Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Hart Jessica - Labirynt Minotaura

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :769.0 KB
Rozszerzenie:pdf

Hart Jessica - Labirynt Minotaura.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 150 stron)

Labirynt Minotaura Hart Jessica

ROZDZIAŁ PIERWSZY Samochód zatrzymał się na skraju drogi u podnóża Bia- łych Gór. Courtney odgarnęła z czoła kosmyk jasnych włosów i stała bezradnie, z przerażeniem patrząc na prze- bitą oponę. Droga ciągnęła się zygzakiem w górę, znikając gdzieś w oddali. Czekanie na jakąkolwiek pomoc w takim miej- scu nie miało najmniejszego sensu. Otarłszy twarz z ku- rzu, Courtney spojrzała za siebie. Białe Góry niewątpliwie miały nazwę adekwatną do wyglądu. Nawet w maju ich postrzępione szczyty pokrywał śnieg, a w niższych par- tiach ostre kreteńskie słońce rozświetlało nagie skaliste grzbiety. Wysoko ponad przybrzeżną równiną był to dziki kraj, ląd mitów i nieokiełznanej pasji. Oczy Courtney przywykły do delikatnej zieleni Anglii, toteż tutejszy krajobraz porażał ją surowym, nieodgadnionym pięknem, które jednocześnie przerażało i fascynowało. Światło słońca jaśniało dziwną ponadczasowością i łatwo mogła sobie wyobrazić kreteńskich wojowników, maszerujących po górach w poszukiwaniu wolności i zemsty. Tu, w górze, panowała niczym nie zmącona cisza. Courtney słyszała jedynie pszczoły przelatujące nad kęp- kami tymianku. Była sama, nie licząc kilku kóz pasących się po drugiej stronie drogi, których dzwonki pobrzękiwa-

ły, gdy zwierzęta poruszały się wśród kępek szałwii i ostrokrzewu. Jedna z kóz na chwilę przestała jeść, by podnieść głowę i popatrzeć na Courtney niepokojąco inteligentnym wzrokiem, po czym powróciła do skubania, najwyraźniej nie wzruszona jej losem. Courtney przywykła do obojętnego spojrzenia. Tak właśnie spojrzeli na nią rodzice, gdy oznajmiła im, że latem zamierza podjąć pracę na Krecie. Właściwie odkąd sięgała pamięcią, wszyscy okazywali jej obojętność. Dorastała w świadomości, że nie należy do osób robiących wrażenie, w przeciwieństwie do swojej siostry. Miała włosy o bliżej nieokreślonym odcieniu brązu i rozmarzone szaroniebieskie oczy. Właściwie już się pogodziła z tym, że nie jest zbyt mądra, praktyczna ani nawet atrakcyjna. Niczym się nie wyróżniała. - Wiem, nie wyglądam najlepiej - usprawiedliwiała się, spoglądając na kozę. - Mam ciężki dzień. Od szóstej rano była w podróży i właściwie przez cały czas prześladował ją pech. Rodzice nawet nie chcieli się z nią pożegnać, zamówiona taksówka nie przyjechała, samolot miał opóźnienie, a kiedy wreszcie wylądowała w Iraklionie, wskazano jej rozklekotany samochód i kazano jechać przez kolejne cztery godziny po okropnych drogach w odwrotnym kierunku niż ten, w którym zamierzała się udać. A teraz jeszcze ta przeklęta opona! Po tym wszystkim nic dziwnego, że wyglądam okro- pnie, pomyślała, z niesmakiem przyglądając się bluzie i szortom, które faktycznie były zmięte. Siedząc w kli- matyzowanym samolocie, cieszyła się, że włożyła bluzę, ale w samochodzie było okropnie gorąco. Pot ściekał jej

po plecach i czuła, że ma czerwoną twarz i pozlepiane kosmyki włosów na czole. Gdyby chociaż miała coś pod spodem, mogłaby po prostu zdjąć bluzę, ale nigdy nie nosiła stanika, a przecież nie może się pokazać topless w nowej pracy! Chociaż... może się przebrać w coś lżejszego, bo dookoła nikogo nie ma... prócz kóz, oczywiście. Na samym wierzchu walizki leżał kolorowy podkoszu- lek. Wyjęła go teraz. Koza najwyraźniej nie zwracała na nią uwagi. Courtney po prostu była typem dziewczyny, której nikt nie zauważał! Lekki wietrzyk, który na chwilę owiał jej gołą skórę, przyjęła jak prawdziwe błogosławieństwo. Stała z bluzą przyciśniętą do piersi, spoglądając na dolinę, z plecami wystawionymi do słońca. Poczuła się bosko, z niechęcią myślała o ubraniu się. Wreszcie jednak włożyła podkoszu- lek. Był lekki i wygodny, pomyślała więc, że teraz łatwiej jej będzie zmienić oponę. W zdecydowanie lepszym humorze wyjęła koło zapa- sowe z bagażnika. Przecież po to przyjechała na Kretę: żeby udowodnić, że da sobie radę sama. Rodzice byli przekonani, że wróci najdalej za tydzień, ale ona im po- każe, że wcale nie jest taka bezradna, za jaką ją wszyscy uważają! Zmiana koła to właśnie jej pierwsze wyzwanie. Pełna entuzjazmu odbiła koło o ziemię, chcąc je wy- próbować. Niestety, było bez powietrza, tak samo jak to przebite. Wpatrywała się to w jedno, to w drugie koło, czując jednocześnie, że pewność siebie ulatuje z niej bły- skawicznie. Była w sytuacji bez wyjścia. Łzy zmęczenia i rozpaczy napłynęły jej do oczu i, zrezygnowana, nie mo-

