Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 077
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 440

Hart Jessica - Serce nie sluga

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :679.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Hart Jessica - Serce nie sluga.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 110 stron)

Jessica Hart Serce nie sługa

Rozdział 1 To było niczym uderzenie o skałę. Zmagając się z cięŜką walizką, Phyllida nie zauwaŜyła męŜczyzny wchodzącego przez te same drzwi dworca lotniczego, dopóki na niego nie wpadła. Nigdy nie przypuszczała, Ŝe męskie ciało moŜe być takie twarde. – Och! – Siła zderzenia wyparła jej dech z piersi i odrzuciła wstecz. Fiknęłaby pewnie kozła przez własny bagaŜ, gdyby nieznajomy nie podtrzymał jej. – OstroŜniej! – Rozluźnił Ŝelazny uścisk, a dziewczyna odzyskawszy równowagę spojrzała na przyglądającego się jej bacznie męŜczyznę. Był bardzo opalony, miał kasztanowate włosy i chłodne, przenikliwe oczy. W pierwszej chwili zdziwiła się, Ŝe nie jest wcale taki wysoki i barczysty, jak mogła sądzić po skutkach kolizji. Drobna budowa kryła jednak niezaprzeczalną siłę. ZauwaŜyła teŜ, Ŝe nie był zbyt przyjacielsko nastawiony. – Nie sądzi pani, Ŝe lepiej uwaŜać, gdy się taszczy coś takiego? – spytał, wskazując na olbrzymią walizkę, która przewróciła się na bok. Głęboki głos brzmiał lodowato. Phyllida chciała go właśnie przeprosić, lecz poczuła się uraŜona jego słowami. WciąŜ oszołomiona zderzeniem, rozcierała ramiona obolałe od chwytu nieznajomego. – Spieszę się – odparła ostrzej, niŜ zamierzała. W końcu on równieŜ jej nie przeprosił. – Nie zauwaŜyłam pana. – Najwyraźniej. Sarkazm w jego głosie sprawił, Ŝe spojrzała mu w oczy – ciemne, uwaŜne, zielone z szarym odcieniem. Serce dziwnie jej podskoczyło. Nagle uświadomiła sobie, jak sama wygląda. PodróŜowała przez trzydzieści siedem godzin i czuła się równie wymięta, jak jej elegancki, londyński, beŜowy kostium. Złote, dobrane do paska, pantofelki piły niemiłosiernie opuchnięte stopy. Niezbyt wysoka dziewczyna nadrabiała zazwyczaj brakujące centymetry wzrostu dynamicznym stylem bycia. Niestety, nawet badawcze spojrzenie nieznajomego nie dostrzegłoby obecnie tej cechy. Widział jedynie drobną, zmaltretowaną osóbkę o twarzy zaczerwienionej po biegu przez dworzec lotniczy. Na pewno zauwaŜył równieŜ pokiereszowane obcasy. – Przed chwilą wylądował mój samolot z Londynu – zaczęła się tłumaczyć. – Mieliśmy godzinne opóźnienie, ale ktoś powiedział, Ŝe jeśli się pospieszę, zdąŜę

jeszcze na ostatni lot do Port Lincoln. Przebiegłam całą międzynarodową część lotniska... – urwała. PrzecieŜ nie interesują go jej kłopoty. Zerknęła na zegarek. Ósma czterdzieści. Odlot za pięć minut. – W takim razie, bardzo nierozwaŜnie postąpiłem wchodząc pani w drogę. Ukryta drwina rozwścieczyła Phyllidę. Zarozumiały samiec, traktujący kobiety z pobłaŜliwą pogardą. Ostatnimi czasy miała takich typków po dziurki w nosie. śe teŜ trafił się jej zaraz po przylocie do Australii! Zacisnąwszy wargi, schyliła się po walizkę, która teoretycznie powinna była posłusznie dać się ciągnąć na kółkach. Zamiast tego zataczała się na boki, podstępnie atakując łydki i kostki. Zniszczyła jej obcasy, a jutro pewnie pojawią się siniaki. Znienawidziła te okropne kółeczka tuŜ po wyjściu z domu. Walizka była jednak za cięŜka, Ŝeby ją nieść. Nieznajomy obserwował jej wysiłki. Pochylił się, oferując pomoc, lecz Phyllida usłyszała jedynie zniecierpliwione cmoknięcie, co utwierdziło ją w podejrzeniach. Był taki sam jak inni – przekonany, Ŝe kobiety nie potrafią sobie z niczym poradzić. – Dam sobie radę! – parsknęła, zerkając na niego. – Nie wydaje mi się, nie najlepiej to pani wychodzi – zauwaŜył zjadliwie. – Czy nie byłoby wygodniej podróŜować z czymś mniejszym od siebie? Phyllida wojowniczo wysunęła podbródek. – To, Ŝe jestem nieduŜa, nie znaczy, Ŝe mam kurzy móŜdŜek – odcięła się. – Dlaczego męŜczyźni uwaŜają, Ŝe kobiety nie umieją zadbać o siebie? Przejechałam pół świata bez protekcjonalnych, męskich rad, jak mam się spakować. Na dowód swoich słów z wysiłkiem podniosła walizkę. – No i co? – spojrzała na niego triumfalnie. MęŜczyzna wydawał się nieporuszony. – Przypomina to raczej walkę o Ŝycie – powiedział z ironią. – Osobiście wolałbym raczej zdąŜyć na samolot, niŜ cokolwiek udowadniać. Jeśli zamierza pani samodzielnie dotrzeć na czas do stanowiska odpraw i złapać samolot do Port Lincoln, radziłbym się pospieszyć. – Właśnie to robię – odparła chłodno. Ujęła rączkę walizki, która wcale nie chciała toczyć się za nią jak posłuszny piesek. – Zechce pan wybaczyć – dodała z wyszukaną uprzejmością. Wytworne maniery w zestawieniu z drobną figurką w wymiętym kostiumie najwyraźniej go rozbawiły.

– Oczywiście – rzekł równie uprzejmie. Boleśnie świadoma swej śmieszności, ruszyła w stronę stanowiska odpraw, lecz pełen godności odwrót zamienił się w klęskę, bo po paru krokach walizka znów się przewróciła. Nie licujące z damą słówko wymknęło się jej z ust, gdy szamotała się z bagaŜem. Wiedziała, Ŝe nieznajomy ją obserwuje. Policzki płonęły jej ze wstydu. Miała niejasne przeczucie, Ŝe to jego wina. Zanim dotarła do odpowiedniego stanowiska, powtórzyło się to jeszcze dwukrotnie i w związku z tym oczywiście nie zdąŜyła. Młody urzędnik był pełen współczucia, lecz nieugięty. Samolot odleciał i aŜ do jutra nie będzie Ŝadnego połączenia z Port Lincoln. Phyllida wiedziała, Ŝe i tak było za późno. Miała jednak nadzieję, Ŝe i ten lot będzie opóźniony, podobnie jak wszystkie w drodze z Londynu. Świadomość, Ŝe zabrakło jej paru minut pogarszała jedynie sytuację. Zrezygnowana oparła się o stanowisko odpraw. Zaczęła Ŝałować, Ŝe w ogóle zdecydowała się na podróŜ do Australii. Pospieszny wyjazd, opóźnienia i stracone połączenie, niewygodne fotele, podłe jedzenie i wrzeszczący dwuletni smarkacz w samolocie... Znosiła to z zaciśniętymi zębami, wmawiając sobie, Ŝe wszystko odbije sobie po przybyciu do Port Lincoln. Tam czekają na nią przecieŜ Chris i Mike, a okropną walizkę wrzuci na trzy miesiące do szafy. Tak bardzo liczyła, Ŝe znajdzie się u nich jeszcze tego wieczoru, Ŝe omal nie rozpłakała się z wyczerpania i zdenerwowania, słysząc o kolejnym opóźnieniu w podróŜy. Kątem oka dostrzegła męŜczyznę, z którym zderzyła się w drzwiach. I tak nie zdąŜyłaby na samolot, więc trudno byłoby go o to winić, a jednak spoglądała na niego z niechęcią. Gawędził sobie z przedstawicielem innych linii lotniczych. Wydawał się przy tym taki spokojny i pewny siebie, Ŝe poczuła zazdrość. Zastanawiała się, dokąd leci. Miał doskonale skrojone spodnie, koszulę z krótkim rękawem i krawat. Wyglądał na kogoś zamoŜnego. Chyba nie wybierał się gdzieś dalej, bo za cały bagaŜ słuŜyła mu skórzana aktówka. CzyŜby wracał do domu, do rodziny? Było w nim coś, co sprawiało, Ŝe nie potrafiła wyobrazić go sobie w otoczeniu Ŝony i dzieci. Zmieniła jednak zdanie, gdy uśmiechnął się rozbawiony uwagą swojego rozmówcy. Efekt był wręcz niesamowity. PowaŜny wyraz twarzy rozpłynął się w ciepłym uśmiechu, łagodzącym surowe rysy twarzy. Nawet ze znacznej odległości Phyllida

