kontrast
między białą togą kobiety a ciemnym ubraniem i włosami
mężczyzny przykuwał wzrok. Kiedy, wirując, para mijała
zespół, Grace zauważyła, że tancerz ma włosy związane na
karku; dziwne, taka fryzura wyszła już z mody lata temu, cho-
ciaż pasowała do kostiumu. Mężczyzna nie nosił maski, a gdy
mignęła jej jego twarz, aż drgnęła z zaskoczenia. Skrzypce wy-
dały ostry dźwięk. Para zniknęła z pola widzenia, ale Grace
wiedziała, że się nie pomyliła.
Dylan Moore.
Nigdy nie zapomni tamtej nocy, kiedy spotkała się ze
sławnym kompozytorem, zresztą pewnie niewiele znalazło-
by się kobiet, które potrafiłyby wymazać go z pamięci. Fra-
pujący mężczyzna, wysoki, o naprawdę czarnych tęczów-
kach. Spojrzawszy mu w oczy, człowiek miał wrażenie, że
zajrzał w otchłań, której nie zdoła przeniknąć żadne światło.
Wyrazisty zarys szczęki sugerował; że jej właściciel zwykle
dostaje to, czego chce, a cyniczne wygięcie warg nasuwało
22
myśl, że szybko się potem nudzi. Był człowiekiem obdarzo-
nym zapierającym dech w piersiach geniuszem, majętnym,
o wysokiej pozycji społecznej, dysponował chyba wszyst-
kim, co życie miało do zaoferowania, a przystawił sobie lufę
pistoletu pod brodę.
Wciąż jeszcze pamiętała, jak paskudnie skurczył jej się
żołądek, kiedy przyglądała się Moore'owi zza ciężkiej aksa-
mitnej kotary w Palladium tamtej nocy, przed pięciu laty. Za-
grała wtedy na skrzypcach w nadziei, że kompozytor nie za-
głuszy melodii własnego utworu wystrzałem z pistoletu.
Już następnego dnia Etienne zabrał ją z powrotem do Pa-
ryża i więcej Moore'a nie widziała, jednak przez te pięć lat,
które upłynęły od ich dziwnego spotkania, dużo o nim sły-
szała. Od Paryża po Wiedeń, od Wiednia po Paryż, wszyscy
z zapałem omawiali najświeższe nowiny o najsławniejszym
kompozytorze Anglii. A było tych opowieści mnóstwo.
Legendy krążyły o jego burzliwym związku z aktorką,
Abigail Williams. Romans zaczął się od tego, że Dylan
w środku sztuki wyskoczył ze swojej loży w Covent Garden
i porwał Abigail ze sceny, a zakończył się, kiedy aktorka na-
kryła go w łóżku ze śliczną chińską prostytutką, którą jako-
by wygrał w karty. W ciągu tych pięciu lat, wcale się z tym
nie kryjąc, żył z pół tuzinem kobiet, wliczając w to rosyjską
tancerkę i nieślubną córkę hinduskiego radży.
Oprócz autentycznych historii rozgłaszano jeszcze plotki.
Powiadano, że upadek z konia spowodował uraz mózgu i że
kompozytor powoli popada w obłęd. Powiadano, że pije i ha-
zarduje się bez umiaru, że używa opiatów, że pali haszysz.
Powiadano, że nie sypia całymi dniami, że pojedynkował się
niezliczoną ilość razy, ale tylko na broń białą, że podczas
konnych przejażdżek pędzi na złamanie karku niezależnie od
tego, czy jest akurat na Row, czy skacze przez płoty w wiejs-
kiej rezydencji. Powiadano, że nie ma takiego wyzwania, któ-
rego by nie podjął, takiej zaczepki, którą by puścił płazem,
takiej zasady, której by nie złamał.
Moore i jego partnerka pojawili się znowu przed muzyka-
mi i Grace głęboko wciągnęła powietrze, wstrząśnięta
23
zmianami, jakie zaszły w ciągu tych pięciu lat. Kompozytor
wciąż miał szerokie ramiona i szczupłe biodra, które pamięta-
ła, oraz wysportowaną sylwetkę, ale jego oblicze się zmieniło.
Nadal przystojna twarz nosiła charakterystyczne znamiona
rozwiązłości i zaniedbania, bruzdy, które już na zawsze po-
żłobiły czoło, kąciki oczu i skraj ust, nie powinny były poja-
wić się na twarzy mężczyzny, który trzydziestkę przekroczył
zaledwie przed dwoma laty. Z iskierką gniewu Grace uświa-
domiła sobie, że plotki musiały zawierać szczerą prawdę. Ten
człowiek zawsze był trochę ekstrawagancki, ale obecny jego
wygląd świadczył, iż stał się dokładnie takim bezwstydnym li-
bertynem, jak niosły słuchy.
Grace nie wiedziała, co skłoniło Moore'a do tego, że przed
pięciu laty zastanawiał się nad samobójstwem, ale pamiętała,
jak silnie wierzyła, że nie podejmie następnej próby, i wyglą-
dało na to, że miała rację. Zamiast wybrać śmierć, postanowił
najwyraźniej używać życia i hulał na całego, jakby z każdej
chwili pragnął wycisnąć do ostatniej kropelki wszystko, co
się da.
Wbrew temu, co jej oświadczył, że nigdy już nie napisze
żadnej kompozycji, nadal tworzył. Jego opublikowaną przed
czterema laty operę Valmont, wciąż jeszcze grano w całej Eu-
ropie i Anglii. W zeszłym roku Dziewiętnasta Symfonia rów-
nież cieszyła się wielkim powodzeniem, chociaż nie okrzyk-
nięto jej takim sukcesem jak wcześniejsze dzieła. Przestał już
jednak komponować z tą niespożytą energią, co wcześniej,
a przez ostatni rok opublikował tylko jedną sonatę.
Może jest za bardzo zajęty, pomyślała, zauważając, jak
blisko siebie trzyma Helenę Trojańską w walcu, jak pochy-
la się, żeby szeptać jej coś do ucha. Skandaliczne zachowa-
nie, zwłaszcza na balu, ale pasujące do jego reputacji.
W tym momencie Moore spojrzał w jej stronę. Grace spu-
ściła wzrok na nuty, wdzięczna, że ma kapelusz, który ocie-
nia jej oczy, i maskę, która osłania jej twarz. Ucieszyła się,
kiedy podniosła powieki i zobaczyła, że kompozytor i jego
partnerka ponownie wtopili się w tłum tancerzy. Wiedziała,
że to niemądre, ale mimo to czuła przygnębienie na myśl, że
24
uratowała temu człowiekowi życie po to, by mógł tracić je
na rozpustę i ekscesy.
Walc skończył się, pary zeszły z parkietu i ruszyły do sa-
li, gdzie czekała na nie kolacja, a muzycy zaczęli pakować in-
strumenty. Chowając skrzypce i smyczek do wyściełanego
aksamitem futerału, Grace wyrzuciła Moore'a z myśli. To,
jak ten człowiek żyje i czy to życie marnuje, jest wyłącznie
jego sprawą.
Położyła nuty na skrzypcach, potem zamknęła klapę fute-
rału i pozapinała sprzączki przy skórzanych rzemykach.
Podniosła futerał za uchwyt, a wolną ręką wzięła stojak na
nuty.
- Będę czekała na ciebie i resztę w alejce na tyłach - po-
wiedziała do Teddy'ego. - Tu, na sali, jest stanowczo za go-
rąco, potrzebuję świeżego powietrza.
Teddy kiwnął głową.
-Jak będziemy następnym razem grali na balu masko-
wym, postaram się znaleźć dla ciebie wygodniejsze przebra-
nie - obiecał z szerokim uśmiechem.
- Bardzo cię o to proszę - odrzekła z zapałem Grace i od-
wróciła się. - Przynieś mi trochę ozora na zimno i szynki
z kolacji, dobrze? - rzuciła przez ramię, ruszając do drzwi. -
Oczywiście jeżeli uda ci się skutecznie przymilić się o nie do
którejś ze służących.
Opuściła salę balową, zostawiając męską część zespołu
muzycznego, by zgodnie z tradycją mogli poflirtować sobie
ze służącymi, które pomagały przy kolacji, przymówić się
o darmowy posiłek i skraść jednego czy dwa całusy. Nie sko-
rzystała z paradnych schodów, które prowadziły od fronto-
wego wejścia na salę balową, tylko przeszła na drugi koniec
korytarza. Podobnie jak służba muzykanci korzystali ze
schodów kuchennych. Zeszła na parter, potem wymknęła się
w chłodną księżycową noc.
Zaułek zapchany był stojącymi w szeregu powozami.
Grace kiwnęła głową stangretom, którzy czekali, aż trzeba
będzie zajechać przed front, kiedy przyjęcie dobiegnie końca.
Przeszła przez stajenne zabudowania na alejkę, gdzie miała
25
czekać na Teddy'ego. Mieszkał niedaleko jej własnej kwatery
w Bermondsey i odprowadzi ją bezpiecznie pod sam dom.
Oparła futerał ze skrzypcami i stojak na nuty o ceglany
mur, który oddzielał stajnie od ciągnącej się za nim ulicy,
a następnie zaczęła pozbywać się części kostiumu, w którym
już się dusiła. Zdjęła kapelusz, pozwalając, by długie, proste
włosy opadły jej na plecy, i kubrak, potem ściągnęła maskę
z oczu, zadowolona, że z całego przebrania zostały już tylko
spodnie, wysokie buty i płócienna koszula.
Pora była wiosenna, ale zima wciąż ociągała się z odej-
ściem. W uliczce dmuchał lekki, przejmujący chłodem wiatr.
Po duchocie, panującej na nadmiernie zatłoczonej sali balo-
wej, zimne powietrze przynosiło orzeźwienie. Niestety
wiatr niósł ze sobą również niemiłe zapachy Londynu. Na-
wet w Mayfair, nawet wtedy, kiedy było zimno, nie dawało
się uciec przed mieszaniną odoru znad rzeki, woni gnijących
śmieci i sadzy, którymi przesiąkło powietrze.