gąc wymyślić żadnego sensownego rozwiązania problemu, kopnęła koło. - Cholerny samochód! - Kopanie go nie naprawi - usłyszała za sobą pogardliwy głos. Odwróciła się błyskawicznie. Wśród kolczastych krzewów u podnóża wyrastającego ponad drogę stoku stał jakiś mężczyzna. Miał przewieszoną przez ramię strzelbę i nóż wetknięty za pas. W czarnej koszuli i spodniach z nogawkami wsuniętymi w długie buty był ucieleśnieniem wszystkich historii, jakich się naczytała o rozsławionych kreteńskich wojownikach, znanych zarówno z heroizmu, jak też z okrucieństwa i namiętności. Brakowało tylko sariki, czarnej chusty tradycyjnie noszonej przez mężczyzn na Krecie. - Skąd... kim pan jest? - wymamrotała, cofając się o krok, gdy on lekko wyskoczył na drogę. Miał ogorzałą twarz o surowych rysach, z orlim nosem i zaciętymi ustami. Serce Courtney zaczęło bić niespokojnie. Przerażał ją widok tego groźnego mężczyzny. - Nazywam się Lefteris Markakis - przedstawił się. Oczywiście nazwisko nic Courtney nie mówiło, ale wypowiedział je z taką arogancją, że przez chwilę zastanawiała się, czy nie powinna go rozpoznać jako kogoś niezwykle ważnego. - Do czego potrzebna panu ta strzelba? - spytała za niepokojona. Dopiero teraz uświadomiła sobie, że on mó- wi nienagannie po angielsku, z ledwie wyczuwalnym ob- cym akcentem. Powinno ją to uspokoić, ale gdy mierzył ją lekceważąco wzrokiem, bynajmniej nie czuła spokoju.

- I skąd pan tak dobrze zna angielski? - dodała, zbyt spięta, by zdać sobie sprawę, jak nieistotne jest to pytanie. - Prowadzę interesy, w których angielski jest niezbędny - odparł z pogardliwą obojętnością, która pasowała do aroganckiego wyrazu twarzy. - A co do strzelby... Właśnie jestem na polowaniu. Jak widać, bezowocnym - dorzucił z błyskiem kpiny w ciemnych oczach. - Nie ma powodu do strachu, despinis. Wprawdzie nie przepadam za angielskimi dziewczynami, ale nie mam zwyczaju do nich strzelać. - Skąd pan wie, że jestem Angielką? - zdziwiła się, zrażona pogardliwym rozbawieniem w jego oczach. Lefteris skinął głową w stronę kozy, skubiącej dolne gałęzie drzewa. - Słyszałem, jak rozmawia pani z tym zwierzakiem - powiedział tonem świadczącym, że wprost nie może uwie- rzyć, iż ktoś może być aż tak niedorzeczny. Courtney zarumieniła się i rzuciła oskarżycielskie spoj- rzenie na kozę, jakby to ona była winna, że złapano ją na idiotycznym zachowaniu, i nagle uświadomiła sobie, że skoro słyszał, jak rozmawiała z kozą, to przecież musiał ją również widzieć, gdy zdejmowała bluzę! - Nie powinien się pan tak skradać! - Nie ma powodu do zmartwienia - zapewnił z kpiącym uśmiechem. - Nie obchodzi mnie pani ciało, chociaż muszę przyznać, że jest powabne. Nie miałem wątpliwości, że jest pani Angielką, zanim się pani odezwała. Tylko Angielka może obnażać się i tak obnosić ze swoim ciałem, nie bacząc na to, że akurat może ktoś przejeżdżać! - Wcale się nie obnosiłam! - zaprotestowała z furią,

skręcając się w środku na myśl o jego taksującym wzroku. Jak on śmie tak do niej mówić! - Po prostu zmieniałam ubranie, bo było mi za gorąco. Trudno to uznać za robienie z siebie widowiska! - Dla mnie tak właśnie to wyglądało. Schodziłem ze wzgórza, gdy zauważyłem, jak się pani rozbiera, i przez chwilę kuszony byłem widokiem gołych pleców. Zrobiła to pani perfekcyjnie, sądziłem więc, że doskonale pani wie, że tu jestem - powiedział z nie skrywaną pogardą. - Wcale pana nie widziałam! - powiedziała z naciskiem, purpurowa z zakłopotania. - Byłam przekonana, że jestem sama. Na pewno nie zdjęłabym niczego, gdybym wiedziała, że ktoś mnie obserwuje. Ten wybuch nie zrobił na nim żadnego wrażenia. - To dlaczego stała pani tak długo, zanim włożyła skąpą bluzkę? - Na chwilę zatrzymał wzrok na jej podko- szulku, po czym bez większego zainteresowania powiódł oczami po smukłych nogach. - Właściwie powinna pani w ogóle darować sobie tę koszulkę, bo przecież i tak nie wiele zasłania. A może właśnie dlatego ją pani włożyła? Czując, jak jej ciało płonie pod wpływem jego spojrzenia, Courtney chwyciła bluzę i ściskała ją kurczowo, zasłaniając piersi. - Było mi gorąco! - usprawiedliwiała się uparcie głosem drżącym ze złości i poniżenia. - Chyba nie sądzi pan, że miałam jakiś inny powód do przebierania się. - Och, mogła pani pomyśleć, że łatwiej jej będzie uzyskać pomoc - zasugerował zjadliwie. - Który mężczyzna przejedzie obojętnie obok dziewczyny rozebranej niemal do naga i błagającej o naprawę samochodu? Angielskie

