Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję487
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Hamilton Laurell K. - AB 08 - Druga pełnia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Hamilton Laurell K. - AB 08 - Druga pełnia.pdf

Beatrycze99 EBooki H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 140 osób, 108 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 691 stron)

Hamilton Laurell K. Anita Blake 08 Druga pełnia

Dla Shawna Holsapple 'a, szwagra, funkcjonariusza policji i bratniej duszy

PODZIĘKOWANIA Dla mego męża, Gary'ego, który pierwszy zabrał mnie w góry Tennessee. Dla mojej grupy literackiej Alternate Historians: Toma Drennana, N.L. Drew, Deborah Millitello, Retta MacPhersona, Marelli Sands, Sharon Shinn i Marka Sumnera oraz naszego najnowszego członka, W. Agustusa Elliota, który o kilka miesięcy spóźnił się z krytyką tej książki. Oto najlepsza grupa literacka, do której kiedykolwiek należałam. A to właściwy adres, by móc kontaktować się ze mną przez Internet: laurell_hamilton@bigfoot.com

1 Śniłam o chłodnym ciele i pościeli koloru świeżej krwi. Telefon zdruzgotał ten sen, pozostawiając tylko fragmenty, przebłysk granatowych jak nocne niebo oczu, dłoni prześlizgujących się po moim ciele, jego włosów muskających moją twarz jak słodka, pachnąca chmura. Obudziłam się w moim domu, wiele mil od Jean-Claude'a, z wrażeniem jego ciała przywierającego do mnie. Sięgnęłam po telefon leżący na nocnym stoliku i wymamrotałam: — Halo? — To ty, Anito? — To był Daniel Zeeman, młodszy brat Richarda. Daniel miał dwadzieścia cztery lata i był słodki jak cukierek. I bynajmniej nie dlatego, że był młodszym z braci. Richard był kiedyś moim narzeczonym, dopóki nie rzuciłam go dla Jean-Claude'a. Sypianie z innym facetem bardzo po- krzyżowało nasze plany na przyszłość. Nie żebym obwiniała Richarda. Obwiniałam siebie. To jedna z rzeczy, która wciąż łączyła mnie z Richardem. Zmrużyłam lekko oczy i spojrzałam na fosforyzującą tarczę zegarka przy łóżku. 3.10 w nocy. — Co się stało, Danielu? — Nikt nie dzwonił

dziesięć minut po godzinie czarownic, aby przekazać dobrą nowinę. Wziął głęboki oddech, jakby szykował się do wypowiedzenia następnej kwestii. — Richard siedzi w więzieniu. Usiadłam, koc zsunął mi się na podołek. — Co powiedziałeś? Nagle się rozbudziłam, serce zaczęło tłuc mi się w piersi jak oszalałe, gdy moje ciało wypełniła adrenalina. — Richard siedzi w więzieniu. Nie prosiłam, żeby powtórzył, choć chciałam. — Za co? — Usiłowanie gwałtu — odparł. — Co takiego? Daniel raz jeszcze powtórzył. Za drugim razem to też nie zabrzmiało bardziej sensownie. — Przecież Richard to ostatni skaut — powiedziałam. Prędzej uwierzyłabym w oskarżenie o morderstwo niż o gwałt. — Zakładam, że to komplement — rzekł. — Wiesz, co mam na myśli, Danielu. Richard nie zrobiłby czegoś takiego. — Przyznaję. — Wciąż jest w Saint Louis? — spytałam. — Nie. Nadal jest w Tennessee. Zakończył przygotowania do pracy magisterskiej i tej samej nocy go aresztowano. — Opowiedz mi, co się stało. — Nie wiem dokładnie — odparł. — Jak to? — spytałam. — Nie pozwolili mi się z nim spotkać — wyjaśnił Daniel.

