1
Elizabeth Hawksley BRZYDULA
1
Wszystko zaczęło się w grudniu 1813 roku. Tego dnia uświadomiłam sobie, że Balquidder pragnie mojej śmierci.
To brzmi jak początek jednej z moich „powieści gotyckich”, czyli romansów grozy (trzytomowe wydanie,
Robinson & Robinson, Patemoster Row, cena trzy gwinee), niemniej jest prawdą.
Faktycznie, we Władczyni Sokolego Gniazda, powieści, którą wtedy pisałam, podstępne knowania podłego
mnicha, Fra Bartolomea, zmuszają moją bohaterkę, Angelinę, do ucieczki z domu. Zgodnie z konwencją tego typu
romansów, znajduje ona schronienie w zrujnowanym zamku, stojącym na szczycie pokrytych śniegiem Alp.
Nigdy nie byłam w Szwajcarii, nie wiem, czy zamki są tam budowane nad przepaściami, ale jest to powieść
gotycka i moi czytelnicy tego właśnie oczekują.
Odbiegłam od tematu. Może niezbyt daleko, ponieważ również i ja, tak jak Angelina, musiałam ratować się
ucieczką. Nie lubię też wzmianek o Balquidderze. Nawet teraz trudno jest mi o nim pisać. Nie udało mu się mnie
zniszczyć, ale za to doprowadził do zguby innych osób.
A oto historia mojego młodocianego szaleństwa - a raczej głupoty - która zaczęła się, kiedy miałam szesnaście
lat, a zakończyła tej przerażającej nocy, na zamarzniętej Tamizie podczas zimowego festynu. Był luty, rok 1814, a
ja miałam już dwadzieścia pięć lat.
Zacznę jednak od początku. Ja, Emilia Daniels, urodziłam się 15 stycznia 1789 roku. Moja matka była o wiele
młodsza od ojca, a ja byłam ich jedynym dzieckiem. Matka była idealną przedstawicielką swojej epoki - miała
romantyczną naturę. Zalewała się łzami, czytając Cierpienia młodego Wertera, i odznaczała się skłonnością do
marzeń. Biedna mama. Bardzo mi jej brakuje. Pisałam dla niej krótkie opowiadania, a ona obsypywała mnie
pocałunkami, chwaląc moje zdolności. Żadna z nas nie zaznała nadmiaru uczucia ze strony ojca.
Tolley, pokojówka matki, nie lubiła ojca. Czułam to, chociaż nigdy nie wyrażała swojej niechęci wprost. „Matka
panienki mogła wyjść za mąż za markiza”, lubiła powtarzać. „Trzykrotnie ją o to błagał, na kolanach”. To
wprawiało mnie zawsze w zdumienie. Czy w taki sposób powinni oświadczać się mężczyźni? Nie mogłam sobie
wyobrazić ojca w takiej sytuacji. Wydawało mi się, że nie mógłby zgiąć kolan, bo bardzo by przy tym trzeszczały.
Było oczywiste, że w oczach Tolley zwykły pan Daniels, chociaż posiadał odpowiedni majątek, stał nieporównanie
niżej od anonimowego markiza.
Mama była wyznawczynią idei Jeana Jacques’a Rousseau, więc wzrastałam zgodnie z własną naturą. Moje
fantazjowanie znajdowało poklask, a moje uczucia były nieugruntowane. Teraz dopiero widzę, jakie to było
nierozsądne. Bóg jeden wie, ile przez to wycierpiałam. Były okresy, kiedy potępiałam matkę za sposób, w jaki
mnie wychowywała, a jednocześnie starałam się znaleźć argumenty na jej obronę. Nigdy nie potrafiłam
rozstrzygnąć tej kwestii, a moja miłość do niej zawsze jest stłumiona pytaniem „dlaczego mi pozwoliłaś” lub też
„ale to ty powinnaś była wiedzieć”. Lecz wracajmy do mojej historii.
Mój ojciec należał jeszcze do epoki Oświecenia, był opanowany, rozsądny i, według mnie, okropnie staroświecki.
Rzadko go widywałam. Kiedy się spotykaliśmy, głaskał mnie po głowie beznamiętnym gestem, pytał: „No i jak,
Emilio, czy jesteś grzeczną dziewczynką?” i odsyłał do dziecinnego pokoju, zanim zdążyłam wyjąkać odpowiedź.
Rozpaczliwie pragnęłam miłości, chciałam go kochać, ale kiedy jeden jedyny raz zarzuciłam mu ręce na szyję i
pocałowałam, skrzywił się z niesmakiem. „Trochę umiaru, Emilio”, powiedział. To było jedno z największych
upokorzeń, jakich doznałam w życiu, i już na zawsze zrezygnowałam z podobnych prób.
Teraz rozumiem, że był on samotnym człowiekiem, który zachowywał się z chłodną rezerwą, aby nie okazywać
swoich prawdziwych uczuć. Kiedy uważał, że ma rację, potrafił być nieugięty. Był jednocześnie sprawiedliwy i
otoczony ogólnym szacunkiem. Nie potrafił jednak przejawiać serdeczności, przynajmniej w stosunku do żony i
córki, chociaż widywałam, jak żartował z pracownikami w majątku. To sprawiało mi ból. Małe dziewczynki
potrzebują miłości ojców, a ja zawsze czułam się niezręcznie w towarzystwie swojego. Nigdy nie odniosłam
wrażenia, aby fakt mojego istnienia sprawiał mu jakiekolwiek zadowolenie.
Musiał zdawać sobie sprawę, że wychowywanie mnie na dziecko natury nie było zbyt dobrym przygotowaniem
do życia, ponieważ postanowił, że sam wybierze mi guwernantkę. Zapewne myślał, że surowość panny Chase
będzie stanowić przeciwwagę płochości matki. Ja, oczywiście, nienawidziłam panny Chase i unikałam jej, jak
mogłam, a mama udzielała mi swojego wsparcia.
- Emilio, kochanie - mówiła - chyba nie chcesz siedzieć przy lekcjach w tak piękny dzień. Pojedźmy na spacer.
Ze śmiechem biegłam do swojej guwernantki.
- Panno Chase, boli mnie głowa. Mama zabiera mnie na świeże powietrze.
Panna Chase nie miała w takim wypadku nic do powiedzenia. Kiedy powóz ruszał, pokazywałam język w
nadziei, że guwernantka stoi w oknie szkolnego pokoju.
Czy wyrosłabym z tego w swoim czasie? Pewnie tak. Ale kiedy miałam dziewięć lat, moja mama rozchorowała
się, jak zwykle w zimie, a lekarze robili co mogli, puszczając jej krew i stosując przeróżne mikstury.
Cóż mogę powiedzieć? Dzieciom nie udziela się informacji. Wiedziałam, że coś przede mną ukrywają. Zaczęłam
mieć koszmarne sny, a panna Chase karciła mnie, że w nocy budzę ją głośnymi krzykami. Nie miałam nikogo,
komu mogłabym się zwierzyć ze swoich obaw. Zakradałam się pod drzwi pokoju matki - nie wolno mi było
2
wchodzić do środka - i siadywałam tam, tak blisko, jak tylko było to możliwe. Dowiedziałam się wtedy, że czas
może się zatrzymać i stać się niemożliwą do zniesienia teraźniejszością, z którą musi się żyć, dzień po dniu.
Którejś nocy wślizgnęłam się do pokoju. Tolley spała na krześle. Mama jęczała i rzucała się na łóżku.
- Mamo?
Jej twarz była pokryta kroplami potu. Nie pachniała już tak, jak moja mama. Przeraziłam się nagle.
- Mamo! - zawołałam z płaczem.
Co się z nią stało? Dlaczego mnie nie poznaje?
- Panno Emilio - usłyszałam głos zbudzonej nagle Tolley - nie powinna panienka tu przychodzić.
Pokojówka wstała z krzesła, aby przetrzeć twarz mamy chusteczką o lawendowym zapachu i dać jej wody. Potem
Tolley obróciła się do mnie, twarz miała bardzo smutną.
- Chodź, dziecko, pocałuj mamę. No, dobrze. Teraz już wracaj do łóżka.
Niechętnie ucałowałam wilgotny, lepki policzek mamy.
- Ona wyzdrowieje, prawda? - pytałam błagalnie, ale Tolley nie odpowiadała.
Już nigdy więcej nie zobaczyłam matki. Umarła wczesnym rankiem.
Rok później mój ojciec ponownie się ożenił.
Znienawidziłam macochę od pierwszego wejrzenia, pewnie było to nieuniknione. Była energiczną, praktyczną
kobietą, która nie bawiła się w żadne bzdury, a ja widziałam w niej osobę, która przywłaszczyła sobie prawa mojej
matki.
- Panie Daniels - słyszałam, jak mówiła do mojego ojca. - Emilię trzeba wziąć w karby, bo inaczej nic dobrego z
niej nie wyrośnie. Nie potrafi zrobić prostego ściegu, cały czas siedzi z nosem w książce i zachowuje się okropnie.
- Rób to, co uważasz za słuszne, moja droga - odpowiedział jej ojciec. - Ona nie jest ładnym dzieckiem, jest zbyt
chuda i ma za duży nos, ale otrzyma majątek swojej matki, a ja chciałbym, żeby dobrze wyszła za mąż. Moja
pierwsza żona - dodał po chwili - miała bardzo dziwne poglądy na wychowywanie dziewcząt.
- Godzina szycia dziennie. Będę również kontrolować jej lektury - zdecydowała macocha.
Idąc za pierwszym impulsem, wpadłam do pokoju.
- Nie!- krzyczałam, bijąc macochę pięściami. - Nienawidzę cię... nienawidzę.
Nie mogłam powiedzieć nic więcej, ponieważ wybuchnęłam rozpaczliwym płaczem.
Ojciec szybko otarł mi łzy.
- Już dosyć, Emilio. Takie zachowanie nie przystoi dziewczynce. Przeproś swoją mamę i idź do dziecinnego
pokoju.
- Ona nie jest moją mamą! - krzyknęłam.
Nigdy nie nazwałabym mamą tej osoby o nalanej twarzy. Wyrwałam się ojcu i wybiegłam z pokoju. Nawet teraz
to wspomnienie sprawia mi przykrość, ale nie z powodu mojego zachowania. Zdałam sobie wtedy sprawę, że
ojciec nie żywił żadnych cieplejszych uczuć do matki, że widział jedynie jej lekkomyślność. Jej żywe, wesołe
usposobienie nie było cechą, której mogłoby mu brakować. Ja strasznie tęskniłam za mamą, a nikt, łącznie z moim
ojcem, nie wydawał się przygnębiony jej utratą. Nikt również nie rozumiał mojej rozpaczy.
Przez długie miesiące płacz utulał mnie do snu. Po raz pierwszy w życiu czułam się osamotniona. Nie miałam
nikogo, z kim mogłabym porozmawiać. Tolley odeszła, chociaż pisała do mnie kilka razy w roku, niech Bóg jej to
wynagrodzi. Do dziś utrzymujemy ze sobą kontakt. Nowa pani Daniels była intruzem. Postanowiłam walczyć z nią
wszelkimi możliwymi środkami, ale niewiele mogłam zrobić. Po dwóch latach miałam już dwóch przyrodnich
braci i przestałam być ośrodkiem zainteresowania.
Śmierć matki spowodowała, że trudno było mi znosić rzeczywistość. Nadal niezbyt dobrze sobie z tym radzę.
Zawsze mi się wydawało, że jeśli zanadto wychylę głowę, znajdzie się ktoś, kto mi ją odstrzeli. Nie stałam się więc
łatwą do prowadzenia, posłuszną dziewczynką, jaką miała nadzieję zobaczyć we mnie macocha. Wycofałam się do
świata swoich marzeń.
Często się zastanawiałam, czy fantazjowanie nie jest ucieczką wielu samotnych dzieci. Jeśli o mnie chodzi, świat
wyobraźni pełen rycerzy, dziewic, czarodziejów i złych wiedźm pozwalał mi zapomnieć o mojej niedoli.
Żal mi teraz tej małej Emilii, która miała serce tak otwarte na uczucie miłości. Trochę zrozumienia ze strony ojca
lub macochy pozwoliłoby mi pogodzić się z żałobą i żyć w realnym świecie, zamiast w kraju fantazji. Oni jednak
uważali za swój obowiązek tłumienie wszelkich objawów „niestosownych” uczuć.
Nauczyłam się nienawidzić ojca i macochę. Ta nienawiść mnie zżerała. Czułam, jak spopiela mi serce. Gdybym
wtedy mogła wyrazić swoje uczucia, gdyby ktoś mnie chciał zrozumieć... ale nie mogłam na to liczyć.
Odgrywałam się więc na moich przyrodnich braciach, szczypiąc ich mocno, kiedy nikt nie widział. Ich okrzyki
bólu były balsamem dla mojego zbolałego serca. Potem czułam się winna i nienawidziłam ich za to, że wywołują
we mnie takie uczucie. I tak to się działo.
Wydaje mi się czasem, kiedy budzę się w środku nocy, że to właśnie ta nienawiść ściągnęła na mnie pomstę w
postaci Balquiddera.
Kiedy byłam nastolatką, zaczytywałam się powieściami pani Radcliffe, Mnichem pana Lewisa, Zamkiem Otranto
pana Walpole’a i wieloma innymi. Tam znajdowałam to wszystko, za czym tęskniłam.
3
W wieku czternastu lat sama zaczęłam pisać powieści gotyckie. Mogłam wreszcie organizować świat wedle
własnych życzeń. Moje bohaterki zwykle miały niebieskie oczy; moje własne oczy były szare z żółtymi plamkami
- jeden z moich przyrodnich braci powiedział, że są koloru mgły. Miałam długie, proste, jasnokasztanowate włosy,
które musiałam zaplatać na noc, aby następnego dnia układały się w fale. Byłam nieduża, do szesnastu lat płaska
jak deska, a nawet później nie byłam zbyt dobrze pod tym względem wyposażona przez naturę. Miałam zbyt
szerokie usta i za duży nos. Jest więc rzeczą oczywistą, że moje bohaterki miały usteczka jak pączek róży,
klasyczne nosy i figury, których nie powstydziłaby się sama Wenus.
Dlaczego tak dużo o tym piszę? Chcę dać wam jakieś wyobrażenie swojej osoby w tamtych czasach, a
jednocześnie zwlekam z rozpoczęciem właściwej opowieści. Ponieważ prawda jest taka, że boję się powracać
myślą do pana Balquiddera. Nawet teraz, kiedy go sobie przypomnę, dłonie mam spocone ze strachu. Był
potężnym mężczyzną. Był naprawdę ogromny i groźny.
Właśnie dzięki niemu nauczyłam się tak dobrze odmalowywać złoczyńców. Jestem w tym prawdziwą mistrzynią.
Złowieszczy Fra Bartolomeo ściga moją bohaterkę, Angelinę Mountfalcon, na przestrzeni dwóch i pół tomu. Ma
żółtą cerę, czarne oczy i długie, szponiaste palce. Pan Balquidder był bardzo gruby i miał jasnoniebieskie oczy.
Mój wydawca uważa, że postać Fra Bartolomea robi wielkie wrażenie na czytelnikach, otrzymywał w tej sprawie
listy od wielu utytułowanych dam. Wracajmy jednak do mojej opowieści.
Uwieńczeniem szaleństw mojej młodości była ucieczka ze Stephenem Kirkwallem. Miałam wtedy szesnaście lat,
a on był młodym adwokatem z Edynburga, a przynajmniej tak o sobie mówił na pieszej wędrówce wakacyjnej.
Poznałam go w Ainderby Hall, u swojego ojca chrzestnego, pana Beresforda, którego posiadłość oddalona była
tylko o dziesięć mil od naszej siedziby, Tranters Court. Mój ojciec chrzestny zachęcił pana Kirkwalla do łowienia
ryb w rzece, która przepływała przez jego majątek. Gościłam wtedy u Beresfordów. Pani Beresford wiedziała, jak
drażni mnie obecność macochy i chociaż nigdy jej głośno nie krytykowała, zapraszała mnie często na kilku-
tygodniowy pobyt. Myślę, że sama pragnęła mieć córkę. Potrafiła umiejętnie poskramiać moje szaleństwa, a robiła
to tak delikatnie, że czułam się u nich zupełnie swobodnie. W Ainderby Hall spędziłam najszczęśliwsze dni
mojego dzieciństwa.
Przez górną część parku przepływała malownicza rzeka. Można było na nią patrzeć ze sztucznie utworzonego
pagórka, na którym odtworzono ruiny małej budowli z wieżyczkami. Lubiłam tam siedzieć i oddawać się
marzeniom. Słyszałam, że jakiś młody człowiek uzyskał pozwolenie na łowienie ryb w tym odcinku rzeki, i
opanowała mnie ciekawość. I tak się wszystko zaczęło.
Kiedy go zobaczyłam, uderzył mnie przede wszystkim jego niedbały strój. Miał długie włosy, spadające
swobodnie na zawiązaną na szyi chustkę, którą nosił zamiast krawata. Wydał mi się bardzo przystojny. Zostawił
wędkę w wodzie, obłożoną kamieniami, żeby się nie przewróciła, a sam leżał na plecach z zamkniętymi oczami.
Dla żartu rzuciłam do wody mały kamyk, który wpadł obok spławika. Stephen poderwał się i zaczął wyciągać
wędkę. Zachichotałam.
Obrócił się szybko, rzucił wędkę i podszedł do mnie.
- To ty, mały łobuziaku.
- Leniuchu - powiedziałam. - Nie wierzę, że naprawdę masz zamiar łowić ryby.
Stephen roześmiał się. Mierzył mnie uważnym wzrokiem, a ja czułam, że się rumienię. Miałam szesnaście lat,
niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu i na tyle już się zaokrągliłam, że można mnie było nazwać szczupłą, a nie chudą.
- Jesteś sama? - spytał, szukając wzrokiem guwernantki.
- Mieszkam w Ainderby Hall. Pan Beresford jest moim ojcem chrzestnym.
Stephen usiadł obok mnie, oparłszy łokcie na kolanach.
- Kirkwall - powiedział. - A ty jesteś...
Nie wydawał się zakłopotany naszym niekonwencjonalnym spotkaniem, a ja, oczywiście, gardziłam wszelkimi
konwenansami. Dlaczego nie mielibyśmy odezwać się do siebie, zanim nas sobie przedstawiono? Niecierpliwiły
mnie takie staroświeckie formalności. Sama potrafiłam się zaprezentować.
- Panna Daniels.
Spędziliśmy wspólnie cały ranek, a kiedy się rozstawaliśmy, dał mi do zrozumienia, że następnego dnia
przyszedłby również łowić ryby, gdybym ja też tu była. W jego oczach wyczytałam „przyjdź, proszę” oraz że miły
jest mu mój widok. Od śmierci mamy był pierwszą osobą, która traktowała mnie jak kogoś ważnego.
Nie wątpiłam w jego podziw ani szczerość. Nie mówiłam nikomu o naszych spotkaniach. Wkrótce się
zakochałam. Dokładnie pamiętam tę chwilę. Siedzieliśmy na trawie. Stephen plótł wianek ze stokrotek, a ja
rzucałam kamyki do wody. Rozmawialiśmy o jakichś głupstwach. Czułam się szczęśliwa, tego ranka świat miał
szczególny urok. Obrócił się i włożył mi wianek na głowę. Nasze oczy się spotkały. Cały wszechświat zamarł.
Zalała mnie fala gorąca, zabrakło mi tchu. Stephen uśmiechał się łagodnie. Odwróciłam głowę i nadal wrzucałam
kamyki do rzeki. Nie do końca wiedziałam, co się wydarzyło, ale byłam pewna, że wszystko uległo zmianie.
Spotykaliśmy się nadal, kiedy wróciłam do domu, do Tranters Court. Pan Beresford, nie podejrzewając zdrady,
polecił Stephena mojemu ojcu, który z kolei zaprosił go do łowienia ryb w naszej posiadłości. Tutaj Stephen
przestał nawet udawać, że łowi. Spacerowaliśmy nad rzeką, pod osłoną drzew, i rozmawialiśmy, trzymając się za
4
ręce. Zwierzyłam mu się ze wszystkich swoich trosk.
- Nie będziesz przynajmniej musiała borykać się z brakiem pieniędzy - powiedział Stephen.
Wiedziałam już, że z trudem zdobywa pieniądze, aby móc rozwinąć skrzydła w wybranym przez siebie zawodzie.
Z niekłamaną pasją roztaczał przede mną projekty czynienia ludziom dobra.
- Dostanę po matce osiem tysięcy funtów - powiedziałam - ale wolałabym być biedna.
Kiedy Stephen po raz pierwszy mnie pocałował, myślałam, że umrę z zachwytu. Do dziś pamiętam ten rozkoszny
dreszcz.
A kiedy spytał: „Czy poślubisz mnie, Emmy?”, nie zastanawiałam się ani chwili.
- Tak! Tak! - zawołałam, zarzucając mu ręce na szyję.
- Taka jesteś kochana! Ale, jak wiesz, nie jesteś pełnoletnia. Będziemy musieli uciec. Czy wystarczająco mnie
kochasz, aby się na to zdecydować?
- Jak możesz o to pytać?
Nie przyszło mi nawet do głowy, że mężczyzna, który miał Jakiekolwiek poczucie honoru, powinien był najpierw
zwrócić się o pozwolenie do mojego ojca. Ja nie cierpiałam zwracać się z czymkolwiek do ojca, wydawało mi się
więc naturalne, że mój przyszły mąż też wolałby tego uniknąć. A zresztą, po co nam było pozwolenie? Stephen
mnie kochał. Wkrótce odniesie sukces w swoim zawodzie. Będę panią samej siebie, będę żyła z ukochanym
mężczyzną i ucieknę od domowej tyranii. Jak bohaterki moich opowiadań.
Zapomniałam jednak o jednej rzeczy. W prawdziwej powieści gotyckiej bohater musi udowodnić swoją wartość
na przestrzeni trzech tomów - nie bałamuci niedoświadczonej dziewczyny w przeciągu miesiąca. Niestety,
rozsądek nie miał z tym nic wspólnego. Rozkoszowałam się tą sytuacją. Bałam się, że Stephen może opuścić mnie
pod koniec wakacji i zostawić ze złamanym sercem. Muszę przyznać, że to wszystko miało dla mnie pewien urok.
Nie chcę być niesprawiedliwa. Myślę, że Stephen szczerze mnie polubił. Miał swoje słabości, ale nie był złym
człowiekiem. Problem polegał na tym, że nie potrafił rozdzielić dwóch rzeczy: luźnej obietnicy pracy, otrzymanej
od przypadkowo napotkanego człowieka, od oszałamiającego sukcesu, w jaki potrafiła to przekształcić jego
wyobraźnia. On sam tak silnie w to wierzył, że mógł każdego przekonać. Dopiero po wielu latach nauczyłam się
odsiewać te czarowne urojenia od faktów, na których się opierały.
Dowodem mojej ogromnej niechęci do macochy może być fakt, że moją pierwszą myślą, kiedy Stephen
zaproponował ucieczkę, było: „To będzie dla niej nauczka”. Stephen wiedział, że otrzymam majątek matki, osiem
tysięcy funtów. Był zrozpaczony z powodu swojej obecnej sytuacji finansowej i obiecał, że zwróci mi pieniądze,
kiedy jego sytuacja ulegnie poprawie. Żadne z nas nie wątpiło, że nastąpi to szybko.
Wyruszyliśmy do Edynburga wynajętym jednokonnym po- wozikiem, kiedy cała rodzina była w kościele.
Przygotowania do ucieczki były szalenie ekscytujące. Chciałam być sam na sam ze Stephenem, cieszyłam się, że
będę mogła doświadczyć intymnych przeżyć, o czym marzyłam, a jednocześnie bałam się, że zostanę przyłapana.
Wzięłam tylko jedną małą walizkę i biżuterię mojej matki. Moje przyszłe życie miało być, oczywiście,
nieustającym pasmem szczęścia. Nie miałam pojęcia, za jaką cenę wynajmuje się powozy, i nigdy nie
zastanawiałam się nad tym, skąd się bierze pieniądze.