dziewczyny lubią się ubierać nieprzyzwoicie i oferować swoje ciała, gdy uznają, że im się to opłaci. Na pani nieszczęście nie ma tu innych mężczyzn, a ja jestem ostat- nią osobą, która da się skusić tak oczywistym atrakcjom, więc może sobie pani oszczędzić kłopotu. Courtney zaskoczona była wrogością i pogardą, jaką jej okazywał od początku, ale teraz naprawdę przebrał miarę. Za kogo on się ma? - A ja mogę pana zapewnić, że guzik mnie obchodzi, co pan sądzi! Wcale mi niepotrzebny mężczyzna do wy- miany koła, tak samo jak wykład na temat moich ubrań, wygłaszany przez wywyższającego się aroganta! Sama dam sobie radę! Twarz miała bladą ze zmęczenia, chociaż hardo uniosła podbródek, ale Lefteris był wciąż niewzruszony. Przenosił wzrok z jej miękkich włosów, w dzikim nieładzie wymy- kających się z warkocza, na zmiętą bluzę przyciśniętą do piersi i wreszcie na smukłe nogi w zakurzonych sanda- łach. - Nie wygląda pani na taką zdolną - zauważył cierpko. - Ale z pewnością ta postawa bezradnej niewinności to tylko maska? Courtney wprawdzie nawykła do słuchania, że nie jest zdolna, ale dotychczas nikt nie podejrzewał, że jest na tyle sprytna, by robić to celowo! - I tak zamierzałam sama zmienić koło - powiedziała z naciskiem. - Jaki sens miałoby bezczynne stanie na dro- dze w nadziei, że ktoś nadjedzie i mi pomoże, zwłaszcza zważywszy na brak uprzejmości ludzi w tych stronach, czego pan jest dobitnym przykładem!

- Skoro chce mnie pani przekonać o swojej zaradności, chętnie popatrzę, jak pani zmienia kolo! - Lefteris spojrzał na nią surowo. - Nie mogę - przyznała zrezygnowana. - Tak właśnie myślałem! Oczywiście oczekuje pani, że się nad nią zlituję i zaoferuję pomoc? - Proszę bardzo, może pan spróbować, jeśli rzeczywiście potrafi pan zrobić użytek z dwóch przebitych opon! - To znaczy, że nie ma pani zapasowego koła?! - Mam, ale z zapasowego też ucieka powietrze. -Courtney wskazała na leżące na ziemi koło. Lefteris położył strzelbę na dachu samochodu i pochylił się, żeby obejrzeć oponę. - Na tym daleko pani nie dojedzie - zauważył, prostu- jąc się. - Jak można wybierać się mało uczęszczanymi drogami bez koła zapasowego! - dodał surowym tonem. - Dlaczego nie sprawdziła pani tego przed wyjazdem? Spojrzała na niego z urazą, zdziwiona, że nie oskarża jej o to, że przebiła oponę celowo, by zwabić jakiegoś naiwnego mężczyznę do pomocy! - Przyjechałam do Iraklionu prosto z lotniska - uspra- wiedliwiła się. Lefteris swoim zachowaniem przypominał jej siostrę, Ginny. Takim jak oni nic nie wymykało się z ręki. Przeciwnie, wszystko mieli pod kontrolą. Nie do pomyślenia było, aby przyłapano Ginny na rozbieraniu się. Przede wszystkim przewidziałaby wszystko i włożyła lżejsze i praktyczne ubrania, a nawet gdyby zdejmowała bluzkę, z pewnością nikt by tego nie zauważył. No i na pewno by sprawdziła, czy ma koło zapasowe.

- Przypuszczałam, że sprawdzą samochód, zanim wy- dadzą mi kluczyki. - Przypuszczenia bywają niebezpieczne. Zwłaszcza na Krecie. - Wobec tego ciekawe, dlaczego pan snuje tyle przy- puszczeń na mój temat. Oparłszy się o samochód, wytarła twarz rękawem blu- zy. Dokuczał jej upał, zmęczenie. Miała już dość uwag Lefterisa. Pragnęła, aby zostawił ją w spokoju, by mogła się wypłakać w samotności. - Dlatego, że dostałem po nosie od Angielek - wyznał, zdejmując strzelbę z dachu samochodu. - Dokąd się pani wybiera? - Do Agios Giorgios - odparła ponuro. Miała ochotę powiedzieć mu, by pilnował swojego nosa, ale powstrzy- mała się. - Wie pan, gdzie to jest? - Oczywiście. - Czy można tam dojść pieszo? - Skądże znowu! - Lefteris przyglądał się badawczo jej szczupłej sylwetce. - W każdym razie pani na pewno nie dojdzie. To jest po drugiej stronie wzgórza, na samym końcu następnej doliny. A sądząc po wyglądzie, nie doj- dzie pani dalej niż do następnego zakrętu - dodał bez ogródek. Miał rację. Zupełnie opadła z sił, jej oczy pociemniały, gdy przerażona spojrzała na dolinę w miejscu, gdzie droga wiła się serpentyną, całkowicie opustoszała. Mogłaby tu stać całą noc, gdyby się uparta i chciała czekać, aż ktoś ją podwiezie. - Nie mam wyjścia, muszę iść pieszo - powiedziała,