— Dlaczego? — Mamę wpuścili, żeby mógł się z nią zobaczyć, ale nas wszystkich już nie. — Ma adwokata? — Twierdzi, że nie potrzebuje. Mówi, że tego nie zrobił. — Więzienia są pełne niewinnych ludzi, Danielu. Potrzebuje dobrego adwokata. To jego słowo przeciwko słowom tej kobiety. Jeżeli ona jest miejscowa, a on nie, może mieć spore kłopoty. — On ma kłopoty — mruknął Daniel. — Cholera — wymamrotałam. — To nie wszystkie złe nowiny — dodał. Odgarnęłam koc i wstałam, ściskając mocno telefon. — Mów. — W tym miesiącu będzie druga pełnia. — Powiedział to bardzo cicho, nie wdając się w wyjaśnienia, ale i tak zrozumiałam. Richard był wilkołakiem, samcem alfa. Przywódcą miejscowej watahy. To była jego największa wada. Zerwaliśmy po tym, kiedy to na własne oczy zobaczyłam, jak kogoś pożarł. To pchnęło mnie wprost w ramiona Jean-Claude'a. Od wilkołaka do wampira. Jean-Claude był Mistrzem Miasta Saint Louis. Z całą pewnością nie był z nich dwóch bardziej ludzki. Wiem, że wybór między krwiopijcą a ludojadem jest żaden, ale przynajmniej kiedy Jean-Claude kończył posiłek, nie miał między kłami kawałków mięsa. Drobna różnica, ale zasadnicza. W tym miesiącu wypadała druga pełnia. To się czasami zdarzało. Rzadko, ale jednak. Mniej więcej

raz na trzy lata. Był sierpień, do drugiej pełni zostało jeszcze pięć dni. Richard świetnie się kontrolował, ale nigdy nie słyszałam o wilkołaku, choćby Ulfryku, przywódcy watahy, który potrafiłby przewalczyć magię przemiany w noc pełni księżyca. Niezależnie w co się zmieniłeś, lykantrop to lykantrop. Rządziła nimi pełnia. — Musimy wydostać go z więzienia przed pełnią księżyca — rzekł Daniel. — Tak — mruknęłam. Richard ukrywał to, kim był. Uczył nauk ścisłych w liceum. Gdyby wyszło na jaw, że jest wilkołakiem, straciłby pracę. Dyskryminowanie osób chorych, choćby na tak rzadkie choroby jak lykantropia, było zabronione, ale jednak się zdarzało. Nikt nie chciał, żeby potwór uczył ich dzieci. Nie wspominając, że jedyną osobą w rodzinie Richarda, która znała jego tajemnicę, był Daniel. Rodzice nie mieli o niczym pojęcia. — Daj mi numer, pod którym jesteś uchwytny — poprosiłam. Zrobił to. — A więc przyjedziesz — rzucił. — Taa. Westchnął. — Dzięki. Mama rozpętała piekło, ale to nic nie dało. Potrzeba nam kogoś, kto zna się na prawie. — Przyjaciółka zadzwoni do ciebie i poda ci nazwisko dobrego miejscowego adwokata, zanim jeszcze tam do was dotrę. Może do tego czasu uda ci się załatwić dla niego wyjście za kaucją. — O ile zechce się widzieć z adwokatem — mruknął Daniel.

— A co, kompletnie zgłupiał? — Uważa, że skoro ma prawdę po swojej stronie, to powinno wystarczyć. Richard faktycznie mógł tak powiedzieć. Było kilka powodów, dla których zerwaliśmy. Hołdował ideałom, które nie funkcjonowały, nawet kiedy były jeszcze rzekomo w powszechnym użyciu. Prawda, sprawiedliwość i amerykański styl życia z całą pewnością nie działały w ramach systemu prawnego. Tam prym wiodły pieniądze, władza i szczęście. Oraz mocne plecy. Należało mieć po swojej stronie kogoś wpływowego. Byłam egzekutorką wampirów. Miałam licencję na tropienie i zabijanie wampirów, na które został wystawiony sądowy nakaz likwidacji. Moja licencja opiewała na trzy stany. Tennessee nie było jednym z nich. Ale gliny generalnie traktowały egzekutorkę lepiej niż przeciętnego cywila. Ryzykowaliśmy życiem i zwykle mieliśmy na koncie więcej ofiar niż oni. Oczywiście, jako że ofiarami były wampiry, nie- którzy ludzie uważali, że to się nie liczy. Dla nich liczyłoby się tylko, gdyby chodziło o ludzi. — Kiedy możesz przyjechać? — zapytał Daniel. — Mam tu jeszcze coś do załatwienia, ale zobaczymy się, jak sądzę, dziś przed południem. — Oby udało ci się przemówić Richardowi do rozumu. Poznałam ich matkę, widziałam ją parę razy, powiedziałam więc: — Dziwię się, że Charlotte to się nie udało. — Jak sądzisz, kto wbił mu do głowy tę bzdurę o „prawdzie, która cię wyzwoli"? — spytał Daniel.