Podczas ucieczki na północ Stephen zachowywał się nienagannie. Jego powściągliwość wzmagała tylko mój
zapał. Starałam się wykorzystać każdą okazję, aby go całować i obsypywać pieszczotami, ale on tylko uśmiechał
się i delikatnie mnie odsuwał.
- Jesteś namiętną dziewczyną- powiedział, obdarzając mnie lekkim pocałunkiem - ale musisz jeszcze zaczekać.
Zgodnie z wszelkimi wymogami etykiety, umieścił mnie u pewnej szacownej wdowy na czas, kiedy szukał dla
nas mieszkania i czynił przygotowania do ślubu.
- Myślałam, że masz dom - powiedziałam.
Byłam zdziwiona, ponieważ mówił mi o nowoczesnym domu w nowej dzielnicy miasta.
- Ten dom należy do przyjaciela - odparł, marszcząc brwi. - Zresztą i tak nie byłby dla nas odpowiedni.
Och, pomyślałam tylko. Mówił, jakby to był jego dom, ale pewnie źle go zrozumiałam.
- Znalazłem dla nas mieszkanie na Cant’s Close. Jest mniejsze niż to, w jakim chciałbym z tobą zamieszkać,
Emmy, ale kiedy tylko stanę na nogi, możemy się przeprowadzić. To nie potrwa długo. Będzie ci się tam podobać,
w pokojach jest dębowa boazeria.
- Na pewno je polubię.
Zaczęłam w to powątpiewać już w chwili, kiedy zobaczyłam ulicę. Cant’s Close był wąskim, ciemnym, brudnym
zaułkiem pomiędzy High Street a Cowgate, którego środkiem płynął cuchnący rynsztok. Domy były pochylone ze
starości. W powietrzu unosił się zapach moczu, piwa i zepsutego mięsa. Z otwartych okien zwisało na drągach
przybrudzone sadzą pranie. Nie śmiałam spojrzeć na Stephena. Czy to tutaj miał być nasz dom?
W połowie zaułka znajdował się większy dom, z wejściem ozdobionym kolumnami, na których stały duże
kamienne urny. Nad drzwiami wyryty był herb. Szerokie, kręcone schody prowadziły na pierwsze piętro, gdzie
mieliśmy mieszkać. Tak jak mówił Stephen, pokoje były wyłożone dębową boazerią i niegdyś musiały być bardzo
ładne. Pamiętam jeszcze skurcz żołądka, jaki odczuwałam, kiedy byliśmy oprowadzani przez właścicielkę, ale nic
nie mówiłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć, i nie chciałam zbyt wiele myśleć. To tylko tymczasowe mieszkanie,
5
przypominałam sobie. Wkrótce się stąd wyprowadzimy.
Wzięliśmy ślub w kaplicy katedry St. Giles 13 września 1805 roku.
Moja noc poślubna była koszmarem. Kiedy nadszedł ten moment, byłam spięta i przerażona, uleciała cała moja
poprzednia skwapliwość. Stephen wydał mi się nagle obcym mężczyzną.
- Rozsuń nogi, Emmy - powiedział rozkazującym tonem.
- Czy nie możemy jeszcze trochę zaczekać? - szepnęłam, szukając u niego otuchy.
- Daj spokój. Przecież chcesz być kobietą.
Oddychał ciężko i coraz silniej mnie trzymał.
To wszystko trwało tak długo. Nie zwracał uwagi na to, że płakałam z bólu i strachu, a kiedy już było po
wszystkim, osunął się na mnie i zasnął. Następnego ranka zbudziłam się z uczuciem smutku i rozczarowania tak
silnym, jakiego nigdy przedtem nie doznałam. Stephen przeprosił mnie. Mówił, że poniosła go namiętność.
Wybaczyłam mu. Ale chociaż bardzo się starałam wmówić sobie, że wszystko jest w porządku, wiele się zmieniło.
Rano napisałam do ojca, aby go zawiadomić, jak bardzo jestem szczęśliwa.
Ojciec nie pozwolił nam skorzystać nawet z odsetek, jakie przynosił mój majątek. Napisał mi, że moje pieniądze
są w zarządzie powierniczym i tam pozostaną, dopóki nie skończę dwudziestu pięciu lat. Sytuacja byłaby inna,
gdybym wyszła za mąż za jego zgodą. Ponieważ tego nie zrobiłam, on nie ma zamiaru udostępnić moich pieniędzy
mojemu mężowi nawet na dzień wcześniej, niż będzie musiał to zrobić. Reszta listu była przepojona wrogą
dezaprobatą i lodowatym dystansem. Odczuwałam fizyczne cierpienie, czytając te słowa. Ten list zapisał się w
moim umyśle jak koszmar senny.
- Dwadzieścia pięć! - zawołał Stephen, kiedy odczytałam mu tę część listu, która dotyczyła mojego majątku. -
Nic mi o tym nie mówiłaś.
Zaczął chodzić po pokoju, zaciskając na przemian dłonie. Wyraźnie zbladł.
- Nic o tym nie wiedziałam - usprawiedliwiałam się. - Ale czy to ma jakieś znaczenie, Stephen? Przecież masz
obiecaną pracę. Damy sobie radę, prawda? Zobaczysz, jaką będę dobrą gospodynią.
- To się nie spodoba Balquidderowi.
Nie mogę już uniknąć tematu Archibalda Balquiddera. Trudno mi oddzielić to, co wiem teraz, od tego, co
wiedziałam wtedy. Ale od samego początku nie lubiłam go i wzbudzał we mnie strach. Był najlepszym
przyjacielem mojego męża. Stephen miał w stosunku do niego zobowiązania, których nie rozumiałam, jednak z
tego, co mówił, wynikało, że były one poważne.
Pierwsza rzecz, jaka się rzucała w oczy, to to, że pan Balquidder był bardzo gruby. Miał okrągłą, świecącą twarz,
a wśród fałdów tłuszczu błyszczały niebieskie, świńskie oczka. Miał też bardzo małe usta, czego osobiście nie
lubię u mężczyzn, i rozsiewał zapach pomady różanej. Właściwie można powiedzieć, że śmierdział tą pomadą.
Wydawało mi się czasem, że chce w ten sposób zabić swój okropny zapach.
Ubierał się bardzo niechlujnie. Ubranie miał zwykle poplamione tłuszczem i resztkami jedzenia. Nic dziwnego,
biorąc pod uwagę jego maniery przy stole. Wchodził do naszego mieszkania z miną właściciela i stawał tyłem do
kominka, podnosząc do góry marynarkę, aby ogrzać siedzenie.
- Dobry Boże, człowieku, nie mogłeś sobie znaleźć dziewuchy trochę bardziej przy kości, zamiast tego
chudzielca? - zapytał Stephena, kiedy po raz pierwszy mnie zobaczył.
Niby miało to zostać powiedziane na osobności, ale przeznaczone było również dla moich uszu. Sposób, w jaki
się śmiał, dał mi do myślenia. Zaczęłam się zastanawiać, czy Stephen nie mówił mu o moich niezadowalających
postępach łóżkowych.
Uważałam, że jest odrażający. To jeszcze nie wszystko. Serce podchodziło mi do gardła, kiedy znajdowaliśmy się
w jednym pokoju. Bałam się go, chociaż nie chciałam się do tego przyznać. Jak mogłam czuć strach przed
człowiekiem, który był najbliższym przyjacielem mojego męża? Starałam się widzieć w nim po prostu
ekscentryka, ale to mnie nie uspokajało.
Myślę, że od razu wyczułam w nim człowieka, który jest gotów usunąć każdego, kto stanie mu na drodze.
Wyraźnie nie lubił kobiet, a ja nie mogłam zrozumieć dlaczego. W jego obecności wydarzały się przedziwne
rzeczy. Kiedyś, przez przypadek, wylał mi na rękę wrzącą herbatę. Innym razem stanął mi na stopę tak mocno, że
przez tydzień nie mogłam chodzić. Nigdy mnie nie przeprosił.
- Jestem mu winien pięć tysięcy funtów, Emmy - wyznał mi Stephen pewnego wieczoru, w kilka dni po
otrzymaniu przeze mnie listu od ojca.
Pięć tysięcy funtów! To była olbrzymia suma pieniędzy. Co on z nimi zrobił?
- Oczywiście, wszystko mu oddam. Pracujemy teraz z Jamiem Kinrossem nad tym nowym projektem. Ale w tej
chwili sprawy nie wyglądają dobrze.
Jaki projekt? Nie miałam pojęcia..
- Pan Balquidder pożyczył ci pięć tysięcy funtów?
Byłam młoda i niedoświadczona, ale nawet ja wiedziałam, że na taką sumę musiał żądać jakiegoś zabezpieczenia.
Ponownie odczułam skurcz żołądka.
- Czy pożyczyłeś te pieniądze pod zastaw mojego majątku?
6
Stephen odwrócił wzrok.
- Stephen, kocham cię. Wszystko, co posiadam, należy również do ciebie, ale...
- To tylko pożyczka, Emily. Przecież bym ciebie nie ograbił.
- Oczywiście, że nie - powiedziałam, chociaż ciężko mi było na sercu.
Stephen zdążył już zastawić kilka sztuk mojej biżuterii. Jak damy sobie radę? Pani MacLaren, właścicielka domu,
już kilkakrotnie upominała się o pieniądze.
- Czy ty w ogóle masz jakieś pieniądze? - spytałam.
- Nie martw się, Emmy - odparł Stephen. - Widzę po twojej minie, że ta Stara Pokraka - Stephen lubił dawać
ludziom przezwiska - dręczyła cię o komorne. Niech sobie poczeka.
- Nie wyrzuci nas?
- Nonsens. Nie zaprzątaj tym sobie swojej ślicznej główki.
Miałam pięć szylingów w portmonetce. Stephen dał mi trzy funty, kiedy zastawił pierwszą sztukę mojej biżuterii,
ale to były jedyne pieniądze, jakie od niego dostałam. A od tamtej pory zastawił kolejnych kilka sztuk. Pani
MacLaren miała nam dawać wieczorny posiłek, ale jej tłuste gulasze były zupełnie niejadalne. Zwykle
ograniczałam się do gorącego placka, który kupowałam na ulicy, lub chleba z serem. Stephen przeważnie jadał z
przyjaciółmi na mieście.
Chciałabym teraz opisać lokal, w którym mieszkałam przez osiem lat mojego małżeństwa. Dopóki nie uciekłam.
Mieliśmy dwa pokoje i maleńki schowek pod schodami. W pierwszym pokoju była boazeria, piękny dębowy
kominek, ładna sztukateria na suficie i duże okno, które wychodziło na Dickon’s Close. Meble pamiętały lepsze
czasy, ale były jeszcze w dobrym stanie.
Nasza sypialnia była również wyłożona dębową boazerią, a łóżko wsparte na czterech pięknie rzeźbionych
kolumienkach i osłonięte z lekka wystrzępionymi zasłonami. W jakiś sposób podobał mi się ten spłowiały
przepych. Myślałam wtedy o bohaterkach pani Radcliffe. To miejsce byłoby dla nich odpowiednie. Posunęłam się
nawet do tego, że zaczęłam opukiwać boazerię, mając nadzieję znaleźć ukryte schody czy też jakąś skrytkę.
Naturalnie, niczego nie znalazłam.
Obowiązkiem Jeanie, służącej właścicielki, było sprzątanie naszego mieszkania, ale nie bardzo się do tego
przykładała. Codziennie rano zostawiała na podeście pusty kubełek, a ja wylewałam do niego nieczystości. Potem
Jeanie zabierała kubełek, aby wylać go do rynsztoka. Kiedy zalegaliśmy z czynszem, natychmiast odbijało się na to
obsłudze. Nasze pojemniki na węgiel były puste albo znajdowaliśmy tam małe, wilgotne kawałki, które dawały
więcej dymu niż ciepła.
Duma powstrzymywała mnie od powiadomienia rodziny o mojej sytuacji.
Perswadowałam sobie, że wszystko zmieni się na lepsze, kiedy Stephen dostanie odpowiednią pracę. Nie
chciałam się przyznać, że popełniłam okropny błąd.
Zachorowałam. Piersi bolały mnie od kaszlu, wysuszona skóra pękała mi z zimna i krwawiła.
Nie wiem, co Stephen robił całymi dniami. Wychodził rano, żegnając mnie wesoło.
- Cześć, Emmy. Uważaj na siebie i trzymaj się ciepło. Nie daj się tej Starej Pokrace.
Po chwili słyszałam, jak zbiegał ze schodów, zaczepiając po drodze Jeanie. Nazywał ją czarnoskórą panienką.
Ale Jeanie traktowała jego słowa jak komplement, czego się mogłam domyślać, słysząc jej odpowiedzi. Stephen
był zaangażowany w jakiś niezbyt czysty interes, a ja wiedziałam już, że nie należy się o nic dopytywać. Od czasu
do czasu dawał mi gwineę i robiłam, co mogłam, aby starczyło nam na przeżycie.
To biedne popychadło, Jeanie, okazało się moim zbawieniem. Pewnego ranka zastała mnie pogrążoną we łzach.
Tak bardzo bolała mnie popękana skóra.
Podeszła do mnie i poklepała po plecach swoją spracowaną ręką.
- Nie ma co płakać. Może przynieść pani trochę brandy?
- Och, Jeanie - wyjęczałam. - Czy w Edynburgu zawsze jest tak zimno? Chyba już nigdy nie będzie mi ciepło.
- Pani MacLaren uważa, że powinni jej państwo coś zapłacić.
- Przypomnę o tym mężowi - powiedziałam z ciężkim westchnieniem.
- Mężczyźni! - parsknęła Jeanie. - Gdybym ja miała wasze możliwości, lepiej bym sobie radziła.
- Tak? A co byś zrobiła, Jeanie?
Byłam zdumiona, ponieważ nie przychodziło mi do głowy, że mogłaby żywić jakieś ambicje.
- Umiałabym czytać i pisać, a wtedy mogłabym dostać lepszą pracę.
Zerwałam się z krzesła, zapomniawszy o bólu.
- Nauczę cię czytać i pisać.
Potrzebowałam jakiegoś zajęcia. Jedyną rzeczą, jaką robiłam, było cerowanie i przyszywanie guzików, a w
dodatku nie umiałam i nie lubiłam cerować. Natomiast z powodzeniem mogłam uczyć czytania i pisania.
Naturalnie, źle się do tego zabrałam. Byłam zbyt ambitna, chciałam wprowadzić swoją uczennicę w uroki poezji,
ale rycerze i piękne damy nudzili ją. Lubiła za to mrożące krew w żyłach opowieści o morderstwach - im bardziej
okrutne, tym lepiej. Zobaczyłam, że jeśli mam ją nauczyć czytać, to przede wszystkim muszę brać pod uwagę jej
7
zainteresowania i cierpliwie posuwać się krok po kroku.
Kiedy Jeanie nauczyła się alfabetu, przyniosła zniszczony egzemplarz „Newgate Calendar”, z którego
odczytywałyśmy historie potwornych zbrodni i opowiadania o ostatnich chwilach osób skazanych na śmierć.
Jeanie łapczywie pochłaniała te opowieści.
- To wspaniałe! - wołała.
Lepiej czytała, niż pisała, ale po pewnym czasie potrafiła przynajmniej zrobić listę zakupów.
Za to teraz mój pojemnik na węgiel był zawsze pełny. Jeanie nauczyła mnie również, jak należy sprzątać. Pod jej
kierunkiem zrobiłam też politurę do mebli z oleju lnianego, terpentyny, octu i alkoholu. Zabrałam się do
czyszczenia dębowej boazerii i naszego orzechowego łoża. Zajęło mi to długie tygodnie, ale wreszcie miałam
zajęcie, nie było mi zimno, a moje samopoczucie poprawiło się. Pierwszy raz w życiu zetknęłam się z ciężką pracą.
Pani Chase byłaby ze mnie dumna.
Pewnego dnia, w lutym 1807 roku, kiedy skończyłam już osiemnaście lat, poznałam drukarza, pana Irvine’a,
który mieszkał na St. Peter’s Pend, niedaleko Cowgate. Wyszłam po zakupy. Ulica była oblodzona, niosłam ciężki
koszyk, poślizgnęłam się i straciłam równowagę. Zatrzymałam się, aby złapać oddech, i zaczęłam przyglądać się
dziwnemu, staremu domostwu. Była to naprawdę wiekowa budowla, z fasadą wyłożoną drewnem. Każde kolejne
piętro wystawało poza obręb niższego. Niewielkie okienka składały się z małych szybek, łączonych ołowiem.
Zewnętrzne schody prowadziły do bogato zdobionych drzwi, nad którymi widniał napis: FABER QUISQUE
SUAE FORTUNAE.
Dowiedziałam się później, że ten łaciński napis oznaczał „Każdy jest kowalem własnego losu”. Jak bardzo ten
zwrot odnosi się do mnie, pomyślałam.
Usłyszałam odgłos upadku i okrzyk bólu. Jakiś starszy mężczyzna upadł, uderzając głową o słupek do
przywiązywania koni. Szybko podbiegłam do niego. Wydawał się oszołomiony i miał już wielkiego guza na
głowie. Poranił sobie również ręce na oblodzonym chodniku.
- Dojdę do swoich drzwi - powiedział, kiedy pomogłam mu się podnieść.
- Ale pan krwawi. Odprowadzę pana do domu - zaprotestowałam, podnosząc jego skórzaną torbę. - To książki! -
zawołałam, uradowana.
- Tak, jestem drukarzem. To książki religijne, chyba nie zainteresują panienki.
- Kocham książki! - wykrzyknęłam, nie mogąc powstrzymać łez. - Kiedy wyszłam za mąż, musiałam zostawić
wszystkie swoje książki.
- Pani jest mężatką? Taka młoda panienka?
- Jestem panią Stephenową Kirkwall. Jestem mężatką od osiemnastu miesięcy.
Przeszliśmy przez ulicę i pan Irvine zaczął wchodzić na schody domu, który tak podziwiałam.
- Pan tu mieszka! - wykrzyknęłam. - Oglądałam ten dom i usiłowałam zrozumieć napis.
- To była własność pana Symsona, drukarza. Teraz jest tu inaczej.
Wskazał mi napis nad sklepem na parterze „Sprzedawca ryb” i na pierwszym piętrze „Strzyżenie i golenie”.
- Ja mieszkam na ostatnim piętrze - powiedział. - Tam mam swoje maszyny drukarskie. Niech pani do nas
zajdzie, pani Kirkwall, żona na pewno będzie chciała pani podziękować.
Irvine’owie byli prostymi ludźmi, prowadzącymi spokojne, pracowite życie i bardzo sobie oddanymi. Ich meble
były stare, ale widać było, że dobrze się wśród nich czują. Były również pięknie wypoliturowane - teraz się na tym
znałam - a dywan i zasłony były misternie pocerowane.
Kiedy siedziałam u nich, pijąc herbatę z cieniutkiej porcelanowej filiżanki, poczułam nagle taką tęsknotę za
domem, że nie mogłam powstrzymać łez. Przestałam udawać. Moje małżeństwo było katastrofą. Jak mogłam być
tak nieostrożna! Zrobiłam rzecz nie do naprawienia.
- Och, moje biedactwo! - powiedziała pani Irvine z matczyną troską w głosie.
- Przepraszam - wyjąkałam.
Gorączkowo szukałam chusteczki. Pani Irvine podała mi swoją, odstawiła na bok filiżankę i pozwoliła mi się
swobodnie wypłakać. Zwierzyłam im się ze wszystkiego - mówiłam o niechęci, jaką odczuwała do mnie macocha,
o chłodnym traktowaniu mnie przez ojca i o mężu, któremu niezbyt dobrze się układa. Nie mogłam się zdobyć na
to, aby powiedzieć im, jak bardzo rozczarowało mnie małżeństwo, o mojej samotności i strachu przed tym, co
będzie dalej.
- Nie chcę narzekać - powiedziałam, prostując się na krześle i wycierając oczy. - Wiem, że muszę ponosić
konsekwencje swojej lekkomyślności. Ale wizyta u państwa przypomniała mi dom.
To wyznanie nie do końca było prawdziwe. Nie tęskniłam za chłodnym tradycjonalizmem Tranters Court, ale za
miłą atmosferą Ainderby Hall i za Beresfordami.
Jestem istotą bez serca, pomyślałam, że od czasu zamążpójścia nie napisałam ani razu do pani Beresford. Z
jedynego nieprzyjemnego listu, jaki dostałam od ojca, dowiedziałam się, że zarówno ona, jak i mój chrzestny
ojciec byli zgnębieni faktem, że to za ich przyczyną w moim życiu pojawił się Stephen. A ja snułam niemądre
mrzonki, że napiszę do nich, kiedy Stephen zdobędzie pozycję w świecie. Wtedy przekonają się, że dokonałam
8
słusznego wyboru.
Dom Irvine’ów stał się dla mnie bezpiecznym azylem, dzięki nim potrafiłam zachować psychiczną równowagę.
Pan Irvine dał pierwszą próbę mojego pisarstwa do druku. Napisałam dla szkółki niedzielnej opowiadanie o
beztroskiej Marjorie, która podarła modlitewnik matki, aby zakręcić papiloty, i omal nie poszła za to do piekła.
Naturalnie, ponieważ to była opowieść z morałem, Marjorie musiała odczuć skruchę, pozwoliłam jej jednak mieć
trochę przyjemności z niewłaściwego zachowania. Pani Irvine uznała, że jest to wartościowa literatura, i
przekonała męża, aby opublikował moją historyjkę wraz z odpowiednimi ilustracjami. Dostałam trzy gwinee, a
książeczka dobrze się sprzedawała. Ja zawsze trzymałam stronę Marjorie i często się zastanawiałam, czy moi
młodzi czytelnicy nie mieli o niej takiego samego zdania.
Pochwaliłam się swoim sukcesem Stephenowi i było to nierozsądne posunięcie. Natychmiast pożyczył ode mnie
owe cenne trzy gwinee.
- Chciałam zapłacić pani MacLaren - perswadowałam mu. - Zalegamy z czynszem za sześć tygodni.
- Emmy, zwrócę ci te pieniądze. - Stephen był zniecierpliwiony. - Nie ma o co robić zamieszania.
Kiedy Balquidder dowiedział się o moim sukcesie literackim, dostał ataku śmiechu.
- Niech skonam, ożeniłeś się z intelektualistką! Zapędź ją do roboty. Nie żałuj bata. Możesz żyć z jej pisaniny.
- Trzy gwinee nie wystarczą na długo - powiedział smętnie Stephen. Uśmiechnął się jednak, zadowolony z
aprobaty Balquiddera.
- Ona może pisać w tym schowku - powiedział Balquidder. - Możesz ją tam zamykać na klucz, jeśli zajdzie taka
potrzeba.
Leżał w naszym jedynym fotelu, rozrzucił szeroko nogi, a brzuch wylewał mu się ze spodni. Co chwila opuszczał
rękę, aby się podrapać. Na stoliku obok fotela stało ciasto, które pożerał, odgryzając duże kawały. Kiedy się śmiał,
z ust wylatywały mu okruszki.
Byłam obecna przy tej rozmowie, ale nauczyłam się już, że nie należy się odzywać. Siedziałam więc w milczeniu
i nienawidziłam go z głębi serca. Balquidder nie lubił, kiedy kobiety wtrącały się do rozmowy, a ja dobrze
pamiętałam, że Stephen jest mu winien owe nieszczęsne pięć tysięcy funtów.
Zwykle nie wychodził przed zapadnięciem nocy. Szłam więc wcześnie spać, ponieważ rano czekało mnie
sprzątanie. Przeważnie zastawałam przelewający się nocnik i resztki jedzenia na dywanie. Nasz drogocenny węgiel
był spalony do ostatniego kawałka.
O wykorzystaniu schowka myślałam już od kilku tygodni. Było tam pełno rupieci, których pani MacLaren nie
chciała wyrzucić ani usunąć. Kiedy nie było jej w domu, wyniosłyśmy razem z Jeanie wszystko na strych.
