Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Hawkins Karen - Miłość szkockiego lorda

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Hawkins Karen - Miłość szkockiego lorda.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 633 osób, 369 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 268 stron)

Hawkins Karen Mc Lean Curse 01 Miłość szkockiego lorda W uroczo zmysłowej i pełnej przygód nowej książce jedna z najlepszych powieściopisarek "USA Today", Karen Hawkins, wyczarowuje niezapomnianą parę, której historia zaczyna się od wojny klanów i małżeństwa, a kończy na… uwiedzeniu. To nie był ślub, jaki Fiona mogłaby sobie wymarzyć. Bez rodziny, bez gości, tylko z panem młodym, który przed ołtarz został zaciągnięty siłą. Jeśli jednak małżeństwo z Czarnym Jackiem Kincaidem mogło zapobiec krwawej wojnie pomiędzy klanami, Fiona musiała się na to zdecydować. Miała tylko nadzieję, że dzieląc łoże z przyszłym mężem, nie straci serca… Znany w całej Szkocji i Londynie jako niepoprawny uwodziciel kobiet i niebieski ptak, Jack nigdy się nie dziwił, jeśli z rana po przebudzeniu okazywało się, że wpakował się w kłopoty… ale małżeństwo?

Prolog Och, dziewuszki! Ależ z was niedowiarki! W życiu poznałam przeklętych mężczyzn i przeklęte kobiety... STARA KOBIETA NORA ZNAD JEZIORA LOMOND PEWNEGO CHŁODNEGO WIECZORA DO SWOICH TRZECH MAŁYCH WNUCZEK Stirling, Szkocja 9 kwietnia 1807 Jack Kincaid umarł tak, jak żył: z żołądkiem pełnym dobrej whisky, z kieszeniami wytwornego surduta wypchanymi pieniędzmi, które wygrał przez noc przy stoliku karcianym, i pachnąc perfumami żony innego mężczyzny. Ten szczególny wieczór spędzał w majątku Stirling, do którego przybył z Londynu skuszony wdziękami pięknej Lucindy Featherington. Lord Featherington, ambasador brytyjskiej placówki na drugim końcu świata, miał lada chwila wrócić do domowych pieleszy. Jack uspokajał niezadowoloną z powodu powrotu małżonka Lucindę gorącymi pocałunkami i szeptanymi do ucha propozycjami, które wywoływały u tej światowej przecież damy cudowny rumieniec zawstydzenia. Czarny Jack prowadził rozwiązły żywot i wiele serc, które się przed nim otwierało na oścież, pękało rozbite o twarde skały jego serca. Jednakowoż kobiety nigdy nie opuszczały jego łoża niezadowolone. Kilka godzin później odgłos stukotu kół wjeżdżającego na podjazd powozu sprawił, że Lucinda jęknęła, odrzuciła kołdrę

i wyrwała się z gorących objęć Jacka. Ten tylko się roześmiał. Nie bał się lorda Featheringtona; lord był żałośnie kiepskim strzelcem i nigdy nie trafiał do celu. Za to Jack nigdy nie pudłował. Ale Lucinda nie życzyła sobie skandalu. Troska o reputację przeważyła nad uczuciami do Jacka i poprosiła go, by sobie poszedł. Rozbawiony i zamroczony po degustacji, której się oddał we wspaniale zaopatrzonej piwniczce z winami należącej do męża Lucindy, Jack przystał na prośby kochanki i opuścił jej sypialnię oknem. W chwili, gdy klamka do sypialni opadała w dół, on zeskakiwał z trejażu na ziemię. Pogwizdując pod nosem, swobodnym krokiem udał się w stronę stajni, gdzie odebrał swojego konia od zaskoczonego chłopca stajennego. Potem odjechał, licząc na dalsze rozrywki, które oferował mu Londyn. Jeśli zmieni po drodze konia, do stolicy mógłby dotrzeć w dwa dni, spokojnie zdążając na przyjęcie karciane u lorda Moorelanda. Mooreland to idiota, ale bawić potrafił się jak mało kto. Bardziej rozważny podróżnik wybrałby trakt York, szeroki i z mnóstwem zajazdów po drodze. Jack jednak pojechał boczną drogą na Ayr, mroczną i rzadko uczęszczaną, za to często nawiedzaną przez rozbójników. Droga owa była podwójnie niebezpieczna dla samotnego jeźdźcy, zwłaszcza takiego, co ubrany jest w najdroższy i najmodniejszy strój, na jego palcu lśni rubinowy sygnet, a w głowie szumi najlepsza whisky Featheringtona. Jack niepomny na ciemność i na potencjalnych rozbójników, zmusił swego ognistego konia do galopu. Gdy skręcił za róg, ładna dotąd, bezwietrzna aura, zmieniła się tak nagle, że aż go to zastanowiło. Nad jego głową uderzył piorun, zaraz potem z nieba polał się deszcz. Ostry i zimny z miejsca przemoczył go do suchej nitki. Wierzchowiec, wy-