— Pięknie — mruknęłam. — Niedługo będę, Danielu. — Muszę kończyć. — Rozłączył się nagle, jakby bał się, że zostanie przyłapany. Pewnie jego matka weszła do pokoju. Zeemanowie mieli czterech synów i dwie córki. Synowie mieli ponad metr osiemdziesiąt wzrostu. Córki po metr siedemdziesiąt. Wszyscy mieli przeszło dwadzieścia jeden lat. I wszyscy bali się matki. Nie dosłownie, ale w tej rodzinie to Charlotte Zeeman nosiła spodnie. Wystarczyła mi jedna kolacja, by nie mieć co do tego wątpliwości. Odłożyłam słuchawkę, zapaliłam światło i zaczęłam się pakować. Gdy wrzucałam rzeczy do walizki, uświadomiłam sobie, że właściwie nie wiem, po co to robię. Mogłam powiedzieć, że to dlatego, iż Richard stanowił trzecie ogniwo triumwiratu, jaki utworzył pomiędzy nami Jean-Claude. Mistrz Wampirów, Ulfryk albo król wilków i nekromantka. Ja byłam tą trzecią. Łączyła nas więź tak silna, że często przypadkiem odwiedzaliśmy się nawzajem w snach. Niekiedy nie działo się to przypadkiem. Ale nie ruszyłam mu na pomoc dlatego, że Richard był ogniwem naszej trójcy. Jeżeli nawet nie przyznałabym tego przed nikim innym, sama przed sobą mogłam powiedzieć, że wciąż kochałam Richarda. Nie w taki sposób, jak kochałam Jean-Claude'a, ale uczucie było równie realne. Miał kłopoty i jeżeli tylko mogę mu pomóc, zrobię to. Proste. Skomplikowane. Bolesne. Zastanawiałam się, co może pomyśleć Jean-Claude o tym, że rzuciłam wszystko i ruszyłam na pomoc Richardowi. To nie miało znaczenia. Zamierzałam

do niego pojechać i to wszystko. Nie omieszkałam jednak pomyśleć, co w związku z tym może poczuć mój wampirzy kochanek. Jego serce nie zawsze biło, ale wciąż można je było złamać. Miłość zabija. Czasami to przyjemne uczucie. Kiedy indziej to po prostu kolejny sposób, aby się wykrwawić.

2 Wykonałam parę telefonów. Moja przyjaciółka Catherine Maison-Gillette była adwokatem. Towarzyszyła mi niejeden raz, kiedy składałam na policji zeznanie w sprawie trupa, którego pomogłam uśmiercić. Jak dotąd nie trafiłam za kratki. Ani nawet nie stanęłam przed sądem. Jakim cudem mi się to udało? Kłamałam. Bob, mąż Catherine, odebrał przy piątym sygnale, głos miał tak zaspany, że prawie niezrozumiały. Tylko basowy ton pozwolił mi rozpoznać, z którym z nich miałam do czynienia. Żadne z nich nie budziło się z gracją. — Bob, mówi Anita. Muszę pomówić z Catherine. Chodzi o sprawy zawodowe. — Jesteś na posterunku policji? — zapytał. Tak, Bob dobrze mnie znał. — Nie, tym razem to nie ja potrzebuję adwokata. Nie zadawał pytań. Powiedział tylko: — Oddaję słuchawkę Catherine. Jeżeli sądzisz, że nie jestem zaciekawiony, to się mylisz, ale Catherine przekaże mi wszystko, kiedy skończycie rozmawiać.

— Dzięki, Bob — powiedziałam. — Co się stało, Anito? — Głos Catherine brzmiał normalnie. Była adwokatem do spraw kryminalnych, współpracującym z prywatną firmą. Budzono ją o różnych dziwnych porach. Nie lubiła tego, ale szybko dochodziła do siebie. Przekazałam jej złe wieści. Znała Richarda. Bardzo go lubiła. Nie mogła zrozumieć, czemu, u licha, rzuciłam go dla Jean-Claude'a. Nie mogłam jej powiedzieć, że Richard jest wilkołakiem, trudno byłoby to wyjaśnić. Niech to, nawet gdybym mogła wspomnieć o wilkołaku, to jak to wyjaśnić? — Carl Belisarius — powiedziała, kiedy skończyłam. — To jeden z najlepszych mecenasów do spraw kryminalnych w tym stanie. Znam go osobiście. Nie jest tak ostrożny w doborze klientów jak ja. Ma kilku klientów, którzy są znanymi postaciami ze świata przestępczego, ale jest dobry. — Możesz skontaktować się z nim, żeby już zaczął? — spytałam. — Do tego potrzeba zgody Richarda, Anito. — Nie mogę namówić Richarda na przyjęcie nowego adwokata, dopóki się z nim nie zobaczę. Czas jest zawsze cenny, gdy w grę wchodzi przestępstwo, Catherine. Czy Belisarius może przynajmniej puścić machinę w ruch? — Wiesz, czy Richard ma teraz adwokata? — Daniel wspomniał, że tamten odmówił spotkania z adwokatem, więc zakładam, że tak. — Podaj mi numer Daniela, zobaczę, co da się zrobić — powiedziała. — Dzięki, Catherine, naprawdę.