Wybieliłam ściany, kupiłam używane biurko i dywan i założyłam zamek w drzwiach. Nie chciałam, aby
ktokolwiek tam zaglądał, ponieważ postanowiłam zająć się gotyckim romansem, który zaczęłam pisać jeszcze w
domu, i zobaczyć, czy uda się go sprzedać.
Po chwili wahania pokazałam go pani Irvine.
- Moja droga pani Kirkwall - powiedziała, kiedy przyszłam z następną wizytą. - Ta pani książka! Dawno się tak
nie uśmiałam.
- Śmiała się pani! To miało być śmiertelnie poważnie - zaprotestowałam.
Jednak sama też nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Kiedy to pisałam, byłam jeszcze dzieckiem. Teraz
doskonale zdawałam sobie sprawę z moich absurdalnych pomysłów.
- Jednak coś w tym jest - mówiła, głaszcząc mnie po ręce. - Uważam, że powinna pani jeszcze raz to napisać.
Takie rzeczy bardzo dobrze się teraz sprzedają. Pan Irvine nie zajmuje się tego typu literaturą, ale wiem, że zna w
Londynie wydawcę, do którego mógłby panią skierować.
Wybrałam sobie pseudonim. Przestawiłam litery swojego panieńskiego nazwiska, Emilia Daniels, i wyszedł z
tego Daniel Miller. Jego pierwsza książka, wydana przez Robinson & Robinson, Patemoster Row, Londyn, pod
tytułem Zamek Apollinari cieszyła się umiarkowanym powodzeniem. Sprzedałam swoje prawa autorskie za
pięćdziesiąt gwinei. Te pieniądze całkowicie odmieniły moje życie. Po raz pierwszy poczułam, że do pewnego
stopnia panuję nad swoją przyszłością. To honorarium okazało się później niesłychanie przydatne. Kiedy ukazało
się drugie wydanie mojej książki, pan Robinson okazał się dżentelmenem i przysłał mi kolejne dwadzieścia pięć
gwinei. Za następną książkę. Fatum rodu Ansbach, dostałam sto gwinei. Te pieniądze oraz honoraria za
opowiadania dla szkółki niedzielnej pozwalały mi utrzymywać nasz dom na skromnej, ale przyzwoitej stopie. Nie
powiedziałam mężowi o Danielu Millerze. Jeśli dziwił go fakt, że dajemy sobie radę, to nic na ten temat nie mówił.
Zresztą on traktował pieniądze w myśl powiedzenia „łatwo przyszło, łatwo poszło”. Prawdopodobnie w ogóle się
nad tym nie zastanawiał.
Pewnego wieczoru, na początku 1808 roku, usłyszałam rozmowę mojego męża i Balquiddera. Miała ona mieć
daleko idące konsekwencje.
Przyszli razem. Wiedziałam od razu, że będą siedzieć całą noc. Byłam zaziębiona i położyłam się do łóżka.
Zostawili drzwi szeroko otwarte i nie zniżyli nawet głosu.
- To wszystko przez ten cholerny projekt ustawy na rzecz zniesienia niewolnictwa - mówił Balquidder. - Co ten
parlament sobie wyobraża? Kupcy zbankrutują, upadnie handel. Jeśli my przestaniemy handlować niewolnikami,
9
będą to robić Hiszpanie i Portugalczycy. No i, oczywiście, Amerykanie.
Słyszałam, jak splunął do kominka.
- Zainwestowałeś w to pieniądze?
- Naturalnie. Mam dwa statki do przewozu niewolników i, do diabła, potrzebuję pieniędzy. Mam przecież
plantację w Demerara. Chcę się przestawić na uprawę trzciny cukrowej, a to wymaga dużych inwestycji. Poza tym
potrzebuję czarnuchów do pracy. Nie ma sensu zajmować się ich hodowlą. Żeńskie czarnuchy nie są wystarczająco
płodne i trzeba zbyt długo czekać, aby był jakiś pożytek z ich bachorów. Przynajmniej dwanaście lat, a i tak
połowa z nich będzie żeńskimi czarnuchami. Mówię ci, Stephen, robi się niedobrze.
- Nie można tego jakoś obejść?
- Tak - powiedział Balquidder z ustami pełnymi jedzenia. - Wszystko przewidziałem. Teraz rejestruję moje statki
w Lizbonie i będę musiał prowadzić handel za pośrednictwem Brazylii, ale to jest cholerne zawracanie głowy.
Mogę kupować niewolników w Brazylii, ale trzeba ich przewieźć do Demerara, a oni umierają w czasie podróży
albo dostają szkorbutu i do niczego się nie nadają. Do zeszłego roku brałem ich prosto z Afryki Zachodniej.
Mogłem wybrać tych, którzy zdrowi dojadą na miejsce, a słabszych sprzedać od razu.
- Czy rejestrowanie statków do przewozu niewolników w Lizbonie nie jest sprzeczne z prawem?
- Są sposoby, aby obejść prawo - roześmiał się Balquidder.
Usiadłam na łóżku, zapominając o swoim zaziębieniu. Balquidder był wmieszany w handel niewolnikami?
Uważnie śledziłam projekt ustawy przeciwko niewolnictwu i często dyskutowałam na ten temat z państwem Irvine.
Pan Irvine był zagorzałym stronnikiem Stowarzyszenia na rzecz Zniesienia Niewolnictwa.
Podejrzewam, że moje uczucia dla Afrykanów, którzy wpadli w ręce handlarzy niewolników, były raczej
romantycznej niż humanitarnej natury, ale wszystko się we mnie burzyło na samą myśl o niewolnictwie. Kiedy
byłam dzieckiem, mama zabrała mnie w odwiedziny do swojej przyjaciółki, która przyjechała do wód leczniczych
w Harrogate. Usługiwał jej czarny chłopiec. Byłam nim zafascynowana. Miał około ośmiu lat, mniej więcej tyle co
ja, a jego skóra miała kolor wypolerowanej śliwki. Miał duże, brązowe oczy i najbielszy uśmiech, jaki w życiu
widziałam.
Jego pani często go pieściła. Nosił zdobione złotem szkarłatne spodnie i taką samą kurtkę oraz złotą czapeczkę.
Dopiero po pewnym czasie zauważyłam złotą obrożę, na której było wyryte jego imię, „Caesar”. A poniżej: „
Własność pani Wells z Camworthy Park, hrabstwo Somerset”.
Byłam potwornie zaszokowana. On widział wyraz mojej twarzy. Przez parę sekund patrzyliśmy na siebie, a
potem jednocześnie odwróciliśmy wzrok. Nie spojrzał na mnie do końca naszych odwiedzin.
- Tak, kochanie - tłumaczyła mi później matka. - To na pewno jest bardzo smutne, ale nie zapominaj, że on został
zabrany z okropnego pogańskiego kraju i jest teraz w pięknym domu pomiędzy chrześcijanami.
Rozmowa mojego męża z Balquidderem przypomniała mi Caesara i mój ówczesny ból i gniew. Ale oni zmienili
temat.
- Potrzebuję tych pieniędzy, Stephen. Napisz do starego Danielsa i wyperswaduj mu, aby przekazał Emilii jej
pieniądze. Już przeszło dwa lata jesteście małżeństwem, to chyba dosyć.
Nie cierpiałam, kiedy mówił o mnie per Emilia. Nie miał prawa mówić mi po imieniu. Ale on traktował
wszystkich w ten sam sposób. Początkowo myślałam, że to jakiś rodzaj demokratycznego radykalizmu, dopóki się
nie zorientowałam, że był to wyraz pogardy. Nikt, nawet Stephen, który uważał go za swojego przyjaciela, nie
zwracał się do niego per Archie czy też Archibald.
Nie chciałam, aby moje pieniądze zostały przeznaczone na statki do przewozu niewolników, ale jak mogłam
temu przeciwdziałać? Kilka razy zaczynałam pisać list do ojca, lecz nie mogłam zmusić się do tego, aby choć w
części odsłonić przed nim nasze bardziej niż skromne bytowanie. Nie chciałam, by macocha triumfowała.
Postanowiłam napisać do mojego ojca chrzestnego i kochanej pani Beresford. Oni zawsze byli dla mnie dobrzy.
Opiszę panu Beresford zaangażowanie Balquiddera w handel niewolnikami, a on poradzi ojcu, aby nie oddawał
moich pieniędzy. Prawdopodobnie mój ojciec i tak by tego nie zrobił, ale nie mogłam ryzykować.
Gdybym wtedy wiedziała, do czego to doprowadzi, jakie nieszczęście sprowadzę na Beresfordów - chociaż nie ze
swojej winy - czy napisałabym ten list? Teraz nie ma się już nad czym zastanawiać. Co się stało, to się nie
odstanie. Miałam dobre intencje. Balquidder nie będzie kupował statków do przewozu niewolników za moje
pieniądze.
Napisałam list, a przyjaciel pana Irvine’a podjął się ofrankowania go i wysłania. Zakończyłam list prośbą o
przebaczenie: „Teraz rozumiem, jak bardzo byłam bezmyślna i jak mało ceniłam sobie Waszą dobroć. Wiem, że
moje postępowanie musiało Warn przysporzyć wiele smutku i szczerze tego żałuję. Kamień spadłby mi z serca,
gdybyście napisali do mnie choćby jedną linijkę, że mi wybaczacie”. Pan Irvine zgodził się, aby jego adres
posłużył mi jako poste restante. Nie chciałam, aby Stephen dowiedział się o tej korespondencji.
Wiedziałam, że Balquidder nękał Stephena w sprawie moich pieniędzy jeszcze wiele razy.
- Zrób jej dziecko - usłyszałam kiedyś. - Posłuż się swoim fiutem. Stary Daniels nie odmówi pieniędzy dla
wnuka.
Ale ja nie urodziłam dziecka. Miałam dwa poronienia, po czym Stephen stracił mną zainteresowanie. Opłakałam
10
moje utracone dzieci. Zawiodłam nawet w tej dziedzinie, która jest najważniejszym obowiązkiem kobiety.
Wstawiłam łóżko do mojego małego gabinetu i zwykle tam spałam. Nie wywołało to żadnej dyskusji, więc
odczułam ulgę. Nadal uważałam całą tę sprawę za dość obrzydliwą, ale poddawałam się, ponieważ to należało do
obowiązków żony. Jednocześnie czułam się oszukana, chociaż sama nie wiedziałam dlaczego. Nie wyobrażałam
sobie, jak Angelina, czy też inna moja bohaterka, poradziłaby sobie z prozą małżeńskiego pożycia. Ale im to nie
groziło. Zostawiałam je przy ołtarzu, kiedy słońce rzucało złociste promienie przez kolorowe szyby kościoła, i
pisałam FINIS.
Niebawem zrozumiałam, że Balquidder miał zamiar napisać FINIS pod moim własnym życiem.
2
Czytając ponownie pierwszy rozdział mojej opowieści, zdałam sobie sprawę, że przedstawiłam swoje życie w tak
czarnych barwach, że wygląda ono na katastrofę. W pewnym sensie tym było. Zamieniłam wygodny dom i
ustaloną w świecie pozycję na nieudane małżeństwo i mieszkanie na brudnej, śmierdzącej ulicy. Stephen nie stronił
od hazardu i ostatnia sztuka biżuterii mojej matki znalazła się w lombardzie. Miałam bardzo niewiele pieniędzy i
lękałam się o przyszłość. Dwa pierwsze lata mojego małżeństwa były rzeczywiście bardzo trudne. Nie miałam o
niczym pojęcia.
Uczyłam się jednak. Mogę teraz stwierdzić, że kiedy minęły te dwa trudne lata, przestałam być nieszczęśliwa.
Nauczyłam się żyć tak jak ubodzy, oszczędzać i obywać bez wielu rzeczy. Potrafiłam nakłonić pochlebstwami
panią MacLaren, aby zaczekała jeszcze jeden tydzień na zapłatę czynszu. Umiałam już rozpalać ogień za pomocą
kilku wilgotnych patyków i niewielu kawałków węgla, a także targować się przy ulicznych straganach. Znałam też
kilka przekleństw, co w tym sąsiedztwie było nieuniknione. To nowe słownictwo przeważnie pozostawało nie
wykorzystane, chociaż okazywało się pomocne, kiedy zaczepiali mnie pijacy na Cant’s Close. Dowiedziałam się
też, że niektóre kobiety uczestniczyły w sobotnie wieczory w pląsach, które nazywały „giga” - o czym nigdy
przedtem nie słyszałam. Rozmawiały o tym z tak zmysłowym ożywieniem, że często się rumieniłam. Nie
wiedziałam, co tracę, ale nie wydało mi się to zbyt zabawne.
Chociaż Stephen przynosił mi czasem kilka gwinei, to ja utrzymywałam dom, co dawało mi nieznane przedtem
uczucie szacunku dla samej siebie i poważanie ze strony męża. Nauczyłam Jeanie czytać, dzięki czemu dostała
pracę w sklepie ze świecami. Fakt, że się do tego przyczyniłam, sprawił mi wielką przyjemność. Potem uczyłam
czytać nową służącą, Eppie.
Przyjaźń z państwem Irvine dostarczała mi wiele radości. Dzięki panu Irvine miałam pieniądze na bieżące
potrzeby, nie mówiąc już o tym, że zaprotegował mnie u pana Robinsona, wydawcy romansów Daniela Millera.
Pan Irvine spełniał również funkcję mojego bankiera, ponieważ zarabiane przeze mnie pieniądze należały według
prawa do mojego męża. Pan Irvine, który w wielu przypadkach miał bardzo konserwatywne poglądy, był również
przewidującym Szkotem, który nie mógł się pogodzić z tym, aby mój mąż trwonił pieniądze, ciężko przeze mnie
zarobione, na swoje szaleńcze pomysły. Nie wiem, jak to rozstrzygnął w swoim sumieniu, ale wszystkie czeki
wystawione na pannę E. Daniels (w interesach z panem Robinsonem używałam panieńskiego nazwiska) były
realizowane bez żadnych zbędnych pytań.
Kochana pani Beresford odpisała mi - był to niezwykle miły list. Zabrałam go ze sobą, kiedy uciekłam z
Edynburga, i mam go do dziś. Musiała się domyślić, że było mi ciężko, ale taktownie nie poruszała tego tematu.
Dostarczyła mi za to dużo wiadomości z rodzinnych stron.
Muszę opowiedzieć wam o Beresfordach, ponieważ odgrywają oni ważną rolę w mojej historii. Otrzymałam od
nich coś bardzo cennego, czego brakowało mi we własnym domu - poczucie bezpieczeństwa oraz własnej wartości.
Pani Beresford czytała moje opowiadania. Krytykowała błędy gramatyczne i składnię, ale również mnie chwaliła.
- Twój opis lawiny był niezwykle obrazowy - mówiła. - Okropnie się denerwowałam, czy powóz się nie
wywróci. - A po chwili dodawała: - Moja droga, jeśli piszesz o Donnie Elwirze: „Przechodząc obok starej bramy
na sztywnych nogach”, to wygląda na to, że brama miała sztywne nogi! Czy mogłabyś to zmienić?
Jej krytyka nigdy mnie nie upokarzała, w przeciwieństwie do uwag, które czynił mi ojciec lub macocha.
Miałam wielką ochotę wyjawić pani Beresford prawdę o Stephenie - jaka szkoda, że tego nie zrobiłam. Ale ciągle
jeszcze snułam niemądre marzenia o tym, jak jej będę przedstawiać swojego męża i jak ona będzie nim
oczarowana. Sama siebie oszukiwałam, zarówno w tej, jak również w wielu innych sprawach.
Beresfordowie mieli dwóch synów, George’a i Noela. Uważałam ich za dorosłych, ponieważ byli ode mnie
dwanaście lat starsi. Pozwolono mi, jako ulubionej chrzestnej córce, zwracać się do nich po imieniu, chociaż było
to niezgodne z etykietą. Obaj mieli niebieskie oczy i jasne włosy, ale George był bardziej przystojny. Był bardzo
pewny siebie, co jest zwykle cechą pierworodnego syna. Uwielbiałam go, kiedy byłam dzieckiem. Do dziś
pamiętam uczucie wściekłości, połączonej z zazdrością, kiedy zaręczył się z Aline Doulaincourt.
Podczas rewolucji rodzice Aline uciekli z Francji, ale wrócili „ tam po podpisaniu traktatu w Amiens, w nadziei
odzyskania swojej posiadłości. Uznałam ich natychmiast za popleczników Bonapartego i z pogardy dla takiego
kupieckiego podejścia do sprawy wydałam niesprawiedliwą opinię - że Aline nie jest warta George’a, zapominając,
11
że to nie ona podjęła tę decyzję.
Aline była brunetką, miała ciemne oczy i mimo to, że w Anglii jej rodzina nie miała pieniędzy, wyglądała zawsze
elegancko. Noel i George byli w niej nieprzytomnie zakochani. Wiedziałam, że ona woli Noela. Raz zobaczyłam,
jak się całowali w odległym zakątku ogrodu. Pamiętam, jaki szok przeżyłam, widząc kobietę i mężczyznę w
objęciach. Jego jasna głowa pochylona była nad jej ciemną, a jedną rękę miał zanurzoną w jej włosach. Z trudem
przełknęłam ślinę i wycofałam się po cichu.
Jeśli ona musi mieć jednego z nich, myślałam, to dobrze, że zdecydowała się na Noela. Po cichu zarezerwowałam
George dla siebie. Jednak Aline, podobnie jak jej rodzice, dobrze umiała dbać o swoje interesy. Nie było pewne,
czy odzyskają majątek, a George był dziedzicem pokaźnej posiadłości. Postanowiła zostać w Anglii i wyjść za
niego za mąż.
George i Noel uważali, że jej kaprysy są czarujące. Wydymała usteczka, potrząsała główką, roniła łzy - chociaż
bardzo przy tym uważała, aby nie mieć zaczerwienionych oczu - albo wpadała w dziecinną złość, aby tylko
postawić na swoim. Nietrudno było ją przejrzeć.
- Proszę mi wybaczyć, madame Beresford - mówiła. - Jestem si mechante.
Doskonale mówiła po angielsku, ale wiedziała, że osiąga większy efekt, przeplatając go francuskim.
Widzę, że znowu popadam w zjadliwy ton. Oczywiście, byłam o nią zazdrosna. Uwielbiałam George’a z całym
entuzjazmem zakochanej jedenastolatki i wiedziałam, że Aline mnie nie cierpi. Usłyszałam kiedyś, jak nazwała
mnie „workiem kości”, co dopełniło miary goryczy.
Noel był zdruzgotany, kiedy Aline poślubiła George’a. Zaczął chodzić na długie, samotne spacery, ale czasem
pozwalał, abym mu towarzyszyła. Nie rozmawialiśmy wiele, a ja nie przerywałam jego milczenia. Wtedy po raz
pierwszy zrozumiałam, że dorośli też mogą być nieszczęśliwi.
- Jesteś kochaną dziewczynką, Emilio. Przykro mi, że nie jestem ciekawym towarzystwem - powiedział kiedyś,
całując mnie w policzek.
Nawet po ślubie Aline nie przestała bałamucić Noela, dając mu do zrozumienia, że jeszcze nie wszystko stracone.
Byłam na tyle niemądra, że postanowiłam powiedzieć, co o tym myślę.
- Dlaczego pozwalasz się tak traktować? - spytałam.
Zapanowała długa cisza. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię.
- Przepraszam cię - szepnęłam.
- Aline traktuje mnie tak, jak to zwykle robiła - odezwał się wreszcie Noel cichym głosem. - A jak ja na to
reaguję, to już jest moja sprawa.
- Ona jest bardzo ładna - wyjąkałam. - Ale nie jest dobra.
Powinna go wreszcie zostawić w spokoju, pomyślałam.
- Jesteś jeszcze bardzo młoda, kochanie - powiedział Noel, głaszcząc mnie po policzku. - A życie nie zawsze jest
łatwe.
Uśmiechnął się do mnie. Miałam ochotę się rozpłakać.
Dwa lata później Noel ożenił się z Margaret Gilbert. Jest gruba i głupia, pomyślałam. Poza tym była w porządku.
Pochodziła z dobrej rodziny i posiadała pokaźny posag (w przeciwieństwie do Aline, która nie miała żadnego).
Była uprzejma, dobrze wychowana i nie miała własnego zdania.
George i Noel byli bohaterami mojego dzieciństwa i uważałam, że żaden z nich nie może być szczęśliwy z żoną,
którą sobie wybrał. Sądzę, że chociaż byłam szalenie krótkowzroczna, kiedy chodziło o moje własne życie, w tym
wypadku miałam rację. Nie mogłam uwierzyć w miłość Noela do Margaret. Nie można było powiedzieć, aby to
małżeństwo zostało zbyt pochopnie zawarte, ponieważ znali się od dawna, ale był w tym jakiś zamysł. Uważałam,
że Noel zrobił to, aby uciec od niemożliwej sytuacji w domu. Kobieta, którą kochał, wyszła za mąż za jego brata,
jednak nadal nie chciała zostawić go w spokoju.
Małżeństwo było dobrym wyjściem z tej sytuacji. Noel miał swój własny, niewielki majątek. Jego żona miała
pieniądze. Postąpił więc rozsądnie. Umieścił ją w swoim majątku w Huntingtonshire, wiedząc, że potrafi nim
dobrze zarządzać, zapewnił sobie potomka i zaciągnął się do wojska.
Trudno go było za to winić. Nie mógł znieść życia z taką miernotą umysłową. Ostatni raz widziałam Noela na
chrzcie jego syna Richarda w kaplicy w Ainderby Hall, na krótko przed moją ucieczką z domu. Postarzał się. Miał
ściągniętą, pobrużdżoną twarz. Był dla mnie serdeczny, jak zwykle. Przekomarzał się ze mną, pytając, czy piszę
trzytomową powieść, aby współzawodniczyć z romansami pani Radcliffe.
Rzeczywiście tak było. Ta książka to był późniejszy Zamek Apollinari, który zapoczątkował moją finansową
niezależność, dzięki czemu mogłam, po ośmiu latach, uciec od swojego męża.
- Żałuję, że wyjeżdżasz za granicę - powiedziałam.
Siedziałam przytulona do niego na kanapie. Bardzo lubiłam takie chwile, ponieważ przy nim czułam się
bezpieczna.
- Muszę jechać - uśmiechnął się Noel. - Jestem młodszym synem. Nie mogę żyć z pieniędzy mojej żony.
Ani z nią, pomyślałam w nagłym odruchu buntu.
Kiedy odszedł, podniosłam z podłogi guzik, który odpadł mu od marynarki. Zachowałam go do dziś.
12
Czytając list pani Beresford, mogłam się łatwo zorientować, że nie wszystko dobrze im się układało. Aline była
bardzo rozrzutna i domyślałam się, że pani Beresford uważa ją za pustą i bezwzględną istotę, chociaż w liście nie
wyraziła żadnej bezpośredniej krytyki. George i Aline byli bezdzietni.
Życie Noela również nie było szczęśliwe, na co niewątpliwie nie zasługiwał. W jednym z pierwszych listów do
mnie pani Beresford donosiła, że Margaret zmarła na skutek komplikacji po urodzeniu martwego dziecka. „Noel
jest teraz w Ainderby i doprowadza do porządku sprawy Margaret. Biedny chłopak, tak źle wygląda. Nasz mały,
kochany Richard już bardzo dobrze chodzi, a największą radość sprawia mu wdrapywanie się na kolana ojca i
podskakiwanie tam do woli. Noel jest zbyt zmęczony, aby się nim cieszyć, ale przypuszczam, że bardziej zbliży się
do syna, kiedy Richard będzie starszy”.
Ta wiadomość bardzo mnie zmartwiła. Noel zawsze bawił się ze mną, kiedy byłam mała. Pamiętam, jak nosił
mnie po sadzie na barana. Był ode mnie starszy o dwanaście lat, a kiedy byłam malutka, też na pewno wchodziłam
mu na kolana. Musi się dziać coś bardzo niedobrego, jeśli on nie zwraca uwagi na swojego małego synka.
Napisałam do niego, aby wyrazić współczucie z powodu jego żałoby, chociaż Margaret niezbyt mnie interesowała.