Odwróciwszy się, by się oprzeć plecami o mur, Grace
przymknęła oczy i wdychała z odrazą zapachy, które wiro-
wały wokół niej. Żałowała, że nie może wrócić na wieś swo-
jego dzieciństwa - do sennej atmosfery lata, szumu oceanu,
brzęczenia pszczół, zapachu róż... Niestety, nie było to moż-
liwe. Nie można się cofnąć w czasie, a dla skompromitowa-
nej kobiety nie ma powrotu do domu.
Etienne obiecywał, że pokaże jej świat, i przyrzeczenia
dotrzymał. Pomyślała o wszystkich pięknych, podniecają-
cych miastach, do których zabrał ją mąż podczas ich mał-
żeństwa. Paryż, Salzburg, Florencja, Praga, Wiedeń...
w każdej z europejskich stolic Etienne był ulubieńcem ary-
stokratycznych zamożnych patronów, a jego obrazy - ich
uwielbianą własnością.
Nie będzie już dla niej żadnego lata na wsi, żadnych róż,
żadnego domu. Zarobki handlarki pomarańczami, która gry-
wa na skrzypcach podczas przyjęć, nie pozwalały nawet na
opłacenie czynszu za maleńki pokoik i zaspokojenie głodu.
- Przyjdzie taki dzień - złożyła przysięgę nocy, wyrażając
na glos najdroższe swemu sercu marzenie - że będę miała
26
znowu dom, moją własną chatkę na wsi. Kremową - dodała -
z szaroniebieskimi okiennicami i różanym ogrodem.
- Czy mógłbym zasugerować kilka skrzynek z bławatka-
mi i pelargoniami w oknach, a do tego bluszcz?
To pełne rozbawienia pytanie przerwało jej rozmarzenie.
Grace otworzyła oczy. Zaledwie o kilka stóp od siebie zoba-
czyła charakterystyczną sylwetkę Dylana Moore'a.
- I może - dodał - jakiś kasztanowiec?
Stał pod ścianą stajni, długie włosy miał teraz rozpuszczo-
ne, peleryna opadała z jego potężnych ramion jak cień, biały
krawat lśnił między smoliście czarnymi fałdami.
- Czy pani często sama ze sobą rozmawia?
- Tylko wtedy, kiedy nie mam świadomości, że ktoś pod-
słuchuje.
Moore nie pofatygował się przeprosić.
- W końcu widzę znowu moją sprzątaczkę. - Podszedł
o krok bliżej. - Tak usilnie panią próbowałem znaleźć. Szu-
kałem wszędzie. Wróciłem do Palladium, ale porzuciła pani
posadę bez wypowiedzenia i nikt nie wiedział, dokąd się
pani udała, niczego mi o pani nie umieli powiedzieć. W każ-
dym tłumie przypatrywałem się jednej twarzy za drugą, roz-
paczliwie szukając pani. Przyglądałem się wszystkim szoru-
jącym podłogi kobietom. Wpatrywałem się w każdego
skrzypka, którego spotkałem. Dowiadywałem się nawet
w Gildii Muzyków. A wszystko nadaremnie.
- Dlaczego pan mnie szukał?
- Żeby powiedzieć pani, jak bardzo pani nienawidzę,
oczywiście.
Słowa te zostały wypowiedziane lekkim tonem, ale Grace
wyczuwała, że Moore mówi serio.
- Nienawidzi mnie pan? - powtórzyła. - Ale ja. uratowa-
łam panu życie!
- Żeby pani wiedziała, jak ja panią za to przeklinałem. - Po-
stąpił krok do przodu, wynurzając się z ciemności w blask
świecącej zza jej pleców latarni ulicznej. - Niekiedy - ciągnął -
usiłowałem przekonać sam siebie, że tylko wyczarowałem pa-
nią we śnie, że jest pani fantazją, zrodzoną z mojej najgłębszej
27
tęsknoty, i że nigdy już nie zobaczę pani, ponieważ pani nie
istnieje. Nigdy nie udało mi się tego zaakceptować. Tak
strasznie chciałem, żeby była pani prawdziwa. I chociaż się
usilnie starałem, nadal nie potrafiłem pani nienawidzić, mimo
że uratowała mi pani życie wbrew mojej woli.
-Ale teraz, po upływie czasu, czy nie cieszy się pan, że
pan przeżył?
- Cieszyć się? Na Boga, nie! - Grace przestraszyła się na
gwałtowność odpowiedzi Moore'a, który opuścił głowę i przy-
cisnął do niej dłonie, jakby go bolała. - Na Boga, nie.
W jego głosie brzmiało prawdziwe cierpienie. Patrząc na
kompozytora, Grace poczuła, jak serce jej ściska się z żalu;
bezlitośnie stłumiła współczucie.
Artyści.
Mąż wyłudził od niej tyle współczucia, że go niewiele po-
zostało. Artyści nie potrafili jej już zauroczyć swoją udręką.
- Biedaczysko - mruknęła. - Bogactwo, sława, koneksje,
sukces, uroda i talent. Ależ pan musi cierpieć.
Moore uniósł głowę, wstrząsając długimi włosami jak nie-
spokojny ogier, kiedy jednak przemówił, w jego głosie sły-
chać było znowu nonszalancję.
-Ależ ja naprawdę cierpię, madame. Życie jest takie sa-
kramencko wyczerpujące.
Grace prychnęła z dezaprobatą.
- Nie mam co do tego wątpliwości, zważywszy na to, ja-
ki jest pański osławiony już sposób na spędzanie dni i nocy.
- A więc zwróciło to pani uwagę?
Chyba się ucieszył z tego odkrycia, co znowu ją rozgniewało.
- Na tyle, by zorientować się, że żyje pan tak, jakby pan
sobie życzył śmierci, sir. Może się pan śmiać, jeżeli pan chce,
lecz ja nie widzę w tym niczego zabawnego. Jeżeli myliłam
się co do pana, jeżeli nadal wolałby pan umrzeć, to co pan tu
teraz robi, stojąc i rozmawiając ze mną? - Była już tym zmę-
czona, zmęczona próbami przemówienia do rozumu męż-
czyźnie o temperamencie artysty. Uciekła z tego więzienia
dawno temu. - Przecież łatwo jest się zabić. Dlaczego pan po
prostu tego nie zrobił?
28
- Przez panią! - odparł Moore z taką pasją, że Grace się
spłoszyła. Postąpił szybko kilka kroków w jej stronę. - Czy
pani jeszcze nie zrozumiała? Przez panią.
Oparł ręce o mur po obu jej stronach, uniemożliwiając
ucieczkę. Grace zesztywniała, czując nagłą trwogę. Przywar-
ła plecami do twardej ściany i uniosła brodę, by spojrzeć
kompozytorowi prosto w twarz. Zza ogrodzenia padało na
nich światło latarni ulicznej i w jego złocistym blasku oczy
Moore'a były jak nocne niebo bez gwiazd.
- Nie może pan przypisywać mi odpowiedzialności za pa-
na życie albo śmierć, sir.
- Nie mogę? - Pochylił się niżej, tak blisko, że w wieczor-
nym chłodzie jego ciepły oddech pieszczotliwie musnął jej
policzek. - Pani... pani twarz, pani głos, pani oczy... dobry
Boże, te pani oczy. Muzyka, która panią otacza. Prześlado-
wały mnie przez całe pięć lat. Nadzieja, że któregoś dnia
znowu panią odnajdę, że usłyszę znowu tę muzykę... ta na-
dzieja umożliwiała mi przetrwanie kolejnych dni, jednego
po drugim.
- Ja? - Grace potrząsnęła głową, oszołomiona. - Dlaczego
ja? Jaka muzyka?
Moore cofnął się odrobinę, lecz nie odpowiedział. Zza
muru dobiegało głuche dudnienie przejeżdżających ruchliwą
ulicą pojazdów, a oni wpatrywali się w siebie w milczeniu.
Grace ledwo ośmielała się oddychać, nie do końca pewna, co
ten człowiek zrobiłby, gdyby się poruszyła. Pozwoliła, by
wiosenny wiatr nawiał jej jasne pasemko włosów na twarz.
Moore uniósł dłoń, żeby odsunąć je, zanim Grace zdąży
to zrobić, i coś się w nim zmieniło. Napięcie odpłynęło z je-
go ciała, a wyraz twarzy złagodniał, aż pojawiła się na nim
czułość, jakiej wcześniej tam nie było.
-Jest pani taka śliczna, jak pamiętałem - wyszeptał, mus-
kając knykciami jej policzek. - Taka śliczna.
Sposób, w jaki to powiedział, wytrącił Grace z równowa-
gi, poczuła coś zupełnie nieoczekiwanego, coś, co jej zdaniem
dawno już w niej umarło. Pożądanie. Ożyło znowu w jednej
chwili, obudzone pieszczotą męskiej dłoni.
29
Gwałtownie wciągnęła powietrze, starając się nad sobą
zapanować, ale daremnie. Miała wrażenie, że po długotrwa-
łym chłodzie mrocznej zimy jej ciało przenikają ciepłe pro-
mienie słońca. Zapomniała, jak to jest - zapomniała, jakie
uczucia budzi dotyk mężczyzny. Kiedy Dylan przesunął
czubkami palców po jej twarzy i wetknął pasemko włosów
znowu za ucho, mało brakowało, a byłaby wtuliła twarz
w jego dłoń i ją pocałowała. Mało brakowało.
- Czego pan po mnie oczekuje? - zapytała, starając się za-
chować resztki rozsądku, ale ciepło bijące od ciała Moore'a
i uwolnione nagle uczucia skutecznie to utrudniały. - Czy
pan próbuje mnie uwieść?
- Uwieść panią? - powtórzył z namysłem, przesuwając
czubeczkiem palca tam i z powrotem po krzywiźnie jej
ucha. - Nie potrafię wymyślić, co przyniosłoby mi więcej ra-
dości. Uderza mi pani do głowy jak wino.
- Jest pan pełnym temperamentu mężczyzną, nieprawdaż? -
Grace zamierzała odwrócić głowę, ale Moore uniemożliwił
jej to, wsunąwszy palce w jej włosy. Nadal więc wpatrywała
się w niego, w te ciemne, namiętne oczy i zmysłowe usta.