Westchnęła. — Wiem, że dla przyjaciół jesteś w stanie uczynić wiele. Ta twoja lojalność i oddanie. Czy jednak kieruje tobą tylko przyjaźń? — O co właściwie pytasz? — Nadal go kochasz, prawda? — Bez komentarza — odparłam. Catherine lekko się zaśmiała. — Bez komentarza. To nie ty jesteś podejrzaną w tej sprawie. — I kto to mówi — mruknęłam. — Świetnie. Ze swojej strony zrobię co w mojej mocy. Daj mi znać, kiedy dotrzesz na miejsce. — Tak zrobię — powiedziałam i zadzwoniłam do pracy. Zabijanie wampirów było dla mnie tylko fuchą na boku. Ożywiałam zmarłych dla firmy Animatorzy Sp. z o.o., pierwszej tego typu w całym kraju. I najbardziej zyskownej. Po części za sprawą naszego szefa, Berta Vaughna. Mógłby zarobić pieniądze, nawet gdyby usiadł i zaśpiewał. Nie podobało mu się, że moja współpraca z policją przy nadnaturalnych zbrodniach pochłaniała coraz więcej czasu. Nie spodoba mu się, że wyjeżdżałam z miasta na nieokreślony czas w sprawach osobistych. Cieszyłam się, że był środek nocy i nie musiałam wysłuchiwać jego wrzasków, spotykając się z nim w cztery oczy. Gdyby Bert naciskał, musiałabym rzucić robotę, a tego nie chciałam. Musiałam ożywiać zombi. To nie było tak jak z tym narządem, który nieużywany zanika. W moim przypadku to była wrodzona zdolność. Jeżeli jej nie wykorzystywałam, to moc sama ze mnie wypływała. W college'u był pewien profesor,

który popełnił samobójstwo. Nikt w ciągu trzech dni nie odnalazł ciała, a tyle zazwyczaj trwa, zanim dusza opuści ten plan. Pewnej nocy powłóczący nogami nieboszczyk zjawił się w moim pokoju w akademiku. Następnego dnia moja współlokatorka przeniosła się do innego pokoju. Nie była miłośniczką przygód. Ożywiałam umarłych, w ten czy inny sposób. Nie miałam wyboru. Ale zyskałam taką reputację, że mogłam zostać wolnym strzelcem. Potrzebowałam menedżera, ale poza tym dawałam sobie radę. Kłopot w tym, że nie chciałam rzucać pracy. Zaprzyjaźniłam się z większością pracowników firmy Animatorzy Sp. z o.o. Poza tym przeszłam już dość zmian jak na jeden rok. Ja, Anita Blake, postrach nieumarłych, śmiertelniczka mająca na koncie więcej zgładzonych wampirów niż jakikolwiek inny egzekutor w kraju, umawiałam się z wampirem. Była w tym swoista poetycka ironia. Rozległ się dzwonek do drzwi. Ten dźwięk sprawił, że serce podeszło mi do gardła. Dźwięk był zwyczajny, ale nie o 3.45 nad ranem. Zostawiłam na wpół zapakowaną walizkę na nieposłanym łóżku i weszłam do salonu. Na barwnym perskim dywanie stały białe meble. Poduszki, które odbijały żywe kolory, zostały rozłożone to tu, to tam, na kanapie i fotelu. Meble były moje. Dywan i poduszki stanowiły prezent od Jean-Claude'a. Zawsze miał lepsze wyczucie stylu niż ja. Po co miałabym się kłócić? Dzwonek zabrzmiał ponownie. Drgnęłam mimowolnie, bez żadnego konkretnego powodu poza tym, że dźwięk był natarczywy, rozlegał się o dziwnej porze, a ja byłam podenerwowana po tym, jak przeka-