dostrzegła kontrastujący z opalenizną błysk białych zębów i poczuła się, jakby ponownie wpadła na nieznajomego. Jak mogła przeoczyć, Ŝe jest taki przystojny? Zdumiona tą przemianą dziewczyna zapomniała na chwilę o swych kłopotach. Kiedy męŜczyzna popatrzył w jej stronę a ich spojrzenia skrzyŜowały się, zmieszała się nagle. Wiedziała, jak Ŝałośnie wygląda oparta cięŜko o kontuar. Była przekonana, Ŝe widzi ironię w jego oczach. Na pewno zapamiętał buńczuczne przechwałki, Ŝe sama doskonale da sobie radę. Wyprostowała się. Postanowiła dotrzeć do Port Lincoln jeszcze dziś. Za wszelką cenę, byle tylko dowieść nieznajomemu swoich racji. Fakt, Ŝe on się o tym nie dowie, jakoś wypadł z jej świadomości. Liczyło się tylko wyzwanie. Uśmiechnęła się wdzięcznie do młodzieńca za kontuarem. Pomimo zmęczenia mała twarzyczka z zadartym noskiem I wielkimi, piwnymi oczyma wyglądała prześlicznie w chmurze krótko przyciętych, kasztanowatych włosów. – Czy istnieje jakaś moŜliwość, Ŝebym dotarła do Port Lincoln jeszcze dzisiaj? – spytała ze łzami w oczach. Niewielu męŜczyzn potrafiło oprzeć się spojrzeniu wielkich, piwnych oczu. – Naprawdę mi przykro... – zaczął. – ChociaŜ... – Popatrzył gdzieś ponad jej ramieniem. – MoŜe się pani jednak poszczęści! – rozpromienił się. – Jest tu Jake Tregowan. Ma własny samolot i chyba wybiera się do Port Lincoln. Z pewnością panią weźmie, jeśli go pani poprosi. Jake! – Pomachał ręką. – Pozwól tu na chwilę. Phyllida nie musiała się odwracać, by zgadnąć, kto jest Jakiem Tregowanem. Oczywiście. To był on. ZbliŜył się umyślnie niespiesznym krokiem z błyskiem ironii w oku. Serce jej zamarło. Czemu musiał to być właśnie on, jedyny człowiek, którego o nic by nie poprosiła? Z rozpaczą przypomniała sobie, jak drwiąco pomagał jej w zmaganiach z walizką, podkreślając, Ŝe bez męskiej pomocy nigdzie nie zdoła dotrzeć. Jake przywitał się wylewnie z młodym człowiekiem. Widocznie mnóstwo czasu spędzał na lotnisku, bo ze wszystkimi był na ty. ChociaŜ stał o kilka kroków od niej, wyczuwała siłę w jego ciele. ZadrŜała, gdy spojrzał na nią, pytająco unosząc brew. – Samolot tej damy z Londynu miał opóźnienie i nie zdąŜyła na przesiadkę – wyjaśnił młodzieniec. – Bardzo pragnie dotrzeć jeszcze dzisiaj do Port Lincoln. Czy wracasz tam teraz? – Tak – odparł Jake, rozmyślnie nie proponując, Ŝe ją zabierze. Phyllida zagryzła wargi. Nie mogła mieć o to pretensji, zwłaszcza po tym, co

wygadywała. Ogarnęło ją zmęczenie. Wcale się nie rwała, by schować dumę do kieszeni i prosić go o przysługę. Nie chciała mieć z nim nic wspólnego. Tak naprawdę, to najchętniej usiadłaby i rozpłakała się. Nie mogła tego zrobić, bo przyglądał się jej z kpiącym wyrazem twarzy. Pragnęła jednak dostać się do Port Lincoln. Kiedy juŜ znajdzie się z Chris i Mikiem, wszystko się ułoŜy. Tylko to miało w tej chwili znaczenie. Zacisnęła zęby, Ŝeby ukryć zdradzieckie drŜenie warg, i spojrzała Jake’owi prosto w oczy. – Nazywam się Phyllida Grant – wydusiła z trudem. – Jeśli leci pan do Port Lincoln, byłabym bardzo wdzięczna, gdyby pan mnie zabrał. – Czy na pewno potrzebuje pani pomocy? – zadrwił. – Sądziłem, Ŝe zdoła pani dotrzeć do Port Lincoln bez protekcjonalnych, męskich rad? – Zdołałabym, gdybym zdąŜyła na ostatni samolot – odparła przez zaciśnięte zęby. – I to z pewnością moja wina, bo panią zatrzymałem? – Nie – przyznała szczerze. – I tak było juŜ za późno. Odgarnęła grzywkę z czoła. Kasztanowate włosy rozsypały się niesfornie, niczym u małego dziecka. Zastanawiała się, czy powinna wyjaśnić, Ŝe zderzenie w drzwiach było ukoronowaniem serii trapiących ją od sześciu tygodni nieszczęść, kiedy to straciła pracę i rzuciła Rupertowi w twarz pierścionek zaręczynowy. Od tej pory wszystko układało się beznadziejnie, ale Phyllida zawzięła się. Postanowiła, Ŝe się nie podda. Patrząc na obojętną, chłodną twarz Jake’a Tregowana, pomyślała, Ŝe jej nie zrozumie. Przesunęła jedynie dłonią po twarzy w odwiecznym geście znuŜenia. – To była długa podróŜ – dodała. Jake spoglądał na drobną, spiętą postać stojącą obok wielkiej walizki. Nie była piękna, lecz wielkie, piwne oczy, zadarty nosek i kształtne wargi kryły w sobie duŜo wdzięku, podkreślonego przez upór, z jakim powstrzymywała łzy. Wyglądała na zbuntowaną, zajadłą i... bardzo zmęczoną. – Lepiej proszę pójść ze mną – westchnął z rezygnacją, wzruszając ramionami. – Dziękuję – odparła nieco zaniepokojona tą nagłą zmianą w jego zachowaniu, lecz zbyt ucieszyła ją perspektywa dotarcia do Port Lincoln, by się nad tym zastanawiać. – Wyruszam natychmiast – uprzedził, jakby Ŝałując swej decyzji. – Świetnie, jestem gotowa. – Sięgnęła po walizkę. – No to idziemy. – Jake odwrócił się na pięcie. Phyllida musiała jeszcze