Wiedziała, że to absurdalne, by mężczyzna praktycznie jej
nieznany mógł doprowadzić ją do takiego stanu, że czuła się
miękka i ciepła jak czekoladka na słońcu. Powinna dać nura
pod jego ramieniem i rzucić się do ucieczki, ale nie była w sta-
nie się ruszyć. - Co za bzdura - zakpiła, lecz głos jej brzmiał
nisko i ochryple, jak głos kobiety, którą ktoś właśnie, ku jej
radości, uwodzi. - Pan mnie nawet nie zna.
- Mam takie uczucie, jakbym panią znał. - Opuszkiem
kciuka Dylan pieścił jej skroń. - Słyszę muzykę, kiedy na pa-
nią patrzę.
Grace niemal prychnęła śmiechem. Co za banał. Z pewno-
ścią takiego mężczyznę stać na więcej.
- Oczywiście, słyszy pan.
Odniosła wrażenie, że po tych kpiących słowach coś
w nim buchnęło płomieniem. Moore poruszył się znowu,
odchylił jej głowę do tyłu, naparł na nią całym ciałem i przy-
cisnął do muru. Serce Grace przyspieszyło, a ona poczuła, że
30
wszystko w niej zaczyna drżeć. Nie z lęku, zorientowała się
z pewnym zasmuceniem, ale w radosnym oczekiwaniu. Nic
dziwnego, że Dylan Moore brał do łóżka tyle kobiet. Z wiel-
kim talentem umiał je tam prowadzić.
Kompozytor pochylił głowę i, zanim Grace zdążyła się za-
stanowić, już rozchylała usta, by przyjąć jego pocałunek. A był
to zmysłowy pocałunek, od którego rozdygotało się całe jej
ciało, przyniósł rozkosz tak zaskakującą, że aż krzyknęła.
Dylan pieścił jej język swoim, pogłębiał pocałunek. Ciało
Grace poruszało się, jakby obdarzone własną wolą. Chwyci-
ła w garście brzegi czarnej peleryny, wspięła się na palce i od-
powiedziała na pocałunek z takim żarem, tak ochoczo jak ja-
kaś nierządnica. Już od tak dawna nie czuła się w ten sposób.
Od tak dawna nie łaknęła pocałunku mężczyzny, jego piesz-
czot, jego ciała. Całą sobą czuła w tym momencie, że żyje.
Puściła pelerynę Moore'a i splotła mu ręce na karku, przy-
wierając mocniej do twardego jak mur torsu.
Kompozytorowi wydarł się z gardła chrapliwy, namiętny
odgłos. Jego lewa ręka wysunęła się z włosów Grace i nie-
ustępliwie ześlizgiwała się w dół przez obojczyk na pierś. Za-
trzymała się tam tylko na sekundę, na tyle, żeby przez lnia-
ną koszulę poczuć łomotanie serca pod czubkami palców,
po czym zsunęła się niżej i spoczęła na talii. Dylan odciągnął
Grace od muru i objął ramionami, a potem szarpnął w górę,
unosząc z ziemi, tak że przywarli do siebie biodrami.
Czyste szaleństwo.
Grace odwróciła twarz, by przerwać pocałunek, zadysza-
na. Zsunęła ręce z jego karku, ale Moore jej nie puścił. Na-
dal przyciskał ją mocno do siebie, muskając wargami jasne
włosy. Stopy Grace dyndały o kilka cali nad ziemią. Za nic
nie dało się ignorować twardego dowodu podniecenia kom-
pozytora. Grace czuła się do głębi zażenowana tym, że po-
zwoliła postawić się w takiej sytuacji mężczyźnie, którego
prawie nie znała, mało tego, mężczyźnie, który - jak sam
przyznawał - jeszcze nie tak dawno jej nienawidził. Podnios-
ła oczy i spojrzała mu w twarz, starając się poskromić roz-
budzone zmysły.
31
- Niech mnie pan puści.
Rozluźnił uchwyt, ale tylko na tyle, by mogła się zsunąć
w dół i butami uderzyć o ziemię.
- Kiedy panią po raz pierwszy zobaczyłem, usłyszałem
w myślach muzykę. Kiedy ponownie zobaczyłem panią na
sali balowej, poznałem panią po muzyce. Mimo tej śmiesz-
nej maseczki i kapelusza, mimo walca Webera i zgiełku gło-
sów wiedziałem, że to pani, dzięki muzyce, którą słyszałem
w myślach.
-Jest pan kompozytorem - rzuciła pośpiesznie, niemal
bez tchu. - Pewnie słyszy pan muzykę przez cały czas. Jakie
to może mieć znaczenie? - Oparła dłonie na jego piersi, pró-
bując go od siebie odepchnąć, i wyczuła pod palcami twarde
mięśnie.
Równie dobrze mogłaby próbować odepchnąć od siebie
ścianę, Moore ani drgnął.
- Większe, niż może pani sobie wyobrazić.
Obejmujące ją ramię zaczęło zwalniać uścisk, gdy pełen
oburzenia męski głos wdarł się do ich rozmowy.
- Niech się pan od niej odsunie!
Grace wyjrzała zza Moore'a i zobaczyła Teddy'ego, który
wyszedł zza rogu stajen i wielkimi krokami zmierzał w ich
kierunku. Wciąż jeszcze miał na sobie kostium, pod pachą
trzymał zawiniątko z jedzeniem. W rękach niósł futerał
z wiolonczelą i stojak na nuty. Upuścił je, zbliżając się,
i przyspieszył kroku.
Moore spojrzał przez ramię, ale wcale nie wydawał się za-
niepokojony obecnością rozzłoszczonego młodego człowieka.
- Nawet w najzuchwalszych marzeniach nie walczyłbym
z pani adoratorem - rzekł, a kiedy wrócił do niej wzrokiem,
jego głos znowu przybrał sardoniczny ton. - Zwłaszcza kie-
dy ma na sobie togę.
Wycisnął na ustach Grace jeszcze jeden króciutki pocału-
nek, a potem puścił ją i odsunął się na sporą odległość, by
Teddy swobodnie mógł się między nimi zmieścić.
Młodszy mężczyzna zacisnął pięści i, zasłaniając sobą
Grace, stanął twarzą do kompozytora.
32
Laura Lee Guhrke Symfonia miłosna Zangielskiegoprzełożyła Anna Wojtaszczyk POLNORDICA Otwock
Prolog Londyn 1827 Jeszcze trochę, a do reszty postrada zmysły. Żeby szlag trafił ten hałas, ten dręczący skowyt. Świdrujący w uszach dźwięk palił mu mózg niczym ogień, nieprzerwanie, upor- czywie, powoli doprowadzając go do obłędu. Gdyby tylko udało się ten hałas uciszyć. Ale on nigdy nie milkł. Dylan Moore odrzucił z przekleństwem prześcieradło i wstał z łóżka. Przeszedł nago przez sypialnię i rozsunął ciężkie brokatowe zasłony, żeby wyjrzeć na zewnątrz. Nie- bo było czarne jak smoła, co oznaczało, że północ już minę- ła, a do świtu daleko. Pustą ulicę w dole oświetlała stojąca na rogu latarnia. Wszędzie poza jego umysłem panowała cisza. Wpatrywał się w świat za oknem, nienawidząc każdego czło- wieka w Londynie, który w przeciwieństwie do niego mógł cieszyć się snem. Jego kroki obudziły kamerdynera w garderobie. Phelps wszedł do sypialni i zapalił trzymaną w dłoni świecę. - Znowu nie może pan spać, sir? - Tak. - Dylan gwałtownie zaczerpnął tchu. Minęły już trzy miesiące. Ile jeszcze nocy może to trwać, jak długo będzie sypiał tylko po kilka minut? Krew pulsowała mu w skroniach, bolesny protest przeciw niemilknącemu hałasowi oraz brako- wi odpoczynku. Oparł się czołem o okno, walcząc z pokusą, by przebić głową szybę i skończyć z tą męczarnią. - Mamy laudanum, które przepisał doktor Forbes... -
Kamerdyner zawahał się, kiedy Jego pan odwrócił się do nie- go z wściekłym wyrazem twarzy, ale szczefa troska kazała mu obstawać przy swoim. - Może powinienem przygotować następną dawkę? - Nie. - Myśl, że miałby leżeć w łóżku i czekać, aż opiat zadziała, była nie do zniesienia. Dylan odwrócił się od okna, minął kamerdynera i ruszył do garderoby. - Wychodzę. - Obudzę Robertsa i każę mu podprowadzić powóz przed dom. - Nie chcę powozu. Idę na przechadzkę. - Sam, panie? - Sam. Phelps na pewno nie uważał, by spacerowanie w pojedyn- kę po Londynie w środku nocy było dobryni pomysłem, ale z jego twarzy nie dawało się nic wyczytać. Dylan był czło- wiekiem, który robił, co chciał; nie służącemu kwestionować sensowność takiego postępowania. - Słucham, sir - powiedział i zaczął pomagać swojemu pa- nu się ubierać. W dziesięć minut później Phelps wrócił do łóżka. Moore tymczasem zszedł po schodach, oświetlając sobie drogę przez pogrążony w mroku dom niesioną w ręce świecą. Wszedł do gabinetu, podszedł do biurka i wysunął szufladę. Przez chwilę wpatrywał się w pistolet, potem go podniósł. Bogato odziany mężczyzna, który po nocy włóczy się sa- motnie po mieście, aż się prosi o kłopoty, mądrze będzie za- pewnić sobie jakąś ochronę. Naładował broń, wsunął, ją do kieszeni długiej czarnej opończy i opuścił gabinet. Kiedy po drodze do drzwi frontowych mijał pokój muzyczny, coś ka- zało mu się zatrzymać. Może naprawdę potrzebuje czegoś innego, a nie spaceru, by oderwać myśli od ciągłego skowy- tu. Zawahał się, potem skręcił i wszedł do środka. Przed wypadkiem spędzał w pokoju muzycznym wiele godzin dziennie. Jedna chwila nieostrożności, upadek z ko- nia, uderzenie głową o głaz i wszystko się zmieniło. Minęły dwa dni, zanim ucho przestało mu krwawić, a dwa tygodnie, zanim doszedł do siebie po wstrząsie mózgu. Miał jednak