Ale czy temu egocentrycznemu dziecku, jakim wtedy byłam, w ogóle na kimś zależało?
Nie miałam żadnych wiadomości od Noela. „On nie chce zostać w domu”, pisała pani Beresford. „Wraca do
swojego pułku i wkrótce popłynie do Portugalii, aby dołączyć do armii lorda Wellingtona”.
Dopiero po dwóch latach dostałam od Noela krótki list wraz z małą paczuszką.
Dziękują Ci za twój miły list z kondolencjami, kochana Emilio. Był mi wielką pociechą, Wiem, że moja matka
bardzo sobie ceni Twoje listy. Posyłam Ci mały prezent - pamiętam, jak bardzo lubisz niespodzianki. O sobie nie
mam wiele do powiedzenia. Pisze w namiocie, rozstawionym na pełnej kurzu równinie, gdzie rośnie tylko kilka
karłowatych dębów korkowych. W namiocie jest pełno much, a mój ordynans zajmuje się zdejmowaniem skóry z
zająca, którego mamy mieć na kolacją, i odpędzaniem much. Beznadziejne zajęcie!
W paczuszce były dwa piękne hiszpańskie grzebienie, takie, jakie damy w tamtych krajach wpinają we włosy -
hebanowe, ozdobione macicą perłową. Nigdy nie wspomniałam Stephenowi o tej wymianie listów, mogłam więc
schować grzebienie. W żadnym wypadku nie chciałabym, aby znalazły się w lombardzie.
W 1811 roku umarła moja droga pani Beresford, a w krótkim czasie po niej mój chrzestny ojciec. George
zawiadomił mnie o tym listownie. Natychmiast do niego napisałam, ale w odpowiedzi dostałam tylko kilka słów od
Aline. Bardzo mi brakowało Beresfordów, chociaż nasze kontakty były teraz ograniczone. Chciałam napisać do
Noela, ale nie wiedziałam, gdzie go szukać. Czułam się tak, jakby moje poprzednie życie rozpłynęło się we mgle.
15 stycznia 1814 roku miałam skończyć dwadzieścia pięć lat i Stephen stałby się prawnym dysponentem moich
pieniędzy. To miała być spora suma. Powiększała się o 400 funtów rocznie od czasu śmierci mojej matki przed
szesnastoma laty, oprócz tego były jeszcze odsetki łączne. Chociaż arytmetyka nie była moją mocną stroną,
zrozumiałam, że początkowa suma 8000 funtów podwoiła się.
Po tym pierwszym, niemiłym liście nie miałam już żadnej wiadomości od ojca, ale byłam pewna, że zostanę
przez niego sprawiedliwie potraktowana i że zrobi wszystko, abym otrzymała odpowiedni udział w swoich
pieniądzach. Mogłabym liczyć na tradycyjną trzecią część, czyli pięć lub sześć tysięcy funtów. Nie mogłam się
jednak pogodzić z myślą, że Balquidder też dostanie moje pieniądze. Jeśli mój mąż nie płacił odsetek od swojego
długu przez te wszystkie lata, czego zresztą byłam pewna, może się okazać, że większość mojego majątku
przejdzie w posiadanie Balquiddera.
Dopiero pewnego zimowego wieczoru w 1813 roku zorientowałam się, że Balquidder miał zakusy na kwotę
znacznie większą niż 5000 funtów.
Grudzień był mroźny, zapowiadała się ciężka zima. Nawet w ciągu dnia temperatura spadała poniżej zera, z da-
chów zwisały sople lodu. Często słyszałam, jak nowa służąca, Eppie, rozbijała lód, żeby móc napompować wody.
Stephen i Balquidder siedzieli w naszym saloniku i pili. Stephen był już pijany, mówił bardzo niewyraźnie.
Balquidder nie oszczędzał naszego węgla, co chwila dorzucał do kominka.
- Wkrótce będziesz bogaty - mówił Balquidder, nie zniżając głosu, chociaż wiedział, że go usłyszę.
- Co?
- Bogaty. Czy nie zbliżają się dwudzieste piąte urodziny Emilii?
- Piętnastego stycznia.
- To niedługo. Czy kontaktowałeś się ze starym Danielsem?
- Tak. Chce, żeby ona dostała jedną trzecią. Słusznie. Powinna coś mieć. To przecież są jej pieniądze, nie
Danielsa. Spadek po matce.
Balquidder roześmiał się głośno. Słyszałam, jak krzesło pod nim trzeszczało.
- Ona może spaść ze schodów - zasugerował. - I skręcić kark. To się zdarza.
Roześmiał się ponownie. Słyszałam, jak wstał i podszedł ciężkim krokiem do kredensu, aby sobie dolać wina.
- Nie macie dzieci. Jeśli te pieniądze pochodzą od jej matki, to stary Daniels ich nie dostanie. Ty otrzymasz
13
wszystko. Tam musiało się już uzbierać powyżej szesnastu tysięcy.
Stephen najpierw dostał czkawki, a potem roześmiał się pijackim śmiechem. Niewątpliwie potraktował to jak
dowcip. Balquidder ponownie zarechotał i zmienił temat rozmowy.
Ja się nie śmiałam.
Do naszego mieszkania na pierwszym piętrze prowadziły zewnętrzne, kamienne schody. Stopnie były wytarte,
spadziste, a teraz w dodatku oblodzone. Drewniane poręcze były niestabilne, a w niektórych miejscach zmurszałe.
Jedno popchnięcie i mogłam znaleźć się na ulicznym bruku ze skręconym karkiem. Gdyby to się zdarzyło w nocy,
ktoś czekający na dole mógłby łatwo dokończyć dzieła.
To nie były żarty. Balquidder pragnął mojej śmierci. Dokładnie mówiąc, chciał, żebym skończyła dwadzieścia
pięć lat i dopiero wtedy zeszła z tego świata. Wtedy Stephen dostałby wszystkie pieniądze - wraz z moją trzecią
częścią - i niewątpliwie Balquidder szybko by się do nich dobrał.
Jeśli moje przewidywania były słuszne, zostało mi pięć tygodni życia.
Przypomniałam sobie nagle jeszcze jedno wydarzenie. Było to wiosną, mieliśmy otwarte okno i świeżo upierzony
wróbelek usiadł na parapecie. Ćwierkał cicho i machał skrzydełkami, jakby chciał przywołać rodziców.
Najwidoczniej po raz pierwszy wyfrunął z gniazda. Miałam nadzieję, że nic złego go nie spotka.
Balquidder wszedł do pokoju i zauważył wróbelka. Podszedł do okna, złapał ptaszka i zgniótł go w dłoni.
Wydałam okrzyk przerażenia. Włożył jeszcze trzepocącego się ptaszka do kieszeni spodni i roześmiał się głośno.
Przez całe popołudnie nie mogłam oderwać wzroku od tej drgającej kieszeni.
Kędy stałam ze Stephenem na górze zewnętrznych schodów, odprowadzając Balquiddera do wyjścia,
zobaczyłam, jak rzucił wróbelka na bruk. Natychmiast porwał go kot.
To wspomnienie wstrząsnęło mną. Nie miałam już najmniejszych wątpliwości, że Balquidder jest
niebezpiecznym człowiekiem. Strach był zbyt słabym słowem na określenie mojego stanu ducha. Byłam tak
przerażona, że zabrakło mi tchu w piersiach. Mam pięć tygodni życia, myślałam, tylko pięć tygodni. Zaschło mi w
gardle tak, że nie mogłam przełknąć śliny. Co mogę zrobić? Gdzie uciec?
Nie byłam mile widziana w Tranters Court. Ojciec nie przebaczył mi i z pewnością nie uwierzyłby w moją
opowieść. Nie mogłam go za to winić. Gdybym tam pojechała, to sądzę, że poczucie obowiązku nakazałoby mu
natychmiastowe odesłanie mnie do męża.
Nie mogłam jechać do Beresfordów. Pan i pani Beresford nie żyli, Noel był w Hiszpanii, a nie byłabym pewnie
mile widziana w domu George’a i Aline.
Pozostał tylko Londyn. Byłam tam tylko raz w życiu, kiedy wraz z matką gościłyśmy w londyńskim domu
Beresfordów, w Adelphi. Ale w Londynie był mój wydawca... oraz Tolley.
Kiedy byłam małą dziewczynką, zawsze czytałam jej swoje opowiadania o psotnych duszkach, smokach i
pięknych księżniczkach. Tolley nie mogła się nadziwić mojej pomysłowości, a ja uważałam ją za swoją
przyjaciółkę. To ona pozwoliła mi pożegnać się z mamą. Po śmierci mojej matki ojciec nadal wypłacał jej pobory i
Tolley zamieszkała ze swoją siostrą w Somers Town. Ona nigdy by mnie nie zdradziła.
Muszę przyznać, że czułam się jak Angelina, uciekająca przed podłym Fra Bartolomeem. Pierś Angeliny
falowała w chwilach niepokoju, żałowałam, że jestem pod tym względem tak ubogo przez naturę wyposażona.
Doszłam do wniosku, że łatwiej jest znosić nieszczęścia, kiedy jest się pięknym. Angelina kierowała się do
zrujnowanego zamku, ja miałam bardziej prozaiczną perspektywę. Zamierzałam zamieszkać z Tolley, dopóki nie
znajdę odpowiedniego mieszkania, i utrzymywać się z pisania.
Żebym tylko zdołała dotrzeć do Londynu.
Najszybszym i najpewniejszym środkiem komunikacji był dyliżans pocztowy. Kosztował dwa razy tyle co
zwykły dyliżans pasażerski, ale był o wiele szybszy. Wiózł tylko cztery osoby i nie brał już nikogo po drodze.
Miałam jeszcze dwadzieścia funtów z mojej poprzedniej książki oraz nowy manuskrypt, Władczynią Sokolego
Gniazda, który miał stanowić wsparcie na przyszłość.
Rano, jak to zwykle bywa, doszłam do wniosku, że wyolbrzymiam zagrożenie. Balquidder był wyjątkowo
niesympatycznym osobnikiem, ale to nie musiało oznaczać, że planuje morderstwo. Żyjemy przecież w 1813 roku,
a nie w średniowieczu. Muszę przestać myśleć, że przebywam na stronicach jednej z moich gotyckich powieści.
Stephen wstał późno i dopiero koło południa zaczął się zbierać do wyjścia. Siedziałam w moim gabineciku, kiedy
stanął w uchylonych drzwiach.
- Wychodzę, Emmy. Nie wiem, kiedy wrócę. Mam dziś spotkanie z Jamiem Kinrossem.
Skinęłam tylko głową.
- Jeszcze coś. Dziś jest wszystko bardzo oblodzone. Uważaj, nie poślizgnij się na schodach.
Zamknął drzwi i po chwili wyszedł z domu.
Palce tak mi zesztywniały, że nie mogłam utrzymać pióra. Serce tłukło mi się w piersi ze strachu. Przez te
wszystkie lata Stephen nigdy nie ostrzegał mnie przed żadnym zagrożeniem, a było ich wiele podczas ciężkich
zim. Dlaczego robił to teraz? Czyżby podejrzewał niebezpieczeństwo?
Po raz drugi w życiu zaczęłam planować ucieczkę z domu. Gdy tylko Stephen wyszedł, włożyłam płaszcz,
wzięłam torebkę i szybko zeszłam na ulicę. Dowiedziałam się, że dyliżans pocztowy odjeżdża z Edynburga co
14
wieczór, sprzed zajazdu na Grassmarket. Udało mi się dostać miejsce w środku dyliżansu i ten sam wieczór. Potem
poszłam na zakupy. Kupiłam chleb, ser, jabłka, małą butelkę brandy na wszelki wypadek i skórzany pojemnik na
wodę.
Dziwnie się czułam, wyciągając starą walizkę ze świńskiej skóry, tę samą, z którą uciekałam przed laty z domu.
Jakże byłam wtedy naiwna! Pamiętam, że wówczas wzięłam ze sobą najładniejszą nocną koszulę, ale zapomniałam
o solidnym obuwiu. Tym razem zapakowałam ciepłe rzeczy, mój cenny manuskrypt, pióra i dodatkowe kopie
dwóch wydanych już książek - zajmowały dużo miejsca, ale nie mogłam ich zostawić - listy pani Beresford, krótki
liścik od Noela i grzebienie. Nie miałam już biżuterii mojej matki. Wzięłam wszystko, co mogło mi być przydatne,
oraz to, co mogłoby zdradzić cel mojej podróży.
Bardzo mi było trudno napisać cokolwiek do Stephena. O wiele łatwiej było Angelinie wylewać swoje uczucia na
papier, zanim uciekła przed Fra Bartolomeem, niż mnie pisać do własnego męża. Co mogłam mu powiedzieć?
Próby wyrażenia mojej bojaźni na papierze wyglądały żałośnie, upokarzające było również opisywanie ośmiu
nieszczęśliwych lat człowiekowi, który już od dawna o mnie nie dbał. W końcu napisałam tylko, że odchodzę, że w
nowym miejscu będę bezpieczna i że czynsz jest zapłacony do końca grudnia. Próbowałam zmusić moje pióro do
dopisku „przebacz mi”, ale nie chciało mnie posłuchać.
Spakowałam się pospiesznie i ukryłam walizkę w moim małym gabineciku.
Popołudnie spędziłam u Irvine’ów. Nie mogłam wyjechać nie podziękowawszy im za ich dobroć. Nie chcąc ich
zanadto okłamywać, powiedziałam, że wracam do ojca, ponieważ interesy mojego męża stały się zbyt
zagmatwane. Mówiłam również, że pragnę pogodzić się z rodziną. Poinformowałam ich także, że odjeżdżam
pojutrze dyliżansem do Yorku, a stamtąd wynajmę sobie powóz.
Zmartwili się moim wyjazdem, ale życzyli mi powodzenia. Pani Irvine podarowała mi swoją starą mufkę.
- W tych dyliżansach jest okropny przeciąg, moja droga. Proszę wziąć tę mufkę, ja jej nigdy nie używam.
Ucałowałam ją, jeszcze raz podziękowałam im za wszystko i wyszłam.
Stephenowi nie przyjdzie do głowy, aby ich o mnie pytać, pomyślałam. A gdyby nawet to zrobił, otrzyma mylną
informację. A ja już wtedy będę w Londynie, u Tolley.
Bałam się, że Stephen może przyjść wcześniej, chociaż wszystko wskazywało na to, że prawdopodobnie wróci
dopiero nad ranem. Nie pomyśli nawet o tym, aby sprawdzać, czy jestem w domu. Dyliżans pocztowy odjeżdżał o
szóstej i nie czekał na nikogo.
Nie wiedziałam, że wyjeżdżam z Edynburga przed najgorszą zimą, jaką ktokolwiek pamiętał. Było zimno. W
świetle gazowych latarni widziałam zamarznięte kałuże. Mgła, pomieszana z żółtawym dymem, wisiała nisko nad
ziemią. Ulice były opustoszałe.
Na podwórzu zajazdu panował gwar. Cztery konie były już zaprzężone, bagaże upychano na dachu dyliżansu. Ja
postanowiłam zatrzymać walizkę przy sobie. Szybko ładowano pocztę. Stangret tupał nogami dla rozgrzewki, jego
oddech natychmiast zamieniał się w parę. Konwojent sprawdzał bilety. Jego strzelba leżała na tylnym siedzeniu.
- Niech pani wejdzie do środka - powiedział, kiedy pokazałam mu bilet. - Jest okropnie zimno, a my zaraz
ruszamy.
Reszta pasażerów siedziała już w dyliżansie. Był tam korpulentny mężczyzna, który chyba jechał w interesach.
Miał czarną skórzaną torbę i okutany był w długi, ciepły płaszcz. Siedział plecami do stangreta. Naprzeciwko niego
siedziała nieco spłoszona para - przedstawili się jako pan i pani Stott. Ona była chuda i blada, a jej mąż
podenerwowany. Rozmawiali przyciszonym głosem. Korpulentny jegomość wskazał mi miejsce obok siebie i
podzielił się ze mną nakryciem na nogi.
Wymyśliłam sobie pseudonim - nie na darmo byłam pisarką romansów. Stałam się panią Miller, jadącą na
spotkanie z mężem, który właśnie wrócił z półwyspu. Wiedziałam, że kobiety nie podróżują same, a ja nie miałam
ze sobą nawet służącej, więc musiałam znaleźć jakieś wyjaśnienie.
Niepotrzebnie się o to martwiłam. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Mężatki, szczególnie te z dużymi nosami, są
właściwie niewidoczne.
Dyliżans wyjechał z podwórza zajazdu i konie ruszyły kłusem. Widziałam przez okno światła zamku, a po chwili
zarys Góry Artura na tle wieczornego nieba. Zapowiadała się zimna noc i byłam bardzo zadowolona, że mam
futrzaną mufkę pani Irvine.
Czy żałowałam tej powtórnej, pospiesznej ucieczki? Czy w świetle poranka nie wydała mi się niedorzeczna?
Muszę stwierdzić, że nie. Byłam przekonana, że Balquidder chciał wyrządzić mi krzywdę, chociaż miałam
pewność, że Stephen nie brałby w tym udziału. Odczułam ogromną ulgę, jakby pękła otaczająca mnie żelazna
obręcz.
Większość bohaterek moich powieści była, ma się rozumieć, wtrącana do lochów. Oczywiście, ratował je dzielny
bohater. Opisywałam uczucia, jakich doznawały na widok męskiej Postaci, trzymającej migotliwą świecę w jednej
ręce, a skrwawioną szablę w drugiej, nie zastanawiając się nad tym, co czuły, dowiadując się, że zostały
uwolnione. Nie doceniałam poczucia wolności. To tak, jak ze zbyt ciasnymi bucikami. Kiedy ma się je na nogach,
jakoś się to znosi. Ale kiedy się je wreszcie zdejmie, już się ich ponownie nie założy.
Jechaliśmy całą noc i następny dzień z szybkością dziesięciu mil na godzinę, równym kłusem, zatrzymując się
15
tylko po to, aby zmienić konie. Ta operacja nie trwała dłużej niż dwie minuty, ale zawsze dawano nam możliwość
odejścia na stronę. Były też dwa dłuższe postoje, kiedy można było napić się kawy i coś zjeść.
Następnego dnia dotarliśmy do Yorku. To było dziwne uczucie, zatrzymać się na chwilę w tak dobrze znanym
mieście i zaraz stamtąd odjechać. Za Yorkiem minęliśmy skręt do Ainderby Hall, a ja czułam, jak serce podchodzi
mi do gardła.
Myślałam o Noelu i o tym, jak żałośnie wyglądał, kiedy go widziałam po raz ostatni. Wyobrażałam go sobie
siedzącego pod dębem korkowym na pełnej kurzu hiszpańskiej równinie i łzy napłynęły mi do oczu.
Dyliżans pocztowy pojechał dalej, a ja otarłam łzy. Było przenikliwie zimno. Dyliżans był nieszczelny i mimo
futrzanego okrycia, którego użyczył mi korpulentny dżentelmen, miałam zlodowaciałe stopy. Pani Stott jęczała, co
irytowało jej męża. Odsunął się od niej i zaczął wyglądać przez okno. Nie było tam wiele do zobaczenia. Pogoda
pogorszyła się, napływała mgła ze wschodu. Kilka razy dyliżans musiał stawać, żeby pocztylion mógł znaleźć
drogę, ledwo widoczną w świetle dwóch lamp olejowych.
Była dziewiąta wieczór, kiedy dotarliśmy do Grantham. Podczas całodziennej podróży w dyliżansie pękło koło,
musieliśmy więc zatrzymać się na noc. Miałam dzielić sypialnię z nerwową panią Stott. Byłam tak zmarznięta, że
potknęłam się przy wysiadaniu, a panią Stott trzeba było wnieść do zajazdu. Ledwie zdołałam przełknąć potrawkę
z jagnięcia, a pani Stott siedziała, jęcząc z cicha.
Służąca wskazała nam drogę do pokoju. Zapewniła nas, że ogrzała łóżka, „prasując” je specjalnym naczyniem z
gorącymi węglami, i dała każdej z nas ogrzaną cegłę, owiniętą w grubą flanelę. Pomogłyśmy pani Stott wejść na
schody. Pan Stott gdzieś zniknął.
- Moja kochana pani Miller - powiedziała pani Stott. - Jestem tak zmarznięta, że ledwie mówię. Nie mam pojęcia,
jak będę mogła zasnąć.
Miałam wciąż lodowate nogi. Ubłagałam służącą, aby przyniosła miskę gorącej wody. Włożyłyśmy do miski
nasze zbielałe, pozbawione czucia stopy, masując je tak długo, dopóki się nie i zaróżowiły. Ubrania powiesiłyśmy
przy kominku. Pani Stott I’ poprosiła o drugi kubełek węgla.
- Nie mogę, proszę pani.
Pani Stott dała służącej szylinga. A ja drugiego.
- Zobaczę, co się da zrobić - powiedziała z uśmiechem dziewczyna, chowając pieniądze do kieszeni.
Po dziesięciu minutach przyniosła cztery kawałki węgla i kilka małych drewienek.
- I za to zapłaciłyśmy dwa szylingi - sarkała pani Stott po Wyjściu służącej.
- To nam wystarczy na godzinę lub trochę dłużej - powiedziałam, starając się nie myśleć o wydatkach.
Nie mogłam zasnąć, zbolała po niewygodnej podróży, a kiedy Wreszcie zapadłam w sen, służąca zaraz mnie
zbudziła, a przynajmniej tak mi się wydawało. Powiedziała, że dyliżans odjeżdża za czterdzieści minut i że zaczął
padać śnieg. Wyjrzałam przez okno; podwórko zajazdu było już białe. Nie padało zbyt obficie, ale niebo było
ołowiane. Daj Boże, żeby nam się nic złego w drodze nie przytrafiło.
Było jeszcze ciemno, kiedy zeszłam na dół, ale jakby trochę cieplej. Zastałam naszych towarzyszy podróży w
saloniku. Obaj byli w złych humorach. Pogryzły ich pchły. Zmusiłam się do zjedzenia jajek na szynce. Dostaliśmy
też świeżo upieczony chleb. Odłamałam kawał bochenka i schowałam do kieszeni, na później. Wzięłam też trochę
sera. Zobaczyłam, że pani Stott robi to samo, i uśmiechnęłyśmy się do siebie konspiracyjnie. Podano gorącą kawę,
która bardzo mnie rozgrzała.
Powiedziano nam, że dotrzemy do Londynu wieczorem, chociaż przy tej pogodzie było to wątpliwe. Musiałabym
wtedy zanocować w zajeździe. Z drugiej strony, nie chciałam znaleźć się w Londynie zbyt późno. Według planu
mieliśmy tam być wczesnym popołudniem. Byłoby dość czasu, aby odnaleźć Tolley, zanim zrobi się ciemno. Nie
miałam przecież możliwości zawiadomienia jej o swoim przyjeździe, więc nie mogła mnie oczekiwać. Będę mieć
kłopot, pomyślałam i po raz pierwszy poczułam obawę.
Wszystko zależało teraz od Tolley. Może powinnam była najpierw napisać do niej i poczekać na odpowiedź, ale
na to było już za późno.
Kiedy wyjechaliśmy z miasteczka, konie ruszyły kłusem. Droga obsadzona była żywopłotem z głogu i dzięki
śnieżnej pokrywie lepiej widoczna. Pomyślałam o Angelinie w Alpach. Wymyśliłam nowy, wspaniały epizod –
moja bohaterka, otulona futrem z norek, wraz ze swoim ukochanym jedzie saniami przy świetle księżyca. Pędzą
przez las, chrzęści śnieg, a zwieszające się z drzew sople lśnią jak diamenty. Jednak nie mogłam oprzeć się myśli,
że nos Angeliny byłby zaczerwieniony z zimna, a jej ukochany pociągałby nosem jak mój korpulentny towarzysz
podróży.
To był kolejny, długi dzień naszej podróży. Byliśmy poważnie opóźnieni. Pojawiła się znowu mgła i było już po
ósmej, kiedy dotarliśmy do londyńskiego zajazdu „Bull and Mouth”.