straszony grzmotami, stanął dęba. Jack wypuścił z dłoni wilgotne wodze i spadł. Gdy zbliżał się do ziemi z coraz większą prędkością, nozdrza nagle podrażnił mu zapach bzu. Potem jednak upadek odebrał mu zarówno dech, jak i przytomność. Jakiś czas później ocknął się, czując na twarzy kłujące krople deszczu. Leżał w głębokiej kałuży błota, tak mazistego, że zupełnie nie mógł się poruszyć. Włosy kleiły mu się do czoła i karku, po którym strumieniami ciekła woda. Ciepło błota, które go więziło, kontrastowało ostro z chłodem lejących się na niego strug deszczu. Deszczu, który pachniał bzem... Fiona MacLean. To przecież niemożliwe. Nie widział jej od piętnastu lat, choć nadal doskonale pamiętał ją taką, jaka była podczas ich ostatniego spotkania: gęste, kasztanowe włosy opadające na twarz, jej łzy zmieszane z kroplami deszczu... Serce mu się zacisnęło. Przypominanie sobie tego nie ma sensu. Niedorzecznością jest sądzić, że wypadek ma coś wspólnego z Fioną, tylko dlatego, że poczuł zapach bzu. Musiał się mocniej uderzyć w głowę, niż przypuszczał. Faktycznie, trudno mu było zebrać myśli, a w skroniach czuł okropny, pulsujący ból. Tam, do diabła, nie ma na to czasu. Czekają na niego kobiety, z którymi musi się jeszcze przespać, wygrane w karty, whisky do wypicia. Ale było już za późno, jak zresztą zawsze w jego marnym życiu. O wiele za późno. Jęcząc, podciągnął się na łokcie, czując, że błoto ciągnie go w dół, a głowa protestuje przy najmniejszym ruchu, co wyrażało się zawrotami i silnym bólem w skroniach. Nagle wiedział już z całą pewnością, że nie przeżyje. To śmierć. A on jest tu sam, zmarznięty i przemoknięty. Nigdy nie sądził, że

tak umrze. Powieki opadły mu na oczy i, pogrążywszy się w ciemności, upadł z powrotem plecami w błoto. I leżał tam, a jego twarz opływały krople teraz już słabszego deszczu.

Rozdział 1 MacLeanowie to prastara rodzina, ludzie smukli i urodziwi. Wielka szkoda, że znają swoją wartość, bo trudno się z nimi targować. Są sprytni i dlatego rzadko przegrywają. Wasz ojciec twierdzi, że wolałby dać się ugryźć owcy niż handlować z klanem MacLeanów. STARA KOBIETA NORA ZNAD JEZIORA LOMOND PEWNEGO CHŁODNEGO WIECZORA DO SWOICH TRZECH MAŁYCH WNUCZEK Gretna Green, Szkocja 9 kwiecień 1807 Fiona MacLean zmusiła się do uśmiechu. - Ojcze MacCanney, jesteśmy tu, bo chcemy się pobrać. Ociężały ksiądz popatrzył niepewnie najpierw na Fionę, potem na jej narzeczonego. - Ale... on nie jest... nie mogę... - Możesz, ojcze - oświadczyła Fiona spokojnym głosem, chociaż placami nerwowo zaciskała troczki torebki. Niech się dzieje, co chce, doprowadzi do końca ten najdłuższy, najgłupszy zatarg w historii Szkocji - tracąc zarazem wolność, starannie zaplanowaną przyszłość, a może nawet część serca. Na tę myśl Fiona poczuła skurcz żołądka. Niemniej to małżeństwo musi dojść do skutku, skoro pragnie uchronić braci przed ich własnymi, popędliwymi charakterami. To jedyny sposób. Nie mogę się wycofać.

- Fiono, moja droga - odezwał się zdesperowanym głosem ojciec MacCanney. - Ten osobnik nie nadaje się na pana młodego! - Tym bardziej powinnam za niego wyjść - odparła, a widząc zdumioną minę księdza, szybko wytłumaczyła: - Przecież każdy wie, że porządna kobieta sprowadzi na dobrą drogę nawet największego szubrawca. Ksiądz zerknął niepewnie w stronę pana młodego. - No tak, ale... - Proszę się o mnie nie martwić, ojcze. Wiem, że to żaden skarb, ale chcę właśnie jego. - Fiono, zgadzam się, że ten młodzieniec zyska żeniąc się z tobą, ale chodzi mi o to, że... - Wiem - przerwała odważnie. - To łajdak, który posiadł każdą kobietę od Morza Północnego po londyńskie domy uciechy. Ksiądz poczerwieniał na wspomnienie przybytków rozpusty. - Tak, tak. Wszyscy o tym wiedzą, ale... - To próżniak, który nigdy nie splamił rąk pożyteczną pracą. Zdaję sobie sprawę, że nie najlepszy z niego kandydat na męża, mimo to jednak... - On nawet nie jest przytomny! - wykrzyknął ksiądz. - Nie będzie w stanie wypowiedzieć własnego nazwiska! Fiona spojrzała w dół, na zimną, kamienną posadzkę, gdzie u jej stóp leżał narzeczony, rzucony tam przez jej służącego, Hamisha. Z ubrań delikwenta na posadzkę sączyła się błotnista woda. - Obawiałam się, że może to księdzu przeszkadzać. Nawet nieprzytomny, Jack sprawiał kłopoty. Pewne rzeczy nigdy się nie zmieniają. - Dziewczyno, nie można zaciągać przed ołtarz nieprzytomnego mężczyzny. - Dlaczego nie? - Dlatego... dlatego, że tak się nie robi, ot co!