z trudem prostując się. - Przecież nie mogę sterczeć tu bez końca. - Zaparkowałem swój samochód tam, na ścieżce. -Lefteris odwrócił głowę w stronę wzgórza, zakładając strzelbę na ramię. - Cóż, musi pani jechać ze mną. - Wolę iść pieszo - odparta. - Nie zniosłabym myśli, że zwabiłam pana, aby mnie pan podwiózł! - Nie ma powodu do obaw, ja nie mam co do pani żadnych złudzeń - wyznał szczerze. - Absolutnie nie jestem podatny na pani urok, mimo bardzo zachęcającego striptizu! - To dlaczego proponuje mi pan podwiezienie? - W innej sytuacji z pewnością nie składałbym takiej propozycji, ale nie mam wyboru, nie mogę zostawić tu pani na całą noc, chociaż jest pani Angielką. Poza tym mógłby nadjechać jakiś inny łatwowierny głupiec, który podwiózłby panią, a nikomu nie życzę znajomości z Angielką. Ja przynajmniej nie będę pani podrywał. - Świetnie! - rzuciła, pobladła ze złości. - Dzięki za propozycję podwiezienia, ale wolę iść całą noc! Wepchnęła bluzę do walizki i ruszyła, nie oglądając się za siebie. Walizka była bardzo ciężka, a wzgórze strome, ale Courtney zawzięła się. Wolała nie patrzeć, co robi Lefteris. Był okrutnym arogantem! Jak śmiał mówić do niej w taki sposób! Złość dodała jej energii, ale po przejściu jakichś stu metrów zaczęła zwalniać. Wreszcie postawiła walizkę na ziemi, by chwilę odpocząć. Po obu stronach drogi skalistą glebę porastała drzewiasta, gdzieniegdzie ciernista roślinność, wśród której prze-

świtywały kępki żółtej szałwii. Pszczoły bzyczały w zio- łach, od czasu do czasu dobiegało też beczenie kóz, które zeszły w dół zbocza, ale poza tymi odgłosami wokół pa- nowała cisza. Courtney zerknęła przez ramię na samochód, który zo- stawiła na poboczu, ale Lefterisa już tam nie było. Widocz- nie postanowił zostawić ją samą z jej problemami. Cóż, sama tego chciała! Na myśl, że znów mogliby się spotkać, ogarnęła ją wściekłość. Czy nie powinien nalegać, żeby skorzystała z jego po- mocy? Widział, jaka jest zmęczona, i zdawał sobie spra- wę, że ona nie może liczyć na to, że ktokolwiek zatrzyma się na tym pustkowiu i podwiezie ją. Spojrzała na wzgórze z rozpaczą. Czy kiedykolwiek zdoła dojść do Villa Ami- na? Pragnęła tylko, żeby ten dzień jak najprędzej się skoń- czył. Wyobrażała sobie, że wreszcie dociera do willi, bie- rze prysznic i kładzie się na wygodnym łóżku. Niech tylko tam dotrze, a wszystko będzie dobrze, wmawiała sobie. Podniosła walizkę z ziemi i ruszyła znów pod górę. Sapiąc i dysząc z wysiłku, zatrzymywała się jeszcze dwukrotnie, zanim usłyszała nadjeżdżający samochód. Obejrzała się uradowana, że wreszcie jej los się odmienił. Elegancki wóz pokonał zakręt i sunął w jej stronę. Radość szybko zamieniła się w rezygnację, gdy zobaczyła, kto siedzi za kierownicą. - Proszę wsiadać - odezwał się Lefteris, po czym wy- siadł, wziął jej walizkę i wrzucił ją do bagażnika, obok jej koła zapasowego. - Duma na nic się nie zda, gdy się ściemni, a pani wciąż będzie wędrowała. Nawet nie zapytał, czy ona chce skorzystać z propozy-