Był to duży, hałaśliwy zajazd, którego obsługa wykazywała, jakby z urzędu, całkowity brak zainteresowania
samotnie podróżującą kobietą. Wzięłam swoją walizkę i poszłam na postój dorożek. Pierwszy dorożkarz nie zrobił
na mnie dobrego wrażenia. Wybrałam drugiego, który miał łagodny wyraz twarzy i dość silnego konia. Po tylu
latach spędzonych w Edynburgu umiałam się targować, ustaliłam więc z nim rozsądną cenę szylinga i sześciu
pensów i podałam adres.
16
Było już późno. Tolley już pewnie poszła spać, jak większość ludzi po zapadnięciu zmroku. W Tranters Court i
Ainderby Hall było inaczej. Właścicieli stać było na to, aby paliły się świece, a w kominkach płonął ogień. W
Edynburgu, kiedy Stephena nie było w domu, ja też wcześnie chodziłam spać, aby oszczędzić na świecach. Tolley
też zapewne tak postępowała.
Tolley mieszkała w Somers Town, na Ossulston Street. Dużo tam teraz budowano i drogi były w bardzo złym
stanie. Na północ od Woburn Place był jeden wielki plac budowy. Nie było tu już lamp gazowych. Koń szedł
ostrożnie, potykając się czasem. W końcu wjechaliśmy znowu na teren zabudowany i znaleźliśmy się na Euston
Square. Domy stały tylko po dwóch stronach placu, na szczęście oświetlonego.
Wreszcie dorożka zatrzymała się. Wysiadłam przed nieoświetlonym domem, ale niczego innego się nie
spodziewałam. Zdziwił mnie jednak fakt, że okno na parterze było zabite deskami.
- Chyba pani przyjaciółka wyjechała - powiedział dorożkarz.
Na pewno uważał, że stukam zbyt słabo, ponieważ sam podszedł do drzwi i zaczął łomotać kołatką.
Ktoś w domu obok otworzył okno na piętrze, wychylił głowę i obrzucił mnie stekiem wyzwisk. Na Cant’s Close
słyszałam gorsze przekleństwa.
- Szukam panny Tolley - powiedziałam.
- Wyjechała. Nie wiem dokąd - powiedział, zatrzaskując okno.
Stałam przez chwilę jak sparaliżowana. To niemożliwe, pomyślałam. Przecież dostałam od niej list kilka
miesięcy wcześniej.
- Przepraszam panią - usłyszałam głos dorożkarza. - Dokąd teraz jedziemy? Nie ma co stać na takim zimnie.
Co miałam robić? Spytać go o jakiś przyzwoity pensjonat? Wracać do „Buli nad Mouth”?
- Proszę pani, ja chcę już jechać do domu. A pani chyba nie chce tu zostać?
- Nie.
Wstrząsnęłam się z zimna i wsiadłam z powrotem do dorożki. Zawróciliśmy do Londynu. Następny szyling i
sześć pensów, pomyślałam. I około pięciu szylingów za przyzwoity nocleg.
Przypomniałam sobie, że Beresfordowie mieli dom w Londynie, w Adelphi, na John Street. Wiedziałam, że o tej
porze roku będzie zamknięty, ale na pewno ktoś się nim opiekuje. Beresfordowie nie mieli zwyczaju zmieniania
służących. Może tam będzie ktoś, kto mnie jeszcze pamięta, a przynajmniej zna moje panieńskie nazwisko? Ten
dom był teraz moją jedyną nadzieją. Zastukałam w sufit. Dorożka zatrzymała się; otworzyłam okno.
- Do Adelphi, proszę. John Street. Nie pamiętam numeru, ale myślę, że poznam dom.
Pamiętałam kołatkę w kształcie delfina, która ogromnie mi się podobała. Wiedziałam też, że dom znajdował się
blisko rzeki. Byłam w nim tylko raz, jeszcze jako dziecko, ale mieszkałyśmy tam z mamą kilka dni, a ja mam
dobrą pamięć do miejsc.
Adelphi to był nowoczesny kwartał ulic w niezbyt eleganckiej dzielnicy, tuż za Strandem, przy Tamizie i
Nabrzeżu Adelphi. Nie wiem, dlaczego mój ojciec chrzestny wybrał tę lokalizację, zamiast kupić dom na modnym
West Endzie, mogę tylko przypuszczać, że niezbyt lubił miasto i chciał chociaż móc patrzeć na rzekę.
Jechaliśmy bardzo długo. Znad rzeki podniosła się mgła i padał coraz gęściejszy śnieg. Drżałam z zimna, strachu
i wyczerpania. Byłam sama w obcym mieście i nie chciałam nawet myśleć o tym, co zrobię, jeśli na John Street
nikogo nie będzie. Czułam, że jestem u kresu sił, nie mogłam nawet zebrać myśli.
Koń szedł powoli. W gęstej, unoszącej się znad Tamizy mgle majaczyły maszty statków. Na szczęście pamięć mi
dopisała. Poleciłam dorożkarzowi, aby jechał w stronę rzeki, i zobaczyłam dom z kołatką w kształcie delfina.
Dzięki Bogu, dom był zamieszkany. W suterenie migotała świeca.
- Zaczekacie na mnie, prawda? - spytałam dorożkarza.
Skinął głową. To było głupie pytanie. Przecież musiał czekać Da zapłatę i niewątpliwie oczekiwał dużego
napiwku. Wysiadać z dorożki, potknęłam się tak niefortunnie, że upadłam. Pobrudziłam płaszcz i rękawiczki.
Zastukałam do drzwi.
Usłyszałam kroki. Dźwięk odsuwanej zasuwy.
Pokojówka w białym czepeczku obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem.
- Słucham panią?
Stała za uchylonymi drzwiami. Widziałam, jak patrzy na dorożkę.
- Jestem panną... Daniels - wyjąkałam. - Panną Emilią Daniels z Tranters Court. Chrzestną córką pana
Beresforda. Chyba mnie pamiętasz?
Wydawało mi się, że ją poznaję. Była kiedyś podkuchenną w Ainderby Hall.
- Panna Daniels?
Patrzyła na mój znoszony, brudny płaszcz i nie otwierała szerzej drzwi.
- Na litość boską, wpuść mnie! - zawołałam, ledwie hamując łzy. - Czy pan Beresford jest w domu? - spytałam,
wiedząc, że George nie odmówiłby mi schronienia.
- Pan George Beresford umarł sześć miesięcy temu.
- Umarł?
Starałam się zrozumieć sens tej informacji. George nie żyje? Jak to możliwe? Zaczęły mną wstrząsać dreszcze.
17
- Zrzucił go koń. Jego żona jest w Yorkshire. Tutaj jest tylko pułkownik, a on nie przyjmuje gości.
- Pułkownik - powtórzyłam zdumiona. - Jaki pułkownik?
- Pułkownik Beresford. Nie będzie zadowolony, jeśli o tej porze zakłócę mu spokój - powiedziała i zaczęła
zamykać drzwi.
Pchnęłam je i wdarłam się do środka. Kręciło mi się w głowie.
Dorożkarz wszedł na schodki z moją walizką w ręku.
- Trzy szylingi, proszę pani.
- Tak, zaraz.
Chciałam otworzyć portmonetkę, ale miałam zmarznięte palce i nie mogłam sobie z tym poradzić. Upuściłam ją,
a monety rozsypały się po podłodze. Zaczęłam płakać.
Za moimi plecami ktoś otworzył drzwi i usłyszałam powolne kroki.
- Dobry Boże, Emilio! - rozległ się jakiś głos.
Obróciłam się. Zobaczyłam wysoką, szczupłą postać, opierającą się na lasce. Włosy mężczyzny były przetykane
siwizną, twarz pobrużdżona. Czy to mógł być Noel? Trudno mi było go poznać. Chciałam coś powiedzieć, ale
poczułam tylko, jak krew odpływa mi z twarzy. Upadłam. U jego stóp.
Spałam do późnego popołudnia. Nie pamiętałam, jak znalazłam się w łóżku, nie wiedziałam, kto opłacił
dorożkarza. Kiedy się obudziłam, zobaczyłam, że jestem w ładnym pokoju, obitym chińską tapetą w kwiaty. Stały
tam śliczne bambusowe krzesełka. Ogień płonął na kominku. Po raz pierwszy od wielu dni, a nawet tygodni, było
mi ciepło. A od lat nie mieszkałam w takim pokoju. Chciałam ponownie zasnąć, nie mając odwagi stawić czoła
rzeczywistości. Śmierć George’a dotknęła mnie boleśnie, ale moje myśli zaprzątał Noel. Nie mogłam uwierzyć, że
ten złotowłosy, niebieskooki bohater mojej młodości jest teraz schorowanym, przybitym troskami człowiekiem.
Czy Noel będzie chciał odesłać mnie do męża? Jakich argumentów mam użyć, żeby tego nie zrobił? Czy on mi
uwierzy? Nadal trudno mi było zebrać myśli. Po tych wszystkich Przejściach nie mogłam się skoncentrować,
chociaż w obecnej sytuacji było to konieczne.
Rozległo się lekkie stukanie do drzwi i weszła młoda, hoża pokojówka.
- Pani Good pyta, czy panienka nie chciałaby czegoś zjeść.
- Która godzina? - spytałam.
- Już po czwartej, panienko. Spała pani czternaście godzin.
- Dobry Boże. Powiedz pani Good, że chętnie napiję się kawy i zjem tosta.
Pokojówka dygnęła i wyszła.
Już sobie przypomniałam, kim była pani Good. Kiedy widziałam ją ostatni raz, była zwykłą Trypheną Good,
podkuchenną. Teraz jest pewnie kucharką, a może nawet zarządza całym domem, mając nowy tytuł „pani”. Muszę
po-stępować z nią ostrożnie. Jestem pewna, że gdyby mogła, to poprzedniego wieczoru nie wpuściłaby mnie do
domu.
Tacę przyniosła mi pani Good we własnej osobie. Zdążyłam już umyć twarz, uczesać się i włożyć szlafrok. Od
razu poczułam się lepiej.
- Przykro mi, że sprawiłam tyle kłopotu - powiedziałam.
Tryphena pociągnęła tylko nosem i niepotrzebnie dołożyła węgli do kominka.
- Kolację podajemy o siódmej, panienko - obwieściła. - Pułkownik jest w salonie. Jeśli panienka czegoś będzie
potrzebować, to proszę zadzwonić na Hannah.
- Dziękuję - powiedziałam potulnie.
Najwyraźniej pani Good postanowiła ignorować fakt, że jestem mężatką.
Tryphena ponownie pociągnęła nosem i wyszła z pokoju. Noel niewątpliwie poinformował ją, że jestem jego
gościem, ale gospodyni nie kryła niezadowolenia. Nie mogłam mieć o to pretensji. Prawdopodobnie odczuła mój
lekceważący stosunek do niej, kiedy była zwykłą Trypheną, podkuchenną. Przypuszczam, że zasłużyłam sobie na
jej dezaprobatę.
Kawa i tost przywróciły mnie do życia. Przyniesiono mi również miskę owoców, jabłek, gruszek i pomarańczy.
Zjadłam pomarańczę, co bardzo mnie odświeżyło. Czułam, że rozjaśnia mi się w głowie.
Przede wszystkim musiałam zastanowić się nad tym, ile mogę powiedzieć Noelowi. Postanowiłam zdać się na
intuicję. Gdyby upierał się przy tym, aby odesłać mnie do Stephena, nie będę protestować. Dowiem się, gdzie
podziewa się Tolley. Zaniosę swój manuskrypt do pana Robinsona, z który zdążyłam już nawiązać pewien rodzaj
korespondencyjnej przyjaźni. Dobrze zarabiał na Danielu Millerze. Może pomógłby mi znaleźć jakieś odpowiednie
mieszkanie, gdybym nie odnalazła Tolley. Dla niego byłam tylko panną Daniels, więc nie będzie mnie potępiał za
ucieczkę od męża.
Wyjrzałam przez okno. Było już ciemno i mglisto - typowo londyńska ciemnobrunatna mgła. Padał śnieg. W tych
warunkach podróż byłaby bardzo trudna. Nie powinnam więc obawiać się pościgu, a co ważniejsze, poczta
również nie będzie sprawnie funkcjonować. Gdyby Noel chciał napisać do mojego ojca lub Stephena, list mógłby
wcale nie dojść.
18
Zaczęłam się zastanawiać, co mam na siebie włożyć. Miałam ze sobą tylko dwie sukienki. Hannah zabrała jedną
do prania, a druga, z brązowej wełny, została przez nią świeżo wyprasowana. Nie oglądałam w niej dobrze, więc
włożyłam biały kołnierzyk i białe mankieciki, aby trochę ją rozjaśnić. Nadal miałam podkrążone oczy, ale to był
wynik długich lat życia w niepewności, a nie kwitowego zmęczenia. Nie miałam żadnej biżuterii poza obrączką.
Już dawno Stephen zaniósł wszystko do lombardu.
Byłam jednak wypoczęta, schludnie ubrana i znajdowałam się w bezpiecznym miejscu. Zeszłam do salonu z
nowo nabytą pewnością siebie.
Noel wstał na mój widok, opierając się ciężko na mahoniowej lasce ze srebrną rączką. Przykuśtykał do mnie i
pocałował mnie w policzek. Miał chłodne wargi. Kiedy byłam dzieckiem, zawsze rzucałam mu się na szyję. Teraz
nie ośmieliłam się tego zrobić. Byłam dorosła i musiałam stosować się do obowiązujących zasad.
Zaproponował mi coś do picia. Usiedliśmy po obu stronach kominka, on z kieliszkiem sherry, ja ze szklanką
lemoniady. Przeprosiłam go za mój nagły przyjazd. Złożyłam wyrazy ubolewania z powodu śmierci jego brata.
Jeśli nawet Noel zauważył, że głos mi drży, nie dał tego po sobie poznać. W milczeniu patrzył w ogień. Rzucałam
mu ukradkowe spojrzenia i chciało mi się płakać. Pamiętałam go sprzed dwunastu, czternastu lat, zanim pojawiła
się Aline i rozpoczęły kłopoty. Wtedy Noel był bardzo wesoły, często się śmiał, chętnie grał na pianinie i zabawiał
rodziców piosenkami z lat ich młodości.
Gdzie się to wszystko podziało?
Noel miał teraz trzydzieści siedem lat, ale wyglądał o dziesięć lat starzej. Był pochylony, przedwcześnie
postarzały i sprawiał wrażenie nieszczęśliwego. Może przesadzam, pomyślałam. Noel zawsze posądzał mnie o
przesadę. „Jesteś w euforii albo w rozpaczy”, żartował ze mnie.
Teraz wydawało mi się, że podczas gdy ja nauczyłam się powściągliwości, Noe! poznał cierpienie. Serce mi
krwawiło na jego widok. Kiedy miałam trzynaście lat, zawsze potrafiłam go pocieszyć. Byłam jedyną osobą, z
którą rozmawiał po śmierci swojego starego spaniela. Naturalnie, nigdy nie rozmawialiśmy o Aline. To była
prywatna sprawa Noela.
Spojrzał na mnie w momencie, kiedy intensywnie mu się przypatrywałam. Zaczerwieniłam się i odwróciłam
głowę.
- A więc, Emilio? W jakie kłopoty wpakowałaś się tym razem? - spytał, uśmiechając się z widocznym wysiłkiem.
- To długie opowiadanie i nie jestem pewna, czy potrafię dobrze wszystko odtworzyć.
- Na ile cię znam, to na pewno będzie „opowiadanie” - zauważył ze śmiechem.
- Nie przejechałam stu mil w lodowatym zimnie po to, aby opowiadać ci wymyślone historie - powiedziałam.
- Może nie wymyślone, ale upiększone. Przykro mi, Emilio. Mam dość własnych zmartwień. Wysłucham cię,
możesz też tu zostać, dopóki nie dojdziesz do siebie, chociaż sytuacja jest dość niezręczna, kiedy jedyną
przyzwoitką jest pani Good. Ale prawie należysz do naszej rodziny, poza tym jesteś mężatką, więc musimy się z
tym pogodzić. Za jakiś tydzień będziesz jednak musiała wrócić do męża, nawet gdybym sam musiał cię tam
zawieźć. Czy dość jasno się wyrażam?
- Wystarczająco jasno - powiedziałam, z trudem przełykając ślinę.
- A więc?
Wiedziałam już, że czekają mnie kłopoty.
3
Było oczywiste, że nie mogłam powiedzieć Noelowi całej prawdy - że Archibald Balquidder chętnie pozbawiłby
mnie życia. Mógłby jednak uwierzyć w to, że Stephen przetrwonił wszystkie moje pieniądze i że zrobi to samo z
moim spadkiem, kiedy tylko skończę dwadzieścia pięć lat i znajdzie się on pod jego kontrolą. Gdybym
przedstawiła swoją ucieczkę jako wynik kłótni małżeńskiej i niepokoju o zabezpieczenie finansowe na przyszłość,
wysłuchałby mnie. Mógłby mi nawet służyć pomocą.
- Nie wiem nawet, jak zacząć. Jest to bolesna i upokarzająca historia. Nie musisz mi przypominać, że mam
skłonność do fantazjowania. Sama dobrze o tym wiem.
- Przykro mi. Nie chciałem być dla ciebie niemiły, Emilio, po prostu zaskoczył mnie twój nagły przyjazd. Twój
mąż musi odchodzić od zmysłów ze zmartwienia.
Nie skomentowałam tego stwierdzenia.
- Dobrze wiesz, jaka byłam, Noel. Żyłam w świecie, który sama tworzyłam. Wydawało mi się, że Stephen jest
taki sam jak bohaterowie tych wszystkich książek, które czytywałam, i byłam szczęśliwa, że jego wybór padł
właśnie na mnie.
Przerwałam, ponieważ trudno mi się było przyznać do tego, ze moje małżeństwo okazało się katastrofą, jednak
zmusiłam się do dalszych wyznań.
- Wiem, że nie jestem piękna, ale uwierzyłam, że on mnie naprawdę kocha. Oczywiście, chodziło mu tylko o
pieniądze.
Przerwałam znowu i spojrzałam na Noela. Nie zauważyłam na jego twarzy wyrazu „a nie mówiłem”.
Uspokojona, ciągnęłam dalej.
- Jeśli uważasz, że ja byłam specjalistką od fantastycznych historii, to wiedz, że są niczym w porównaniu z tym,
19
co Stephen potrafił wymyślić na temat swoich perspektyw, bogatej rodziny, pięknego domu...
Z trudnością udało mi się przełknąć ślinę.
- Mieszkamy w dwóch pokojach na Cant’s Close, w brudnym zaułku na Starym Mieście, gdzie rynsztokiem
płyną nieczystości. Stephen nie ma żadnych widoków na przyszłość. Jedyne, co posiada, to zdolność do
fantazjowania. Utrzymuje się jakoś na powierzchni, prowadząc różne wątpliwe interesy. Nie chciałam zbyt wiele o
nich wiedzieć.
- Moja droga Emilio, tak mi przykro. Zawsze podejrzewałem, że on jest łajdakiem.
Noel wsunął sobie poduszkę pod plecy i wygodniej ułożył chorą nogę.
- Nauczyłam się wielu rzeczy, Noel. Umiem sprzątać, operować ubrania i odnawiać meble. Utrzymuję się też z
pisania. Pan Irvine, wydawca z Edynburga, płaci mi trzy gwinee każdą umoralniającą historyjkę dla szkółki
niedzielnej.
Zauważyłam, że Noel uniósł brwi.
- Co za ironia losu! Wymyślam historyjki o niegrzecznych dzieciach, które dopuszczają się tak potwornych
zbrodni jak zabawa w klasy w niedzielę, a ja zbawiam je od piekielnego ognia za pomocą mojej, tak bardzo
wyszydzanej, wyobraźni.
- Nie bądź tak rozgoryczona, Emilio - powiedział Noel, patrząc mi w oczy. - Uważam, że bardzo dzielnie dawałaś
sobie radę. Wykazałaś się też dużą pomysłowością!
- Staram się nie być rozgoryczona. Wiem, że moja ucieczka z domu była bezmyślnym, egoistycznym czynem, ale
nie chciałam nikomu zrobić krzywdy. Chyba już za to wystarczająco zapłaciłam? Przez ostatnie sześć lat, od czasu,
kiedy poznałam pana Irvine’a, praktycznie utrzymywałam nas oboje.
- A teraz?
- Za kilka tygodni kończę dwadzieścia pięć lat. Ojciec w ogóle do mnie nie pisze. Nie wiem, czy będę miała
jakieś własne zabezpieczenie finansowe, na czym mi niesłychanie zależy. Wystarczy mi choćby skromny dochód.
Jestem już tak zmęczona, Noel. Zmęczona naprawianiem wszystkiego i wiązaniem końca z końcem. Nie mogę
przestać pisać. Nie mogę zachorować ani odpocząć choćby na chwilę. Muszę pisać, żeby płacić rachunki.
Przyjechałam do Londynu, ponieważ chcę się spotkać z prawnikami ojca i postarać się uzyskać trochę informacji,
prosić o jakąś ugodę. Nie chodzi mi o to, że muszę utrzymywać Stephena, ale jestem przerażona faktem, że to
życie z dnia na dzień nigdy się nie skończy, że zawsze będzie tak samo jak przez ostatnich osiem lat i...
Nie mogłam mówić dalej. Nie potrafiłam powstrzymać się od płaczu. Zapanowała cisza. Słyszałam tylko trzask
drewna na kominku i syreny barek na rzece. Wyjęłam chusteczkę, starając się stłumić łkanie.
Nie zdawałam sobie w pełni sprawy ze swoich uczuć, dopóki tego nie wypowiedziałam. Dopiero teraz
zrozumiałam, że nawet bez Balquiddera moje życie było tak ponure, jak wyrok dożywotniego więzienia. Bez
względu na to, co powie Noel, nie wrócę do Stephena.
- Ta ucieczka sprawiła twojemu ojcu dużo cierpienia.
Cierpienia? Trudno mi było w to uwierzyć.
- Ale minęło już osiem lat. Czy teraz nie mógłby mi przebaczyć?
- Czy go o to pytałaś? Nie miał od ciebie żadnych wiadomości.
- Wstydziłam się. Nie chciałam, aby się dowiedział, jak jest mi ciężko.
- Moja matka odczytywała fragmenty twoich listów. Zabawne ciekawostki o twoim życiu w Edynburgu. To były
kłamstwa, Emilio.
Noel mówił łagodnym tonem, ale zabolało mnie to, że tyle straciłam w jego oczach.
- Nawet dziecko nie dałoby się na to nabrać. Jak twój ojciec musiał się czuć, kiedy prosiłaś o przebaczenie moją
matkę, a nie jego?
Pani Beresford mnie kochała, pomyślałam. Na tym polegała cała różnica.
- Posłuchaj - ciągnął Noel. - Ja też wiem, jaką szkodę może wyrządzić kłamstwo. Po śmierci George’a
dowiedziałem się, że hipoteka majątku jest bardzo obciążona. W jakiś przedziwny sposób, w trzy lata po śmierci
ojca, George doprowadził Ainderby do takiego upadku. Został namówiony, Bóg jeden wie jaką metodą, do kupna
plantacji w Demerara, która, oczywiście, pochłania masę pieniędzy. Ktoś poddał mu pomysł na szybkie
wzbogacenie się, a on nigdy mi o tym nie wspomniał, chociaż dobrze wiedział, że po nim dziedziczę.
W Demerara! Natychmiast pomyślałam o Balquidderze. On też miał plantację w Demerara.
- Dlaczego George chciał się szybko wzbogacić? Ainderby to dobry majątek. Wiem, że przynosił zysk czterech
tysięcy funtów rocznie.
Noel skrzywił się z bólu i ponownie zmienił pozycję swojej chorej nogi.
- Chciał spełniać zachcianki swojej żony - powiedział, usiłując się uśmiechnąć. - Aline jest tego warta.
Więc nadal jest księżniczką z bajki, pomyślałam. Nie odezwałam się.