Ksiądz przyglądał się podejrzliwie Hamishowi. Masywny strażnik Fiony stał w milczeniu za jej plecami, jak to czynił od czasów, gdy jego pani była dzieckiem. U jego boku wisiał wielki miecz, za szerokim, skórzanym pasem tkwiły trzy naładowane pistolety. Krzaczasta, ruda broda olbrzyma była zjeżona, a ogniste, groźne oczy uważnie sondowały otoczenie. - W jaki sposób ten człowiek stracił przytomność i dlaczego jest cały w błocie? - zapytał z naciskiem ojciec MacCanney. Fiona nienawidziła kłamać. Naprawdę. Ale im mniej ksiądz wiedział, tym był bezpieczniejszy, w razie gdyby jej bracia postanowili się zemścić. Rozdarci bólem po stracie najmłodszego brata, nie mogli znaleźć sobie miejsca w zamku MacLean, wygrażając światu pięściami i zionąc furią. Klątwa MacLeanów dawała o sobie znać na całego. Rzęsiste deszcze i burze z grzmotami, trwające wiele dni, rozszalały się nad okolicą, zagrażając bezpieczeństwu jej mieszkańców. Płynąca nieopodal zamku rzeka, która i tak wezbrała od wiosennych deszczy, teraz groziła zalaniem pobliskich terenów. Fiona nie mogła do tego dopuścić i wiedziała, co powinna zrobić. Jednak najpierw musiała odnaleźć Jacka Kincaida. Na szczęście Hamish słyszał plotki o romansie Kincaida z pewną kobietą w pobliskim Stirling; nietrudno było namierzyć łobuza. Miała tylko nadzieję, że reszta jej planu przebiegnie równie łatwo, choć do końca nie wierzyła, że dostąpi aż tak wielkiej łaskawości niebios. Wzruszyła ramionami. - Był już w takim stanie, kiedy go znaleźliśmy - powiedziała, siląc się na spokój. - Był nieprzytomny? - Tak. - Gdzie go znaleźliście? - Na drodze. Pewnie koń go zrzucił.

Ksiądz nie sprawiał wrażenia przekonanego. - Czemu jest taki przemoczony? - spytał, przyglądając się Fionie z wielką podejrzliwością. - W tej części Szkocji nie padało od ponad trzech tygodni. Fiona musiała odwrócić jakoś uwagę klechy. - Hamish, mógłbyś ocucić tego łobuza? Ojciec MacCan-ney nie udzieli nam ślubu, póki będzie nieprzytomny. Hamish mruknął coś pod nosem, pochylił się, pochwycił nieprzytomnego Kincaida za włosy i uniósł jego głowę. Fiona spojrzała w twarz narzeczonego i jej serce podskoczyło. Nawet oblepiony błotem, z mokrymi włosami przyklejonymi do twarzy, Jack Kincaid był boleśnie przystojny. Miał klasyczne, ostro rzeźbione rysy, ciemnorude włosy i niebieskie oczy, które teraz zakrywały powieki. Ale nie był to anioł. Nagły grzmot dochodzący z oddali zmusił ojca MacCanney' a do spojrzenia w stronę otwartych okien. Na zewnątrz świeciło gorące słońce, na niebie nie widać było ani jednej chmurki. Fiona natomiast nadal wpatrywała się w Kincaida, z trudem hamując chęć, aby go kopnąć - przynajmniej lekko - kiedy tak leżał bezwolnie u jej stóp. Od tamtego ponurego dnia przed piętnastu laty, kiedy odkryła prawdziwą naturę Jacka Kincaida, wszelkie myśli o nim i uczucia z nim związane trzymała głęboko zamknięte pod kluczem. Sądziła, że te myśli i emocje zniknęły na zawsze, ale najwyraźniej jakaś ich część pozostała. Nadal trzymając go za włosy, Hamish potrząsnął głową leżącego mężczyzny, a potem spojrzał na Fionę. - Ten łotr nie daje się ocucić. - Widzę. - Westchnęła. - Zostaw go. Hamish puścił włosy, nie zważając na to, że głowa Kincaida opadła na posadzkę z głośnym hukiem. Ten odgłos wywołał skrzywienie ust u ojca MacCanney'a, który już po sekundzie uśmiechnął się z wyrazem ulgi na twarzy.

- Sama widzisz, że nie możesz za niego wyjść. - Właśnie, że mogę - stwierdziła stanowczo Fiona. - Wkrótce oprzytomnieje. Tym razem to ksiądz westchnął. - Jesteś najbardziej upartą dziewczyną, jaką znam. - Jestem uparta tylko wtedy, gdy okoliczności mnie do tego zmuszają. Nie zaprzeczy ojciec, że temu łachudrze dobrze zrobi, że dostanie się w ręce silnej kobiety. - Nie, nie zaprzeczę - zgodził się ksiądz niepewnym głosem. - Nie będę akceptowała pijaństwa, ani hulanek. Poza tym mój mąż będzie musiał regularnie uczęszczać do kościoła. Jack jeszcze tego nie wie, ale jego burzliwe i szalone życie dobiegło końca. Przez twarz księdza przemknął cień współczucia. - Nie zmusisz nikogo do zmiany. Ludzie sami muszę tego zapragnąć. - W takim razie sprawię, żeby zapragnął się zmienić. Ksiądz ujął jej dłoń w skórzanej rękawiczce. - Dlaczego chcesz zrobić coś tak szalonego, moja droga? - Bo to jedyny sposób na zakończenie konfliktu. Śmierć Calluma musi być ostatnią - odrzekła Fiona twardo. Oczy klechy wypełniły się łzami. - Ja także cierpię po śmierci twego brata, Fiono. - Nie możesz cierpieć bardziej ode mnie, ojcze. A moi bracia, jakby ta śmierć im nie wystarczała, nawołują do zemsty. Jeśli ktoś nie zatrzyma tego szaleństwa teraz... - głos się jej załamał. Callum, piękny Callum. Jej najmłodszy brat o srebrzystym uśmiechu i popędliwym charakterze, teraz leżał sześć stóp pod ziemią i tylko kamienna tablica przypomniała o jego istnieniu. A wszystko z powodu idiotycznej waśni zapoczątkowanej przed wiekami. MacLeanowie i Kincaidowie walczyli ze sobą od tak dawna,