zano mi nowinę o Richardzie. Podeszłam do drzwi z moim ulubionym pistoletem, browningiem hi-power kal. 9 mm. Zwolniłam bezpiecznik i wycelowałam lufę w podłogę. Byłam prawie przy drzwiach, gdy uświadomiłam sobie, że miałam na sobie tylko koszulę nocną. Pistolet tak, ale szlafroka nie wzię- łam. Wciąż hołdowałam pewnym priorytetom. Stałam boso na eleganckim dywanie, zastanawiając się, czy wrócić po szlafrok i dżinsy. Cokolwiek. Gdybym miała na sobie jeden z tych wielkich podkoszulków, otworzyłabym drzwi. Ale moje ciało okrywał czarny satynowy negliż na ramiączkach. Sięgał mi prawie do kolan. Jeden rozmiar nie pasuje każdemu. Zasłaniał, co trzeba, ale nie był to strój do przyjmowania gości. Chrzanić to. Zapytałam: — Kto tam? — Ciemne typy raczej nie dzwonią do drzwi. — Jean-Claude, ma petite. Opadła mi szczęka. Nawet ciemny typ nie zdołałby tak mnie zaskoczyć. Co on tu robił? Zaciągnęłam bezpiecznik i otworzyłam drzwi. Satynowy negliż był prezentem od Jean-Claude'a. Widywał mnie bardziej rozebraną. Nie potrzebowaliśmy szlafroka. Otworzyłam drzwi, a on tam stał. Zupełnie jakbym była iluzjonistką odsłaniającą kurtynę, by ukazać mego urzekającego asystenta. Na jego widok zaparło mi dech. Miał na sobie koszulę o klasycznym kroju, z mankietami na spinki i prostym kołnierzykiem. Była czerwona, a kołnierz i mankiety miały niemal satynowy

odcień szkarłatu. Reszta koszuli była wykonana z niemal przezroczystego materiału, który sprawił, że widoczny pod nim nagi tors lśnił jasnoczerwoną barwą. Czarne włosy sięgały mu poniżej ramion, a ich odcień, zapewne za sprawą koloru koszuli, sprawiał wrażenie ciemniejszego. Nawet jego granatowe oczy wydawały się ciemniejsze na tle czerwieni. To był jeden z ulubionych kolorów, w jakich mi się podobał i Jean-Claude wiedział o tym. Przez szlufki czarnych dżinsów przeplótł czerwony sznur. Sznur opadał, zapleciony w węzły, na jedno jego biodro. Czarne buty sięgały niemal do końca jego ud, delikatna skóra otulała jego długie, smukłe nogi od stóp prawie do krocza. Kiedy byłam z dala od Jean-Claude'a, z dala od jego ciała i jego głosu, czułam się niezręcznie ze świadomością, że się z nim spotykałam. Kiedy był daleko — prawie — mogłam z nim zerwać. Ale nigdy, kiedy z nim byłam. Kiedy bowiem z nim byłam, miękły mi nogi i z trudem potrafiłam powstrzymać się, by nie zacząć wzdychać na jego widok. Poprzestałam na: — Wyglądasz zjawiskowo, jak zawsze. Co tu robisz w nocy, przecież nie mieliśmy się spotkać? — Ale jedyne, czego chciałam, to rzucić się na niego i przylgnąć doń całym ciałem. Jednak nie zamierzałam tego zrobić. To było poniżej mojej godności. Poza tym trochę niepokoiło mnie to, jak bardzo go pragnęłam — i jak często. Był jak nowy narkotyk. I nie chodziło o wampirze moce. To było dobre staroświeckie pożądanie. Niemniej jednak wciąż było to przerażające, musiałam więc ustalić pewne zasady. I granice. Zazwyczaj ich nie przekraczał.

Uśmiechnął się i ten śmiech równocześnie kochałam i obawiałam się go. Ten uśmiech zdradził sprośne myśli Jean-Claude'a, rzeczy, które mógł robić raz czy dwa w ciemnych pokojach, gdzie pościel pachniała drogimi perfumami, potem i innymi płynami ustrojowymi. Ten uśmiech nigdy nie wywoływał na mojej twarzy rumieńców, dopóki nie zaczynaliśmy się kochać. Czasami wystarczyło, że się uśmiechnął, a żar rozpalał moje policzki, jakbym była zakochaną po uszy trzynastolatką. Sądził, że to było czarujące. Ale tylko mnie deprymował. — Ty sukinsynu — wycedziłam półgłosem. Uśmiechnął się jeszcze szerzej. — Nasz sen został przerwany, ma petite. — Wiedziałam, że to nie był przypadek, iż pojawiłeś się w moich snach — powiedziałam. To zabrzmiało dość wrogo i ucieszyłam się z tego. Ponieważ gorący letni wiatr, omiatając moją twarz, przyniósł ze sobą aromat jego wody kolońskiej. Egzotycznej, z lekką nutą kwiatową i korzenną. Czasami wręcz żałowałam, że musiałam prać pościel, przez co traciłam ten jego niezwykły zapach. — Poprosiłem cię, byś włożyła na siebie prezent ode mnie, abym mógł śnić o tobie. Wiedziałaś, o co mi chodzi. Jeżeli powiesz inaczej, skłamiesz. Mogę wejść? Zapraszałam go tak często, że mógł przekroczyć próg bez tych wszystkich ceregieli, ale w jego przypadku to stało się swego rodzaju grą. Formalne potwierdzenie za każdym razem, kiedy przestępował próg, było dla niego oznaką, że go pragnęłam. To mnie irytowało i równocześnie sprawiało mi przyjemność, podobnie jak Jean-Claude'owi.