cji podwiezienia. Najwyraźniej uznał, że powinna rzucić mu się na szyję z wdzięczności! Jednak bez sensu było wlec się godzinami, jeżeli on może ją podwieźć w kilka minut. Villa Athina kusiła wygodnym łóżkiem, ponadto dokuczał jej głód, przecież nie miała nic w ustach od nędznego posiłku w samolocie. Chyba ktoś z firmy „Poznaj Kretę" zostawił dla niej coś do jedzenia w willi... - To jak? Jedzie pani czy nie? Rzucając mu niechętne spojrzenie, Courtney sztywno wsiadła do samochodu. Nie znała się na pojazdach, ale ten był szczególnie wygodny i bardzo drogi. Kątem oka zerknęła na Lefterisa, gdy siadał obok niej. Zastanawiała się, kim on jest z zawodu. Niewątpliwie piastował bardzo intratne stanowisko, ale na pewno nie płacono mu za urok osobisty i dobre maniery. Uruchomił silnik. Sunęli pod górę bez przeszkód, z ła- twością pokonując kolejne zakręty. - Nazywam się Courtney Shelbourne - zagaiła, gdy jechali dłuższą chwilę, a Lefteris nawet nie próbował przerwać pełnego napięcia milczenia. - Jakież to angielskie - rzucił kpiarskim tonem. - Zapewne jest pani tak samo angielska, jak się pani nazywa: Courtney Shelbourne. - To chyba zależy od tego, co się ma na myśli, mówiąc o angielskim charakterze... - zaczęła ostrożnie, ale Lefteris roześmiał się gorzko. - Wiem z własnego doświadczenia, że Angielki to zdradzieckie, rozwiązłe, niemoralne cwaniary, które bez skrupułów wykorzystują wszystkich do spełnienia swoich zachcianek.

- Wcale taka nie jestem! - zaoponowała, zaskoczona goryczą w jego głosie. - Czyżby? To niby jaka pani jest? Courtney bezradnie wzruszyła ramionami. Wiedziała, co odpowiedzieliby jej rodzice: nieśmiała, głupia, nieod- powiedzialna. - Nie wyróżniam się niczym szczególnym. Jestem... zwyczajna. Czuła jego obecność obok siebie. Miał silną osobo- wość, jego z pewnością nie można by uznać za „zwyczaj- nego". Twarz wyrażała nieugięty charakter. Z gęstymi, czarnymi włosami i orlim nosem wyglądał dziko, a zacięte usta jeszcze bardziej podkreślały dumę. Courtney od- wróciła wzrok. Samo przyglądanie się Lefterisowi powo- dowało skurcz w żołądku. Chociaż... może to tylko głód, łudziła się. - Naprawdę sądzi pani, że zwyczajna dziewczyna mo- głaby rozebrać się publicznie? Greczynka z pewnością by tego nie zrobiła, ale widocznie wy w Anglii kierujecie się innymi zasadami. Courtney westchnęła z rozpaczą. Że też musiała zdjąć tę cholerną bluzę! Wolałaby raczej usychać z gorąca, niż teraz wysłuchiwać tych kąśliwych uwag! - Za to wy z pewnością macie inne zasady witania obcych w swoim kraju - ucięła. - Mam nadzieję, że nie wszyscy w Agios Giorgios są tak nieprzyjaźni jak pan? - Dla pani to chyba bez różnicy, prawda? Przyjechała tu pani na tak krótko, że nie ma to większego znaczenia, czy ludzie są tu uprzejmi, czy nie. Po kilku godzinach dołączy pani do innych turystów, włóczących się po ba-

rach, klubach nocnych i innych atrakcjach, jakie wydają się niezbędne dla dopełnienia udanych wakacji. Jestem przekonany, że nie zabawi tu pani dłużej niż dzień, a potem zawróci i uda się nad morze. - Nie jestem na wakacjach - powiedziała lodowatym tonem. - Przyjechałam do Agios Giorgios do pracy. Za mierzam tu spędzić całe lato, będę przygotowywać posiłki na przyjęcia w willi. Choć raz miała satysfakcję, że udało jej się go zaskoczyć. - Przyjęcia w willi? W Agios Giorgios? Ta miejscowość położona jest z boku, z dala od trasy turystycznej! - Reklamowana jest jako miejsce z dala od zgiełku. - Courtney spojrzała na nagie wzgórza i przyszło jej na myśl, że pewnie to właściwe miejsce. - Chodzi o to, aby w pobliżu nie było innych turystów. Naszymi gośćmi będą ludzie lubiący spacerować, malować obrazy, szukać dziko rosnących kwiatów bez martwienia się o zakupy czy gotowanie w tak ustronnym miejscu. I to wszystko ja właśnie mam zapewnić. - Miała nadzieję, że mówi w miarę pewnym głosem, bo w gruncie rzeczy obawiała się nowej pracy. Wprawdzie potrafiła gotować, była to zresztą jedyna rzecz, jaką umiała robić, ale sama myśl o odgrywaniu roli wesołej hostessy napawała ją lękiem. Na proszonych kolacjach u rodziców zawsze miała związany język lub jąkała się. - Trudno w to uwierzyć - skomentował uszczypliwie. Zerknął na nią, a potem na dzikie wzgórza i potrząsnął głową. - Nie wydaje mi się, żeby Agios Giorgios było tym, o co pani chodziło, gdy podejmowała pani decyzję o spędzeniu lata na Krecie.