że nikt już nie pamiętał przyczyny ich nienawiści. A teraz, ponieważ Callum nie chciał puścić mimo uszu obelgi rzuconej przez jednego z Kincaidów, wszystko stanęło na głowie. Callum sam pchał się do kłótni i do walki. I zapłacił za to najwyższą cenę. Jeden cios, róg kamiennego kominka... i było po wszystkim. Callum umarł, a stara waśń pomiędzy rodzinami zapłonęła świeżym płomieniem. Ksiądz uścisnął dłoń Fiony. - Słyszałem, że Kincaidowie nie czują się winni śmierci Calluma. Podobno ktoś inny... - Błagam, ojcze. Niech ojciec przestanie. Ksiądz spojrzał Fionie w twarz. Wiedział, co na niej ujrzy: sińce pod oczami, bladą skórę, usta drżące od powstrzymywania płaczu. - Ojcze - odezwała się cichym głosem - moi bracia obwiniają Erica Kincaida za śmierć Calluma. Nic, co powiem, nie ostudzi ich żądzy zemsty. Ale jeśli wyjdę za Jacka, on i jego bliscy staną się częścią naszej rodziny. Moi bracia będą zmuszeni porzucić swoje plany. - Fiona z determinacją popatrzyła w oczy klechy. - Nie chcę stracić kolejnego brata - oświadczyła z gniewem, który wstrząsnął całym jej ciałem. W tej chwili rozległ się złowieszczy grzmot gromu, a pogodne niebo pociemniało. Hamish skinął głową, jakby przytakiwał jakiejś niewypowiedzianej na głos myśli. Natomiast ojciec MacCanney pobladł. Dłuższą chwilę milczał, a Fiona, przyglądając się mu, widziała, że jest bliski wyrażenia zgody. Potrzebował tylko lekkiej zachęty. - Poza tym, ojcze - powiedziała - być może moje poświęcenie polegające na tym, że wyjdę za mąż po to, aby zakończyć konflikt, przełamie klątwę. Na te słowa klecha głośno wciągnął powietrze i wyrwał dłoń z uścisku Fiony.

- Cicho, dziewczyno! - syknął. - Nie pozwolę na to, żeby w tym świętym miejscu mówiło się o takich rzeczach. Pewnie dlatego, że w nie wierzył. Zgodnie ze starymi legendami pewna wiedźma białej magii, rozdrażniona swobodnymi poczynaniami prapradziadka Fiony i jego wybuchowym usposobieniem, rzuciła klątwę na niego i jego rodzinę, i od tamtej pory rodzina MacLeanów zyskała połowiczną moc nad czymś równie burzliwym jak ich charaktery - nad pogodą. Za każdym razem, gdy któreś z MacLeanów wpadało w gniew, w okolicy grzmiał piorun, podpalając często pokryte strzechą dachy domów. Zrywał się też porywisty wiatr, który obdzierał z liści wszystkie drzewa i rośliny. Przez dolinę przetaczała się powódź, niszcząc zasiewy, zmywając z miejs- ca domostwa, a niejednokrotnie także ludzi. Kiedy mieszkańcy wsi widzieli chmury zbierające się nad zamkiem MacLeanów, kryli się od razu w domach ze strachu. Fiona zamknęła oczy. To byli jej ludzie. Tak jak Callum był jej bratem. Nie mogła zawieść. Jeśli nic nie zrobi, ślepa furia braci spowoduje niewyobrażalne zniszczenia. Podobno, aby przełamać klątwę, ktoś z rodziny MacLeanów z danego pokolenia musiał zrobić coś naprawdę dobrego. Póki co, nikomu się to nie udało. Ale Fiona miała nadzieję, że może jej uczynek okaże się tym dobrym. Popatrzyła spod półprzymkniętych powiek na ojca MacCanney^. - Klątwa znów dała o sobie znać, ojcze. Ksiądz potrząsnął głową. - Współczuję twojej rodzinie. Ale ten szalony pomysł... Zdesperowana, przycisnęła dłonie do brzucha. Moja ostatnia nadzieja. - Ojcze, nie mam wyboru. Kincaid musi się ze mną ożenić. Oczy klechy zrobiły się okrągłe ze zdumienia. - Święci pańscy, chyba nie mówisz, że... nie jesteś... ty nie...

- Zgadza się. Jestem przy nadziei. Ksiądz wyciągnął chustkę z kieszeni i przetarł nią czoło. - Dobry Boże! Dobry Boże! To wszystko zmienia, prawda? Nie dopuszczę, żeby w mojej parafii urodził się bękart. Fiona zarzuciła mówiącemu ręce na szyję. - Och, dziękuję, ojcze! Wiedziałam, że mogę na ojca liczyć. Klecha z westchnieniem odwzajemnił uścisk. - I tak, gdybym ci nie pomógł, znalazłabyś innego księdza. - Za nic nie chciałabym, żeby ślubu udzielał mi ktoś inny niż ty, ojcze. Naturalnie wolałby w ogóle nie wychodzić za mąż w ten sposób. Zawsze marzyła, że pewnego dnia pozna przystojnego mężczyznę, który ją pokocha, i że będzie miała piękny ślub, otoczona kwiatami i rodziną. Teraz nic takiego nie miało się zdarzyć. Jej serce zacisnęło się żalem za czymś, czego już nigdy nie dostąpi, ale Fiona, odwołując się do rozsądku, odsunęła od siebie tę żałość. - Ojcze MacCanney, ten ślub to dobra rzecz. To będzie nowy początek dla nas wszystkich. Ksiądz westchnął ponownie, po czym odwrócił się do Ha-misha. - Przynajmniej podciągnij tego biedaka na nogi. Mężczyzna nie powinien się żenić, leżąc na brudnej posadzce. - Dziękuję, ojcze - powtórzyła Fiona. - Nie pożałuje ojciec tego. - To nie ja będę żałował tego, co się tu dzisiaj wydarzy. Fiona miała nadzieję, że klecha się myli. Tymczasem Hamish podciągnął leżącego na nogi. - Może powinienem zamoczyć mu w czymś głowę - zaproponował i spojrzał na kropielnicę. Ojciec MacCanney sapnął z oburzenia. - To przecież woda święcona!