- Zawsze byłaś do niej uprzedzona, Emilio.
- Byłam zazdrosna. Ona była piękna, a ja nie.
Nie mogłam wyznać, że uważałam ją za egoistkę i intrygantkę.
- Zmieniłaś się - powiedział Noel po chwili. - W końcu minęło już osiem lat. Byłaś małą, zadufaną w sobie
20
dziewczynką. I do tego bardzo arogancką! - dodał, patrząc na mnie uważnie. - Poprawiłaś się - stwierdził z
uśmiechem. - Jesteś nadal zbyt chuda i masz podkrążone oczy, ale powiększyła ci się twarz...
- Masz na myśli mój nos - przerwałam mu.
- Zawsze miałaś kompleksy związane z nosem - roześmiał się Noel. - Mnie się on podoba.
Nie byłam przyzwyczajona do komplementów i nie wiedziałam, jak na nie reagować. Zarumieniłam się z
zażenowania. W ostatniej chwili powstrzymałam chęć podniesienia dłoni i zakrycia tego nieszczęsnego nosa.
Rozległ się dźwięk gongu i Noel sięgnął po swoją laskę. Patrzył z lekkim rozbawieniem na moje zaczerwienione
policzki.
- Chodźmy coś zjeść - powiedział tylko. - Na pewno jesteś już głodna.
Przy stole nie mówiliśmy więcej o moim powrocie do Edynburga ani o kłopotach Noela. On nie potrafiłby
rozmawiać przy służbie tak, jakby jej nie było. Spytałam go więc o jego syna, Richarda.
- Jest na górze. Zobaczysz się z nim rano.
- Jest tutaj!
- Tak, ale klimat Londynu mu nie służy. Jest chory i nie opuszcza domu.
- Biedny chłopiec.
Był niemowlęciem, kiedy go widziałam ostatni raz. Pamiętam tylko, jak płakał podczas chrztu.
- Czy lubi się uczyć? - spytałam. - Wydaje mi się, że większość delikatnych dzieci interesuje się nauką.
- Nie. Nie cierpi czytać. Jest też opóźniony w nauce.
- Gdzie był podczas twojego pobytu w Hiszpanii?
- W Ainderby, z George’em i Aline. Ona ma nadzieję, że niedługo uda się jej wrócić do Francji. Jej rodzice
odzyskali część swojego majątku, więc ma tam dom. Od śmierci mojej żony to właśnie Aline opiekowała się
Richardem.
Kiedy Noel wymawiał imię Aline, głos mu łagodniał. Przed laty, kiedy zakochałam się w Stephenie, nie
potrafiłam powiedzieć „pan Kirkwall” bez tej szczególnej, wiele mówiącej tonacji. Od tego czasu nauczyłam się
rozpoznawać tę modulację głosu. Jeanie z Cant’s Close wymawiała imię Lachiego, chłopca od rzeźnika, takim
samym tonem. Noel nigdy by mi się do tego nie przyznał, ale nadal był zakochany w Aline. Nie miałam co do tego
żadnych wątpliwości. Biedny chłopiec, pomyślałam o Richardzie. Aline zupełnie nie nadawała się na matkę.
- Chciałabym zobaczyć się z twoim synem - powiedziałam. - Może mogłabym pomóc mu w nauce czytania,
dopóki tutaj jestem. Przynajmniej po trosze odwdzięczyłabym się za gościnność, jakiej mi udzieliłeś.
- Jak chcesz - powiedział Noel, wzruszając ramionami. - Muszę cię ostrzec, że on jest cofnięty w rozwoju.
Chyba zorientował się, że taka wypowiedź nie brzmi dobrze w ustach ojca, ponieważ uzupełnił ją po chwili.
- Niestety, uważam go za trudne dziecko. Próbowałem, ale...
Kiedy znalazłam się wieczorem w swojej sypialni, miałam dużo materiału do rozmyślań. Było oczywiste, że
dom, do którego przyjechałam, nie był domem szczęśliwym. Noel nie potrafił porozumieć się ze swoim jedynym
dzieckiem. Był w żałobie po śmierci brata, jego majątek miał obciążoną hipotekę, musiał utrzymywać swoją
rozrzutną bratową, którą kochał i której nigdy nie będzie mógł poślubić. Kościół na to nie pozwalał. Będzie musiał
sprzedać plantację w Demerara albo zacząć czerpać z niej zyski. Miałam nadzieję, że dojdzie do sprzedaży. Nie
chciałam, aby Noel zbijał pieniądze na ludzkim nieszczęściu.
Widziałam, że chora noga sprawia mu ból. Czy można by coś na to poradzić? Czy to była rana, którą odniósł na
wojnie? Nic na ten temat nie mówił, ja też nie pytałam. Gdybym była w lepszych stosunkach z Trypheną Good,
mogłabym spytać ją, ale w obecnej sytuacji niczego bym się od niej nie dowiedziała.
Kiedy rozmyślałam o kłopotach Noela, spojrzałam na moje własne troski z innej perspektywy. Noel miał rację:
nie napisałam prawdy w liście do ojca, ale też nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłabym sprawić mu ból. To
wydawało się tak mało prawdopodobne. Może powinnam do niego napisać, wiedziałam jednak, że nie będę mogła
się na to zdobyć. List, który otrzymałam od niego po swoim ślubie, wyrażał tak bezwzględne potępienie moich
czynów, że nawet teraz nie mogłam o nim myśleć spokojnie. Nie chciałam ryzykować, że otrzymam drugi list
pisany w tym samym duchu.
Potem zaczęłam myśleć o Stephenie. Gdyby nie Balquidder, moglibyśmy prawdopodobnie osiągnąć
porozumienie. Po otrzymaniu przeze mnie należnej mi części spadku moglibyśmy zawrzeć dyskretny układ o
separacji. Wiele małżeństw tak robiło. Mój spadek dałby Stephenowi niezły dochód, a ja przeprowadziłabym się do
jakiegoś kurortu - naturalnie, w celu podreperowania zdrowia.
Nie mogłam jednak zbagatelizować Balquiddera. Nie wiedziałam też, czy powinnam o nim wspominać. Noel
okazał się bardziej wyrozumiały, niż się spodziewałam. Czy równie dobrze zniósłby informację o kłopotach
związanych z Balquidderem? Nigdy by w to nie uwierzył.
Nie wspomniałam mu również o moim londyńskim wydawcy, co nie znaczy, że wstydziłam się swoich gotyckich
romansów. Po prostu wolałam nie mówić Noelowi, że mogę zarobić na swoje utrzymanie, szczególnie że
wszystkie zarobione przeze mnie pieniądze należały, według prawa, do „jego męża. Gdyby Noel wezwał Stephena,
aby mnie stąd brał, to mogłabym znowu uciec, nie lękając się, że Stephen Przejmie pieniądze należne mi od
wydawcy.
21
Najbardziej obawiałam się tego, że zamiast Stephena do Londynu przyjedzie Balquidder. Na tę myśl ogarniała
mnie panika. Byłam pewna, że Stephen powie Balquidderowi o mojej ucieczce, a on mógłby przekonać Stephena,
że sam mnie odnajdzie i przywiezie do Edynburga. W Londynie byłoby mu łatwo pozbyć się mnie. Mógłby też
wynająć prywatny powóz i zaaranżować „wypadek” gdzieś pomiędzy Londynem a Edynburgiem - miałby do
dyspozycji całe czterysta mil drogi.
Zapadłam w niespokojny sen.
Poranek był szary i chłodny. O dziewiątej pokojówka przyniosła mi gorącą czekoladę, pyszną bułkę, masło i
owoce. Rozpaliła też ogień w kominku. Co za luksus.
Usiadłam na łóżku i wzięłam od niej tacę.
- Jak masz na imię?
- Hannah, panno Emilio. Pani mnie nie pamięta, ale ja wychowałam się w Ainderby. Mój tatuś jest tam drugim
ogrodnikiem. Zawsze za nim biegałam po ogrodzie, kiedy byłam mała.
Przypomniałam sobie jasnooką małą dziewczynkę w brązowym fartuszku. Zazdrościłam jej, że mogła pomagać
swojemu ojcu. Uśmiechnęłam się do niej, a ona odwzajemniła mój uśmiech. Pamiętam, że ją lubiłam.
- Oczywiście, że cię pamiętam. Zrywałaś truskawki, kiedy wydawało ci się, że nikt tego nie widzi. Ja też to
robiłam. Ten występek nas łączy.
- Ale pani nigdy na mnie nie naskarżyła, panienko.
- Ani ty na mnie. Hannah, czy ktoś mógłby zanieść mój list na Patemoster Row?
Chciałam jak najszybciej zobaczyć się z panem Robinsonem, a do Hannah mogłam mieć zaufanie.
- Abel, panienko. Pucybut.
- Później go wezwę. Jaki dzień dzisiaj mamy?
- Piątek, panno Emilio. Wigilia Bożego Narodzenia.
- Dobry Boże, zupełnie o tym zapomniałam.
Będę musiała kupić prezent dla Richarda, pomyślałam.
- Nie świętujemy tutaj, nie ma nawet dekoracji - powiedziała ze smutkiem Hannah, szykując się do wyjścia. - Tak
jest od czasu, jak umarł pan George, a pułkownik jest chory. Wszyscy bardzo martwimy się o pułkownika.
- Ja też - powiedziałam. - Ledwie go poznałam, tak się zmienił. Poza tym jest bardzo smutny.
Po wyjściu Hannah dokończyłam śniadanie. W rogu pokoju stało biureczko, wyposażone w papier listowy, gęsie
pióra i atrament. Usiadłam przy nim i napisałam panu Robinsonowi, że jestem w Londynie, że mam ze sobą
manuskrypt nowej książki. Władczyni Sokolego Gniazda, który chętnie mu dostarczę. Czy mógłby się ze mną
spotkać przed południem?
Szukanie prezentu dla Richarda byłoby dobrą wymówką, gdyby Noel chciał zainteresować się, dokąd idę. Abel
przyprowadzi mi dorożkę i najpierw udam się na poszukiwania Tolley, a potem pojadę na Patemoster Row. Pan
Robinson może mieć jakąś odpowiednią książkę dla ośmioletniego chłopca. Może dziecinną wersję Podróży
Guliwera Jeśli będzie mu trudno czytać samemu, ja mogę mu poczytać.
Kiedy zeszłam na dół, aby dać Ablowi mój list, dowiedziałam się, że Noel spędził bardzo niespokojną noc.
- Pan Bagnigge jest przy nim - powiedział Abel, biorąc ode mnie list. - Pułkownik nikogo innego nie dopuszcza
do siebie, gdy jest chory.
Wyglądał na zaniepokojonego, jego chuda buzia nosiła raz zatroskania. Abel, jak przypuszczałam, miał około
czternastu lat, ponieważ był troszkę ode mnie niższy, miał jeszcze gładkie policzki i łamiący się głos. Wydawał się
zadowolony z okazji wyjścia do miasta.
- Chcę, żebyś zaczekał na odpowiedź - powiedziałam i obiecałam mu szylinga za fatygę.
Poszłam do salonu, gdzie inna pokojówka, Mary, właśnie kończyła sprzątać. Na mój widok schowała ścierkę od
kurzu za plecami. Widać było, że przyszłam nie w porę.
- Nie przeszkadzaj sobie - powiedziałam. - Czy panicz Richard już wstał?
- On tu nigdy nie przychodzi, panienko - powiedziała Mary, patrząc na mnie niechętnym wzrokiem.
Zaczęłam się zastanawiać, czy już ją poinstruowała Tryphena Good, czy jest tylko niezadowolona, że
przeszkodziłam jej w pracy.
- On siedzi w swoim pokoju z panną Carver - dodała.
- Czy to jego guwernantka?
- O, nie, panienko. Panicz Richard nie ma guwernantki. Panna Carver opiekuje się nim. On ma nie całkiem
dobrze w głowie.
Pogrążona w myślach, poszłam na górę. Nie całkiem dobrze w głowie? Noel mówił, że on jest cofnięty w
rozwoju. Biedny chłopiec, jeśli to prawda. Ponieważ Noel nie miał nic przeciwko moim odwiedzinom u Richarda,
postanowiłam pójść do niego teraz.
Pokoje Richarda znajdowały się na trzecim piętrze. Frontowy, z widokiem na ulicę, służył mu jako pokój
dzienny, a za nim była sypialnia. Zastukałam do drzwi i weszłam, nie czekając na odpowiedź.
Stwierdziłam od razu, że nikt się nie zatroszczył o wystrój tego pokoju. Ściany pokryte były ponurą, brązowo-
żółtą tapetą, przy oknie stał duży dębowy stół i kilka krzeseł, a na podłodze leżał wytarty dywan. Prawie pusta
22
półka na książki zajmowała jeden róg pokoju, a przed kominkiem stała stara, brzydka osłona. W stojącym przy
kominku fotelu siedziała krępa kobieta z nieporządnie uczesanymi siwymi włosami i spała, chrapiąc głośno. Przy
fotelu stała butelka, na moje oko ginu, i zamknięty koszyk robótek. Z hałasem zamknęłam drzwi, a ona
natychmiast się zbudziła.
- Jestem panią Kirkwall - powiedziałam stanowczym tonem. - Przyszłam w odwiedziny do panicza Richarda.
Przez ostatnich osiem lat nauczyłam się, że najważniejsza jest pewność siebie.
Panna Carver zakryła usta dłonią, aby powstrzymać czkawkę, i zasłoniła szalem butelkę ginu.
- Pułkownik nic mi o tym nie mówił.
Uniosłam brwi, jak to robiła moja macocha, kiedy byłam dla niej niegrzeczna.
- Rozmawialiśmy o tym wczoraj wieczór - powiedziałam i usiadłam przy stole.
Usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Z sypialni wychyliła się mała twarzyczka.
Biedne dziecko, wygląda dokładnie jak jego matka, pomyślałam. Jego twarz była bez wyrazu; miał piwne,
zgaszone oczy. Był chudy, blady i za mały na swój wiek. Podszedł do mnie wolnym krokiem, podał mi rękę i
czekał.
- Zostanę teraz z paniczem Richardem - powiedziałam. - Zadzwonię, jeśli zajdzie taka potrzeba.
Opiekunka Richarda patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem. Wreszcie skinęła głową, zebrała swoje rzeczy i
wyszła.
Rozmowa z Richardem nie była łatwym zadaniem. Nic nie mogło go zainteresować, a sam miał niewiele do
powiedzenia. Wydawało się, że został pozbawiony wszelkiej energii. Po dziesięciu minutach, kiedy zastanawiałam
się, jaki temat mogłabym jeszcze poruszyć, przypadkowa wzmianka o jego ojcu całkowicie zmieniła sytuację.
- Przykro mi, że twój ojciec miał niespokojną noc.
- To z powodu rany - powiedział Richard. - Odniósł ranę w zeszłorocznej bitwie pod Vittorią.
Jego oczy nagle nabrały blasku. Ożywił się niespodzianie.
- Opowiedz mi o tym.
Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o ranie Noela, ale Richard przystąpił do opisu bitwy.
- To było dwudziestego pierwszego czerwca. Dziwne, bo właśnie tego samego dnia umarł wujek George.
Mieliśmy ogromne straty, pięć tysięcy ludzi, chociaż Francuzi stracili osiem tysięcy.
- Och, Boże! - powiedziałam, bo Richard wyraźnie oczekiwał jakiegoś komentarza.
Richard, z błyszczącymi oczami, mówił szybko dalej. Wyrzucał z siebie nazwy jak Tres Puentes, Zadorra, La
Puebla, nazwiska dowódców różnych dywizji i opisywał ich działania.
Nic z tego nie rozumiałam, ale dwie sprawy były dla mnie oczywiste: pierwsza, że Richard uwielbia ojca, a
druga, że jeśli Richard był cofnięty w rozwoju, to ja byłam chińską cesarzową.
Opisywał mi dokładnie bitwę pod Vittorią. W pewnym momencie pobiegł do sypialni i przyniósł pudło
ołowianych żołnierzyków, których rozstawił na stole, aby mi dokładnie pokazać, gdzie upadł jego ojciec, kiedy
został ranny.
- Mój ojciec był w trzeciej dywizji pod wodzą sir Thomasa Pictona - powiedział z dumą Richard. - Został ranny
w ataku na Tres Puentes. Dosięgną! go szrapnel.
- Co to jest szrapnel? A może kto?
Richard zastanawiał się przez chwilę.
- To jest dużo kawałków - powiedział wreszcie. - On mógł tam stracić nogę! Nie chciał lekarza. Nie pozwalał się
nikomu dotknąć, poza Jemem Bagnigge.
- Czy Jem Bagnigge jest jego ordynansem?
- Tak. To on opowiedział mi o bitwie.
- Więc te kawałki w nodze nadal ojcu dokuczają?
Richard skinął głową.
- Od czasu do czasu jakiś kawałek wychodzi i to jest bardzo bolesne. Posmutniał nagle. Zobaczyłam, że ma łzy w
oczach.
- Ale musisz pamiętać, że za każdym razem twój tata ma w nodze o jeden odłamek mniej.
- Nie chcę, żeby mój tato umarł - szepnął Richard drżącymi wargami.
Biedne dziecko, pomyślałam. W jego życiu było już zbyt wiele katastrof. Jego matka nie żyje, stryj nie żyje, a
ojciec jest chory. Gdyby Noel umarł, kto by się nim zaopiekował?
- Nie sądzę, żeby twój ojciec miał umrzeć - powiedziałam. - Jestem pewna, że niebezpieczeństwo już minęło.
Teraz jest za zimno, aby mógł gimnastykować nogę i ma też dużo innych zmartwień. Kiedy przyjdzie wiosna, na
pewno poczuje się lepiej.
Nasza rozmowa została przerwana przez pannę Carver i Abla, który wręczył mi list. Dałam mu szylinga. Abel
żartobliwie zasalutował Richardowi, który uśmiechnął się nieśmiało i spojrzał z niepokojem na pannę Carver. Boi
się jej, pomyślałam z gniewem. Dlaczego? Jak ona go traktuje, kiedy zostają sami?
- Mam nadzieję, że będziemy się często widywali, Richardzie - powiedziałam, całując go na pożegnanie.
Twarz Richarda przybrała znowu apatyczny wyraz. Wiedziałam, że mi nie uwierzył. Uśmiechnęłam się do niego i
23
wyszłam z pokoju. Usłyszałam przez drzwi, jak panna Carver łaje go za to, że bawił się żołnierzykami na stole.
Poszłam do swojego pokoju, aby przeczytać list od pana Robinsona. Pisał, że chętnie się ze mną zobaczy o każdej
godzinie, jaka mi odpowiada. Dziś kończą pracę o czwartej po południu, z powodu Wigilii. Teraz było dopiero
wpół do jedenastej. Włożyłam ciepłe buty, pelerynę, wzięłam mufkę pani Irvine i wyjęłam z walizki paczkę z
moim cennym manuskryptem.
Kiedy schodziłam na dół, uprzytomniłam sobie, że powinnam była prosić Abla, aby mi potajemnie sprowadził
dorożkę, ale on już gdzieś zniknął. W holu była za to Tryphena Good. Na mój widok uniosła ze zdziwieniem brwi.
- Pani wychodzi, panienko?
Widziałam, że ma ochotę mnie zatrzymać.
- Tak - powiedziałam. - Chcę kupić prezent dla panicza Richarda. Abel może odprowadzić mnie na postój
dorożek - dodałam, patrząc na nią twardym wzrokiem.
- Zawołam go, panienko - zgodziła się niechętnie.
Widziałam, jak z ciekawością patrzyła na moją paczkę. Może sądzi, że ukradłam zastawę stołową, pomyślałam.
Postarałam się o to, aby Abel usłyszał, że podaję dorożkarzowi adres sklepu na Leicester Square, ale kiedy tylko
znaleźliśmy się za rogiem, zastukałam w dach i kazałam mu jechać na Ossulston Street w Somers Town.
Ta wyprawa zakończyła się niepowodzeniem. Nikt z sąsiadów nie potrafił powiedzieć, dokąd wyjechała Tolley.
Jedynie w piekarni, gdzie często bywała, uzyskałam informację, że we wrześniu przeprowadziła się razem z siostrą
nad morze, ze względu na stan jej zdrowia. Podziękowałam piekarzowi, kupiłam torbę pysznych francuskich
bułeczek i wyszłam. Pomyślałam ze wstydem, że zachowałam się jak dziecko. Wydawało mi się, że Tolley rzuci
wszystko, aby się mną opiekować. Teraz zobaczyłam, że muszę zająć się sobą sama.
Oczywiście, w jakiś sposób robiłam to przez ostatnie osiem lat, ale nawet po tak krótkim pobycie na John Street
zrozumiałam, jak niewyobrażalnym szczęściem jest posiadanie bezpiecznego dachu nad głową.
- Patemoster Row - powiedziałam, wsiadając do dorożki.
Dlaczego te dorożki są takie brudne, pomyślałam, kiedy chciałam się oprzeć się o zatłuszczone poduszki. Słoma
na podłodze była wilgotna, a okienko tak zachlapane błotem, że nic nie było przez nie widać.
Zamyśliłam się. Tym razem jednak nie bujałam myślami wokół skalistej alpejskiej przełęczy, na której czekali
zbójcy, aby porwać moją heroinę, która, oczywiście, miała zostać natychmiast wyzwolona przez głównego
bohatera, przebranego za herszta tej bandy złoczyńców. Zastanawiałam się nad swoją obecną sytuacją.
Dopiero teraz, kiedy opuściłam Canfs Close, zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo byłam tam
samotna i nieszczęśliwa. Nie miałam prawdziwego domu i żadnych nadziei na przyszłość. Była to smutna
egzystencja, z dnia na dzień, a do tego bardzo skromna. Wszystkie jasne chwile mojego życia zawdzięczałam
wyłącznie sobie samej: przyjaźń państwa Irvine, drobne radości, jakich mi dostarczało uczenie Jeanie i Eppie, a
wreszcie moje prawdziwe osiągnięcie - odkrycie sposobu zarabiania na życie.
Czy nie nadszedł czas, aby zapomnieć o przewinach młodości? Może przyszła już pora, aby zdając sobie sprawę
z popełnionych błędów, przestać wreszcie bić się w piersi i zacząć patrzeć w przyszłość?
Ale w jaką przyszłość? Nikomu na mnie nie zależało. Stephen mnie nawet lubił, lecz nie przypuszczam, aby moja
obecność, czy też nieobecność, sprawiała mu jakąkolwiek różnicę, poza utratą wygód domowych.
Niecałe czterdzieści osiem godzin, które spędziłam na John Street, uświadomiły mi, jak bardzo jestem spragniona
serdeczności i posiadania życiowego celu. Chciałam być tam mile widziana. Wydawało się, że Hannah i Abel
mogli zostać moimi sojusznikami, w przeciwieństwie do pani Good, panny Carver i Mary. Richard mnie
potrzebował. Byłam pewna, że potrafię mu pomóc.
A Noel? Jakie uczucia we mnie wzbudzał? Byłam już dorosłą kobietą i patrzyłam na niego innymi oczami. Noel
przestał być wyidealizowanym bohaterem mojej młodości. Był człowiekiem niewolnym od ludzkich słabostek.
Ciekawa byłam, czy on też widział mnie w innym świetle, czy też nadal patrzył na mnie jak na nadpobudliwe
dziecko ze zbyt wybujałą wyobraźnią.
Dorożka przejeżdżała teraz przez Ludgate. Za brudnym oknem mignął mi Tempie Bar. Zdjęłam obrączkę i
schowałam ją do torebki. Pan Robinson znał mnie jako pannę Daniels, która pisała pod pseudonimem Daniel
Miller, więc muszę dla niego pozostać panną Daniels.
Korespondując z panem Robinsonem, wyobrażałam go sobie jako starszego biznesmena w czerni - angielski
odpowiednik pana Irvine’a. Okazał się mężczyzną w średnim wieku, z długą twarzą, najbardziej krzaczastymi
brwiami, jakie kiedykolwiek widziałam, i gęstą, czarną brodą. Jego dłonie były również porośnięte włosami.