Courtney zamyśliła się, wspominając przerażenie, ja- kiego doznała, gdy przedstawiciel firmy „Poznaj Kretę" w Iraklionie wręczał jej kluczyki do samochodu. - Pojedzie pani do Villa Athina w Agios Giorgios - po- wiedział, pokazując na mapie miejsce na końcu długiej, krętej drogi w Białych Górach. - Ależ to jest zachodnia część Krety! - protestowała. - Podczas rozmowy wstępnej obiecano mi, że zostanę wysłana do jakiejś willi niedaleko Knossos! Agios Gior- gios jest na drugim końcu wyspy! - Przykro mi. - Grek wzruszył ramionami. - Nic na to nie poradzę. Kazano mi wyprawić panią tutaj. Właścicielem wilii jest wspólnik firmy „Poznaj Kretę", więc jeśli spotka pani Nikosa Papadakisa, niech pani będzie miła dla niego. - Wsunął papiery z powrotem do szuflady i rzucił mapę w jej stronę. - Właściwie Agios Giorgios nie jest zaznaczone na mapie, ale jadąc prosto, z łatwością znajdzie pani tę posiadłość. - Uśmiechnął się ponuro. - Leży na końcu tej drogi. I jednocześnie z dala od zabytkowych miejsc, które Courtney pragnęła zwiedzić. - Sądziłam, że pojadę do willi we wschodniej części Krety - zwróciła się do Lefterisa. - To byłoby rozsądniejsze - zgodził się. - W Agios Giorgios nie ma żadnych atrakcji dla takich dziewczyn jak pani. - Znów lekceważąco powiódł oczami po jej podko- szulku i szortach. - Tam przynajmniej pani ubranie byłoby bardziej na miejscu. W Agios Giorgios wolimy kobiety ubrane nieco skromniej. Courtney zarumieniła się i złożyła ręce w obronnym

geście. Miała nadzieję, że pozostali mieszkańcy Agios Giorgios nie są tak nietolerancyjni jak Lefteris Markakis. Ginny zawsze zarzucała jej, że ubiera się staroświecko, niemodnie i monotonnie. Spojrzała na siebie, zastanawiając się, co Lefteris ma jej do zarzucenia. Podkoszulek nie miał rękawów, to prawda, ale trudno go uznać za nieprzyzwoity, a szorty uszyte były z delikatnej cienkiej bawełny i sięgały niemal do kolan. Co prawda teraz, gdy siedziała, odsłaniały trochę ud, pociągnęła je więc ukradkiem. Wreszcie dotarli na miejsce. Courtney wolała nie zastanawiać się, ile czasu zajęłaby jej piesza wędrówka z ciężką walizką. Chyba jednak lepiej było znosić kąśliwe uwagi Lefterisa. Droga nie prowadziła prosto pod górę, jak przypuszczała, lecz schodziła do zielonej doliny wciśniętej pomiędzy Białe Góry. Na jej odległym końcu widać było okolony drzewami wąwóz wchodzący do koryta rzeki. Rzeka rozdzielała dwie wioski, z których jedna przysiadła wysoko pośród sosen, a druga przylegała do słonecznego stoku, górując nad gajami oliwnymi i winnicami. Zza rzeki wyłaniał się posępny stok górski. - Jesteśmy w Agios Giorgios - obwieścił Lefteris z nieoczekiwaną nutą ciepła w głosie. Courtney przyjrzała mu się badawczo, bo nagle przyszło jej na myśl, że może za surową fasadą kryje się ktoś sympatyczniejszy. Szybko jednak przekonał ją, jak bardzo się myli. - Nie słyszałem, by ktokolwiek w Agios Giorgios wy najął dom na lato - powiedział z namysłem. - Czy na pewno przyjechała pani we właściwe miejsce?

- Oczywiście! - odparła oburzona. Zaczęła szperać w torebce w poszukiwaniu informacji, które otrzymała od przedstawiciela biura. - Mam przy sobie mapę. Widzi pan? Tu jest napisane: „Villa Athina, Agios... - Urwała nagle, krzycząc z przerażenia, bo Lefteris gwałtownie na cisnął na hamulec i samochód stanął z piskiem opon. - Co się stało? - wykrztusiła, gdy opadła z powrotem na sie- dzenie. Nie odpowiedział, tylko wyrwał papiery z jej ręki, wpa- trując się w nie z niedowierzaniem, po czym zmiął je, krzycząc coś wściekle po grecku. Courtney cieszyła się, że tego nie rozumie. - Czy to jakiś żart?! - Ż-żart? - wyjąkała. - Ależ skąd! Dlaczego miałby to być żart? - Jeśli to jednak jakiś kawał, to z pewnością nie jest zabawny - skomentował ponuro. Rozpostarł na kierownicy papiery, które przed chwilą zwinął w kulkę, i wpatrywał się w nie nachmurzony. - „Poznaj Kretę" - przeczytał nagłówek złowieszczo zimnym tonem. - Kim oni są? - To firma, dla której pracuję - wyjaśniła niepewnie, kompletnie wytrącona z równowagi jego dziwną reakcją. - O co chodzi? - Villa Athina położona jest w samym środku mojej posiadłości! - warknął. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Ale to nie może być pański dom. On należy do... - Nikosa Papadakisa - dokończył za nią. - Tak, to jego własność.