- Nie sądzę, żeby panu Bogu to przeszkadzało. Poza tym to ślub i... - Nie - sprzeciwił się stanowczo MacCanney, mocno zaciskając usta. - Może ocuci go odrobina alkoholu. Hamish zesztywniał. - Hamish - ponagliła go z reprymendą w głosie Fiona. - Wszyscy musimy coś poświęcić. - Wiele pani ode mnie żąda - burknął służący, mimo to sięgnął do kieszeni, i wyciągnął małą flaszkę. Otworzył ją z wyraźną niechęcią, i odchyliwszy głowę Kincaida, nalał mu do ust kilka kropel alkoholu. Kincaid zaczął prychać, ale nie odepchnął butelki, a nawet, nadal ledwo przytomny, wyrwał ją z rąk olbrzyma i przytknął do ust. - Niech cię szlag! - wrzasnął Hamish, wyrywając butelkę. - Wypiłeś połowę mojej whisky! - Szkot pochwycił Kincaida za kołnierz i podciągnął w górę; wyglądał tak, jakby zamierzał go uderzyć. - Dziękuję, Hamish - odezwała się szybko Fiona i stanęło obok przyszłego męża. Kincaid tymczasem, mrugając intensywnie powiekami, rozglądał się dokoła ze zdezorientowaniem. - To... to przecież kościół. Nigdy wcześniej nie śniło mi się, że jestem w kościele. Fiona wsunęła rękę pod ramię towarzysza, chcąc go podtrzymać. Kincaid oparł się o nią ciężko, owiewając ją zapachem męskiej wody kolońskiej z drzewa sandałowego i piżma. Natychmiast powróciły wspomnienia gorących dłoni i namiętności, desperacki ból pożądania... Na zewnątrz, nad skąpanym w słońcu ogrodem znów zabrzmiał grzmot. Ojciec MacCanney wyglądał tak, jakby miał trudności z przełykaniem śliny, a Hamish posłał Fionie twarde spojrzenie.

Ona w odpowiedzi, zaczerwieniwszy się, odchrząknęła i powiedziała: - Kincaid, naprawdę jesteś w kościele i zaraz się ze mną ożenisz. - Ożenię? Mężczyzna spojrzał na mówiącą, a nią wstrząsnął dreszcz na widok jego błyszczących, błękitnych oczu. Tymczasem na usta Kincaida wypłynął lekki uśmiech. - Fiona MacLean. - Te słowa, wypowiedziane niskim, uwodzicielskim głosem, wywołały w niej dreszcze. Ku swej konsternacji, poczuła, że z powodu bliskości Kincaida zaczyna ją ogarniać zapierające dech gorąco. Odgłos grzmotów stał się mocniejszy, a w powietrzu zerwał się silny wiatr. Fiona zacisnęła dłonie w pięści, zmuszając serce do powrotu do normalnego rytmu. Nie mogła pozwolić sobie teraz na utratę opanowania. Wiedziała, co jej grozi. Jack Kincaid miał taki wpływ na kobiety. Na wszystkie kobiety. Ona nie była wyjątkiem, upominała się w duchu. Te myśli sprawiły, że jej podniecenie nieco osłabło. - Kincaid, stój prosto - rzuciła ostrym tonem. - Mamy dzisiaj do załatwienia ważną sprawę. Mężczyzna znów na nią spojrzał, dłużej zatrzymując wzrok na jej oczach i ustach. Pochylił głowę i zaczął mówić, łaskocząc ją oddechem w ucho. - Powiedz, kochanie, czy jeśli ożenię się z tobą w tym śnie, zdołam odzyskać wstęp do twego łoża? Z zaciśniętym gardłem Fiona odparła: - Tak, przyjmę cię do mojego łoża. To jest prawdziwy ślub, Kincaid, choć nie zależy nam na sobie. - Mów za siebie. Z zamarłym sercem Fiona popatrzyła w oczy towarzysza. - Co masz na myśli? - Ano to, że mnie na tobie zależy. Aż płonę na myśl, że mógłbym cię dotknąć...

- Nie o to mi chodziło. - Dlaczego sądziła, że Kincaid miał na myśli coś innego? Przecież znała go i wiedziała, że nie potrafi naprawdę o kogoś dbać. - Ale nie czas teraz na takie rozważania. Porozmawiamy później. Teraz musimy się pobrać. Kincaid znów przesunął wzrokiem po jej twarzy, zatrzymując się na ustach. I znów na jego usta wypłynął uwodzicielski uśmiech. - Ożenię się z tobą, Fiono MacLean, i pójdę z tobą do łóżka. To dopiero będzie sen. Fiona syknęła z desperacją: - Jack, to się dzieje naprawdę. Istnieje szansa, że dzięki naszemu ślubowi zakończy się zatarg. - Zatarg? Fiona zamrugała powiekami, zdziwiona. - Ten pomiędzy naszymi rodzinami. - Och, to. Sam bym się nim przejmował, gdybym nie był martwy i nie śnił. - Po tych słowach Kincaid ciężko oparł się o towarzyszkę. - A tam, do diabła! Rób, co do ciebie należy, ojcze - rzucił podniosłym tonem. - To i tak tylko sen. Ojciec MacCanney popatrzył Fionie w oczy. - Jesteś pewna? - upewnił się. Wiatr na zewnątrz nieco ucichł, chociaż w powietrzu wyczuwało się nadchodzący deszcz i wyraźny zapach bzu. Fiona nabrała głęboko powietrza. Za kilka minut będzie mężatką. Będzie żoną człowieka, który już wkrótce oprzytomnieje i wtedy dopiero weźmie go złość na to, co się stało. Będzie żoną człowieka, który zdradził ją przed laty. Człowieka, który z pewnością zdradzi ją ponownie, jeśli będzie na tyle głupia, by dać mu ku temu okazję. Wyprostowała plecy. Nie będzie więcej takich okazji. - Tak, ojcze - potwierdziła stanowczym głosem. - Jestem gotowa.