podziękować młodemu urzędnikowi. Jak zwykle przeszkadzała jej walizka, pomimo starań, tańcząca na wszystkie strony. Jake zatrzymał się. Czekał zniecierpliwiony, z niesmakiem obserwując te zmagania. Nie zamierzał jej pomóc, o co zresztą nie zamierzała go prosić. Wystarczy, Ŝe się upokorzyła przymawiając się o lot. – Och! – Nie skoncentrowała się i walizka boleśnie uderzyła ją w nogi, zanim upadła z donośnym łoskotem, wzmocnionym akustyką pustego dworca lotniczego. – Wygląda na to, Ŝe masz kłopoty – zauwaŜył złośliwie Jake. – Chyba, Ŝe to kolejny przykład samodzielności. Phyllida rozcierała łydki. W dziecinnym geście kopnęła walizkę. – Miała jeździć na kółkach – poskarŜyła się. – Jednak tak się wierci, Ŝe wciąŜ obija mi nogi. Proszę – odwróciła się – zniszczyła mi obcasy. Jake wcale się tym nie przejął. – To nie wina walizki – zauwaŜył sucho. – Nie nadaje się do takiego obciąŜenia. Gdyby pani mniej ją załadowała, sprawowałaby się lepiej. – Musiałabym zostawić połowę rzeczy – mruknęła Phyllida. – Co za sens wozić pustą walizkę? – Po co brać walizkę, której nie moŜna udźwignąć? – Potrafię... – zaczęła, ale Jake przerwał jej w pół słowa. Odsunął ją na bok i podniósł walizkę. – Nie potrafisz jej podnieść, prawda? – Nie – burknęła, patrząc w podłogę. – Słucham? – Nie potrafię jej podnieść! – krzyknęła. Udało mu sieją sprowokować. – Jest za cięŜka i Ŝałuję, Ŝe nie wzięłam mniejszej. Zadowolony, czy mam to napisać pięćdziesiąt razy w trzech egzemplarzach? Jake nie roześmiał się, choć w oczach zamigotały mu wesołe iskierki. – Nie umiesz poddawać się z wdziękiem? – Nie znoszę się poddawać. – Wysunęła wojowniczo podbródek. Jake przyglądał się jej z rozbawieniem. – Być moŜe trzeba się będzie tego nauczyć. Phyllida z niechęcią obserwowała, jak bez wysiłku niesie walizkę. Wydawała się pusta. Przypomniała sobie zderzenie z jego twardym, umięśnionym ciałem. Jake otworzył kopnięciem wahadłowe drzwi i przytrzymał je stopą. Na zewnątrz, na pokrytej smołowanym ŜuŜlem płycie stał rząd awionetek. Jake podszedł do ostatniej maszyny ze śmigłem na dziobie, otworzył drzwiczki, wrzucił

walizkę i wsiadł do środka. Phyllida zamarła na widok maleńkiego samolociku. – Mamy lecieć tym czymś? – A czego oczekiwałaś, Concorde’a? – Myślałam, Ŝe masz własny odrzutowiec – wyjaśniła zmieszana. Nie słyszała dotąd o innych prywatnych samolotach. – Odrzutowiec byłby zbyt okazały na loty pomiędzy Port Lincoln a Adelajdą. Ten jest bardziej odpowiedni. – Nie jest zbyt... wielki. – Popatrzyła z powątpiewaniem na śmigło. – Zabiera cztery osoby, więc zmieścimy się nawet z twoją walizką. Oczywiście, moŜesz zostać i czekać do jutra na połączenie. Mnie tam bez róŜnicy. – Nie. – Phyllida nie zamierzała rezygnować, gdy była tak blisko celu. – Oczywiście, Ŝe lecę. – No to wskakuj. – Jake wyciągnął do niej rękę. Phyllida spojrzała na niego. Wejście do samolotu znajdowało się na wysokości jej ramion. – Nie ma schodków? – Nie. W budynku stoją jakieś schodki. Jeśli myślisz, Ŝe po nie wrócę, to jesteś w błędzie. – To jak tu wejdę? – Masz chyba ręce i nogi. Złap mnie za rękę i właź. – Właź? Musiałabym skakać o tyczce! – Nie bądź śmieszna – zniecierpliwił się Jake. – To przecieŜ dziecinnie łatwe. Złap mnie za rękę. Phyllida niechętnie ujęła jego dłoń. WzdłuŜ kręgosłupa przebiegł jej dziwny, miły dreszcz, gdy tylko dotknęła jego palców. Były ciepłe, mocne, dające nieokreślone poczucie bezpieczeństwa. Ze zdumieniem spojrzała na złączone dłonie, dziwiąc się, Ŝe prosty uścisk moŜe przekazać tak wiele odczuć. – Nie znam cię zbyt dobrze – westchnął Jake – ale mam coś innego do roboty, niŜ tkwić tu przez całą noc, trzymając się za ręce. Jeśli wolisz zostać w Adelajdzie, to twoja sprawa, ale jeŜeli chcesz lecieć do Port Lincoln, to się pospiesz! Phyllida robiła, co mogła. Przy pomocy Jake’a wciągnęła się do połowy, ale nogi, skrępowane wąską spódnicą, dyndały bezradnie w powietrzu. W końcu, ku swemu upokorzeniu, upadła na ziemię. – Mówiłam ci, Ŝe nie dam rady – wysapała. – Nie jestem superkobietą. – Przedtem usiłowałaś sprawiać inne wraŜenie – zauwaŜył kwaśno. – Skoro

jesteś taka samodzielna, jak twierdziłaś, powinnaś podróŜować w innym stroju. – Gdybym przypuszczała, Ŝe spotkają mnie takie trudności, włoŜyłabym łachmany – parsknęła, zapominając, Ŝe jeśli chce się dostać tego wieczoru do Port Lincoln, zdana jest na dobrą wolę Jake’a. Otrzepała rękawy kostiumu, którymi zamiotła pas startowy. – Tego się juŜ nie odpierze! Jake, mamrocząc coś pod nosem, wyskoczył z maszyny. – Szczerze mówiąc, twój kostium mało mnie w tej chwili obchodzi – powiedział. Wodził wzrokiem od dziewczyny do samolotu, oceniając dzielącą ich odległość. Potem złapał ją w pasie i podsadził. Zaskoczona tym Phyllida pisnęła, lecz zdołała złapać za poręcz przy wejściu. Mocne dłonie, trzymające ją początkowo w pasie, przesunęły się niewinnie pod uda i Jake wrzucił ją wreszcie do środka jak worek mąki. Przez dłuŜszą chwilę leŜała na podłodze, łapiąc powietrze jak wyciągnięta z wody ryba i zastanawiała się, co u diabła robi w tym maleńkim samolociku z nieznajomym, który obszedł się z nią tak bezceremonialnie. – Witamy na pokładzie – rzekł z nie ukrywanym rozbawieniem Jake. Phyllida z trudem podciągnęła się do pozycji siedzącej i spojrzała na umorusane dłonie. – W British Airways zupełnie inaczej traktuje się pasaŜerów – westchnęła, a Jake wykrzywił usta w tym samym zniewalającym uśmiechu, jaki widziała u niego na dworcu lotniczym. Kiedy z drwiącą galanterią pomagał jej podnieść się, w przyćmionym świetle zalśniły białe zęby. – Grunt to dobra obsługa – powiedział. Dziewczyna wyrwała rękę, przestraszona dziwnym dreszczem wywoływanym przez kaŜde dotknięcie Jake’a. Denerwował ją ten uśmiech. Nie pasował do niego. Powinien być raczej chłodny, jak jego twarz, nie zaś ciepły, tak Ŝe zasychało jej w gardle. Z trudem oderwała od niego wzrok. Rozejrzała się wokół z udanym zainteresowaniem, lecz w oczach miała wciąŜ ten niebezpieczny uśmiech. Potrząsnęła głową, by się od niego wyzwolić. – Gdzie jest pilot? – spytała, odzyskując jasność wzroku. – Masz najwyraźniej dziwne pojęcie o mojej zamoŜności – rzekł sucho Jake, sadzając ją na fotelu drugiego pilota. – Nie tylko nie mam własnego odrzutowca, ale równieŜ czekającego na moje skinienie pilota. – To znaczy, Ŝe sam prowadzisz tę maszynę? – A czemu nie?