— Możesz wejść. Minął mnie. Zauważyłam, że jego czarne buty były z tyłu zasznurowane aż do samej góry. Miał tak obcisłe dżinsy, że nietrudno było się domyślić, iż nie nosił nic pod spodem. Nie odwracając się, powiedział: — Nie złość się tak, ma petite. Wiesz, że potrafisz wyprzeć mnie ze swoich snów. — Dopiero wtedy się odwrócił, jego oczy były pełne ciemnego światła, które nie miało nic wspólnego z wampirzymi mocami. — Powitałaś mnie bardziej niż tylko z rozłożonymi szeroko ramionami. Zapłoniłam się po raz drugi w ciągu pięciu minut. — Richard jest w więzieniu w Tennessee — powiedziałam. — Wiem — odparł. — Wiesz? — spytałam. — A skąd? — Powiadomił mnie miejscowy Mistrz Miasta. Bardzo się bał, że pomyślę, iż to jego sprawka. Jego sposób na zniszczenie naszego triumwiratu. — Gdyby chciał nas zniszczyć, Richarda oskarżono by o zabójstwo, a nie o usiłowanie gwałtu — zauważyłam. — Fakt — przyznał Jean-Claude i się zaśmiał. Jego śmiech prześlizgnął się po mojej skórze jak lekki wietrzyk. — Ktokolwiek wrobił Richarda, nie znał go za dobrze. Uwierzyłbym raczej w morderstwo niż w gwałt. Powiedziałam praktycznie to samo. Czemu tak mnie to niepokoiło? — Jedziesz do Tennessee?

— Tamtejszy mistrz, Colin, zabronił mi wkraczać na swoje terytorium. Gdybym to zrobił, zostałoby to potraktowane jako akt agresji, a może nawet wypowiedzenie wojny. — Czemu miałby zareagować tak gwałtownie? — spytałam. — Obawia się mojej mocy, ma petite. Obawia się naszej mocy i właśnie dlatego ty też masz na jego terytorium status persona non grata. Spojrzałam na niego. — Mam nadzieję, że żartujesz. Zabrania nam wstępu na swoje ziemie? Nie możemy pomóc Richardowi? Jean-Claude pokiwał głową. — I oczekuje, że uwierzymy, iż nie miał z tym nic wspólnego? — spytałam. — Ja mu wierzę, ma petite. — Uwierzyłeś mu, rozmawiając z nim przez telefon? — Niektórzy mistrzowie wampirów są w stanie okłamać innych, choć nie sądzę, aby Colin dysponował taką umiejętnością. Ale nie dlatego mu uwierzyłem. — Więc czemu? — Kiedy ostatni raz zapuściliśmy się na terytorium innego mistrza, zabiliśmy go. — Próbowała nas zgładzić — zauważyłam. — Teoretycznie — odparł — pozwoliła odejść nam wszystkim, poza tobą. Z ciebie chciała robić wampirzycę. — Jak powiedziałam, próbowała mnie zabić. Uśmiechnął się.

— Och, ma petite, ranisz mnie. — Dość tych bzdur. Ten twój Colin chyba nie sądzi, że pozwolimy, aby Richard zgnił w więzieniu. — Nie musi nam zapewniać bezpieczeństwa na swoim terytorium — wtrącił Jean-Claude. — Bo zabiliśmy inną mistrzynię na jej terenie? — zapytałam. — Nie chodzi o terytorium, tylko o odmowę. Wystarczy, że odmówi. To wszystko. — Jak wy, wampiry, jesteście w stanie cokolwiek osiągnąć? — Powoli — odrzekł Jean-Claude. — Ale pamiętaj, ma petite, mamy czas i możemy pozwolić sobie na cierpliwość. — Cóż, ja go nie mam i Richard też nie. — Mogłabyś mieć całą wieczność, gdybyście oboje przyjęli czwarty znak — rzekł beznamiętnie. Pokręciłam głową. — Richard i ja, oboje, cenimy sobie tę resztkę człowieczeństwa, jaką mamy. Poza tym nie gadaj mi tu o wieczności, czwarty znak nie uczyniłby nas nieśmiertelnymi. Żylibyśmy tylko tak długo jak ty. Trudniej cię zgładzić niż nas, ale to jednak JEST do zrobienia. Usiadł na kanapie, podkulając nogi. To nie było łatwe, gdy ma się na sobie tyle skóry. Może buty były bardziej miękkie, niż się wydawało. Nie. Oparł łokcie o podłokietnik kanapy i wypiął pierś. Przezroczysty czerwony materiał nie pozostawił niczego wyobraźni. Jego sutki sterczały, napierając na cienką tkaninę. Czerwoną, wręcz przejrzystą. Sprawiała ona, że poparzenie w kształcie