Rozdział 2 Dawno, dawno temu, zanim jeszcze powstała Anglia, a nawet Szkocja, dolinę tę zamieszkiwało siedem klanów. Były to czasy spokojne, a wszystkim zależało, żeby żyć w zgodzie z sąsiadami. Wszystkim poza MacLeanami. Och, cóż to był za dumny klan, a także namiętny i porywczy. I było tak nawet w dalekiej przeszłości, zanim królowie poznaczyli teren granicami i nazwali wyznaczone obszary państwami... STARA KOBIETA NORA ZNAD JEZIORA LOMOND PEWNEGO CHŁODNEGO WIECZORA DO SWOICH TRZECH MAŁYCH WNUCZEK Jack budził się powoli, dochodząc do przytomności jakby dryfował na poduszce z pierza. Przekręcił wolno głowę i zmarszczył czoło. Jego głowa spoczywała na miękkiej poduszce pokrytej lnianą poszewką pachnącą świeżością. Ostrożnie rozłożył ramiona i przekonał się, że pod nim znajduje się materac, równie miękki jak poduszka. A więc nie umarł. Leży przecież na miękkim łożu. Lekko uniósł powieki, z trudem skupiając wzrok na boleśnie jasnym świetle. Głowa mu pękała nawet przy najmniejszym poruszeniu. Na Zeusa, co też się wydarzyło? Pamiętał, że jechał przez las, potem dziwny odgłos w zaroślach. Grzmot pioruna, a potem lodowate krople deszczu i zapach bzu. Fiona! Dobry Boże, to niemożliwe. Jednak ten deszcz i woń bzu... To musiała być ona. Zmarszczył czoło, próbując przywołać z pamięci więcej szczegółów. Przed oczyma zamajaczył mu niewyraźny obraz

Fiony i jej olbrzymiego służącego, Hamisha, stojących nad nim w strugach deszczu. Za tym obrazem przypłynęły następne. Fiona i Hamish i... ojciec MacCanney? W kościele? Cierpki smak whisky w ustach, przenikliwe zielone oczy Fiony wpatrzone w niego. Oczy, o których myślał, że zapomniał o nich na zawsze. Najwyraźniej nie. Przekręciwszy się na jedną stronę łóżka, Jack usiadł, krzywiąc się z powodu ostrego słońca wdzierającego się przez szparę w zasłonach. Co to za dziwaczny, denerwujący sen. Może to nauczy go nie pić whisky w ilościach, których Stwórca nie przewidział na jedno posiedzenie. Przerzucił nogi przez brzeg łóżka i dotknął stopami zimnej posadzki. Do diabła, pokój tak się chybotał, że miał wrażenie, że jest na statku. Podniósł się ostrożnie, zaciskając dłoń na kolumnie podtrzymującej baldachim nad łóżkiem. Gdzie on jest, do diabła? Pokój był umeblowany eleganckimi, choć starymi i zużytymi meblami. W rogu stała wielka dębowa szafa, a w drugim stolik z marmurowym blatem, na którym stał dzban na wodę i miska oraz starannie złożony ręcznik. Przed stolikiem stało krzesło obite wytartym materiałem. Woń cytryny i wosku drażniła nos; podłoga i meble były wyszorowane i błyszczały nawet w przyćmionym świetle. Żadna tawerna nie może się poszczycić taką czystością. W takim razie, gdzie on jest? Jack oparł się o kolumnę przy łóżku i z czołem przytkniętym do niebieskiego, wytartego aksamitu, z którego uszyty był baldachim, spojrzał w dół na swoje kolana. Spodnie, które miał na sobie, nie należały do niego. Popatrzył na koszulę i stwierdził, że także nie jest jego. Nigdy nie posiadał koszuli z koronkowymi wstawkami na rękawach. Jedyną znajomą rzeczą w pokoju były jego buty, stojące w kącie, wyczyszczone i lśniące. Dlaczego znalazł się w tym miejscu i ma na sobie cudze ubranie? Zza drzwi pokoju doszedł go jakiś odgłos, a zaraz potem