- Nic nie rozumiem - powiedziała bezradnie. - Nie powiedział panu, że zamierza wynająć dom? Odwrócił się i spojrzał na nią z nie skrywaną pogardą. - Jak pani zapewne wiadomo, Nikos Papadakis ma wiele powodów, by mi o tym nie powiedzieć. - Zupełnie nie wiem, o czym pan mówi! - Czyżby? Przecież wie pani, że Nikos jest właścicielem domu, i trudno uwierzyć, że przepuściłby okazję pochwalenia się, jaki mi wyciął numer. Z całą pewnością wiedział, że gdy tylko się dowiem, że dziewczyna z Anglii przekroczyła mój próg - nie wspominając o nie kończących się przyjęciach turystów codziennie przechodzących obok mojego tarasu - powstrzymam całą tę paradę. Zresztą, już zamierzam to zrobić. - Powstrzyma pan...? - powtórzyła Courtney, kompletnie zbita z tropu. - Co pan ma na myśli? - Ani pani, ani nikt inny nie spędzi lata w mojej posiadłości. - Ale przed chwilą sam pan przyznał, że dom nie należy do pana. - protestowała. - Trzeba go było nie sprzedawać, skoro nie chce pan, aby ktokolwiek z niego korzystał. - Wcale go nie sprzedałem. To sprawka pewnej Angielki, kolejnego angielskiego niewiniątka o sercu ze stali, wspólniczki Nikosa, która na nikogo nie zważała, byle tylko spełnić swoje zachcianki. - Lefteris rzucił dokument na jej kolana i uruchomił silnik. - Nie dopuszczę, żeby to się stało ponownie. Żadna Angielka nie będzie mi tu paradowała przez całe lato. - Na pana miejscu wcale bym się tak tym nie przejmo-

wała - ucięła Courtney. - Jest pan ostatnim mężczyzną, przed którym chciałabym paradować! Co do innych względów, cóż, obawiam się, że musi się pan po prostu przyzwyczaić do mojej obecności. Nie przestraszy mnie pan. Willa zarezerwowana jest do października i zostanę tu. dopóki nie wyjadą ostatni goście. - Zapewniam, że długo tu pani nie pozostanie - po- wiedział złowieszczo, wchodząc w ostry zakręt.

ROZDZIAŁ DRUGI Courtney patrzyła przez okno, gdy mknęli w dół wzgórza wśród gajów oliwnych. Drzewa były czarne i sękate, liście mieniły się na wietrze srebrnobiałym połyskiem, a trawa w dole usłana była kobiercem dzikich kwiatów. Niestety, złość nie pozwalała jej docenić piękna tej scenerii. Lefteris był nieprawdopodobnym arogantem! Czy na- prawdę spodziewał się, że ona zrezygnuje z pracy tylko dlatego, że on nie życzy sobie, by przechodziła przez jego ogród? A wszystko przez to, że jest Angielką! Widocznie rzeczywiście miał bardzo przykre doświadczenia z jakąś dziewczyną z Anglii, ale dlaczego odgrywa się na niej?! - myślała urażona. Musiała się zdobyć na nie lada odwagę, by przylecieć do pracy na Kretę, ale powinna przewidzieć, że nie wszystko ułoży się po jej myśli. Cieszyła się, że spędzi lato w cichej willi ze słonecznym tarasem i sympatycznymi, gościnnymi sąsiadami, tymczasem tamte wyobrażenia szybko pierzchły. Wystarczyło, by spojrzała na ponuraka siedzącego obok. Lefteris Markakis najwyraźniej nie zamierzał jej okazać pogody ducha ani gościnności. Courtney westchnęła. Pech nie opuścił jej i tym razem: wylądowała w samym środku jakiejś wendety!

Spodziewała się, że Lefteris wyrzuci ją z samochodu, gdy tylko dojadą do Agios Giorgios, tymczasem przejechał przez całe miasteczko i zatrzymał się przed zagraconym warsztatem. Na drodze stało kilka zdemontowanych motocykli. Mechanik o kręconych włosach i regularnych rysach twarzy majstrował przy silniku zdezelowanej fur- gonetki. - Ja wyjaśnię, w czym rzecz - szorstko powiedział Lefteris, wysiadając z samochodu. - Niech pani tu za czeka. Wyjął z bagażnika koło zapasowe. Mechanik wycierając ręce w zatłuszczoną szmatę ruszył w jego stronę i zaczęli ożywioną rozmowę. Courtney postanowiła zignorować jego polecenie i wy- siadła z samochodu, chcąc dowieść, że potrafi sama zała- twiać swoje sprawy. Wyjęła z torby podręczny słowniczek, by poszukać greckiego odpowiednika słów „przebita opona", gdy nagle uświadomiła sobie, że narazi się tylko na śmieszność. Lefteris mógł wszystko wyjaśnić z łatwo- ścią, w sposób bardziej zrozumiały niż ona, nawet gdyby mówiła o samochodzie po angielsku. Stanęła więc bezrad- nie, usiłując ukryć zakłopotanie, co jednak niezbyt się udało. - Niech pani da mechanikowi kluczyki - nakazał Lef- teris. - Założy obie opony i jutro dostarczy pani samo- chód. - Niby gdzie go przyprowadzi? - spytała, ciesząc się, że tak łatwo udało się rozwiązać ten problem, ale równo- cześnie urażona, że całkowicie wziął sprawę w swoje ręce. - Do Villa Athina, to chyba jasne. - Spojrzał na nią,