– Nie spodziewałam się... – Czego się nie spodziewałaś? śe potrafię pilotować samolot? – Nie! – Jake Tregowan wyglądał na zdolnego do wszystkiego. – Sądząc po twoim wyglądzie, myślałam, Ŝe stać cię na zatrudnienie pilota. Patrzył krytycznym wzrokiem, jak dziewczyna zapina pasy, potem usiadł na fotelu obok. – Co cię skłoniło do takiej opinii? Sposób poruszania się, trzymania głowy, nawet to, jak stał, wyglądając na opanowanego i pewnego siebie. Tego mu jednak nie powie. – Wywnioskowałam to z twojego ubrania. – Dość śmiało, opierając się jedynie na parze spodni i koszuli – skomentował ze złośliwym błyskiem w oku. – Czy zawsze rozumujesz w ten sposób? – W końcu nie pomyliłam się aŜ tak bardzo – odparowała. – Stać cię przecieŜ na własny samolot. – Australia to wielki kraj – wzruszył ramionami. Śmigło drgnęło i zaczęło się obracać, początkowo powoli, potem coraz szybciej. – Samolot często okazuje się najlepszym środkiem transportu. Jake zaczął sprawdzać wskazówki na tablicy przyrządów, podczas gdy Phyllida nerwowo obserwowała śmigło. Nigdy dotąd nie leciała niczym mniejszym od jumbo i zaczynała Ŝałować, Ŝe poprosiła Jake’a o transport. Naprawdę zrobiłaby lepiej, zostając na noc w Adelajdzie. Mogłaby się przynajmniej dobrze wyspać. Wzięłaby prysznic, zmieniła ubranie i przybyła do Port Lincoln odświeŜona. W ten sposób stanie u drzwi Chris niczym kupka nieszczęścia. Czemu nie pomyślała o tym wcześniej? Spojrzała na brudny, wygnieciony kostium i powstrzymała westchnienie, przypominając sobie, co Jake powiedział o wyciąganiu pochopnych wniosków. UwaŜała się za kobietę interesu, profesjonalistkę, a naprawdę była w gorącej wodzie kąpana, ze skłonnościami do podejmowania natychmiastowych decyzji bez zastanawiania się, w co się wplątuje. Zerknęła na Jake’a pochłoniętego obserwowaniem tablicy rozdzielczej. Nie wyobraŜała go sobie działającego bez zastanowienia. Był na to zbyt rozwaŜny. Patrzyła na jego ręce, poruszające się sprawnie wśród przełączników. Znów poczuła niepokojący dreszcz. Przypomniała sobie Ruperta, który wywijał bez przerwy rękoma, usiłując zaimponować jej swoją wiedzą. Nie siedziałby tak spokojnie, pochłonięty rutynowymi czynnościami, nie zwracając przy tym na nią uwagi.

Zdrętwiała, uświadamiając sobie, Ŝe nie moŜe przywołać widoku twarzy Ruperta. Jeszcze przed sześcioma tygodniami byli zaręczeni. CzyŜby juŜ go zapomniała? Widziała jedynie uśmiech Jake’a. – Dobrze. – Głos Jake’a wyrwał ją z rozmyślań. – Gotowa? Phyllida spojrzała na śmigło i przełknęła ślinę. – Chyba tak. – Było juŜ za późno na zmianę decyzji. Następnym razem porządnie się najpierw zastanowi. Poczekali, aŜ lądujący odrzutowiec przetoczy się z rykiem przez lotnisko, potem zaczęli się rozpędzać na pasie. Phyllida zamknęła mocno oczy i zacisnęła dłonie, gdy przyspieszenie wcisnęło ją w fotel. Skurcz Ŝołądka poinformował ją, Ŝe wystartowali, jednak nie otwierała oczu aŜ do chwili, gdy samolot nabrał wysokości. Jake przyglądał się jej z rozbawieniem zabarwionym odrobiną goryczy. – MoŜe jednak wolałabyś poczekać na poranny lot? Phyllida wysunęła podbródek, słysząc ironię w jego głosie. – Nie – skłamała. Uśmiechnął się kącikami ust. – Mała uparciuszka, co? Pomyślała o wytrwałości, dzięki której zrobiła karierę w reklamie i o tym, Ŝe niewiele to pomogło, poniewaŜ była kobietą. Jeszcze im pokaŜe! – Czasem trzeba być upartym. – Ale czemu się uparłaś, Ŝeby lecieć do Port Lincoln? – spytał, pochylając maszynę w głębokim skręcie. Dziewczyna niepewnie zerknęła na rozpościerające się pod nimi światła Adelajdy. – Po prostu chcę tam dotrzeć jeszcze dzisiaj. – I zawsze osiągasz to, czego chcesz, nie licząc się z innymi. Zerknęła na Jake’a, zastanawiając się, skąd ta gorycz w jego głosie. – Nie – odparła powoli, wspominając dzień, w którym zawalił się jej świat, bo naraz straciła pracę i narzeczonego. – Nie zawsze. – O? – Popatrzył na nią z niedowierzaniem. – UwaŜałem cię za odnoszącą sukcesy dziewczynę w szykownym kostiumie. – Sądziłam, Ŝe niebezpiecznie jest oceniać ludzi na podstawie ich stroju – przypomniała mu. – Oszacowałem cię na podstawie zachowania, nie ubioru – odparł. – Krucha i

kobieca w razie potrzeby, ale z Ŝelaznymi pazurkami. – Nie rozumiem – obraziła się Phyllida. – Daj spokój, widziałem, jak poradziłaś sobie z tym naiwnym młodzieńcem. Szeroko otwarte wielkie, piwne oczy, tłumione łzy... co za spektakl. Niestety, widziałem to juŜ przedtem, a przedstawienie się skończyło, gdy tylko dopięłaś swego. MoŜesz duŜo gadać o tym, Ŝe nie potrzebujesz pomocy męŜczyzn, ale wiesz, jak ich w razie potrzeby wykorzystać. – A męŜczyźni to moŜe nie wykorzystują kobiet? – zaperzyła się. – Bez Ŝenady wysługują się naszymi zdolnościami i wykształceniem, ale kiedy Ŝądamy uznania, to całkiem inna para kaloszy! Praca ma jedynie wypełnić okres, nim zostaniemy matkami i Ŝonami. Czy wiesz, jak cięŜko musi harować kobieta, Ŝeby osiągnąć sukces? – spytała z nie skrywaną wściekłością. – Dwa razy cięŜej niŜ męŜczyzna. Kobieta, zamiast zająć się pracą, musi udowodnić, Ŝe potrafi być równie bezwzględna jak jej męski kolega. Wtedy zarzuca się nam, Ŝe jesteśmy za mało kobiece. Oczywiście, nie moŜemy być równieŜ kobiece, bo to nie fair w stosunku do męŜczyzn. Pozostaje tylko upór i wytrwałość. Kobiety nie są gorsze od męŜczyzn. Dlaczego nie daje im się równych szans? – Bardzo gwałtowna wypowiedź – zakpił Jake. – Nie pomyliłem się w stosunku do ciebie. Jesteś dziewczyną sukcesu. CzyŜbyś urodziła się w sobotę? – Nie rozumiem pytania. – Na pewno nie znasz uroczego wierszyka, którego nauczyła mnie moja mama. Posłuchaj: „Poniedziałkowe dziecię urodą jaśnieje, wtorkowe czar rozsiewa i duŜo się śmieje. Środowemu dziecku los pecha przyniesie, czwartkowe zaś dziecko długo w górę pnie się. Piątkowe – kochające, wraŜliwe i czułe, sobotnie zaś cięŜko na Ŝycie pracuje. Za to dziecko w niedzielę urodzone, do szczęścia i radości zostało stworzone”. – Nie jestem pewna, czy urodziłam się w sobotę, ale rzeczywiście cięŜko pracuję. I jestem z tego dumna. – A czym się zajmujesz? – Reklamą. – Jak moŜna być dumnym z tego, Ŝe się pracuje w reklamie? – To proste. Nasze ogłoszenia skłaniają ludzi do myślenia, a my traktujemy naszą pracę z duŜą odpowiedzialnością. Chciała mówić dalej, ale w tym momencie Jake puścił drąŜek sterowy i zagłębił się w fotelu. Ku jej przeraŜeniu, załoŜył nogi na deskę rozdzielczą.