miedziana gałka w drzwiach poruszyła się i drzwi stanęły otworem. Światło dochodzące z korytarza oblało kontur sylwetki kobiety stojącej w progu. Niewysokiej, ale za to z wyraźnie zarysowanymi kształtami. Jack z miejsca ją rozpoznał. Ten bijący od niej zapach, który rozszedł się po całym pokoju, zarys twarzy, po której delikatnie tańczył promień słońca i gracja, z jaką kobieta przytrzymywała drzwi. Rozpoznał ją po gorącu, które rozlało się po jego lędźwiach na widok przybyłej. Więc to jednak nie był sen. - Fiona MacLean - powiedział ochryple. - Czy możesz mi wyjaśnić, co tu się dzieje? Kobieta zaniknęła drzwi i weszła do pokoju. Promień słońca igrał w jej włosach. Jack zacisnął zęby. Minęło piętnaście lat od czasu, kiedy widział tę kobietę ostatnio. Jej oczy były bardziej zielone niż pamiętał, a rzęsy rzucały na nie tajemniczy cień. Gęste, kasztanowe włosy mieniące się w słońcu złotem, delikatnie opływały jej twarz. Sądził, że o niej zapomniał, ale ta chwila stanowiła dowód, że jest inaczej: pamiętał wszystko. Miała duże, soczyste usta. Nos drobny, upstrzony piegami. Jej ciało nabrało wyraźniejszych kształtów - nie była to już młoda panienka, a w każdym calu kobieta. Widział, że jej piersi i biodra są zmysłowo pełne, choć była ubrana na wskroś stosownie - stateczna poranna suknia i skromna gołębia pelisa były ściśle zapięte pod samą szyję. Jack miał zwyczaj unikać takich kobiet. Zasadniczych, skromnych panien z dobrych domów, z którymi strach nawiązać rozmowę w obawie, że człowiek na zawsze utraci wolność. Nauczył się omijać z dala te niezaprzeczalnie niebezpieczne matrony, jak ta tutaj. Zobaczył, że Fiona nerwowo oblizuje usta, co natychmiast ponownie rozbudziło ogień w jego lędźwiach. - Kincaid, przykro mi z powodu tego, co się stało.

Niski i lekko ochrypły, jej głos jeszcze bardziej rozniecił szalejący w nim płomień. - Gdzie ja, do diabła, jestem? - W domku myśliwskim należącym do moich braci. Nie miałam odwagi zabrać cię do zamku MacLeanów. Zwłaszcza w obecnych okolicznościach. Tam do diaska, głowa mu pęka, a Fiona tak zagadkowo gada. Jack zrobił krok przed siebie, ale ponieważ pokój z miejsca zaczął mu wirować przed oczyma, a żołądek podszedł do gardła, szybko znowu pochwycił się kolumny przy łóżku. Tymczasem Fiona spoglądała na niego spod drzwi zielonymi oczyma, ocienionymi długimi, gęstymi rzęsami. Jej oczy zawsze były takie intrygujące - duże, lekko skośne, zaakcentowane delikatnie zarysowanymi brwiami. To połączenie dumnie wygiętych brwi i uwodzicielskich oczu z twarzą anioła czyniło cały obraz nieco egzotycznym. Ale Jack wiedział swoje. - Fiono, dlaczego się tutaj znalazłem? Przez twarz kobiety przemknął cień niepewności. - Nic... nic nie pamiętasz? - Czego nie pamiętam? Wracałem konno do domu i... Okruchy wspomnień powróciły do niego w bolesnym przypływie. Opuścił domLucindy, bo wrócił jej mąż. Potem jechał konno przez las. Nagle zaczął padać deszcz. Poczuł zapach bzu. Potem była tylko ciemność, a później kościół i ojciec MacCanney, który mówił do niego... Jack zacisnął palce na kolumnie. - My się pobraliśmy? Fiona pobladła, ale nie zaprzeczyła. Do cholery, to wcale nie był sen! Pokój znów się zakołysał i Jack zachwiał się na nogach. Fiona rzuciła się na pomoc, ale on odesłał ją machnięciem dłoni, a następnie opadł na brzeg łóżka. - Nie dotykaj mnie, wiedźmo.

Ostatnie słowo zawisło ciężko w powietrzu. Oczy kobiety zabłysły, usta zacisnęły się niebezpiecznie. - Nie jestem wiedźmą. - Ja tam swoje wiem - odburknął Jack. - Jeśli masz na myśli klątwę MacLeanów, to zgadza się, rzeczywiście posiadam pewne... - Fiona machnęła dłonią - zdolności. - Możesz sprawić, żeby spadł deszcz - sarknął Jack. - Tyle, że nie potrafisz go zatrzymać. Kobieta lekko się zaczerwieniła, przez co jej blade policzki nabrały różanego kolorytu. Straszne. Został pojmany i zmuszony do małżeństwa przez przeklętą kobietę. Tak samo przeklętą jak reszta jej rodziny. Fiona ponownie machnęła dłonią, tym razem ze zniechęceniem. - Klątwa nie ma nic wspólnego z tym, że się tu znalazłeś. Z tym, że się pobraliśmy. Pobrali się. Ta myśl za nic nie mieściła się w obolałej głowie Jacka. - Ten ślub z pewnością nie był prawomocny. - Owszem był. Zadbałam o to - zapewniła Fiona, unosząc dłoń, żeby uspokoić towarzysza, na którego obliczu malowała się wściekłość. - Proszę, Jack, zrozum, że zrobiłam tylko to, co musiałam. Nie miałam wyboru. Jack wstał i ruzył ku Fionie, czując, że każdy nerw jego ciała pulsuje gniewem. - Ty nie miałaś wyboru? To przecież nie ciebie zaciągnięto nieprzytomną przed ołtarz! Fiona wykradła mu wolność. Nie mógł w to uwierzyć. - Jack, naprawdę bardzo mi przykro - mówiła kobieta, cofając się pod ścianę. - Jeszcze raz powtarzam, że musiałam to zrobić. - Musiałaś? Co było aż tak pilnego, że musiałaś?