nadzieję, że z czasem dzwonienie w uszach ustąpi. Kiedy po- czuł się trochę lepiej, co rano udawał się do tego pokoju, jak- by miał pracować. Zasiadał przy fortepianie, udając, że nic złego się nie stało, wmawiając sobie raz za razem, że to tyl- ko chwilowa niedyspozycja, że nie stracił talentu, że jeżeli tylko spróbuje, znowu będzie mógi komponować. Wreszcie w rozpaczy poddał się i od tamtej chwili nie przekroczył progu pokoju muzycznego. Podszedł powoli do olbrzymiego fortepianu marki Broad- wood, patrząc, jak płomień świecy odbija się w lśniącym, orzechowym skrzydle. Może w ciągu ostatnich trzech mie- sięcy nastąpiła jakaś czarodziejska przemiana i kiedy położy dłonie na klawiszach, muzyka napłynie znowu. Co tam, przynajmniej spróbuje. Wetknął świecę w rzeźbiony orze- chowy świecznik, uniósł klapę i usiadł na ławce. Przez długą chwilę wpatrywał się w klawisze, potem prze- biegł po nich palcami. Zabrzmiały dźwięki menueta, pierw- szej kompozycji Dylana. Całkiem niezły utwór jak na sied- mioletniego chłopca, przyznał. Przez dwadzieścia lat, które od tamtego czasu upłynęły, stworzył dziewiętnaście symfo- nii, dziesięć oper i tak wiele koncertów, walców i sonat, że w żaden sposób nie zdołałby ich zliczyć. Już kiedy się uro- dził, był bogaty, muzyka pozwoliła mu zdobyć jeszcze wię- cej pieniędzy, a na dodatek także sławę i poklask krytyków. Nie przywiązywał jednak do tego wagi. Muzyka była jego miłością. Rzucił okiem na zabazgrany papier nutowy; wpatrywał się we własne pismo, jakby było pismem kogoś obcego. To nuty Valmonta, jego ostatniej kompozycji, opery, opartej na skandalicznej powieści Liaisons Dangereuses. Ukończył to dzieło na dzień przed katastrofalną przejażdżką po Hyde Parku. Napisał całą operę w niespełna tydzień. Komponowanie przychodziło mu z ogromną łatwością. Melodie dzwięczały w jego myślach od urodzenia; swobodne przelewanie ich na papier było darem, który uważał za rzecz oczywistą. Z całą brutalnością uświadomił sobie nagle, jaka jest prawda. 11
Valmont jest ostatnią kompozycją, którą stworzył, ostatnim dziełem, jakie kiedykolwiek napisze. Może by to wreszcie przyjął do wiadomości? Nie potrafi już słyszeć muzyki. Zagłusza ją skowyt rozbrzmiewający w jego giowie. Czterech różnych lekarzy powiedziało mu, że uszkodze- nie jest trwałe, że ma szczęście, iż w ogóle jeszcze słyszy, że do hałasu się przyzwyczai. Dylan z furią uderzył palcami w klawisze, po czym wstał. Komponowanie było pasją jego życia, celem istnienia. Teraz utracił ten dar. Nigdy się z tym nie pogodzi. Zdmuchnął świecę i wyszedł z domu. Miasto spowiła gę- sta mgła, przekleństwo londyńskiej zimy. Sunął przez opary, koncentrując uwagę na postukiwaniu butów o bruk. Szedł, nie wybierając świadomie kierunku, gdy nagle zdał sobie sprawę, że stoi przed Palladium na Charing Cross. Ta niegdyś popularna sala koncertowa dawno już oddała palmę pierwszeństwa wystawnemu i wykwintnemu Covent Garden. Właściciela niezbyt interesowało odzyskanie przez Palladium pozycji sprzed dziesięciu lat, kiedy to sława tego przybytku była u szczytu i kiedy Dylan dyrygował tu swoją pierwszą symfonię. Obecnie z sali nieczęsto korzystano. Moore nie mógł powstrzymać ponurego uśmiechu, dostrze- gając ironię sytuacji. Jakże to wspaniale do siebie pasuje: była sala koncertowa dla byłego kompozytora. Spod dwuskrzydłowego frontowego wejścia sączyło się słabe światło. Dylan zmarszczył brwi. Dlaczego o tej godzi- nie w budynku miałyby palić się lampy? Nacisnął klamkę i przekonał się, że drzwi nie są zamknięte na klucz. Wszedł do środka. - Czy jest tu kto? - zawołał; jego głos odbił się echem od ścian i ucichł bez odpowiedzi. Moore przemierzył szeroki hol i przeszedł pod jednym z łuków, które prowadziły na widownię. W migotliwym blasku oświetlających estradę lamp dostrzegł na podłodze mop i wiadro, ale ani żywej duszy. Zawołał znowu, nadal jednak nikt nie odpowiadał. Prawdo- podobnie sprzątaczka zapomniała, wychodząc, zgasić lampy 12
i zamknąć drzwi na klucz. To, że zapomniała zamknąć drzwi, było przewinieniem wybaczalnym, ponieważ w budynku nie było czego kraść. Skoro nikt tu nad niczym nie pracował, nie trzymano tu rekwizytów, kostiumów ani instrumentów mu- zycznych. Ale płonące lampy to całkiem inna sprawa. Zosta- wione bez dozoru mogły stać się przyczyną pożaru. Dylan ruszył przejściem, zamierzając pogasić lampy, za- nim wyjdzie, ale kiedy dotarł do kanału dla orkiestry, zatrzy- mał się. Kanał był pusty, tylko na podłodze leżała drewniana batuta, którą zostawił ostatni dyrygent. Moore wpatrywał się w nią przez chwilę, potem zszedł po stopniach na dół i pod- niósłpałeczkę. Potoczył batutę między dłońmi, wspominając pierwszy koncert, który tu dyrygował, późniejsze uznanie krytyki i swój sukces. Niebawem to wszystko się skończy. Już ludzie zaczynali mówić o jego mrocznych nastrojach i bólach gło- wy. A chociaż tylko czterech lekarzy i kamerdyner wiedzie- li, co mu naprawdę dolega, miał świadomość, że nie zdoła ukrywać tego bez końca. Przez dwadzieścia lat był płodnym kompozytorem. Kiedy jego utwory przestaną się pojawiać, ludzie będą wiedzieli swoje. Wkrótce tajemnicą poliszynela stanie się fakt, że Dylan Moore, najsławniejszy kompozytor Anglii, utracił talent. Muzyka była jego życiem. Ogarnęła go wściekłość, że odebrano mu to, co tak serdecznie ukochał; rzucił batutę, która zaklekotała po drewnianej podłodze. Co pocznie bez muzyki? Czy jest skazany na wieczną udrękę? Do końca swoich dni ma przysłuchiwać się jednemu i temu samemu dźwiękowi, który nigdy się nie zmieniał, nigdy nie przyci- chał, nigdy nie ustawał? A jednak istniał sposób, żeby go powstrzymać. Dylan po- czuł, że ta myśl przeszywa go niczym wiatr, do szpiku kości przejmujący chłodem, i zrozumiał prawdziwy powód, dla którego zabrał ze sobą pistolet, a nogi same go tutaj zaniosły. Tak właśnie powinien postąpić: umrzeć teraz, u szczytu sła- wy, na sali koncertowej, gdzie osiągnął pierwszy sukces, za- nim krytycy rozedrą go na strzępy, a przyjaciele - uchowaj 13
Boże - zaczną się nad nim litować. Wsunął dłoń do kieszeni opończy i wyciągnął pistolet. Przymknął oczy, uniósł broń i umieścił wylot lufy bezpo- średnio pod brodą. Miał jeden cel: raz na zawsze przerwać skowyt, który z taką monotonią wwiercał mu się w mózg. Odbezpieczył broń. To takie proste. Jedno naciśnięcie palca, a potem cisza. Błogosławiona, niebiańska cisza. Muzyka zaskoczyła go. Zastygł w bezruchu. Poznał cha- rakterystyczne, początkowe tony jednej z własnych sonat skrzypcowych, utworu swawolnego i wesołego. Dźwięki na- pływały z lewej strony estrady. Otworzył oczy, zerknął w tamtym kierunku i aż się wzdrygnął, ujrzawszy młodą ko- bietę ze skrzypcami w rękach. Patrzył, jak rusza w jego kierunku. Idąc, nie przestawała grać, radosne tony muzyki nie ucichły, kiedy stanęła na środ- ku, tylko o kilka stóp od niego. Przyglądał się jej w świetle lamp, które połyskiwało na gęstych złocistych włosach i mosiężnych guzikach przy ciem- nozielonej sukni. Była wysoka, szczupła, ale kształtna. A po- nadto pełna wdzięku, kiedy tak kołysała się, grając, jakby po- ruszana lekkim wiatrem. Odwróciła nieco twarz, przycisnęła policzek do podbródka instrumentu i grała dla Moore'a jego własny utwór. Grała bardzo dobrze jak na tak młodą osobę, ale to nie biegłość skrzypaczki go zafascynowała. W jej inter- pretacji wyczuwał wpływy folkloru z West Country, jakąś tajemniczość, która przypomniała mu dzieciństwo w Devon- shire oraz opowieści o leśnych nimfach, chochlikach i cza- rach. Zawładnęły one chwilowo wyobraźnią Dylana; ręka z pistoletem opadła. Muzyka umilkła. Skrzypaczka opuściła instrument, żeby spojrzeć w dół na stojącego w kanale dla orkiestry kompozytora, a jemu aż dech zaparło. W życiu nie widział śliczniejszej kobiety. Dys- ponowała wszystkim, czego się zwykle wymaga od uznanej piękności: owalną twarzą, proporcjonalnymi rysami, brzo- skwiniową cerą, wargami, które aż prosiły się o pocałunek; jednak to nie uroda spowodowała, że coś się w jego wnętrzu 14
skręciło, że jednocześnie poczuł słodycz i gorycz, jak przy pierwszym kęsie posiłku. Nie uroda, tylko oczy. Olbrzymie, o niemożliwym do opisania jasnozielonym kolorze, tak chłodne i pełne spoko- ju, jak trawa w cieniu wierzby. Nie znalazł w nich śladu kokieterii, żadnego typowo kobiecego zainteresowania, pa- trzyły spokojnie, uważnie, z odrobiną smutku. Dziewczyna była młoda, nie miała może nawet dwudziestu lat, ale był pe- wien, że jej oczy nawet u osiemdziesięciolatki nadal będą piękne. Nie odrywała wzroku od jego twarzy, lecz nic nie mówi- ła. Powoli opuściła instrument i przez długą chwilę wpatry- wali się w siebie. I wtedy, pomimo dręczącego skowytu, Dy- lan usłyszał nagle coś jeszcze, jakąś melodię, która krążyła po obrzeżach jego świadomości, pierwsze nutki nowej kom- pozycji. Wytężał siły, by wydobyć je na pierwszy plan, ale umykały mu, nieuchwytne jak mgła. Im bardziej się starał je usłyszeć, tym dalej umykały. Po chwili ulotniły się całkowi- cie i pozostał sam skowyt. Nieznajoma przyglądała się Moore'owi jeszcze przez chwilę, potem jej spojrzenie padło na pistolet. - Wolałabym, żeby pan tego nie robił - powiedziała. - Je- stem tu sprzątaczką i na mnie spoczywa obowiązek utrzy- mania wszystkiego w porządku. Jeżeli się pan zastrzeli, będę musiała po panu posprzątać. Jej uwaga była tak prozaiczna, tak praktyczna i tak sprzeczna z wszelkimi wyobrażeniami o leśnych nimfach, że Dylan miał niemal ochotę parsknąć śmiechem. - Wielka prawda. Ale jakim cudem sprzątaczka nauczyła się grać na skrzypcach? - To wszystko jest dla mnie bardzo przykre - ciągnęła dziewczyna, nie odpowiadając na jego pytanie - bo nigdy nie lubiłam widoku krwi. Wybuchłaby straszna awantura o pla- my na podłodze... chyba pan wie, że krew niełatwo wywabić z drewna, a mnie z miejsca wyrzuciliby z roboty za to, że do- puściłam, by Dylan Moore się zastrzelił. Mówiła jak kobieta wykształcona, co raczej nie pasowało 15