– Co robisz? – zapytała piskliwym głosem. – Lecimy na autopilocie – syknął z irytacją Jake. – Nie ma powodu do paniki. – Wcale nie wpadłam w panikę – odparła chłodno. Nie znosiła sposobu, w jaki Tregowan robił z niej idiotkę. – Byłam tylko... zaniepokojona. – Na twoim miejscu niepokoiłbym się o sens robienia głupich reklam – przygadał jej i zanim zdąŜyła zaprotestować, wyjął termos zza fotela. Kuszący zapach kawy sprawił, Ŝe Phyllida zapomniała o godności i przekonujących argumentach w obronie reklamy. Ostatnio jadła coś na wysokości dziesięciu tysięcy metrów, pomiędzy Singapurem i Adelajdą, a było to juŜ dawno temu. – Chcesz? – spytał, napełniając nakrętkę słuŜącą za kubek. Aromat był kuszący. – Z rozkoszą – odparła. Bolały ją stopy i z ulgą zdjęła pantofelki. Jake wręczył jej kubek. Ich palce spotkały się i pod wpływem elektryzującego dotyku uśmiech Phyllidy przybladł. Zacisnąwszy palce wokół naczynia, usiłowała skupić się na kawie, ale wciąŜ zerkała na niego spod rzęs. W przyćmionym świetle instrumentów pokładowych studiowała jego profil i kaŜdy detal twarzy Jake’a wydawał się jej niezwykle pociągający. Pomyślała, Ŝe musi być zmęczona bardziej, niŜ przypuszczała. Sytuacja, w której się znalazła, pijąc kawę z termosu nieznajomego męŜczyzny, w półmroku kabiny samolotu wydawała się jej nieprawdopodobna. Realny był jedynie Jake. Wolała nie wspominać jego dotknięć. Silnych palców, pomagających jej podnieść się; dłoni, obejmujących ją w pasie... ześlizgujących się niŜej, aby ją podsadzić... Jej ciało drŜało przy kaŜdym fizycznym kontakcie z Jakiem Tregowanem. A jakby zareagowała, gdyby dotykając ją czule w miłosnym uścisku badał miękkość jej aksamitnej skóry? Na tę myśl zaschło jej w gardle, czym prędzej więc dopiła kawę. Nie zdąŜyła jeszcze poznać Tregowana, a juŜ dopatrzyła się w nim niemiłych cech. Czemu więc tak dokładnie wyobraŜa sobie, Ŝe się z nim kocha? To skutek choroby lokomocyjnej – zmęczenia długą podróŜą. Jedyne logiczne wyjaśnienie nagłego przypływu poŜądania. Bo przecieŜ nie chce mieć z nim nic wspólnego!

Rozdział 2 Oddała mu kubek, uwaŜając, by tym razem nie dotknąć jego palców. – Dziękuję. Jake uniósł brew, zdumiony oficjalnym tonem Phyllidy, lecz na szczęście nic nie powiedział. Zamiast tego, nalał sobie kawy. – Co zamierzasz robić w Port Lincoln? – spytał bez ironii w głosie. – To nie jest mekka świata reklamy. A moŜe zamierzasz rozreklamować w świecie tę mieścinę? – Jestem na trzymiesięcznym urlopie naukowym. Nie zamierzała się przyznać, Ŝe straciła ukochaną pracę. – Urlop naukowy? Czy tego przypadkiem nie nazywa się wakacjami? – DłuŜsza przerwa w pracy pozwoli mi na podejście z dystansem do mojej kariery – oświadczyła wyniośle. Było to poniekąd zgodne z prawdą. – Port Lincoln jakoś mi do tego nie pasuje. Czy ambitne kobiety nie robią jedynie rzeczy dobrze prezentujących się w Ŝyciorysie? – Sporo wiesz o ambitnych dziewczynach. – Phyllida spojrzała na niego podejrzliwie. – Gorzkie doświadczenie – odparł niedbale. – Dosyć zawęŜone, skoro nie nauczyłeś się, Ŝe nie wszystkie jesteśmy takie same. Dla twojej wiadomości powiem, Ŝe wybieram się z wizytą do kuzynki, a nie po poprawienie swego Ŝyciorysu. – Aha... zatem jednak wakacje! – Częściowo – wycedziła. – Oczywiście, chcę odwiedzić Chris, ale nie przyjechałabym tu, gdyby nie sprawy słuŜbowe. – Skoro dają ci wolne trzy miesiące, to moŜe wcale cię nie potrzebują – zauwaŜył z bezlitosną logiką Jake. – Jesteś pewna, Ŝe po powrocie będziesz jeszcze pracować? – Tak i jeszcze dostanę awans. – Zadarła dumnie głowę. Bo tak będzie. Liedermann, Marshall i Jones jeszcze poŜałują, Ŝe oddali jej stanowisko komuś mniej doświadczonemu tylko dlatego, Ŝe nosił spodnie. Phyllida marzyła o dniu, w którym na kolanach będą błagać ją o powrót i zajęcie wyŜszego stanowiska. – Tymczasem spędzisz trzy miesiące w Port Lincoln na rozmyślaniach – z niedowierzaniem zauwaŜył Jake. – Tak – odparła stanowczo. Miała niemiłe wraŜenie, Ŝe Jake nie wierzy w jej

błyskotliwą karierę. – Odwiedzę równieŜ inne części Australii, ale większość czasu spędzę z Chris. – dodała, mając nadzieję, Ŝe w ten sposób zakończy dyskusję o sprawach zawodowych. Ku jej uldze Jake zmienił temat. – To twoja kuzynka? Skinęła głową. – Jej ojciec, brat mojej matki, przed laty wyemigrował do Australii i oŜenił się tu. Niewiele wiedziałam o Chris, dopóki nie przyjechała z męŜem na wakacje do Anglii. Zatrzymali się u mnie i od razu przypadłyśmy sobie do gustu. – Uśmiechnęła się. – To cudownie, odnaleźć w krewnej przyjaciółkę. Jesteśmy w stałym kontakcie, chociaŜ nie widziałyśmy się od pięciu lat. To tak daleko, Ŝe nie myślałam, Ŝe kiedykolwiek tu przyjadę. – I co cię skłoniło do zmiany zdania? – Chris przysłała mi zdjęcie. – Phyllida zaczęła przekopywać torebkę w poszukiwaniu przechowywanej niczym talizman fotografii. Wreszcie wymacała ją wetkniętą w paszport i zerknęła na nią w przyćmionym świetle kabiny. Przedstawiała Chris i Mike’a stojących na łodzi w ostrym, australijskim słońcu. Wyglądali na szczęśliwych, a wiatr rozwiewał im włosy. W półmroku trudno było dostrzec turkusowy kolor morza i czysty błękit nieba. Wręczyła zdjęcie Jake’owi. Zerknął na nie i zesztywniał. Phyllida niczego nie zauwaŜyła. Pamiętała, jak podle się czuła, kiedy pierwszy raz zobaczyła tę fotografię. – Wiem, Ŝe to zwyczajna fotka, ale dostałam ją w paskudny grudniowy dzień. Było zimno, a wszystko wydawało się takie ponure i okropne. – Rozumiem, Ŝe gdy patrzyłeś na zdjęcie Australia wydała ci się prawdziwym rajem. Zapragnęłaś nagle wygrzewać się na słońcu i kąpać w ciepłym morzu – powiedział Jake dziwnym tonem i oddał zdjęcie. – MoŜe, gdybym dostała ją w jasny, słoneczny dzień, nie zrobiłaby na mnie takiego wraŜenia – zastanowiła się Phyllida. Zdjęcie było tak sugestywne, Ŝe niemal czuła gorące słońce i słoną, morską bryzę. – Zawsze byłam dziewczyną z miasta, ale kiedy to zobaczyłam, zapragnęłam być razem z nimi. Chciała się wyrwać z szarości, zapomnieć o Rupercie, utracie pracy i innych nieprzyjemnych rzeczach. Pragnęła cieszyć się słońcem i morzem. – A tu trzymiesięczny urlop naukowy trafił się jak znalazł. – Jake nawet nie próbował ukryć drwiny, a Phyllida zaczerwieniła się, dziękując Bogu za panujący w kabinie półmrok.