jakby postradała zmysły. - Przecież jeszcze przed chwilą tam właśnie chciała pani zamieszkać. - Owszem, ale z pańskiej reakcji wywnioskowałam, że zarygluje pan przede mną drzwi! Lefteris westchnął poirytowany. - Z pewnością nie dopuszczę do tego, żeby wynajmowano ten dom gościom, ale nie mogę pani wyrzucić na ulicę, skoro nie ma pani dokąd pójść. - To bardzo wspaniałomyślne z pana strony. - Dom należy do Nikosa Papadakisa, więc może w nim pani zostać do czasu, gdy przyjedzie i powie, że trzeba go opuścić! Jestem pewien, że stanie się to bardzo szybko. Tymczasem niechże pani da te kluczyki. - Jest pan bardzo pomocny jak na kogoś, kto chce się mnie jak najszybciej pozbyć - powiedziała z goryczą. - Im szybciej naprawią samochód, tym szybciej pani stąd wyjedzie - oświadczył. - Zaoferuję nawet dalszą pomoc: zawiozę panią prosto do willi. Mechanik widział nas razem, więc nie mogę pani tak zostawić... - Rozumiem, że podwozi mnie pan tylko dla uratowania własnej reputacji? - Powinna się pani z tego cieszyć - rzekł, przekręcając kluczyki w stacyjce. - Wprawdzie z ciężką walizą będzie to dość długa wyprawa, ale jeśli taka pani wola, proszę bardzo, niech pani wysiada. Courtney spojrzała na niego z niechęcią. Jeśli będzie stroiła fochy, z pewnością bez wahania wyrzuci ją z sa- mochodu. - Wolę jednak wykorzystać pańską życzliwość - za kpiła.

- Niczego innego nie mógłbym się spodziewać. Zatrzymał nagle samochód na widok pochylonej staruszki, ubranej na czarno, z głową opatuloną w chustę. Szła za stadem owiec, ale słysząc samochód odwróciła się i rozpo- znając Lefterisa uśmiechnęła się szeroko. Czarne oczy w ogorzałej, pooranej zmarszczkami twa- rzy przyglądały się Courtney z zainteresowaniem. Mówiła potoczyście, co i rusz zanosząc się śmiechem. Unosiła sękate ręce, to znów składała je na wysokości serca tak dramatycznym gestem, że zaintrygowana Courtney żało- wała, iż nie rozumie, o czym rozmawiają. Lefteris uprzejmie słuchał paplaniny staruszki i w pewnej chwili nieoczekiwanie uśmiechnął się. Courtney miała urażenie, że jej zmysły doznają wstrząsu. Nie przygoto- wana na uśmiech i serdeczność malujące się na zwykle surowej twarzy, poczuła ucisk w gardle. Przecież to tylko uśmiech, zganiła siebie w duchu. Sądziła, że nawet uśmiech Lefterisa jest zimny i bezwzględny, tymczasem zaskoczył ją. Z jego rozpogodzonej twarzy biło dziwne ciepło. Nie widziała jego oczu, bo zwrócone były w stronę staruszki. Nagle przyszło jej na myśl, jak by to było, gdyby to do niej tak się uśmiechał... Nie masz szans, upominała siebie. Przecież nie ukrywał, co sądzi o dziewczynach z Anglii. Uśmiech był ostatnią rzeczą, jakiej mogła od niego oczekiwać. Tłumiąc westchnienie, patrzyła przez okno na owce, które zeszły z drogi w drzewa oliwne i brodziły w kwiatach. Zastana- wiała się, co zraziło go tak do Angielek. Przecież musiał być jakiś powód jego uprzedzeń... - Courtney?

Odwróciła głowę w stronę Lefterisa, który dziwnie się jej przyglądał. - To jest Dymitra - powiedział z oporem i nie miała wątpliwości, że ta prezentacja nie była jego pomysłem. Dymitra uśmiechnęła się serdecznie i skinęła głową. - Jassas - powiedziała Courtney niepewnie. Było to jedno z niewielu słów, których zdążyła się nauczyć, ale najwyraźniej odniosło skutek. Dymitra sprawiała wrażenie uradowanej jej pozdrowieniem. - Jassas! - rozpromieniła się. Poklepała Lefterisa po ramieniu i powiedziała mu coś, po czym odsunęła się od okna, machając na pożegnanie. - Co ona powiedziała? - spytała Courtney ostrożnie, gdy Lefteris ruszył. Przez chwilę nie odzywał się. - Uważa, że jesteś śliczną dziewczyną - mruknął wreszcie, ni stąd, ni zowąd przechodząc z nią na ty. - Ja? Śliczna? - zdziwiła się. - Nie udawaj takiej skromnej! - szydził. - Zapewne od dawna ćwiczyłaś ten obojętny wyraz twarzy. Zaraz powiesz, że jeszcze nikt nie powiedział ci, że jesteś ładna... Naprawdę od nikogo nie słyszała takiej pochwały. Nikt nie zwracał na nią uwagi, w przeciwieństwie do jej siostry. Ginny była śliczną blondynką o gładkiej skórze, regularnych rysach i wspaniałych zielonych oczach. Kto, mając je dwie do wyboru, spojrzałby na mysie włosy i rozmarzone oczy? - Niektórym mogą się podobać twoje wielkie oczy - powiedział Lefteris, jakby odgadując jej myśli.