do sprzątaczki, z charakterystycznym kornwalijskim akcen- tem. West Country. Miał więc rację. Jej głos był dźwięczny, niski i tak delikatny, że każdego mężczyznę pobudziłby do erotycznych marzeń. Skąd u zwykłej sprzątaczki taki głos? - Wie pani, kim jestem - powiedział - a ja pani nie znam. Czy już się kiedyś spotkaliśmy? - Oczywiście, że wiem, kim pan jest. W końcu sama je- stem muzykiem. Rok temu widziałam, jak pan dyrygował orkiestrą w Salzburgu, więc od razu pana poznałam. To jakiś absurd. Sprzątaczki nie bywają na koncertach w Salzburgu ani nie grywają na skrzypcach. Na pewno tyl- ko śni. Zanim zdążył zadać następne pytania, które pomog- łyby mu zorientować się w sytuacji, kobieta odezwała się znowu. - Gdyby pan się zabił, straciłabym przez pana postępek pracę, a bez rekomendacji nie znalazłabym następnej i nie miałabym za co żyć. Pana śmierć przyniosłaby również cier- pienie innym. Co z pana rodziną, pana przyjaciółmi i znajo- mymi? Właścicielowi Palladium zostałaby na głowie bezwar- tościowa nieruchomość, bo przecież nikt nie zechciałby ponownie wynająć tej sali, a już z pewnością nikt nie byłby zainteresowany jej kupieniem. W miarę jak wyliczała konsekwencje samobójstwa Dyla- na z dosyć oczywistym zamiarem, by obudzić w nim poczu- cie winy, jej śliczny głos zaczął tracić dla niego swój urok. - Pana krewni - ciągnęła - musieliby po pana śmierci żyć nie tylko z brzemieniem rozpaczy, ale i z hańbą, jaką niesie samobójstwo. Zapewne jednak pana zmartwienia ważniejsze są niż ich. Jestem pewna, że konsekwencje, jakie ponieśliby inni, nie miałyby dla pana najmniejszego znaczenia. Nigdy nawet przez myśl mu nie przeszło, że przez niego ucierpieliby inni, ale kryjące się za udawanym współczuciem tej zuchwałej młodej kobiety potępienie bolało. -To moje życie - zwrócił jej uwagę, spoglądając spode łba. - Dlaczego nie miałbym go zakończyć, jeżeli sobie tego życzę? Jej twarz spoważniała jeszcze bardziej. 16
- Bo byłoby to złe. - Co pani powie? A kimże pani jest, by prawić mi na ten temat kazania? Moim aniołem stróżem, moją duszą, moim zatraconym sumieniem? - To byłoby złe - powtórzyła. - Do cholery, kobieto, mam prawo odebrać sobie życie, jeżeli tego chcę! Potrząsnęła głową. - Nie, nie ma pan prawa. Może się pan przydać do czegoś ważnego. Na te słowa się roześmiał, a jego ostry, nieprzyjemny śmiech aż zadudnił w pustej sali. - Do czego miałbym się przydać? Może do tego, by rato- wać dziewice z opresji? - Kpił z niej, kpił z żarliwości w jej głosie, z niewzruszonej powagi w oczach. - By zabijać smo- ki? Do czego mógłbym się przydać? - Nie wiem. - Podeszła na skraj estrady i zeskoczyła do kanału dla orkiestry, lądując tuż obok Moore'a. Wetknęła skrzypce i smyczek pod pachę, wyciągnęła rękę i objęła pal- cami lufę pistoletu. Wysunęła go delikatnie z dłoni Dylana, jakby wiedziała, że gdyby chciał się z nią szarpać, mógłby jej zrobić krzywdę, a nie podejmie takiego ryzyka. Odwróciła się i wycelowała broń w kierunku pustej widowni, zabezpie- czyła pistolet, a potem schowała go do kieszeni w sukni. - Dosyć czczy gest, nie uważa pani? - zbeształ ją. - Mam w domu więcej pistoletów. Wzruszyła ramionami. - Każdy ma wolną wolę. Jeżeli będzie się pan znowu pró- bował zabić, nie zdołam pana powstrzymać. Ale nie przy- puszczam, by miał pan ponownie próbować. Zaskoczony był rzeczowością jej tonu. - Wydaje się pani tego bardzo pewna. -Jestem pewna. Wystarczająco dużo o panu słyszałam, by wiedzieć, że to do pana niepodobne. Nie naprawdę. - Słyszała pani o mnie, czy tak? - Nie mógł się powstrzy- mać i zadał nieuchronnie nasuwające się pytanie: - A więc ja- kim człowiekiem jestem? 17
- Aroganckim - odpowiedziała z miejsca. - Na tyle aro- ganckim, by wierzyć, że świat muzyki ucierpi, jeżeli pana w nim zabraknie. Samowolnym. Opętanym. Pana praca ma pierwszeństwo przed wszystkimi i wszystkim. Dosyć niepochlebna opinia i brutalnie prawdziwa. -Jest pan również bardzo silny - dodała. - Myślę, że na tyle silny, że znajdzie pan odwagę, by żyć. Nie wiedział, czy naprawdę tak uważa, czy też mówi to tylko dlatego, by zachęcić go do zmiany zdania. - Jak na sprzątaczkę bardzo dużo pani myśli. Zignorowała jego uwagę. - Teraz, kiedy minęła już najczarniejsza chwila, znajdzie pan wszelkiego rodzaju wymówki, by nie kończyć swoich cierpień za pomocą samobójstwa. Dylanowi wcale nie było trzeba, by mówiła o jego cierpie- niach. - Nic pani o mnie nie wie poza tym, co się pani obiło o uszy. Nie wie pani nawet, z jakich powodów podjąłem ta- ką decyzję. - Żaden powód nie jest wystarczająco dobry, by uspra- wiedliwić samobójstwo. Jej prawość i prostolinijność powoli zaczynały zmieniać to, co mówiła, w irytujące kazanie. - A opinię tę wyrobiła sobie pani po latach własnych do- świadczeń - odpalił. Odwróciła wzrok. - Dlaczego? - wyszeptała, podenerwowana, niemal gniew- na. - Dlaczego wy wszyscy musicie być tak koszmarnie udrę- czeni? Moore uniósł brew na to niespodziewanie pytanie i na ton jej głosu. - My wszyscy? - powtórzył. - Artyści. Muzycy, aktorzy, malarze, poeci, kompozyto- rzy. Sam pan wie, że to naprawdę nie jest konieczne. - Jest pani muzykiem. - Jestem kompetentną skrzypaczką, to wszystko. Nie wir- tuozem. Nie ma we mnie geniuszu prawdziwego artysty. - 18
Odwróciła się, by spojrzeć mu w twarz i Dylan wiedział, że ta kobieta i jej oczy będą go nawiedzały w snach przez dłu- gi jeszcze czas. - A w panu jest - dodała. - W panu wyczuwa się wielkość. - To wszystko należy do przeszłości. Nigdy już niczego nie stworzę. Nie zapytała dlaczego. Usta jej wykrzywiły się w dosyć ironicznym uśmiechu. - Ależ stworzy pan. Przyjdzie taki dzień. Nie miała pojęcia, o czym mówi, lecz zanim zdążył za- kwestionować jej punkt widzenia, odwróciła się do niego ple- cami. Wyciągnęła skrzypce i smyczek spod pachy, wyszła po stopniach z kanału, przystanęła na estradzie i się obejrzała. - Proszę pogasić lampy, jak pan będzie wychodził, do- brze? Wróciła tam, skąd przyszła, na lewą stronę estrady. Dylan przyglądał się, jak odchodzi. Stał jeszcze przez kilka chwil bez ruchu, dumając nad tym, czy nie zabłąkał się w jakimś przedziwnym śnie. I nagle, nie wiadomo skąd, napłynęła znowu tajemnicza melodia. Moore przymknął oczy i natężył siły, by ją dokład- niej słyszeć. Kilka obiecujących nutek nowej kompozycji tań- czyło prowokująco tuż poza jego zasięgiem, nie potrafił ich pochwycić, nie mógł zapamiętać. Melodia rozpłynęła się zno- wu w nicości. Otworzył oczy, ale kobieta, która przyniosła mu tę chwilę muzyki w darze, zniknęła. - Zaczekaj! - krzyknął. - Niech pani wróci! Wspiął się po stopniach i pognał w ślad za nieznajomą, ale nigdzie nie było jej widać. Przemierzał korytarze, wolał, od- chylał zasłony przy każdej mijanej garderobie, jednak nie zna- lazł jej w żadnej z nich. Dotarł do drzwi na tyłach budynku i otworzył je; zobaczył tylko mgłę, która kłębiła się w alejce. - Nie wiem nawet, jak się pani nazywa! - krzyknął. Żadnej odpowiedzi. Kobieta zniknęła razem ze swoimi skrzypcami i zabrała ze sobą dźwięczące w jego głowie nutki. Wytężył siły, by jeszcze raz usłyszeć tę melodię, lecz skowyt ją zagłuszył. Był znowu sam na sam ze swoim dręczycielem. 19
W daremnym geście Dylan przycisnął dłonie do uszu. Nie zdoła rękami zdusić skowytu we własnym mózgu. Istniał tyl- ko jeden sposób, żeby się go pozbyć, ale na to było już teraz za późno. Z rykiem frustracji i wściekłości rąbnął pięścią w drzwi, niemal nie zauważając bólu. Miała rację. Stracił impet, który pozwoliłby mu zakończyć życie, i przeklinał tę kobietę, że odebrała mu łatwą drogę wyjścia. Teraz wiedział, że jest mu pisane żyć w tej udręce, dopóki nie oszaleje.