– Mniej więcej. Jeszcze nie zdecydowałam, co będę robić. Myślała tylko, jak udowodnić LMJ i Rupertowi, Ŝe się mylą, ale serdeczne zaproszenie od Chris zmieniło wszystko. Nie widziała powodu, by nie wybrać się do Australii. Zarabiała duŜo pieniędzy, a pracowała tak cięŜko, Ŝe nie miała czasu ich wydać. Odkąd wyprowadziła się od Ruperta, nic jej nie trzymało. Zamiast marznąć w styczniu, będzie wylegiwać się na słońcu i opalona wróci, by dowieść swych racji. – Mogłam się wybrać dokądkolwiek, ale to zdjęcie przypomniało mi, Ŝe mam okazję spotkać się z Chris i Mikiem. – Wyglądają na zadowolonych z Ŝycia – wtrącił Jake. , Phyllida nachmurzyła się. – Wówczas byli. Ciekawe, czy cieszą się Ŝyciem po tym, co ich spotkało. – Tak? – Zerknął na nią. – A cóŜ to takiego? – Mike zawsze był niespokojnym duchem, ale w końcu się osiedlili i zajęli się tym, o czym zawsze marzyli: wynajmowaniem swoich dwóch jachtów. To mały interes, ale naleŜał do nich, dopóki nie pojawiła się konkurencja, która postanowiła ich zniszczyć. Phyllida wyprostowała się, przypominając swoje wzburzenie, kiedy czytała list od Chris. – Chris i Mike nie zagraŜali nikomu, ale nie zwaŜał na to człowiek, który ich wykupił. On dba tylko o pieniądze. Nie obchodzi go wcale, Ŝe w to przedsięwzięcie włoŜyli mnóstwo pracy i wszystkie pieniądze. Ludzie dla niego nic nie znaczą – rzekła z goryczą. – Zmiata kaŜdego, kto stanie mu na drodze. – Nie miałem pojęcia, Ŝe w Port Lincoln działa taki bezwzględny człowiek – zdumiał się Jake. – Czy kuzynka powiedziała ci, jak się nazywa? Unikałbym go na wszelki wypadek w przyszłości. Miał powaŜną minę, lecz Phyllida zauwaŜyła lekkie rozbawienie w jego głosie. MoŜe dla niego brzmiało to jak Ŝart, ale Chris i Mike’owi nie było wcale do śmiechu. – Powiedziała tylko, Ŝe wykupiła ich większa firma. Nie podała Ŝadnych szczegółów. Wiem, jak to jest, gdy duŜa firma przejmuje małą i nie sądzę, Ŝeby tu było inaczej. – MoŜe się zdziwisz – odparł rozdraŜniony i ubawiony Jake. – Port Lincoln to nie Londyn. Lotnisko w Port Lincoln było połoŜone z dala od miasta. Phyllida patrzyła na

znikające za nimi światła, gdy awionetka zniŜała się w stronę podejrzanie pustych budynków. – Czy kuzynka będzie czekała na ciebie? – spytał Jake, gdy maszyna przestała kołować. – Chyba spodziewała się, Ŝe przybędziesz lotem o ósmej czterdzieści pięć. – Nie wie, Ŝe przyjeŜdŜam. – Phyllida przeraziła się na myśl, Ŝe jej podróŜ jeszcze nie dobiegła końca. – To znaczy wie, Ŝe przyjadę, choć nie zna dokładnego terminu. Wszystkie miejsca na lot do Australii w grudniu i styczniu były zarezerwowane, więc trafiłam na listę rezerwową. Miejsce zwolniło się w ostatniej chwili. Ledwo zdąŜyłam się zapakować. Usiłowałam dodzwonić się do Chris, ale nikogo nie było w domu. Nie chciałam się spóźnić na samolot. No i jestem. .. Jake uniósł brwi, spoglądając na nią. – Zatem zdecydowałaś się na wyjazd bez chwili namysłu? Dziwny sposób organizowania urlopu naukowego. – Zorganizowałam wszystko wcześniej. – Phyllida zastanawiała się, czemu się przed nim tłumaczy. – To nie była nieprzemyślana decyzja. Minęły trzy tygodnie, zanim agent biura podróŜy, zmęczony jej natręctwem, znalazł miejsce na liście rezerwowej. Uprzedził, Ŝe czterokrotnie będzie musiała zmieniać samoloty w róŜnych zakątkach Azji, ale Phyllida tak się zawzięła, Ŝe zgodziła się na wszystko. Silnik ucichł i śmigło przestało się obracać. Jake odpiął pasy, sięgnął na tylne siedzenie po walizkę i spuścił ją na płytę lotniska. Dziewczyna struchlała, słysząc głośne stuknięcie. Przypomniała sobie, ile szamponów, toników i zmywaczy poupychała pomiędzy ubraniami, butami i bielizną. Jeśli bagaŜowi na całej trasie z Londynu obchodzili się z jej walizką tak samo jak Jake, wolała nie myśleć, co ujrzy w środku, gdy ją otworzy. Z westchnieniem sięgnęła po stojące pod siedzeniem pantofle. Kiedy próbowała je włoŜyć, okazało się, Ŝe napuchły jej stopy. Do diabła z elegancją, pomyślała, pójdę boso. Wejście do samolotu nie było łatwe, ale wydostanie się z niego wydawało się jeszcze trudniejsze. Phyllida, ściskając w jednej ręce torebkę, a w drugiej pantofle, spoglądała na stojącego w dole Jake’a, który niecierpliwił się coraz bardziej. – MoŜesz przejść na skrzydło i zejść stamtąd na ziemię, jeśli wolisz – rzekł z rezygnacją. – Jednak obojętne, co wybierzesz, pospiesz się. Dziewczyna spojrzała podejrzliwie na skrzydło. Zejście tamtędy wymagałoby niebezpiecznych akrobacji w ciasnej spódniczce. Nie, juŜ raczej wyskoczy z

kabiny. Ze stłumionym westchnieniem zrzuciła na dół buty i torebkę, potem podkasawszy nieco spódniczkę usiadła, wystawiając nogi na zewnątrz. Do ziemi nie było daleko, lecz powstrzymywała ją myśl o zeskoku na obolałe stopy. Jake mruknął coś pod nosem. – Myślałem, Ŝe spieszy ci się do Port Lincoln. – Owszem. – W takim razie przestań się wiercić i skacz! Nie miała najmniejszego zamiaru, lecz pod wpływem rozkazującego tonu przesunęła się bliŜej krawędzi. Nagle objęły ją mocne dłonie Jake’a i znalazła się na ziemi. Przywarła do niego mocno, usiłując odzyskać równowagę. Przez bawełnianą koszulę czuła mocne mięśnie i twarde ciało męŜczyzny. Starała się o tym nie myśleć. Pragnąc podziękować, spojrzała mu w oczy i gdy zobaczyła nieodgadniony wyraz twarzy, słowa uwięzły jej w gardle. Dotyk dłoni Jake’a palił ją przez kostium, wpiła się palcami w jego ramiona. PrzeraŜona własnymi myślami odskoczyła do tyłu. Jej policzki pokrył rumieniec. – Nie rozumiem, czemu nie zabierasz ze sobą schodków – mruknęła, zamiast podziękować mu, jak zamierzała. – Na ogół mogę polegać na odpowiednim stroju moich pasaŜerów – odparł nie speszony. W jego wzroku kryło się coś niepokojącego. Phyllida była przekonana, Ŝe w duchu się z niej naśmiewa. A jeśli odkrył, jak bardzo pragnie, by ją dotykał, przytulał i pieścił? Szybko schyliła się po torebkę i pantofle. – No cóŜ – odchrząknęła. – Dziękuję za przysługę. Jestem bardzo wdzięczna. Postawiła walizkę na kółkach, przewiesiła torbę przez ramię, a w lewej ręce trzymała pantofle. PoŜegnała się ozięble. – Dokąd się wybierasz? – spytał z nie ukrywanym rozbawieniem. – Nie chcę naduŜywać twojej uprzejmości – odparła wyniośle. – Wezmę taksówkę. – Będziesz miała duŜo szczęścia, jeśli znajdziesz tu jakąś w środku nocy. To nie Heathrow. – Coś wymyślę – upierała się. – WciąŜ usiłujesz udowodnić, Ŝe sama dasz sobie radę, prawda? – spytał z rezygnacją.