Muszę ze wstydem przyznać, iż moją pierwszą myślą było, że byłby wspaniałym wilkołakiem.
Wydawało mi się, że mój wygląd również wprawił go w zdumienie. Miałam ochotę spytać go, czego oczekiwał,
ale w porę ugryzłam się w język.
Zaprosił mnie do swojego biura i poczęstował kawą. Wziął manuskrypt i wydał mi pokwitowanie.
Przypomniałam sobie o francuskich bułeczkach i otworzyłam torbę, aby go poczęstować, zanim zdałam sobie
sprawę z niestosowności takiego zachowania.
Nie okazał zdziwienia. Widocznie zdążył się przyzwyczaić do tego, że obce kobiety częstują go ciastkami.
- Pyszne - powiedział, przyjmując ode mnie kolejną bułeczkę.
24
Polubiłam go od razu, wraz z jego krzaczastymi brwiami. Udzielił mi informacji na temat moich książek. Zamek
Apollinari był jeszcze w sprzedaży. Moja druga książka Fatum lorda Ansbach doczekała się wznowienia.
- Miałem właśnie zamiar wysłać pani czek na pięćdziesiąt funtów na adres pana Irvine’a, panno Daniels, ale w tej
sytuacji może wolałaby pani od razu dostać pieniądze.
- Wolałabym otrzymać gotówkę - powiedziałam.
Dlaczego kobiety nie mogą mieć swojego konta w banku? Ta myśl często mnie nawiedzała.
- Oczywiście - powiedział.
Wezwał swojego pracownika i wydał mu stosowne polecenie.
- Czy mógłbym dostać pani adres? Przed upływem tygodnia nie zdołam przeczytać Władczyni Sokolego Gniazda
- powiedział, ruszając swoimi krzaczastymi brwiami. - To doskonały tytuł.
- Mnie też się podoba - przyznałam. - Nie wiem jeszcze, gdzie zatrzymam się na dłużej. Chciałam zamieszkać z
dawną pokojówką matki, ale właśnie wyjechała z Londynu. Zgłoszę się do pana, kiedy będę miała stałe miejsce
zamieszkania.
Nasza rozmowa zeszła na temat wydawania i drukowania książek. Pan Robinson znał ten fach od podszewki.
- Lubię mieć oko na wszystko - zakończył. - Niektórzy drukarze są zwykłymi łobuzami, panno Daniels.
- Przestępcami czy drobnymi oszustami?
- Widać, że jest pani autorką romansów - roześmiał się. - Czy mam oczekiwać, że w następnej pani książce
pojawi się jakiś drukarz bandyta?
- Trudno umieścić drukarza w zrujnowanym zamczysku. Poza tym nie wyobrażam sobie, żeby oni mogli być aż
takimi łotrami - powiedziałam, uśmiechając się do niego.
- Niektórzy z nich są zdolni do wszystkiego. Mówi się, że pan Moxon, właściciel małej drukami w pobliżu Three
Cranes Wharf, trudnił się fałszerstwem.
- Co podrabiał? Banknoty?
- Został aresztowany pod zarzutem fałszowania dokumentów dla właścicieli brytyjskich statków niewolniczych,
aby mogli rejestrować je na kontynencie.
- To... to okropne - wyjąkałam, a po plecach przebiegł mi zimny dreszcz.
- Wypuszczono go z braku dowodów, a może wykupili go bogaci przyjaciele - powiedział, patrząc na mnie
uważnie. - O ile wiem, nasz wspólny przyjaciel, pan Irvine, jest członkiem Stowarzyszenia na rzecz Zniesienia
Niewolnictwa.
- Tak. Ja też do niego należę.
- Ja również.
- Słyszałam - powiedziałam, zbierając się na odwagę - o panu Balquidderze z Edynburga, który mógłby być
wmieszany w te sprawy.
- Balquidder? Tak, słyszałem o nim. To bardzo niebezpieczny człowiek, panno Daniels, nie należy wchodzić mu
w drogę. Czy pani go zna?
- Poznałam go.
Wstrząsnął mną dreszcz. Co mogłam dodać? Że on chciałby widzieć mnie martwą? Że jestem mężatką, a mój
mąż jest winien Balquidderowi ogromną sumę pieniędzy? Bezpieczniej było zmienić temat rozmowy. Spytałam o
książki dla ośmioletniego chłopca.
Pan Robinson polecił mi księgarnię na tej samej ulicy oraz sklep, gdzie sprzedawano ołowiane żołnierzyki i inne
tego typu zabawki. W tym czasie jego pracownik przyniósł pięćdziesiąt funtów, zapakowanych w bawełniane
woreczki.
- Ciężkie - powiedziałam, podnosząc jeden z woreczków.
- Niech je pani zostawi u mnie, panno Daniels. Kiedy zrobi Pani zakupy, Henry odprowadzi panią do postoju
dorożek.
- Dziękuję panu.
Podaliśmy sobie ręce na pożegnanie.
Odczułam ulgę, że Władczyni Sokolego Gniazda jest już u wydawcy. Wiedziałam, że to dobra książka. Pisanie
szło mi coraz ej, nabierałam wiary w swoje umiejętności. Nie widziałam powodu, aby ten romans nie przypadł
panu Robinsonowi do gustu.
W księgami znalazłam dziecinną wersję Przygód Guliwera, ilustrowaną ładnymi drzeworytami. W sklepie z
zabawkami kupiłam małą armatkę, która strzelała suchym grochem. Richard powinien być zadowolony.
Kiedy wychodziłam ze sklepu z zabawkami, na zegarze katedry Świętego Pawła było dziesięć po pierwszej.
Wczesne popołudnie, ale powoli zapadał już zmrok. Niebo było szare, w każdej chwili mógł spaść śnieg. Nie czuło
się mrozu, tylko podmuchy lodowatego wiatru.
Patemoster Road była zamknięta dla ruchu kołowego, nie musiałam więc uskakiwać przed nadjeżdżającymi
powozami i dorożkami. W dolnej części ulicy sklepy były bardziej eleganckie. Zauważyłam kilka magazynów z
materiałami i gotowymi ubraniami. Przyszło mi do głowy, że mogłabym kupić coś dla Hannah, na przykład różową
wstążkę. Nie mogłam kupić prezentu dla Noela - byłoby to wysoce niewłaściwe. Chętnie podarowałabym mu
25
egzemplarz Zamku Apollinari lub Fatum rodu Ansbach. Zorientowałam się, że zależy mi na jego aprobacie. Nie
mogłam jednak ryzykować. Zawsze istniała możliwość, że mógłby powiedzieć Stephenowi o moich książkach.
Poza tym pewnie uznałby je za zbyt płoche.
Weszłam do sklepu z materiałami i dodatkami krawieckimi, aby kupić różową wstążkę. Zobaczyłam tam belę
przecenionego jedwabiu, mieniącego się szarością, bielą i jasną zielenią. Zapragnęłam nagle takiej sukienki.
Wiedziałam nawet, jak powinna być uszyta. Mieszkanki Londynu nosiły teraz suknie, których spódnice zszyte były
z kilku brytów materiału. Moje stare stroje wyglądały tu okropnie niemodnie. Wreszcie, z poczuciem winy, że
wydaję pieniądze na siebie, zamiast zapłacić pani MacLaren (jak widać, nie potrafiłam jeszcze zapomnieć o
Edynburgu), kupiłam jedwab na suknię i uszczęśliwiona wróciłam do biura pana Robinsona.
Henry odprowadził mnie na postój dorożek i podał paczkę z pięćdziesięcioma funtami tak zapakowaną, aby nie
rzucała się w oczy.
- Dokąd jedziemy, panienko? - spytał dorożkarz.
- Adelphi. John Street.
Do domu?
Zgadłam samotnie obiad, który Mary podała mi ze źle skrywaną niechęcią. W domu było nienaturalnie cicho.
Służba zakończyła już swoje prace i zeszła na dół, do ciepłej kuchni. Zwykłe odgłosy miasta były przytłumione z
powodu śniegu - nie słychać było skrzypienia kół ani stukotu końskich kopyt. Zniknęli gdzieś uliczni sprzedawcy.
Lód, który utworzył się u brzegów rzeki, unieruchomił małe stateczki, wcześniej nie wyciągnięte na brzeg.
Myślałam ze współczuciem o tych biedakach, którzy mieszkali pod arkadami Adelphi.
Noel i nieznany mi Jem Bagnigge byli prawdopodobnie w sypialni Noela. W całym domu nikt się nie poruszał.
Byłam w dziwnym stanie zawieszenia pomiędzy dwiema Wiązkami. Nie potrafiłam zasiąść do pisania następnej
powieści, dopóki nie byłam pewna, że poprzednia została zakwalifikowana do druku. Musi minąć co najmniej
tydzień, zanim poznam losy Władczyni Sokolego Gniazda.
Nie mając nic innego do roboty, postanowiłam skroić suknię z kupionego rano materiału. W salonie znalazłam
pudełko z szyciem, które prawdopodobnie należało kiedyś do pani Beresford. Były tam szpilki, nożyczki, kawałek
kredy - wszystko, czego potrzebowałam. Korzystając z tych przyborów do szycia, miałam wrażenie, że pani
Beresford patrzy na mnie i pochwala moje zamiary. Odsunęłam krzesła, aby móc rozłożyć materiał na podłodze.
Od wielu lat sama szyłam sobie ubrania, co wynikało ze smutnej konieczności. Początkowo starałam się
dokładnie odtwarzać je ze wzoru, ale ponieważ miałam dobre oko, wkrótce nauczyłam się szyć bez wykroju. Z
chwilą przyjazdu do Londynu zobaczyłam, że moje suknie drastycznie odbiegają od obowiązującej mody. Teraz
nosiło się talię wyżej podniesioną, a górę bardziej dopasowaną. Mój nowy indyjski jedwab nadawał się na suknię
wieczorową. Noel zawsze przebierał się do kolacji. Wczoraj wieczorem wstyd mi było siadać do stołu w
zniszczonej, brązowej sukience.
Na kolanach przesuwałam się po podłodze, spinając materiał szpilkami. Trochę ruchu dobrze mi robiło, ponieważ
mimo palącego się kominka, w pokoju było chłodno i wiało od okien. Było jednak i tak o wiele cieplej niż na
Canfs Close. Tu przynajmniej mogłam swobodnie dokładać węgli do kominka.
Czas szybko mijał. Wreszcie przyszła Hannah, żeby zapalić lampy i świece i zasłonić okna. Grube zasłony
powstrzymały przeciągi. Wieczorem salon powinien być już dobrze ogrzany.
- Och, panno Emilio, jakie to śliczne! - wykrzyknęła, patrząc na mój materiał.
- To najdroższa tkanina, jaką kiedykolwiek kupiłam - powiedziałam. - Ale ponieważ obniżono cenę...
- Na pewno warta była tych pieniędzy - uspokoiła mnie Hannah. - Ja sama bardzo lubię się targować.
- Jak większość kobiet - powiedziałam z uśmiechem.
Zachwyt Hannah podniósł mnie na duchu.
Po jej wyjściu zaczęłam kroić materiał. Pogrążona w pracy, nie zdawałam sobie sprawy z upływu czasu. Robiłam
właśnie zakładki, kiedy ktoś otworzył drzwi. Pomyślałam, że Hannah przyszła zajrzeć do kominka, i nie
podniosłam nawet głowy.
- Co ty robisz?
To był Noel. Wstałam z podłogi i otrzepałam sukienkę, pokrytą jedwabnymi nitkami.
- Szyję, jak widzisz. Wyszłam dziś rano, aby kupić Richardowi prezent na gwiazdkę, i zobaczyłam po drodze
sklep z materiałami. Mam ze sobą tylko dwie sukienki, moja garderoba wymaga uzupełnień. Więc szyję.
- Ale, moja droga Emilio...
Noel nie wiedział, co powiedzieć. Wszedł do salonu, opierając się ciężko na lasce i usiadł przy kominku.
- Przykro mi, że użyłam do tego celu podłogi w twoim salonie. Ale nie miałam innego wyjścia.
- To nie o to chodzi.
Schyliłam się i dokładnie pozbierałam kawałki jedwabiu, niektóre już spięte szpilkami, i położyłam je na
stojącym w rogu krześle.
- Chyba nie masz nic przeciwko temu, że skorzystałam z przyborów do szycia twojej matki?
- Skądże znowu. Ale, Emilio, tobie nie wolno tego robić.
1 Elizabeth Hawksley BRZYDULA 1 Wszystko zaczęło się w grudniu 1813 roku. Tego dnia uświadomiłam sobie, że Balquidder pragnie mojej śmierci. To brzmi jak początek jednej z moich „powieści gotyckich”, czyli romansów grozy (trzytomowe wydanie, Robinson & Robinson, Patemoster Row, cena trzy gwinee), niemniej jest prawdą. Faktycznie, we Władczyni Sokolego Gniazda, powieści, którą wtedy pisałam, podstępne knowania podłego mnicha, Fra Bartolomea, zmuszają moją bohaterkę, Angelinę, do ucieczki z domu. Zgodnie z konwencją tego typu romansów, znajduje ona schronienie w zrujnowanym zamku, stojącym na szczycie pokrytych śniegiem Alp. Nigdy nie byłam w Szwajcarii, nie wiem, czy zamki są tam budowane nad przepaściami, ale jest to powieść gotycka i moi czytelnicy tego właśnie oczekują. Odbiegłam od tematu. Może niezbyt daleko, ponieważ również i ja, tak jak Angelina, musiałam ratować się ucieczką. Nie lubię też wzmianek o Balquidderze. Nawet teraz trudno jest mi o nim pisać. Nie udało mu się mnie zniszczyć, ale za to doprowadził do zguby innych osób. A oto historia mojego młodocianego szaleństwa - a raczej głupoty - która zaczęła się, kiedy miałam szesnaście lat, a zakończyła tej przerażającej nocy, na zamarzniętej Tamizie podczas zimowego festynu. Był luty, rok 1814, a ja miałam już dwadzieścia pięć lat. Zacznę jednak od początku. Ja, Emilia Daniels, urodziłam się 15 stycznia 1789 roku. Moja matka była o wiele młodsza od ojca, a ja byłam ich jedynym dzieckiem. Matka była idealną przedstawicielką swojej epoki - miała romantyczną naturę. Zalewała się łzami, czytając Cierpienia młodego Wertera, i odznaczała się skłonnością do marzeń. Biedna mama. Bardzo mi jej brakuje. Pisałam dla niej krótkie opowiadania, a ona obsypywała mnie pocałunkami, chwaląc moje zdolności. Żadna z nas nie zaznała nadmiaru uczucia ze strony ojca. Tolley, pokojówka matki, nie lubiła ojca. Czułam to, chociaż nigdy nie wyrażała swojej niechęci wprost. „Matka panienki mogła wyjść za mąż za markiza”, lubiła powtarzać. „Trzykrotnie ją o to błagał, na kolanach”. To wprawiało mnie zawsze w zdumienie. Czy w taki sposób powinni oświadczać się mężczyźni? Nie mogłam sobie wyobrazić ojca w takiej sytuacji. Wydawało mi się, że nie mógłby zgiąć kolan, bo bardzo by przy tym trzeszczały. Było oczywiste, że w oczach Tolley zwykły pan Daniels, chociaż posiadał odpowiedni majątek, stał nieporównanie niżej od anonimowego markiza. Mama była wyznawczynią idei Jeana Jacques’a Rousseau, więc wzrastałam zgodnie z własną naturą. Moje fantazjowanie znajdowało poklask, a moje uczucia były nieugruntowane. Teraz dopiero widzę, jakie to było nierozsądne. Bóg jeden wie, ile przez to wycierpiałam. Były okresy, kiedy potępiałam matkę za sposób, w jaki mnie wychowywała, a jednocześnie starałam się znaleźć argumenty na jej obronę. Nigdy nie potrafiłam rozstrzygnąć tej kwestii, a moja miłość do niej zawsze jest stłumiona pytaniem „dlaczego mi pozwoliłaś” lub też „ale to ty powinnaś była wiedzieć”. Lecz wracajmy do mojej historii. Mój ojciec należał jeszcze do epoki Oświecenia, był opanowany, rozsądny i, według mnie, okropnie staroświecki. Rzadko go widywałam. Kiedy się spotykaliśmy, głaskał mnie po głowie beznamiętnym gestem, pytał: „No i jak, Emilio, czy jesteś grzeczną dziewczynką?” i odsyłał do dziecinnego pokoju, zanim zdążyłam wyjąkać odpowiedź. Rozpaczliwie pragnęłam miłości, chciałam go kochać, ale kiedy jeden jedyny raz zarzuciłam mu ręce na szyję i pocałowałam, skrzywił się z niesmakiem. „Trochę umiaru, Emilio”, powiedział. To było jedno z największych upokorzeń, jakich doznałam w życiu, i już na zawsze zrezygnowałam z podobnych prób. Teraz rozumiem, że był on samotnym człowiekiem, który zachowywał się z chłodną rezerwą, aby nie okazywać swoich prawdziwych uczuć. Kiedy uważał, że ma rację, potrafił być nieugięty. Był jednocześnie sprawiedliwy i otoczony ogólnym szacunkiem. Nie potrafił jednak przejawiać serdeczności, przynajmniej w stosunku do żony i córki, chociaż widywałam, jak żartował z pracownikami w majątku. To sprawiało mi ból. Małe dziewczynki potrzebują miłości ojców, a ja zawsze czułam się niezręcznie w towarzystwie swojego. Nigdy nie odniosłam wrażenia, aby fakt mojego istnienia sprawiał mu jakiekolwiek zadowolenie. Musiał zdawać sobie sprawę, że wychowywanie mnie na dziecko natury nie było zbyt dobrym przygotowaniem do życia, ponieważ postanowił, że sam wybierze mi guwernantkę. Zapewne myślał, że surowość panny Chase będzie stanowić przeciwwagę płochości matki. Ja, oczywiście, nienawidziłam panny Chase i unikałam jej, jak mogłam, a mama udzielała mi swojego wsparcia. - Emilio, kochanie - mówiła - chyba nie chcesz siedzieć przy lekcjach w tak piękny dzień. Pojedźmy na spacer. Ze śmiechem biegłam do swojej guwernantki. - Panno Chase, boli mnie głowa. Mama zabiera mnie na świeże powietrze. Panna Chase nie miała w takim wypadku nic do powiedzenia. Kiedy powóz ruszał, pokazywałam język w nadziei, że guwernantka stoi w oknie szkolnego pokoju. Czy wyrosłabym z tego w swoim czasie? Pewnie tak. Ale kiedy miałam dziewięć lat, moja mama rozchorowała się, jak zwykle w zimie, a lekarze robili co mogli, puszczając jej krew i stosując przeróżne mikstury. Cóż mogę powiedzieć? Dzieciom nie udziela się informacji. Wiedziałam, że coś przede mną ukrywają. Zaczęłam mieć koszmarne sny, a panna Chase karciła mnie, że w nocy budzę ją głośnymi krzykami. Nie miałam nikogo, komu mogłabym się zwierzyć ze swoich obaw. Zakradałam się pod drzwi pokoju matki - nie wolno mi było
2 wchodzić do środka - i siadywałam tam, tak blisko, jak tylko było to możliwe. Dowiedziałam się wtedy, że czas może się zatrzymać i stać się niemożliwą do zniesienia teraźniejszością, z którą musi się żyć, dzień po dniu. Którejś nocy wślizgnęłam się do pokoju. Tolley spała na krześle. Mama jęczała i rzucała się na łóżku. - Mamo? Jej twarz była pokryta kroplami potu. Nie pachniała już tak, jak moja mama. Przeraziłam się nagle. - Mamo! - zawołałam z płaczem. Co się z nią stało? Dlaczego mnie nie poznaje? - Panno Emilio - usłyszałam głos zbudzonej nagle Tolley - nie powinna panienka tu przychodzić. Pokojówka wstała z krzesła, aby przetrzeć twarz mamy chusteczką o lawendowym zapachu i dać jej wody. Potem Tolley obróciła się do mnie, twarz miała bardzo smutną. - Chodź, dziecko, pocałuj mamę. No, dobrze. Teraz już wracaj do łóżka. Niechętnie ucałowałam wilgotny, lepki policzek mamy. - Ona wyzdrowieje, prawda? - pytałam błagalnie, ale Tolley nie odpowiadała. Już nigdy więcej nie zobaczyłam matki. Umarła wczesnym rankiem. Rok później mój ojciec ponownie się ożenił. Znienawidziłam macochę od pierwszego wejrzenia, pewnie było to nieuniknione. Była energiczną, praktyczną kobietą, która nie bawiła się w żadne bzdury, a ja widziałam w niej osobę, która przywłaszczyła sobie prawa mojej matki. - Panie Daniels - słyszałam, jak mówiła do mojego ojca. - Emilię trzeba wziąć w karby, bo inaczej nic dobrego z niej nie wyrośnie. Nie potrafi zrobić prostego ściegu, cały czas siedzi z nosem w książce i zachowuje się okropnie. - Rób to, co uważasz za słuszne, moja droga - odpowiedział jej ojciec. - Ona nie jest ładnym dzieckiem, jest zbyt chuda i ma za duży nos, ale otrzyma majątek swojej matki, a ja chciałbym, żeby dobrze wyszła za mąż. Moja pierwsza żona - dodał po chwili - miała bardzo dziwne poglądy na wychowywanie dziewcząt. - Godzina szycia dziennie. Będę również kontrolować jej lektury - zdecydowała macocha. Idąc za pierwszym impulsem, wpadłam do pokoju. - Nie!- krzyczałam, bijąc macochę pięściami. - Nienawidzę cię... nienawidzę. Nie mogłam powiedzieć nic więcej, ponieważ wybuchnęłam rozpaczliwym płaczem. Ojciec szybko otarł mi łzy. - Już dosyć, Emilio. Takie zachowanie nie przystoi dziewczynce. Przeproś swoją mamę i idź do dziecinnego pokoju. - Ona nie jest moją mamą! - krzyknęłam. Nigdy nie nazwałabym mamą tej osoby o nalanej twarzy. Wyrwałam się ojcu i wybiegłam z pokoju. Nawet teraz to wspomnienie sprawia mi przykrość, ale nie z powodu mojego zachowania. Zdałam sobie wtedy sprawę, że ojciec nie żywił żadnych cieplejszych uczuć do matki, że widział jedynie jej lekkomyślność. Jej żywe, wesołe usposobienie nie było cechą, której mogłoby mu brakować. Ja strasznie tęskniłam za mamą, a nikt, łącznie z moim ojcem, nie wydawał się przygnębiony jej utratą. Nikt również nie rozumiał mojej rozpaczy. Przez długie miesiące płacz utulał mnie do snu. Po raz pierwszy w życiu czułam się osamotniona. Nie miałam nikogo, z kim mogłabym porozmawiać. Tolley odeszła, chociaż pisała do mnie kilka razy w roku, niech Bóg jej to wynagrodzi. Do dziś utrzymujemy ze sobą kontakt. Nowa pani Daniels była intruzem. Postanowiłam walczyć z nią wszelkimi możliwymi środkami, ale niewiele mogłam zrobić. Po dwóch latach miałam już dwóch przyrodnich braci i przestałam być ośrodkiem zainteresowania. Śmierć matki spowodowała, że trudno było mi znosić rzeczywistość. Nadal niezbyt dobrze sobie z tym radzę. Zawsze mi się wydawało, że jeśli zanadto wychylę głowę, znajdzie się ktoś, kto mi ją odstrzeli. Nie stałam się więc łatwą do prowadzenia, posłuszną dziewczynką, jaką miała nadzieję zobaczyć we mnie macocha. Wycofałam się do świata swoich marzeń. Często się zastanawiałam, czy fantazjowanie nie jest ucieczką wielu samotnych dzieci. Jeśli o mnie chodzi, świat wyobraźni pełen rycerzy, dziewic, czarodziejów i złych wiedźm pozwalał mi zapomnieć o mojej niedoli. Żal mi teraz tej małej Emilii, która miała serce tak otwarte na uczucie miłości. Trochę zrozumienia ze strony ojca lub macochy pozwoliłoby mi pogodzić się z żałobą i żyć w realnym świecie, zamiast w kraju fantazji. Oni jednak uważali za swój obowiązek tłumienie wszelkich objawów „niestosownych” uczuć. Nauczyłam się nienawidzić ojca i macochę. Ta nienawiść mnie zżerała. Czułam, jak spopiela mi serce. Gdybym wtedy mogła wyrazić swoje uczucia, gdyby ktoś mnie chciał zrozumieć... ale nie mogłam na to liczyć. Odgrywałam się więc na moich przyrodnich braciach, szczypiąc ich mocno, kiedy nikt nie widział. Ich okrzyki bólu były balsamem dla mojego zbolałego serca. Potem czułam się winna i nienawidziłam ich za to, że wywołują we mnie takie uczucie. I tak to się działo. Wydaje mi się czasem, kiedy budzę się w środku nocy, że to właśnie ta nienawiść ściągnęła na mnie pomstę w postaci Balquiddera. Kiedy byłam nastolatką, zaczytywałam się powieściami pani Radcliffe, Mnichem pana Lewisa, Zamkiem Otranto pana Walpole’a i wieloma innymi. Tam znajdowałam to wszystko, za czym tęskniłam.