Londyn 1832 Miękki puch łaskotał Grace Cheval w nos, a ona nic na to nie mogła poradzić. Przesuwała smyczkiem po strunach skrzypiec, starając się skupiać uwagę na allegro z L'Autunno Vivaldiego, a nie na olbrzymim strusim piórze, które oblu- zowało się na kapeluszu i opadło do przodu wprost na jej policzek. Modliła się, żeby przypadkiem nie kichnąć. Kłopoty sprawiało nie tylko pióro. W salach balowych za- wsze było za ciepło, zwłaszcza podczas tych zatłoczonych imprez dobroczynnych. Tym razem sprawę pogarszał jesz- cze fakt, że był to bal kostiumowy. W grubym, aksamitnym kubraku rozbójnika, kapeluszu z piórem i skórzanej masecz- ce Grace czuła się, jakby zamknięto ją w piecu. Nie przery- wając grania, potrząsnęła kilkakrotnie głową, starając się od- sunąć strusie pióro z twarzy i nie uronić przy tym ani jednej nutki, ale było to usiłowanie daremne. Głupie pióro z upo- rem opadało od razu z powrotem i łaskotało ją w nos. Vivaldi wreszcie się skończył, co przyjęła z wielką ulgą. Pary, które jeszcze przed chwilą tańczyły kadryla, opuszcza- ły parkiet. Grace położyła sobie skrzypce i smyczek na po- dołku, uniosła ręce i szarpnęła za pióro. Wyrwała je, odrzu- ciła na bok, po czym przewróciła kilka kartek, żeby znaleźć nuty do walca Webera, który był ostatnim tańcem na ten wieczór. Już podnosiła skrzypce, kiedy jeden z kolegów mu- zyków pochylił się ku niej. 21
- Wyrwałaś tylko połowę - powiedział jej przyciszonym tonem. - Druga połowa sterczy ci sztywno na głowie. - Bzdura - odpaliła, układając skrzypce pod brodą. - Straszny z ciebie kłamczuch, Teddy. -Wcale nie kłamię - zapewnił młody człowiek i mocniej wcisnął sobie laurowy wieniec Cezara na kasztanowe włosy, a potem położył smyczek na ściskanej kolanami wiolonczeli. - Stoi sztorcem i wygląda całkiem jak komin, tyle że puchaty. Grace również uniosła smyczek. - Zawsze wiem, kiedy kłamiesz. Uszy ci się robią czerwone. Wiolonczelista zachichotał i zaczęli grać. Przez ostatnie trzy lata Grace grała już na tak wielu balach, że znała więk- szość opublikowanych walców na pamięć, mogła więc sobie popatrzeć na tancerzy. Najpierw przesunęła się obok niej królowa Elżbieta ze swoim partnerem, Henrykiem II. Następna była Helena Tro- jańska z mężczyzną, którego kostium składał się po prostu z czarnego wieczorowego fraka i długiej, podbitej złotem, czarnej peleryny. Grace natychmiast nasunęła się myśl o faustowskim diable, Mefistofelesie. Bez wątpienia kontrast między białą togą kobiety a ciemnym ubraniem i włosami mężczyzny przykuwał wzrok. Kiedy, wirując, para mijała zespół, Grace zauważyła, że tancerz ma włosy związane na karku; dziwne, taka fryzura wyszła już z mody lata temu, cho- ciaż pasowała do kostiumu. Mężczyzna nie nosił maski, a gdy mignęła jej jego twarz, aż drgnęła z zaskoczenia. Skrzypce wy- dały ostry dźwięk. Para zniknęła z pola widzenia, ale Grace wiedziała, że się nie pomyliła. Dylan Moore. Nigdy nie zapomni tamtej nocy, kiedy spotkała się ze sławnym kompozytorem, zresztą pewnie niewiele znalazło- by się kobiet, które potrafiłyby wymazać go z pamięci. Fra- pujący mężczyzna, wysoki, o naprawdę czarnych tęczów- kach. Spojrzawszy mu w oczy, człowiek miał wrażenie, że zajrzał w otchłań, której nie zdoła przeniknąć żadne światło. Wyrazisty zarys szczęki sugerował; że jej właściciel zwykle dostaje to, czego chce, a cyniczne wygięcie warg nasuwało 22
myśl, że szybko się potem nudzi. Był człowiekiem obdarzo- nym zapierającym dech w piersiach geniuszem, majętnym, o wysokiej pozycji społecznej, dysponował chyba wszyst- kim, co życie miało do zaoferowania, a przystawił sobie lufę pistoletu pod brodę. Wciąż jeszcze pamiętała, jak paskudnie skurczył jej się żołądek, kiedy przyglądała się Moore'owi zza ciężkiej aksa- mitnej kotary w Palladium tamtej nocy, przed pięciu laty. Za- grała wtedy na skrzypcach w nadziei, że kompozytor nie za- głuszy melodii własnego utworu wystrzałem z pistoletu. Już następnego dnia Etienne zabrał ją z powrotem do Pa- ryża i więcej Moore'a nie widziała, jednak przez te pięć lat, które upłynęły od ich dziwnego spotkania, dużo o nim sły- szała. Od Paryża po Wiedeń, od Wiednia po Paryż, wszyscy z zapałem omawiali najświeższe nowiny o najsławniejszym kompozytorze Anglii. A było tych opowieści mnóstwo. Legendy krążyły o jego burzliwym związku z aktorką, Abigail Williams. Romans zaczął się od tego, że Dylan w środku sztuki wyskoczył ze swojej loży w Covent Garden i porwał Abigail ze sceny, a zakończył się, kiedy aktorka na- kryła go w łóżku ze śliczną chińską prostytutką, którą jako- by wygrał w karty. W ciągu tych pięciu lat, wcale się z tym nie kryjąc, żył z pół tuzinem kobiet, wliczając w to rosyjską tancerkę i nieślubną córkę hinduskiego radży. Oprócz autentycznych historii rozgłaszano jeszcze plotki. Powiadano, że upadek z konia spowodował uraz mózgu i że kompozytor powoli popada w obłęd. Powiadano, że pije i ha- zarduje się bez umiaru, że używa opiatów, że pali haszysz. Powiadano, że nie sypia całymi dniami, że pojedynkował się niezliczoną ilość razy, ale tylko na broń białą, że podczas konnych przejażdżek pędzi na złamanie karku niezależnie od tego, czy jest akurat na Row, czy skacze przez płoty w wiejs- kiej rezydencji. Powiadano, że nie ma takiego wyzwania, któ- rego by nie podjął, takiej zaczepki, którą by puścił płazem, takiej zasady, której by nie złamał. Moore i jego partnerka pojawili się znowu przed muzyka- mi i Grace głęboko wciągnęła powietrze, wstrząśnięta 23
zmianami, jakie zaszły w ciągu tych pięciu lat. Kompozytor wciąż miał szerokie ramiona i szczupłe biodra, które pamięta- ła, oraz wysportowaną sylwetkę, ale jego oblicze się zmieniło. Nadal przystojna twarz nosiła charakterystyczne znamiona rozwiązłości i zaniedbania, bruzdy, które już na zawsze po- żłobiły czoło, kąciki oczu i skraj ust, nie powinny były poja- wić się na twarzy mężczyzny, który trzydziestkę przekroczył zaledwie przed dwoma laty. Z iskierką gniewu Grace uświa- domiła sobie, że plotki musiały zawierać szczerą prawdę. Ten człowiek zawsze był trochę ekstrawagancki, ale obecny jego wygląd świadczył, iż stał się dokładnie takim bezwstydnym li- bertynem, jak niosły słuchy. Grace nie wiedziała, co skłoniło Moore'a do tego, że przed pięciu laty zastanawiał się nad samobójstwem, ale pamiętała, jak silnie wierzyła, że nie podejmie następnej próby, i wyglą- dało na to, że miała rację. Zamiast wybrać śmierć, postanowił najwyraźniej używać życia i hulał na całego, jakby z każdej chwili pragnął wycisnąć do ostatniej kropelki wszystko, co się da. Wbrew temu, co jej oświadczył, że nigdy już nie napisze żadnej kompozycji, nadal tworzył. Jego opublikowaną przed czterema laty operę Valmont, wciąż jeszcze grano w całej Eu- ropie i Anglii. W zeszłym roku Dziewiętnasta Symfonia rów- nież cieszyła się wielkim powodzeniem, chociaż nie okrzyk- nięto jej takim sukcesem jak wcześniejsze dzieła. Przestał już jednak komponować z tą niespożytą energią, co wcześniej, a przez ostatni rok opublikował tylko jedną sonatę. Może jest za bardzo zajęty, pomyślała, zauważając, jak blisko siebie trzyma Helenę Trojańską w walcu, jak pochy- la się, żeby szeptać jej coś do ucha. Skandaliczne zachowa- nie, zwłaszcza na balu, ale pasujące do jego reputacji. W tym momencie Moore spojrzał w jej stronę. Grace spu- ściła wzrok na nuty, wdzięczna, że ma kapelusz, który ocie- nia jej oczy, i maskę, która osłania jej twarz. Ucieszyła się, kiedy podniosła powieki i zobaczyła, że kompozytor i jego partnerka ponownie wtopili się w tłum tancerzy. Wiedziała, że to niemądre, ale mimo to czuła przygnębienie na myśl, że 24