– Bo potrafię sobie sama poradzić. Do widzenia – rzekła i oddaliła się, ciągnąc za sobą walizkę. Bose, obolałe stopy nie pozwalały jej poruszać się dostojnie. Jednak, poniewaŜ szła wolniej, walizka była bardziej posłuszna. Przewróciła się tylko raz. Gdy schylała się, by ją podnieść, zerknęła za siebie. Jake Tregowan, nie zwracając na nią najmniejszej uwagi, podkładał pod koła samolotu kliny blokujące. Postanowiwszy nie oglądać się więcej, dotarła wreszcie do budynku dworca lotniczego – najmniejszego, jaki w Ŝyciu widziała. Hala, niewiele większa od jej bawialni, była jednak nowoczesna, czysta i zupełnie pusta. Pchnęła szklane drzwi i wbrew samej sobie obejrzała się. Ani śladu Jake’a. Świetnie! To był najbardziej denerwujący i niemiły człowiek, z jakim się zetknęła. Jest zadowolona, Ŝe juŜ go więcej nie spotka. Wręcz szczęśliwa. Przeszła na drugą stronę budynku. Przed frontem znajdował się podjazd, na którym powinny stać taksówki, ale oczywiście o tej porze nie było ani jednej. Jake miał rację. Utknęła. Gdyby Phyllida była w stanie jasno rozumować, domyśliłaby się, Ŝe Jake ma tu samochód. Mogła przynajmniej spróbować znaleźć telefon i zadzwonić do Chris czy teŜ wezwać taksówkę. Jednak zmęczona długim lotem, nie potrafiła się skupić. Wiedziała jedynie, Ŝe upiorna podróŜ trwa nadal i rozglądała się wokół bezradnie, nie wierząc, Ŝe ten koszmar kiedyś się skończy. Ogarnęło ją przeraŜające uczucie, Ŝe wpadła w pułapkę i jest skazana na spędzenie reszty Ŝycia na opustoszałym lotnisku. CięŜko usiadła na walizce. Nie płakała, kiedy straciła pracę ani gdy zerwała z Rupertem. Doznane krzywdy rozpaliły w niej jedynie chęć udowodnienia wszystkim, Ŝe się mylili. Nie zamierzała dać im satysfakcji, płacząc ani pogrąŜając się w rozpaczy. Niedawno nawalił jej samochód, pralka zalała całą kuchnię, zgubiła ulubione kolczyki... Zwykłe drobiazgi, bez większego znaczenia, dołączyły do pasma trapiących ją nieszczęść. Phyllida jednak nie poddała się. Zacisnęła zęby i myśląc o słońcu i morzu na zdjęciu Chris, nie uroniła ani łezki. Zawsze pogardzała dziewczynami płaczącymi z byle powodu, ale teraz problem przebycia paru kilometrów do centrum Port Lincoln urósł do rangi katastrofy. Zakryła twarz dłońmi i zalała się łzami, odreagowując tygodnie zmęczenia i zdenerwowania. Z tyłu otworzyły się drzwi i usłyszała kroki. Jake.

Phyllida nie widziała go, lecz delikatny dreszcz przebiegający wzdłuŜ jej kręgosłupa nieomylnie potwierdził przypuszczenie. Zesztywniała, otarła łzy i schowała twarz w cieniu. – Co się stało? – spytał, a ona nie potrafiła się opanować. – A jak myślisz? – spytała z wściekłością. – Po najgorszym miesiącu w moim Ŝyciu odbyłam równie okropną podróŜ i utknęłam w środku głuszy, a chcę tylko dotrzeć do Chris. Miałeś rację, nie ma Ŝadnych taksówek i chyba będę musiała spędzić tu noc. Jestem zmęczona, głodna i zziębnięta, a w dodatku bolą mnie stopy! Znów się rozpłakała, zakrywając twarz dłońmi. – Ja nigdy nie płaczę – szlochała. – Jestem tylko nieludzko zmęczona... – Niełatwo być samodzielną, prawda? Phyllida usłyszała znienawidzony śmiech w jego głosie. Bawiło go jej Ŝałosne połoŜenie! – Odejdź! W odpowiedzi usłyszała jedynie cięŜkie westchnienie i gdy zerknęła przez palce, z niedowierzaniem stwierdziła, Ŝe dosłownie potraktował jej słowa. Po prostu ją zostawił. Jak mógł być tak bezlitosny? Płakała tak gorzko, Ŝe nie usłyszała uruchamianego na parkingu silnika samochodu. Podniosła głowę dopiero w chwili, gdy omiotło ją światło reflektorów. DuŜe auto z napędem na cztery koła skręciło w stronę drobnej figurki skulonej w bezlitosnym świetle neonów. Trzasnęły drzwi i Jake, obchodząc maskę, podszedł do niej. – Daj mi spokój – mruknęła i pospiesznie wytarła rozmazany makijaŜ. Jake zignorował jej wypowiedź i podniósłszy dziewczynę na nogi, schylił się po walizkę. – Co robisz? – A jak ci się zdaje? Tylko w ten sposób mam okazję powiedzieć ci, Ŝe równieŜ miałem cięŜki, wyczerpujący dzień zwieńczony podróŜą z dziwną kobietą w moim samolocie. Jednak nie zamierzam urządzać histerii z tego powodu. Co to, to nie! – Nie jestem histeryczką – odparła zdenerwowanym głosem Phyllida. – Jestem po prostu zmęczona... – Wiem. Bolą cię teŜ stopy – odparł niewzruszenie. – Jeśli przestaniesz o nich myśleć, będą bolały o wiele mniej. – Gdybyś wiedział, jak bardzo mi dokuczają, nie doradzałbyś mi takich rzeczy – rzekła ponuro, patrząc, jak wrzuca walizkę na tył samochodu. Mimo wszystko na

jego widok przestała płakać, uświadamiając sobie, Ŝe istotnie znajduje się na krawędzi histerii. Zdając sobie sprawę ze swego niezbyt efektownego wyglądu, otarła resztę łez wierzchem dłoni i poprawiła włosy. – Nic nie odwróci mojej uwagi od stóp – oświadczyła i uniosła jedną, by zobaczyć, czy kiedyś będzie jeszcze w stanie normalnie chodzić. – Pomyśl o czymś, co pozwoli ci przestać się nad sobą uŜalać – upierał się z lekkim rozbawieniem w głosie. – To wymyśl coś, jeśli jesteś taki mądry – warknęła, spoglądając na czerwone pręgi odciśnięte pantoflami. – Dobrze – odparł Jake, bezceremonialnie biorąc ją w ramiona. – I co ty na to? Phyllida, wciąŜ balansując na jednej nodze, przywarła odruchowo do niego, a Jake schylił się i pocałował ją. Dotknięcie chłodnych, mocnych warg zelektryzowało ją. Dziwna, ogarniająca ją rozkosz tak nią wstrząsnęła, Ŝe dziewczyna wczepiła się w koszulę Jake’a, bojąc się, Ŝe nie utrzyma się na nogach. Uwodzicielski pocałunek zastał ją kompletnie nie przygotowaną. Nagle jakby straciła panowanie nad własnym ciałem, które nawet nie próbowało protestować przeciwko narastającemu poŜądaniu. Umysł nakazywał natychmiastowe odepchnięcie natręta, lecz wargi rozchyliły się pod naciskiem ust Jake’a, a dłonie Phyllidy zdradziecko przesunęły się z pleców i objęły łapczywie biodra męŜczyzny. Zatraciła poczucie rzeczywistości. Zapomniała o zmęczeniu; o tym, Ŝe Jake Tregowan zrobił to z premedytacją, a w dodatku wcale go nie znała. Nie wiedziała, jak długo trwał pocałunek – sekundy czy godziny. Kiedy Jake puścił ją wreszcie, wpatrywała się w niego z oszołomieniem. – No i jak tam stopy? – uśmiechnął się. – Stopy? – Przypuszczałem, Ŝe to pomoŜe – rzekł z satysfakcją, otwierając przed nią drzwi auta. – Potrzebowałaś innego bodźca. – Innego bodźca? – powtórzyła bezmyślnie. Potrząsnęła głową, by wyrwać się z oszołomienia, a rzeczywistość wstrząsnęła nią niczym wymierzony policzek. Jake pocałował ją najzwyczajniej w świecie, a ona zareagowała na to z upokarzającą łapczywością. Co sobie o niej pomyśli? Pod wpływem szoku najpierw zbladła, lecz teraz oblała się gorącym rumieńcem wstydu. Na szczęście Jake, zachwycony skutecznością swej metody, niczego nie