krzyża, blizna na jego ciele, nabrało czerwonego, krwistego odcienia. Podniósł się, opierając dłonie na podłokietniku kanapy niczym syrena na skale. Spodziewałam się, że będzie drwił albo rzuci jakiś zmysłowy komentarz. Zamiast tego powiedział: — Przybyłem osobiście powiadomić cię o tym, że Richard trafił do więzienia. — Z uwagą obserwował moją twarz. — Pomyślałem, że to może tobą wstrząsnąć. — Oczywiście, że to mną wstrząsnęło. Ten wampir, Colin, kimkolwiek jest, u licha, musi mieć nie po kolei w głowie, skoro sądzi, że zdoła powstrzymać nas przed pospieszeniem Richardowi z pomocą. Jean-Claude się uśmiechnął. — Asher właśnie negocjuje w sprawie uzyskania zezwolenia dla ciebie na wejście na terytorium Colina. Asher był drugim po Bogu, adiutantem Jean-Claude'a. Zmarszczyłam brwi. — Dlaczego dla mnie, a nie dla ciebie? — Bo lepiej niż ja znasz się na policyjnym fachu. — Zarzucił przyobleczoną w skórę nogę na podłokietnik fotela i opuścił ją w dół. To było jak oglądanie erotycznego tańca bez tańca. O ile mi wiadomo, Jean-Claude nigdy nie urządzał striptizu w Grzesznych Rozkoszach, klubie dla wampirów, który był jego własnością ale mógłby to robić. Potrafił sprawić, że nawet najdrobniejszy gest wydawał się zmysłowy i lekko obsceniczny. Zawsze odnosiło się wrażenie, że miał sprośne myśli, którymi nie można było dzielić się w mieszanym towarzystwie.

— Dlaczego po prostu nie zadzwoniłeś i nie powiedziałeś mi tego? — spytałam. Znałam odpowiedź, a przynajmniej częściowo. Wydawał się urzeczony moim ciałem, tak jak ja jego. Dobry seks działa w obie strony. Uwodziciel może stać się uwiedzionym, gdy ofiara była właściwa. Podpłynął do mnie. — Uznałem, że taką wiadomość należy przekazać osobiście. — Zatrzymał się tuż przede mną, tak blisko, że rąbek mojej koszulki nocnej muskał jego uda. Wykonał lekki ruch i satynowy brzeg koszuli otarł się o moje nagie uda. Większość mężczyzn dla wykonania tego ruchu potrzebowałaby rąk. Oczywiście Jean-Claude miał czterysta lat, aby doprowadzić tę technikę do perfekcji. Trening czyni mistrza. — Dlaczego osobiście? — zapytałam nieco zdyszanym głosem. Jego usta wykrzywiły się w uśmiechu. — Wiesz dlaczego — odparł. — Chcę, żebyś to powiedział — rzekłam. Jego piękne oblicze stało się beznamiętne jak pusta maska. Jedynie w oczach wciąż płonął nienasycony żar. — Nie mogłem pozwolić ci wyjechać, nie dotknąwszy cię po raz ostatni. Chcę zatańczyć z tobą bluźnierczy taniec, zanim wyjedziesz. Zaśmiałam się nerwowo, a przy tym sztucznie. Nagle zrobiło mi się sucho w ustach. Miałam kłopot z odwróceniem wzroku od jego torsu. Bluźnierczy taniec to było eufemistyczne określenie seksu. Tak to nazywał. Chciałam go dotknąć, ale nie byłam pewna, czy kiedy to zrobię, zdołam się pohamować.