- Musiałam położyć kres waśni. Nasze rodziny znalazły się w niebezpieczeństwie. - Czyś ty oszalała? Przecież waśń między naszymi rodzinami jest stara jak góry. - Ale ostatnio znów rozgorzała. - Jej oczy błysnęły przejęciem. - Jack, chyba słyszałeś o Callumie? Jack zamarł. - O twoim bracie? - Tak, Callum był moim najmłodszym bratem - przytaknęła Fiona drżącym głosem. - Był? Fiono, co się stało? - spytał zdezorientowany Jack. - Tydzień temu doszło do kłótni w tawernie. Twój przyrodni brat, Erie, wdał się w bójkę z Callumem, w której Callum zginął. Musiałeś o tym słyszeć, bo... - Fiona nie dokończyła, w jej oczach pojawił się wyraz niepewności. - Ostatni raz widziałem się z członkami mojej rodziny pięć lat temu, podczas pogrzebu dziadka. - Rodzina nie była szczęśliwa, że go widzi, zwłaszcza, gdy się okazało, że dziadek całą fortunę pozostawił właśnie Jackowi. - Od tamtej pory nie widziałem Erica, ani całej reszty. - Erie i Callum spotkali się w tawernie i pokłócili, a potem pobili. Callum zginął. Jack zmarszczył czoło, nie potrafiąc oderwać wzroku od wypełnionych łzami oczy Fiony. - Nie wiedziałem. - Twoja rodzina twierdzi, że to była zwykła sprzeczka, że Callum zginął przez przypadek. Ale moi bracia w to nie wierzą. Ostry ton głosu Fiony powiedział Jackowi, że nie tylko jej bracia są przekonani o winie Erica. Jack urodził się prawie dekadę przed narodzinami przyrodnich braci. Miał wtedy piętnaście lat, a jego stosunki z ojczymem w tym czasie osiągnęły najgorszy poziom. Doszło

między nimi do walki, z której obaj wyszli posiniaczeni i zbyt wściekli, by żyć nadal wspólnie pod jednym dachem. Tak więc jako młody, porywczy piętnastolatek, Jack spakował walizki, wskoczył na ulubionego konia i wyjechał. Później rzadko odwiedzał rodzinny dom. Obecnie jego rodzina była dla niego skupiskiem obcych mu osób, a on sam przywykł do bycia samemu. W gruncie rzeczy wielce sobie cenił ten stan. - Cała ta sytuacja nie ma nic wspólnego ze mną - oświadczył. Fiona, z mocno zaciśniętymi ustami, pobladła. - Callum nie żyje. Dociera to do ciebie? - Zwróć się do Erica - odparł ostro. - Ja nie mam nic wspólnego ze śmiercią twojego brata. Fiona złapała go za ramię, mocno zaciskając na nim palce. - Ktoś zabił mojego brata. Jack spuścił wzrok na twarz mówiącej, zauważając, że jest napięta, że wokół oczu wiją się zmarszczki zmęczenia. Fiona wyglądała na wyczerpaną. Poczuł, że wstrząsa nim dziwny dreszcz, coś na kształt... współczucia. Uwolnił ramię. - Rozmawiasz nie z tym, z kim trzeba. Powinnaś była porwać Erica lub Angusa, nie mnie. Oczy kobiety zabłysły złowrogo. - Jak możesz tak mówić? - Nie dbam o moją rodzinę, tak jak oni nie dbają o mnie. Nigdy nie przejmowałem się ich sprawami. Nie rozumiem, dlaczego miałoby się to teraz zmienić? Nadal pamiętał dzień! w którym opuszczał dom. Zesztywniały od gniewu i dumy,' miał nadzieję, że jedno z nich - matka, ojczym, a może nawet któryś z młodszych braci - poprosi go, żeby został, będzie błagało, żeby nie odchodził. Zamiast tego wyraźnie czuł, że wszystkim ulżyło. Milczenie kilku następnych miesięcy tylko umocniło go w przekonaniu, że jego bliskim nie zależy na nim, i nigdy nie zależało.

Postanowił więc, że jemu także nie będzie na nich zależało. Ponieważ posiadał pieniądze, które zostawił mu w spadku ojciec matki, wynajął apartament w modnej części miasta i oddał się hazardowi, flirtom i piciu. Przy okazji nauczył się cenić jedyną rzecz, która naprawdę do niego należała: swoją wolność. Zanim skończył dziewiętnaście lat, zyskał reputację zatwardziałego libertyna i nałogowego hazardzisty. Znany był też ze swej oszałamiającej urody. Okazało się, że fortuna rzeczywiście uśmiecha się do tych, którym nie wiedzie się w życiu miłosnym. Tak było do chwili, gdy skończył dwadzieścia dwa lata. Wtedy to wybrał się na polowanie w rodzinne strony, co zresztą czynił dość rzadko, i natknął się tam na Fionę MacLean. Nie mógł ponownie dać się omotać. - Nie zgadzam się, żebyś mnie w to wplątywała, Fiono. Znajdź sobie kogoś innego. - Za późno, Jack - odparła Fiona, mierząc go gniewnym wzrokiem. - Nie wierzę ci. Brwi Fiony powędrowały do góry. - Masz mnie za idiotkę? Sądzisz, że zadałabym sobie tyle trudu, żeby osiągnąć coś, co można łatwo zniweczyć? Nasz ślub, Kincaid, jest prawomocny i nic tego nie zmieni. Jack wpatrywał się w rozmówczynię, czując w żołądku nieprzyjemne wiercenie. Czyżby mówiła prawdę i nie da się unieważnić małżeństwa? Do diabła, jak do tego doszło? I dlaczego w grę wchodzi jedyna kobieta, której nigdy nie umiał się oprzeć? Tylko raz w życiu pozwolił, by kierowały nim uczucia. Zaryzykował, i poniósł porażkę. Oszalał na punkcie Fiony od pierwszego wejrzenia, a po tygodniu znajomości uznał, że to jest ta jedyna. A następnie z pasją właściwą młodości zaczął ją namawiać, by z nim uciekła.