zauwaŜył. – Musisz sama przyznać, Ŝe zadziałało – powiedział. – Zapamiętam to sobie jako doskonałe remedium na stany histeryczne. Phyllida juŜ otwierała usta, by zaprotestować przeciwko posądzaniu jej o histerię, przypomniała sobie jednak w porę o tym, Ŝe nie potrafiła nad sobą zapanować i zaniknęła je na powrót. Wolała, Ŝeby Jake sądził, Ŝe nie bardzo wiedziała, co robi. Fakt, Ŝe nie stawiła oporu dowodził, Ŝe najwyraźniej nie była sobą. Powinna być zła... W istocie, im dłuŜej o tym myślała, tym bardziej robiła się wściekła. Zawrzało w niej na myśl, jak łatwo ją wykorzystał, z jaką wprawą wpił się w nią ustami. A teraz jeszcze się z niej naśmiewa! – Jedziesz? – zapytał, wciąŜ trzymając otwarte drzwi. – Nie wsiądę do samochodu z człowiekiem, który mnie tak... obłapił! – Zrobiłem to wyłącznie dla twojego dobra – zauwaŜył z miną skrzywdzonego niewiniątka. – Namawiałem cię, Ŝebyś pomyślała o czymś innym, a ty sama poprosiłaś mnie o pomoc. – Nie chodziło mi wcale o pocałunek! – Ale pomogło, prawda? Zamiast biadolić nad obolałymi stopami, narzekasz teraz, Ŝe cię pocałowałem. – Czego oczekujesz w związku z tym? śe padnę ci do nóg? – CóŜ, mogłabyś okazać odrobinę wdzięczności. – Nie czuję się zobowiązana. – Za to pewnie czujesz się lepiej. Chyba tak, skoro nie chcesz wsiąść do samochodu. Jeśli wolisz iść pieszo, to uprzedzam, Ŝe autem jedzie się około dwudziestu minut, zatem dojdziesz o świcie. O tej porze nie ma wielkiego ruchu. Nie licz na okazję. Nie bądź niemądra i wsiadaj! Phyllida zawahała się, przygryzła wargi i nie patrząc na Jake’a, wspięła się na siedzenie pasaŜera. Z drwiącą galanterią zatrzasnął drzwi. Prowadził samochód z pewnością i wprawą równą tej, z jaką pilotował awionetkę. Phyllida, nie wiedzieć czemu, czuła się bezpieczna w jego obecności. Nie wiedziała, czym się zajmuje Jake Tregowan ani gdzie mieszka, lecz mimo to nie wydawał się jej obcy. To tak, jakby od zawsze znała towarzyszącą mu atmosferę spokoju, moc emanującą z jego twardego ciała, ciepłą siłę dłoni i uśmiech kryjący się w leciutkim uniesieniu kącików ust. Te usta... Coś wrzało w niej na wspomnienie zetknięcia się ich warg. Coś

mąciło jej wewnętrzny spokój i wywoływało przechodzące po plecach ciarki. Usta miał równie wprawne jak dłonie, zdumiewająco ciepłe i niebezpiecznie kuszące. Doszła do wniosku, Ŝe bezpieczniej byłoby myśleć o obolałych stopach. Wydawało się, Ŝe jadą bez końca ciemną, prostą jak strzelił drogą. Pochłonięta własnymi myślami nie zwracała uwagi na mijaną okolicę, lecz wreszcie światła Port Lincoln rozbłysły przed nimi. Rozciągały się wzdłuŜ łuku zatoki, odbijały od olbrzymich silosów i ciemnej sylwetki wyspy Boston. Świadoma, Ŝe niezbyt uprzejmie przyjęła propozycję podwiezienia, wykrztusiła z zaŜenowaniem adres Chris. Jake skinął głową, a ją ogarnęło podejrzenie, Ŝe było to zbędne. W parę minut później zatrzymał się obok schludnego domku. – Proszę uprzejmie, oto numer czterdzieści trzy – rzekł nie odwracając głowy. Phyllida spojrzała na niego z wyrzutem. – Wiedziałeś, gdzie to jest. Jake uśmiechnął się, wyciągając walizkę z samochodu. – Przyznaję, Ŝe byłem tu juŜ przedtem. – Znasz Chris i Mike’a? – Bardzo dobrze. Rozpoznałem ich na fotografii. – Nic mi nie powiedziałeś! – Rzeczywiście. Pomyślałem jednak, Ŝe wcześniej czy później dowiesz się o wszystkim. – To znaczy, Ŝe jeszcze się spotkamy? – spytała gniewnie. Pocałował ją, wiedząc, Ŝe się znów zobaczą! – Obawiam się, Ŝe tak – roześmiał się. – Mniejsza z tym. Wreszcie udało ci się dotrzeć, w oknach pali się światło, zatem Chris jest w domu. Nie zamierzasz wejść? Na twarzy dziewczyny malowała się rozterka. Chciała powiedzieć mu, co sądzi o jego dwulicowości, lecz przeszkadzała jej świadomość, Ŝe jest przyjacielem Chris. W końcu znalazła się tu dzięki niemu. Bardzo trudna sytuacja. Jake spoglądał z rozbawieniem, bez trudu czytając z jej miny. Phyllida zebrała w sobie resztki sponiewieranej godności. – Tak... pójdę juŜ. – Podała mu rękę. – I, hm... dziękuję za wszystko. – Wszystko? – zapytał drwiąco. – Niezupełnie. – Wyrwała dłoń z elektryzującego uścisku. Wiedziała, Ŝe miał na myśli ten okropny pocałunek. – Miłego pobytu w Port Lincoln – uśmiechnął się Jake i odjechał. Phyllida była nieco rozczarowana, Ŝe nie próbował pocałować jej po raz drugi.

Pokręciła głową, usiłując pozbyć się dziwnego uczucia, jakie wzbudził w niej dotyk dłoni Jake’a. Pozbierała rzeczy, pchnęła furtkę i kuśtykając, przeszła ostatnie metry dzielące ją od drzwi Chris.

Rozdział 3 Pół godziny później Phyllida siedziała wtulona w fotel z kieliszkiem szampana w dłoni. Serdeczne powitanie zgotowane jej przez Chris wynagrodziło trudy upiornej podróŜy. Chris była szczupłą blondynką o klasycznej urodzie. Trudno było o dwie bardziej róŜniące się pod względem powierzchowności i temperamentu kobiety. Całkowicie pozbawiona próŜności Chris ubierała się wygodnie i praktycznie, podczas gdy Phyllida słynęła z ekstrawaganckich kolczyków i niewygodnych pantofli. Chris była miłośniczką przyrody, a Phyllida miejską dziewczyną pędzącą z sali gimnastycznej do biura, z biura do winiarni, z winiarni na przyjęcie – w nieustannym gorączkowym ruchu. Jednak mimo tych przeciwieństw obie kuzynki łączyła niekłamana przyjaźń. Nie widziały się pięć lat, lecz miała wraŜenie, Ŝe rozstały się zaledwie przed tygodniem. Phyllida stęskniła się równieŜ za Mikiem, który akurat wyjechał do Queensland, poniewaŜ rysowała się tam moŜliwość załoŜenia nowej firmy czarterującej jachty. – To musiało być dla was okropne – zauwaŜyła ze współczuciem, gdy Chris opowiadała o tym, jak wykupiła ich firma Sailaway. – Mogło być gorzej – odparła spokojna jak zawsze Chris. – Dostaliśmy niezłą cenę za nasze łodzie i nie znaleźliśmy się z dnia na dzień bez pracy. Mike pływa z niedoświadczonymi klientami, a kiedy to nie wystarcza, Jake zatrudnia równieŜ mnie. Phyllida poczuła gwałtowny skurcz serca i z wraŜenia oblała się szampanem. – Jake? – Jake Tregowan. Jest właścicielem Sailaway. – Chris spojrzała z niepokojem na pobladłą nagle kuzynkę. – Co ci jest? – Nic – drŜącym głosem odpowiedziała Phyllida. BoŜe, czemu to musiał być akurat on? – Jake jest cudowny – opowiadała z entuzjazmem Chris. – Nie musiał nas wykupywać. Bardziej opłacało mu się poczekać, aŜ zbankrutujemy, ale złoŜył nam ofertę, zanim straciliśmy wszystko. Nie musiał równieŜ angaŜować Mike’a. Tu jest mnóstwo doświadczonych kapitanów, marzących tylko o współpracy z nim. Sam jest zresztą wspaniałym Ŝeglarzem. Dwukrotnie wygrał regaty Sydney-Hobart. – Co takiego? – Phyllida gorączkowo usiłowała przypomnieć sobie, co mówiła Jake’owi o firmie, która przejęła interes Chris i Mike’a. Chris nie skarŜyła się w