uratowała temu człowiekowi życie po to, by mógł tracić je na rozpustę i ekscesy. Walc skończył się, pary zeszły z parkietu i ruszyły do sa- li, gdzie czekała na nie kolacja, a muzycy zaczęli pakować in- strumenty. Chowając skrzypce i smyczek do wyściełanego aksamitem futerału, Grace wyrzuciła Moore'a z myśli. To, jak ten człowiek żyje i czy to życie marnuje, jest wyłącznie jego sprawą. Położyła nuty na skrzypcach, potem zamknęła klapę fute- rału i pozapinała sprzączki przy skórzanych rzemykach. Podniosła futerał za uchwyt, a wolną ręką wzięła stojak na nuty. - Będę czekała na ciebie i resztę w alejce na tyłach - po- wiedziała do Teddy'ego. - Tu, na sali, jest stanowczo za go- rąco, potrzebuję świeżego powietrza. Teddy kiwnął głową. -Jak będziemy następnym razem grali na balu masko- wym, postaram się znaleźć dla ciebie wygodniejsze przebra- nie - obiecał z szerokim uśmiechem. - Bardzo cię o to proszę - odrzekła z zapałem Grace i od- wróciła się. - Przynieś mi trochę ozora na zimno i szynki z kolacji, dobrze? - rzuciła przez ramię, ruszając do drzwi. - Oczywiście jeżeli uda ci się skutecznie przymilić się o nie do którejś ze służących. Opuściła salę balową, zostawiając męską część zespołu muzycznego, by zgodnie z tradycją mogli poflirtować sobie ze służącymi, które pomagały przy kolacji, przymówić się o darmowy posiłek i skraść jednego czy dwa całusy. Nie sko- rzystała z paradnych schodów, które prowadziły od fronto- wego wejścia na salę balową, tylko przeszła na drugi koniec korytarza. Podobnie jak służba muzykanci korzystali ze schodów kuchennych. Zeszła na parter, potem wymknęła się w chłodną księżycową noc. Zaułek zapchany był stojącymi w szeregu powozami. Grace kiwnęła głową stangretom, którzy czekali, aż trzeba będzie zajechać przed front, kiedy przyjęcie dobiegnie końca. Przeszła przez stajenne zabudowania na alejkę, gdzie miała 25
czekać na Teddy'ego. Mieszkał niedaleko jej własnej kwatery w Bermondsey i odprowadzi ją bezpiecznie pod sam dom. Oparła futerał ze skrzypcami i stojak na nuty o ceglany mur, który oddzielał stajnie od ciągnącej się za nim ulicy, a następnie zaczęła pozbywać się części kostiumu, w którym już się dusiła. Zdjęła kapelusz, pozwalając, by długie, proste włosy opadły jej na plecy, i kubrak, potem ściągnęła maskę z oczu, zadowolona, że z całego przebrania zostały już tylko spodnie, wysokie buty i płócienna koszula. Pora była wiosenna, ale zima wciąż ociągała się z odej- ściem. W uliczce dmuchał lekki, przejmujący chłodem wiatr. Po duchocie, panującej na nadmiernie zatłoczonej sali balo- wej, zimne powietrze przynosiło orzeźwienie. Niestety wiatr niósł ze sobą również niemiłe zapachy Londynu. Na- wet w Mayfair, nawet wtedy, kiedy było zimno, nie dawało się uciec przed mieszaniną odoru znad rzeki, woni gnijących śmieci i sadzy, którymi przesiąkło powietrze. Odwróciwszy się, by się oprzeć plecami o mur, Grace przymknęła oczy i wdychała z odrazą zapachy, które wiro- wały wokół niej. Żałowała, że nie może wrócić na wieś swo- jego dzieciństwa - do sennej atmosfery lata, szumu oceanu, brzęczenia pszczół, zapachu róż... Niestety, nie było to moż- liwe. Nie można się cofnąć w czasie, a dla skompromitowa- nej kobiety nie ma powrotu do domu. Etienne obiecywał, że pokaże jej świat, i przyrzeczenia dotrzymał. Pomyślała o wszystkich pięknych, podniecają- cych miastach, do których zabrał ją mąż podczas ich mał- żeństwa. Paryż, Salzburg, Florencja, Praga, Wiedeń... w każdej z europejskich stolic Etienne był ulubieńcem ary- stokratycznych zamożnych patronów, a jego obrazy - ich uwielbianą własnością. Nie będzie już dla niej żadnego lata na wsi, żadnych róż, żadnego domu. Zarobki handlarki pomarańczami, która gry- wa na skrzypcach podczas przyjęć, nie pozwalały nawet na opłacenie czynszu za maleńki pokoik i zaspokojenie głodu. - Przyjdzie taki dzień - złożyła przysięgę nocy, wyrażając na glos najdroższe swemu sercu marzenie - że będę miała 26
znowu dom, moją własną chatkę na wsi. Kremową - dodała - z szaroniebieskimi okiennicami i różanym ogrodem. - Czy mógłbym zasugerować kilka skrzynek z bławatka- mi i pelargoniami w oknach, a do tego bluszcz? To pełne rozbawienia pytanie przerwało jej rozmarzenie. Grace otworzyła oczy. Zaledwie o kilka stóp od siebie zoba- czyła charakterystyczną sylwetkę Dylana Moore'a. - I może - dodał - jakiś kasztanowiec? Stał pod ścianą stajni, długie włosy miał teraz rozpuszczo- ne, peleryna opadała z jego potężnych ramion jak cień, biały krawat lśnił między smoliście czarnymi fałdami. - Czy pani często sama ze sobą rozmawia? - Tylko wtedy, kiedy nie mam świadomości, że ktoś pod- słuchuje. Moore nie pofatygował się przeprosić. - W końcu widzę znowu moją sprzątaczkę. - Podszedł o krok bliżej. - Tak usilnie panią próbowałem znaleźć. Szu- kałem wszędzie. Wróciłem do Palladium, ale porzuciła pani posadę bez wypowiedzenia i nikt nie wiedział, dokąd się pani udała, niczego mi o pani nie umieli powiedzieć. W każ- dym tłumie przypatrywałem się jednej twarzy za drugą, roz- paczliwie szukając pani. Przyglądałem się wszystkim szoru- jącym podłogi kobietom. Wpatrywałem się w każdego skrzypka, którego spotkałem. Dowiadywałem się nawet w Gildii Muzyków. A wszystko nadaremnie. - Dlaczego pan mnie szukał? - Żeby powiedzieć pani, jak bardzo pani nienawidzę, oczywiście. Słowa te zostały wypowiedziane lekkim tonem, ale Grace wyczuwała, że Moore mówi serio. - Nienawidzi mnie pan? - powtórzyła. - Ale ja. uratowa- łam panu życie! - Żeby pani wiedziała, jak ja panią za to przeklinałem. - Po- stąpił krok do przodu, wynurzając się z ciemności w blask świecącej zza jej pleców latarni ulicznej. - Niekiedy - ciągnął - usiłowałem przekonać sam siebie, że tylko wyczarowałem pa- nią we śnie, że jest pani fantazją, zrodzoną z mojej najgłębszej 27
tęsknoty, i że nigdy już nie zobaczę pani, ponieważ pani nie istnieje. Nigdy nie udało mi się tego zaakceptować. Tak strasznie chciałem, żeby była pani prawdziwa. I chociaż się usilnie starałem, nadal nie potrafiłem pani nienawidzić, mimo że uratowała mi pani życie wbrew mojej woli. -Ale teraz, po upływie czasu, czy nie cieszy się pan, że pan przeżył? - Cieszyć się? Na Boga, nie! - Grace przestraszyła się na gwałtowność odpowiedzi Moore'a, który opuścił głowę i przy- cisnął do niej dłonie, jakby go bolała. - Na Boga, nie. W jego głosie brzmiało prawdziwe cierpienie. Patrząc na kompozytora, Grace poczuła, jak serce jej ściska się z żalu; bezlitośnie stłumiła współczucie. Artyści. Mąż wyłudził od niej tyle współczucia, że go niewiele po- zostało. Artyści nie potrafili jej już zauroczyć swoją udręką. - Biedaczysko - mruknęła. - Bogactwo, sława, koneksje, sukces, uroda i talent. Ależ pan musi cierpieć. Moore uniósł głowę, wstrząsając długimi włosami jak nie- spokojny ogier, kiedy jednak przemówił, w jego głosie sły- chać było znowu nonszalancję. -Ależ ja naprawdę cierpię, madame. Życie jest takie sa- kramencko wyczerpujące. Grace prychnęła z dezaprobatą. - Nie mam co do tego wątpliwości, zważywszy na to, ja- ki jest pański osławiony już sposób na spędzanie dni i nocy. - A więc zwróciło to pani uwagę? Chyba się ucieszył z tego odkrycia, co znowu ją rozgniewało. - Na tyle, by zorientować się, że żyje pan tak, jakby pan sobie życzył śmierci, sir. Może się pan śmiać, jeżeli pan chce, lecz ja nie widzę w tym niczego zabawnego. Jeżeli myliłam się co do pana, jeżeli nadal wolałby pan umrzeć, to co pan tu teraz robi, stojąc i rozmawiając ze mną? - Była już tym zmę- czona, zmęczona próbami przemówienia do rozumu męż- czyźnie o temperamencie artysty. Uciekła z tego więzienia dawno temu. - Przecież łatwo jest się zabić. Dlaczego pan po prostu tego nie zrobił? 28