Richard miał kłopoty. Już raz zdradziłam go z Jean--Claude'em, nie zawiodę go ponownie. — Muszę się spakować — oznajmiłam, a następnie odwróciłam się gwałtownie i pomaszerowałam w stronę sypialni. Podążył za mną. Odłożyłam pistolet na nocny stolik, obok telefonu, wyjęłam z szuflady skarpetki i zaczęłam wrzucać je do walizki, starając się ignorować Jean-Claude'a. Niełatwo go było zignorować. Położył się na łóżku przy walizce, podparł się na łokciach i wyciągnął swobodnie. Na tle mojej białej pościeli wydawał się aż zanadto ubrany. Patrzył, jak krzątam się po pokoju. Poruszały się tylko jego oczy. Przypominał mi kota, czujnego i absolutnie spokojnego. Poszłam do łazienki po przybory toaletowe. Miałam wszystko poskładane w jednej niedużej kosmetyczce. Ostatnio coraz częściej wyjeżdżałam z miasta. W sumie czemu nie miałabym trochę się zorganizować. Jean-Claude położył się na wznak, jego długie czarne włosy rozsypały się na białej poduszce jak mroczny sen. Lekko się uśmiechnął, gdy weszłam do pokoju. Wyciągnął do mnie rękę. — Przyłącz się do mnie, ma petite. Pokręciłam głową. — Jeżeli się przyłączę, całkiem się zatracimy. Zamierzam się spakować i ubrać. Nie mamy czasu na nic innego. Podpełzł do mnie miękko, sprężyście, jakby miał mięśnie tam, gdzie nie powinno ich być. — Czy ani trochę cię nie pociągam, ma petite? A może tak bardzo martwisz się o Richarda?

— Wiesz dokładnie, jak bardzo mnie pociągasz. I tak, martwię się o Richarda. Ześlizgnął się z łóżka i podążył za mną. Poruszał się z gracją, powoli i płynnie, podczas gdy ja krzątałam się to tu, to tam, ale nadążał za mną bez trudu z niezmąconym spokojem. Czułam się, jakby ścigał mnie bardzo powolny drapieżca, który ma całą wieczność na dogonienie ofiary i wie, że prędzej czy później i tak cię dopadnie. Gdy po raz drugi omal na niego nie wpadłam, mknęłam: — O co ci chodzi? Przestań za mną łazić. Denerwujesz mnie. — Prawdę mówiąc, bliskość jego ciała działała na mnie deprymująco. Usiadł na skraju łóżka i westchnął. — Nie chcę, żebyś jechała. To sprawiło, że stanęłam jak wryta. Odwróciłam się i spojrzałam na niego. — Dlaczego, na miłość boską? — Przez stulecia marzyłem o tym, aby posiąść dość mocy, by zapewniła mi ona bezpieczeństwo. Dość mocy, aby utrzymać moje terytorium i w końcu zyskać poczucie spokoju. Teraz zaś obawiam się mężczyzny, który może sprawić, że moje marzenia się ziszczą. — O czym ty mówisz? — Stanęłam przed nim z naręczem koszul, bluzek i wieszaków. — O Richardzie; boję się Richarda. — W jego oczach dostrzegłam coś, czego nie widywałam często. Brak pewności siebie. To był normalny ludzki wyraz. I ani trochę nie pasował do eleganckiego mężczyzny w prześwitującej koszuli.

— Dlaczego miałbyś się obawiać Richarda? — zapytałam. — Jeżeli kochasz go bardziej niż mnie, obawiam się, że możesz rzucić mnie dla niego. — Jeżeli jeszcze tego nie zauważyłeś, Richard mnie nienawidzi. Rozmawia częściej z tobą niż ze mną. — Nie żywi wobec ciebie nienawiści, ma petite. Nienawidzi tego, że jesteś ze mną. To zasadnicza różnica. Jean-Claude spojrzał na mnie nieomal posępnym wzrokiem. Westchnęłam. — Jesteś zazdrosny o Richarda? Wlepił wzrok w czubki swoich drogich butów. — Byłbym głupcem, gdyby było inaczej. Przerzuciłam bluzki do jednej ręki i dotknęłam jego twarzy. Odwróciłam ją ku sobie. — Sypiam z tobą, nie z Richardem, pamiętasz? — Owszem, pamiętam, ma petite. Jestem ubrany jak w twoich snach, a ty nawet mnie nie pocałowałaś. Jego reakcja mnie zaskoczyła. A już sądziłam, że go znam. — Obruszasz się, że nie pocałowałam cię na powitanie? — Może — odparł półgłosem. Pokręciłam głową i rzuciłam bluzki w stronę walizki. Szturchałam go kolanami w nogi, aż je rozsunął i pozwolił mi stanąć tak, że przylgnęłam do niego całym ciałem. Położyłam dłonie na jego ramionach. Przejrzysta czerwona tkanina była bardziej szorstka, niż sądziłam, a wydawała się taka delikatna.