- Przez panią! - odparł Moore z taką pasją, że Grace się spłoszyła. Postąpił szybko kilka kroków w jej stronę. - Czy pani jeszcze nie zrozumiała? Przez panią. Oparł ręce o mur po obu jej stronach, uniemożliwiając ucieczkę. Grace zesztywniała, czując nagłą trwogę. Przywar- ła plecami do twardej ściany i uniosła brodę, by spojrzeć kompozytorowi prosto w twarz. Zza ogrodzenia padało na nich światło latarni ulicznej i w jego złocistym blasku oczy Moore'a były jak nocne niebo bez gwiazd. - Nie może pan przypisywać mi odpowiedzialności za pa- na życie albo śmierć, sir. - Nie mogę? - Pochylił się niżej, tak blisko, że w wieczor- nym chłodzie jego ciepły oddech pieszczotliwie musnął jej policzek. - Pani... pani twarz, pani głos, pani oczy... dobry Boże, te pani oczy. Muzyka, która panią otacza. Prześlado- wały mnie przez całe pięć lat. Nadzieja, że któregoś dnia znowu panią odnajdę, że usłyszę znowu tę muzykę... ta na- dzieja umożliwiała mi przetrwanie kolejnych dni, jednego po drugim. - Ja? - Grace potrząsnęła głową, oszołomiona. - Dlaczego ja? Jaka muzyka? Moore cofnął się odrobinę, lecz nie odpowiedział. Zza muru dobiegało głuche dudnienie przejeżdżających ruchliwą ulicą pojazdów, a oni wpatrywali się w siebie w milczeniu. Grace ledwo ośmielała się oddychać, nie do końca pewna, co ten człowiek zrobiłby, gdyby się poruszyła. Pozwoliła, by wiosenny wiatr nawiał jej jasne pasemko włosów na twarz. Moore uniósł dłoń, żeby odsunąć je, zanim Grace zdąży to zrobić, i coś się w nim zmieniło. Napięcie odpłynęło z je- go ciała, a wyraz twarzy złagodniał, aż pojawiła się na nim czułość, jakiej wcześniej tam nie było. -Jest pani taka śliczna, jak pamiętałem - wyszeptał, mus- kając knykciami jej policzek. - Taka śliczna. Sposób, w jaki to powiedział, wytrącił Grace z równowa- gi, poczuła coś zupełnie nieoczekiwanego, coś, co jej zdaniem dawno już w niej umarło. Pożądanie. Ożyło znowu w jednej chwili, obudzone pieszczotą męskiej dłoni. 29
Gwałtownie wciągnęła powietrze, starając się nad sobą zapanować, ale daremnie. Miała wrażenie, że po długotrwa- łym chłodzie mrocznej zimy jej ciało przenikają ciepłe pro- mienie słońca. Zapomniała, jak to jest - zapomniała, jakie uczucia budzi dotyk mężczyzny. Kiedy Dylan przesunął czubkami palców po jej twarzy i wetknął pasemko włosów znowu za ucho, mało brakowało, a byłaby wtuliła twarz w jego dłoń i ją pocałowała. Mało brakowało. - Czego pan po mnie oczekuje? - zapytała, starając się za- chować resztki rozsądku, ale ciepło bijące od ciała Moore'a i uwolnione nagle uczucia skutecznie to utrudniały. - Czy pan próbuje mnie uwieść? - Uwieść panią? - powtórzył z namysłem, przesuwając czubeczkiem palca tam i z powrotem po krzywiźnie jej ucha. - Nie potrafię wymyślić, co przyniosłoby mi więcej ra- dości. Uderza mi pani do głowy jak wino. - Jest pan pełnym temperamentu mężczyzną, nieprawdaż? - Grace zamierzała odwrócić głowę, ale Moore uniemożliwił jej to, wsunąwszy palce w jej włosy. Nadal więc wpatrywała się w niego, w te ciemne, namiętne oczy i zmysłowe usta. Wiedziała, że to absurdalne, by mężczyzna praktycznie jej nieznany mógł doprowadzić ją do takiego stanu, że czuła się miękka i ciepła jak czekoladka na słońcu. Powinna dać nura pod jego ramieniem i rzucić się do ucieczki, ale nie była w sta- nie się ruszyć. - Co za bzdura - zakpiła, lecz głos jej brzmiał nisko i ochryple, jak głos kobiety, którą ktoś właśnie, ku jej radości, uwodzi. - Pan mnie nawet nie zna. - Mam takie uczucie, jakbym panią znał. - Opuszkiem kciuka Dylan pieścił jej skroń. - Słyszę muzykę, kiedy na pa- nią patrzę. Grace niemal prychnęła śmiechem. Co za banał. Z pewno- ścią takiego mężczyznę stać na więcej. - Oczywiście, słyszy pan. Odniosła wrażenie, że po tych kpiących słowach coś w nim buchnęło płomieniem. Moore poruszył się znowu, odchylił jej głowę do tyłu, naparł na nią całym ciałem i przy- cisnął do muru. Serce Grace przyspieszyło, a ona poczuła, że 30
wszystko w niej zaczyna drżeć. Nie z lęku, zorientowała się z pewnym zasmuceniem, ale w radosnym oczekiwaniu. Nic dziwnego, że Dylan Moore brał do łóżka tyle kobiet. Z wiel- kim talentem umiał je tam prowadzić. Kompozytor pochylił głowę i, zanim Grace zdążyła się za- stanowić, już rozchylała usta, by przyjąć jego pocałunek. A był to zmysłowy pocałunek, od którego rozdygotało się całe jej ciało, przyniósł rozkosz tak zaskakującą, że aż krzyknęła. Dylan pieścił jej język swoim, pogłębiał pocałunek. Ciało Grace poruszało się, jakby obdarzone własną wolą. Chwyci- ła w garście brzegi czarnej peleryny, wspięła się na palce i od- powiedziała na pocałunek z takim żarem, tak ochoczo jak ja- kaś nierządnica. Już od tak dawna nie czuła się w ten sposób. Od tak dawna nie łaknęła pocałunku mężczyzny, jego piesz- czot, jego ciała. Całą sobą czuła w tym momencie, że żyje. Puściła pelerynę Moore'a i splotła mu ręce na karku, przy- wierając mocniej do twardego jak mur torsu. Kompozytorowi wydarł się z gardła chrapliwy, namiętny odgłos. Jego lewa ręka wysunęła się z włosów Grace i nie- ustępliwie ześlizgiwała się w dół przez obojczyk na pierś. Za- trzymała się tam tylko na sekundę, na tyle, żeby przez lnia- ną koszulę poczuć łomotanie serca pod czubkami palców, po czym zsunęła się niżej i spoczęła na talii. Dylan odciągnął Grace od muru i objął ramionami, a potem szarpnął w górę, unosząc z ziemi, tak że przywarli do siebie biodrami. Czyste szaleństwo. Grace odwróciła twarz, by przerwać pocałunek, zadysza- na. Zsunęła ręce z jego karku, ale Moore jej nie puścił. Na- dal przyciskał ją mocno do siebie, muskając wargami jasne włosy. Stopy Grace dyndały o kilka cali nad ziemią. Za nic nie dało się ignorować twardego dowodu podniecenia kom- pozytora. Grace czuła się do głębi zażenowana tym, że po- zwoliła postawić się w takiej sytuacji mężczyźnie, którego prawie nie znała, mało tego, mężczyźnie, który - jak sam przyznawał - jeszcze nie tak dawno jej nienawidził. Podnios- ła oczy i spojrzała mu w twarz, starając się poskromić roz- budzone zmysły. 31
- Niech mnie pan puści. Rozluźnił uchwyt, ale tylko na tyle, by mogła się zsunąć w dół i butami uderzyć o ziemię. - Kiedy panią po raz pierwszy zobaczyłem, usłyszałem w myślach muzykę. Kiedy ponownie zobaczyłem panią na sali balowej, poznałem panią po muzyce. Mimo tej śmiesz- nej maseczki i kapelusza, mimo walca Webera i zgiełku gło- sów wiedziałem, że to pani, dzięki muzyce, którą słyszałem w myślach. -Jest pan kompozytorem - rzuciła pośpiesznie, niemal bez tchu. - Pewnie słyszy pan muzykę przez cały czas. Jakie to może mieć znaczenie? - Oparła dłonie na jego piersi, pró- bując go od siebie odepchnąć, i wyczuła pod palcami twarde mięśnie. Równie dobrze mogłaby próbować odepchnąć od siebie ścianę, Moore ani drgnął. - Większe, niż może pani sobie wyobrazić. Obejmujące ją ramię zaczęło zwalniać uścisk, gdy pełen oburzenia męski głos wdarł się do ich rozmowy. - Niech się pan od niej odsunie! Grace wyjrzała zza Moore'a i zobaczyła Teddy'ego, który wyszedł zza rogu stajen i wielkimi krokami zmierzał w ich kierunku. Wciąż jeszcze miał na sobie kostium, pod pachą trzymał zawiniątko z jedzeniem. W rękach niósł futerał z wiolonczelą i stojak na nuty. Upuścił je, zbliżając się, i przyspieszył kroku. Moore spojrzał przez ramię, ale wcale nie wydawał się za- niepokojony obecnością rozzłoszczonego młodego człowieka. - Nawet w najzuchwalszych marzeniach nie walczyłbym z pani adoratorem - rzekł, a kiedy wrócił do niej wzrokiem, jego głos znowu przybrał sardoniczny ton. - Zwłaszcza kie- dy ma na sobie togę. Wycisnął na ustach Grace jeszcze jeden króciutki pocału- nek, a potem puścił ją i odsunął się na sporą odległość, by Teddy swobodnie mógł się między nimi zmieścić. Młodszy mężczyzna zacisnął pięści i, zasłaniając sobą Grace, stanął twarzą do kompozytora. 32