3 W wieku czternastu lat sama zaczęłam pisać powieści gotyckie. Mogłam wreszcie organizować świat wedle własnych życzeń. Moje bohaterki zwykle miały niebieskie oczy; moje własne oczy były szare z żółtymi plamkami - jeden z moich przyrodnich braci powiedział, że są koloru mgły. Miałam długie, proste, jasnokasztanowate włosy, które musiałam zaplatać na noc, aby następnego dnia układały się w fale. Byłam nieduża, do szesnastu lat płaska jak deska, a nawet później nie byłam zbyt dobrze pod tym względem wyposażona przez naturę. Miałam zbyt szerokie usta i za duży nos. Jest więc rzeczą oczywistą, że moje bohaterki miały usteczka jak pączek róży, klasyczne nosy i figury, których nie powstydziłaby się sama Wenus. Dlaczego tak dużo o tym piszę? Chcę dać wam jakieś wyobrażenie swojej osoby w tamtych czasach, a jednocześnie zwlekam z rozpoczęciem właściwej opowieści. Ponieważ prawda jest taka, że boję się powracać myślą do pana Balquiddera. Nawet teraz, kiedy go sobie przypomnę, dłonie mam spocone ze strachu. Był potężnym mężczyzną. Był naprawdę ogromny i groźny. Właśnie dzięki niemu nauczyłam się tak dobrze odmalowywać złoczyńców. Jestem w tym prawdziwą mistrzynią. Złowieszczy Fra Bartolomeo ściga moją bohaterkę, Angelinę Mountfalcon, na przestrzeni dwóch i pół tomu. Ma żółtą cerę, czarne oczy i długie, szponiaste palce. Pan Balquidder był bardzo gruby i miał jasnoniebieskie oczy. Mój wydawca uważa, że postać Fra Bartolomea robi wielkie wrażenie na czytelnikach, otrzymywał w tej sprawie listy od wielu utytułowanych dam. Wracajmy jednak do mojej opowieści. Uwieńczeniem szaleństw mojej młodości była ucieczka ze Stephenem Kirkwallem. Miałam wtedy szesnaście lat, a on był młodym adwokatem z Edynburga, a przynajmniej tak o sobie mówił na pieszej wędrówce wakacyjnej. Poznałam go w Ainderby Hall, u swojego ojca chrzestnego, pana Beresforda, którego posiadłość oddalona była tylko o dziesięć mil od naszej siedziby, Tranters Court. Mój ojciec chrzestny zachęcił pana Kirkwalla do łowienia ryb w rzece, która przepływała przez jego majątek. Gościłam wtedy u Beresfordów. Pani Beresford wiedziała, jak drażni mnie obecność macochy i chociaż nigdy jej głośno nie krytykowała, zapraszała mnie często na kilku- tygodniowy pobyt. Myślę, że sama pragnęła mieć córkę. Potrafiła umiejętnie poskramiać moje szaleństwa, a robiła to tak delikatnie, że czułam się u nich zupełnie swobodnie. W Ainderby Hall spędziłam najszczęśliwsze dni mojego dzieciństwa. Przez górną część parku przepływała malownicza rzeka. Można było na nią patrzeć ze sztucznie utworzonego pagórka, na którym odtworzono ruiny małej budowli z wieżyczkami. Lubiłam tam siedzieć i oddawać się marzeniom. Słyszałam, że jakiś młody człowiek uzyskał pozwolenie na łowienie ryb w tym odcinku rzeki, i opanowała mnie ciekawość. I tak się wszystko zaczęło. Kiedy go zobaczyłam, uderzył mnie przede wszystkim jego niedbały strój. Miał długie włosy, spadające swobodnie na zawiązaną na szyi chustkę, którą nosił zamiast krawata. Wydał mi się bardzo przystojny. Zostawił wędkę w wodzie, obłożoną kamieniami, żeby się nie przewróciła, a sam leżał na plecach z zamkniętymi oczami. Dla żartu rzuciłam do wody mały kamyk, który wpadł obok spławika. Stephen poderwał się i zaczął wyciągać wędkę. Zachichotałam. Obrócił się szybko, rzucił wędkę i podszedł do mnie. - To ty, mały łobuziaku. - Leniuchu - powiedziałam. - Nie wierzę, że naprawdę masz zamiar łowić ryby. Stephen roześmiał się. Mierzył mnie uważnym wzrokiem, a ja czułam, że się rumienię. Miałam szesnaście lat, niecałe metr sześćdziesiąt wzrostu i na tyle już się zaokrągliłam, że można mnie było nazwać szczupłą, a nie chudą. - Jesteś sama? - spytał, szukając wzrokiem guwernantki. - Mieszkam w Ainderby Hall. Pan Beresford jest moim ojcem chrzestnym. Stephen usiadł obok mnie, oparłszy łokcie na kolanach. - Kirkwall - powiedział. - A ty jesteś... Nie wydawał się zakłopotany naszym niekonwencjonalnym spotkaniem, a ja, oczywiście, gardziłam wszelkimi konwenansami. Dlaczego nie mielibyśmy odezwać się do siebie, zanim nas sobie przedstawiono? Niecierpliwiły mnie takie staroświeckie formalności. Sama potrafiłam się zaprezentować. - Panna Daniels. Spędziliśmy wspólnie cały ranek, a kiedy się rozstawaliśmy, dał mi do zrozumienia, że następnego dnia przyszedłby również łowić ryby, gdybym ja też tu była. W jego oczach wyczytałam „przyjdź, proszę” oraz że miły jest mu mój widok. Od śmierci mamy był pierwszą osobą, która traktowała mnie jak kogoś ważnego. Nie wątpiłam w jego podziw ani szczerość. Nie mówiłam nikomu o naszych spotkaniach. Wkrótce się zakochałam. Dokładnie pamiętam tę chwilę. Siedzieliśmy na trawie. Stephen plótł wianek ze stokrotek, a ja rzucałam kamyki do wody. Rozmawialiśmy o jakichś głupstwach. Czułam się szczęśliwa, tego ranka świat miał szczególny urok. Obrócił się i włożył mi wianek na głowę. Nasze oczy się spotkały. Cały wszechświat zamarł. Zalała mnie fala gorąca, zabrakło mi tchu. Stephen uśmiechał się łagodnie. Odwróciłam głowę i nadal wrzucałam kamyki do rzeki. Nie do końca wiedziałam, co się wydarzyło, ale byłam pewna, że wszystko uległo zmianie. Spotykaliśmy się nadal, kiedy wróciłam do domu, do Tranters Court. Pan Beresford, nie podejrzewając zdrady, polecił Stephena mojemu ojcu, który z kolei zaprosił go do łowienia ryb w naszej posiadłości. Tutaj Stephen przestał nawet udawać, że łowi. Spacerowaliśmy nad rzeką, pod osłoną drzew, i rozmawialiśmy, trzymając się za
4 ręce. Zwierzyłam mu się ze wszystkich swoich trosk. - Nie będziesz przynajmniej musiała borykać się z brakiem pieniędzy - powiedział Stephen. Wiedziałam już, że z trudem zdobywa pieniądze, aby móc rozwinąć skrzydła w wybranym przez siebie zawodzie. Z niekłamaną pasją roztaczał przede mną projekty czynienia ludziom dobra. - Dostanę po matce osiem tysięcy funtów - powiedziałam - ale wolałabym być biedna. Kiedy Stephen po raz pierwszy mnie pocałował, myślałam, że umrę z zachwytu. Do dziś pamiętam ten rozkoszny dreszcz. A kiedy spytał: „Czy poślubisz mnie, Emmy?”, nie zastanawiałam się ani chwili. - Tak! Tak! - zawołałam, zarzucając mu ręce na szyję. - Taka jesteś kochana! Ale, jak wiesz, nie jesteś pełnoletnia. Będziemy musieli uciec. Czy wystarczająco mnie kochasz, aby się na to zdecydować? - Jak możesz o to pytać? Nie przyszło mi nawet do głowy, że mężczyzna, który miał Jakiekolwiek poczucie honoru, powinien był najpierw zwrócić się o pozwolenie do mojego ojca. Ja nie cierpiałam zwracać się z czymkolwiek do ojca, wydawało mi się więc naturalne, że mój przyszły mąż też wolałby tego uniknąć. A zresztą, po co nam było pozwolenie? Stephen mnie kochał. Wkrótce odniesie sukces w swoim zawodzie. Będę panią samej siebie, będę żyła z ukochanym mężczyzną i ucieknę od domowej tyranii. Jak bohaterki moich opowiadań. Zapomniałam jednak o jednej rzeczy. W prawdziwej powieści gotyckiej bohater musi udowodnić swoją wartość na przestrzeni trzech tomów - nie bałamuci niedoświadczonej dziewczyny w przeciągu miesiąca. Niestety, rozsądek nie miał z tym nic wspólnego. Rozkoszowałam się tą sytuacją. Bałam się, że Stephen może opuścić mnie pod koniec wakacji i zostawić ze złamanym sercem. Muszę przyznać, że to wszystko miało dla mnie pewien urok. Nie chcę być niesprawiedliwa. Myślę, że Stephen szczerze mnie polubił. Miał swoje słabości, ale nie był złym człowiekiem. Problem polegał na tym, że nie potrafił rozdzielić dwóch rzeczy: luźnej obietnicy pracy, otrzymanej od przypadkowo napotkanego człowieka, od oszałamiającego sukcesu, w jaki potrafiła to przekształcić jego wyobraźnia. On sam tak silnie w to wierzył, że mógł każdego przekonać. Dopiero po wielu latach nauczyłam się odsiewać te czarowne urojenia od faktów, na których się opierały. Dowodem mojej ogromnej niechęci do macochy może być fakt, że moją pierwszą myślą, kiedy Stephen zaproponował ucieczkę, było: „To będzie dla niej nauczka”. Stephen wiedział, że otrzymam majątek matki, osiem tysięcy funtów. Był zrozpaczony z powodu swojej obecnej sytuacji finansowej i obiecał, że zwróci mi pieniądze, kiedy jego sytuacja ulegnie poprawie. Żadne z nas nie wątpiło, że nastąpi to szybko. Wyruszyliśmy do Edynburga wynajętym jednokonnym po- wozikiem, kiedy cała rodzina była w kościele. Przygotowania do ucieczki były szalenie ekscytujące. Chciałam być sam na sam ze Stephenem, cieszyłam się, że będę mogła doświadczyć intymnych przeżyć, o czym marzyłam, a jednocześnie bałam się, że zostanę przyłapana. Wzięłam tylko jedną małą walizkę i biżuterię mojej matki. Moje przyszłe życie miało być, oczywiście, nieustającym pasmem szczęścia. Nie miałam pojęcia, za jaką cenę wynajmuje się powozy, i nigdy nie zastanawiałam się nad tym, skąd się bierze pieniądze. Podczas ucieczki na północ Stephen zachowywał się nienagannie. Jego powściągliwość wzmagała tylko mój zapał. Starałam się wykorzystać każdą okazję, aby go całować i obsypywać pieszczotami, ale on tylko uśmiechał się i delikatnie mnie odsuwał. - Jesteś namiętną dziewczyną- powiedział, obdarzając mnie lekkim pocałunkiem - ale musisz jeszcze zaczekać. Zgodnie z wszelkimi wymogami etykiety, umieścił mnie u pewnej szacownej wdowy na czas, kiedy szukał dla nas mieszkania i czynił przygotowania do ślubu. - Myślałam, że masz dom - powiedziałam. Byłam zdziwiona, ponieważ mówił mi o nowoczesnym domu w nowej dzielnicy miasta. - Ten dom należy do przyjaciela - odparł, marszcząc brwi. - Zresztą i tak nie byłby dla nas odpowiedni. Och, pomyślałam tylko. Mówił, jakby to był jego dom, ale pewnie źle go zrozumiałam. - Znalazłem dla nas mieszkanie na Cant’s Close. Jest mniejsze niż to, w jakim chciałbym z tobą zamieszkać, Emmy, ale kiedy tylko stanę na nogi, możemy się przeprowadzić. To nie potrwa długo. Będzie ci się tam podobać, w pokojach jest dębowa boazeria. - Na pewno je polubię. Zaczęłam w to powątpiewać już w chwili, kiedy zobaczyłam ulicę. Cant’s Close był wąskim, ciemnym, brudnym zaułkiem pomiędzy High Street a Cowgate, którego środkiem płynął cuchnący rynsztok. Domy były pochylone ze starości. W powietrzu unosił się zapach moczu, piwa i zepsutego mięsa. Z otwartych okien zwisało na drągach przybrudzone sadzą pranie. Nie śmiałam spojrzeć na Stephena. Czy to tutaj miał być nasz dom? W połowie zaułka znajdował się większy dom, z wejściem ozdobionym kolumnami, na których stały duże kamienne urny. Nad drzwiami wyryty był herb. Szerokie, kręcone schody prowadziły na pierwsze piętro, gdzie mieliśmy mieszkać. Tak jak mówił Stephen, pokoje były wyłożone dębową boazerią i niegdyś musiały być bardzo ładne. Pamiętam jeszcze skurcz żołądka, jaki odczuwałam, kiedy byliśmy oprowadzani przez właścicielkę, ale nic nie mówiłam. Nie wiedziałam, co powiedzieć, i nie chciałam zbyt wiele myśleć. To tylko tymczasowe mieszkanie,
5 przypominałam sobie. Wkrótce się stąd wyprowadzimy. Wzięliśmy ślub w kaplicy katedry St. Giles 13 września 1805 roku. Moja noc poślubna była koszmarem. Kiedy nadszedł ten moment, byłam spięta i przerażona, uleciała cała moja poprzednia skwapliwość. Stephen wydał mi się nagle obcym mężczyzną. - Rozsuń nogi, Emmy - powiedział rozkazującym tonem. - Czy nie możemy jeszcze trochę zaczekać? - szepnęłam, szukając u niego otuchy. - Daj spokój. Przecież chcesz być kobietą. Oddychał ciężko i coraz silniej mnie trzymał. To wszystko trwało tak długo. Nie zwracał uwagi na to, że płakałam z bólu i strachu, a kiedy już było po wszystkim, osunął się na mnie i zasnął. Następnego ranka zbudziłam się z uczuciem smutku i rozczarowania tak silnym, jakiego nigdy przedtem nie doznałam. Stephen przeprosił mnie. Mówił, że poniosła go namiętność. Wybaczyłam mu. Ale chociaż bardzo się starałam wmówić sobie, że wszystko jest w porządku, wiele się zmieniło. Rano napisałam do ojca, aby go zawiadomić, jak bardzo jestem szczęśliwa. Ojciec nie pozwolił nam skorzystać nawet z odsetek, jakie przynosił mój majątek. Napisał mi, że moje pieniądze są w zarządzie powierniczym i tam pozostaną, dopóki nie skończę dwudziestu pięciu lat. Sytuacja byłaby inna, gdybym wyszła za mąż za jego zgodą. Ponieważ tego nie zrobiłam, on nie ma zamiaru udostępnić moich pieniędzy mojemu mężowi nawet na dzień wcześniej, niż będzie musiał to zrobić. Reszta listu była przepojona wrogą dezaprobatą i lodowatym dystansem. Odczuwałam fizyczne cierpienie, czytając te słowa. Ten list zapisał się w moim umyśle jak koszmar senny. - Dwadzieścia pięć! - zawołał Stephen, kiedy odczytałam mu tę część listu, która dotyczyła mojego majątku. - Nic mi o tym nie mówiłaś. Zaczął chodzić po pokoju, zaciskając na przemian dłonie. Wyraźnie zbladł. - Nic o tym nie wiedziałam - usprawiedliwiałam się. - Ale czy to ma jakieś znaczenie, Stephen? Przecież masz obiecaną pracę. Damy sobie radę, prawda? Zobaczysz, jaką będę dobrą gospodynią. - To się nie spodoba Balquidderowi. Nie mogę już uniknąć tematu Archibalda Balquiddera. Trudno mi oddzielić to, co wiem teraz, od tego, co wiedziałam wtedy. Ale od samego początku nie lubiłam go i wzbudzał we mnie strach. Był najlepszym przyjacielem mojego męża. Stephen miał w stosunku do niego zobowiązania, których nie rozumiałam, jednak z tego, co mówił, wynikało, że były one poważne. Pierwsza rzecz, jaka się rzucała w oczy, to to, że pan Balquidder był bardzo gruby. Miał okrągłą, świecącą twarz, a wśród fałdów tłuszczu błyszczały niebieskie, świńskie oczka. Miał też bardzo małe usta, czego osobiście nie lubię u mężczyzn, i rozsiewał zapach pomady różanej. Właściwie można powiedzieć, że śmierdział tą pomadą. Wydawało mi się czasem, że chce w ten sposób zabić swój okropny zapach. Ubierał się bardzo niechlujnie. Ubranie miał zwykle poplamione tłuszczem i resztkami jedzenia. Nic dziwnego, biorąc pod uwagę jego maniery przy stole. Wchodził do naszego mieszkania z miną właściciela i stawał tyłem do kominka, podnosząc do góry marynarkę, aby ogrzać siedzenie. - Dobry Boże, człowieku, nie mogłeś sobie znaleźć dziewuchy trochę bardziej przy kości, zamiast tego chudzielca? - zapytał Stephena, kiedy po raz pierwszy mnie zobaczył. Niby miało to zostać powiedziane na osobności, ale przeznaczone było również dla moich uszu. Sposób, w jaki się śmiał, dał mi do myślenia. Zaczęłam się zastanawiać, czy Stephen nie mówił mu o moich niezadowalających postępach łóżkowych. Uważałam, że jest odrażający. To jeszcze nie wszystko. Serce podchodziło mi do gardła, kiedy znajdowaliśmy się w jednym pokoju. Bałam się go, chociaż nie chciałam się do tego przyznać. Jak mogłam czuć strach przed człowiekiem, który był najbliższym przyjacielem mojego męża? Starałam się widzieć w nim po prostu ekscentryka, ale to mnie nie uspokajało. Myślę, że od razu wyczułam w nim człowieka, który jest gotów usunąć każdego, kto stanie mu na drodze. Wyraźnie nie lubił kobiet, a ja nie mogłam zrozumieć dlaczego. W jego obecności wydarzały się przedziwne rzeczy. Kiedyś, przez przypadek, wylał mi na rękę wrzącą herbatę. Innym razem stanął mi na stopę tak mocno, że przez tydzień nie mogłam chodzić. Nigdy mnie nie przeprosił. - Jestem mu winien pięć tysięcy funtów, Emmy - wyznał mi Stephen pewnego wieczoru, w kilka dni po otrzymaniu przeze mnie listu od ojca. Pięć tysięcy funtów! To była olbrzymia suma pieniędzy. Co on z nimi zrobił? - Oczywiście, wszystko mu oddam. Pracujemy teraz z Jamiem Kinrossem nad tym nowym projektem. Ale w tej chwili sprawy nie wyglądają dobrze. Jaki projekt? Nie miałam pojęcia.. - Pan Balquidder pożyczył ci pięć tysięcy funtów? Byłam młoda i niedoświadczona, ale nawet ja wiedziałam, że na taką sumę musiał żądać jakiegoś zabezpieczenia. Ponownie odczułam skurcz żołądka. - Czy pożyczyłeś te pieniądze pod zastaw mojego majątku?
6 Stephen odwrócił wzrok. - Stephen, kocham cię. Wszystko, co posiadam, należy również do ciebie, ale... - To tylko pożyczka, Emily. Przecież bym ciebie nie ograbił. - Oczywiście, że nie - powiedziałam, chociaż ciężko mi było na sercu. Stephen zdążył już zastawić kilka sztuk mojej biżuterii. Jak damy sobie radę? Pani MacLaren, właścicielka domu, już kilkakrotnie upominała się o pieniądze. - Czy ty w ogóle masz jakieś pieniądze? - spytałam. - Nie martw się, Emmy - odparł Stephen. - Widzę po twojej minie, że ta Stara Pokraka - Stephen lubił dawać ludziom przezwiska - dręczyła cię o komorne. Niech sobie poczeka. - Nie wyrzuci nas? - Nonsens. Nie zaprzątaj tym sobie swojej ślicznej główki. Miałam pięć szylingów w portmonetce. Stephen dał mi trzy funty, kiedy zastawił pierwszą sztukę mojej biżuterii, ale to były jedyne pieniądze, jakie od niego dostałam. A od tamtej pory zastawił kolejnych kilka sztuk. Pani MacLaren miała nam dawać wieczorny posiłek, ale jej tłuste gulasze były zupełnie niejadalne. Zwykle ograniczałam się do gorącego placka, który kupowałam na ulicy, lub chleba z serem. Stephen przeważnie jadał z przyjaciółmi na mieście. Chciałabym teraz opisać lokal, w którym mieszkałam przez osiem lat mojego małżeństwa. Dopóki nie uciekłam. Mieliśmy dwa pokoje i maleńki schowek pod schodami. W pierwszym pokoju była boazeria, piękny dębowy kominek, ładna sztukateria na suficie i duże okno, które wychodziło na Dickon’s Close. Meble pamiętały lepsze czasy, ale były jeszcze w dobrym stanie. Nasza sypialnia była również wyłożona dębową boazerią, a łóżko wsparte na czterech pięknie rzeźbionych kolumienkach i osłonięte z lekka wystrzępionymi zasłonami. W jakiś sposób podobał mi się ten spłowiały przepych. Myślałam wtedy o bohaterkach pani Radcliffe. To miejsce byłoby dla nich odpowiednie. Posunęłam się nawet do tego, że zaczęłam opukiwać boazerię, mając nadzieję znaleźć ukryte schody czy też jakąś skrytkę. Naturalnie, niczego nie znalazłam. Obowiązkiem Jeanie, służącej właścicielki, było sprzątanie naszego mieszkania, ale nie bardzo się do tego przykładała. Codziennie rano zostawiała na podeście pusty kubełek, a ja wylewałam do niego nieczystości. Potem Jeanie zabierała kubełek, aby wylać go do rynsztoka. Kiedy zalegaliśmy z czynszem, natychmiast odbijało się na to obsłudze. Nasze pojemniki na węgiel były puste albo znajdowaliśmy tam małe, wilgotne kawałki, które dawały więcej dymu niż ciepła. Duma powstrzymywała mnie od powiadomienia rodziny o mojej sytuacji. Perswadowałam sobie, że wszystko zmieni się na lepsze, kiedy Stephen dostanie odpowiednią pracę. Nie chciałam się przyznać, że popełniłam okropny błąd. Zachorowałam. Piersi bolały mnie od kaszlu, wysuszona skóra pękała mi z zimna i krwawiła. Nie wiem, co Stephen robił całymi dniami. Wychodził rano, żegnając mnie wesoło. - Cześć, Emmy. Uważaj na siebie i trzymaj się ciepło. Nie daj się tej Starej Pokrace. Po chwili słyszałam, jak zbiegał ze schodów, zaczepiając po drodze Jeanie. Nazywał ją czarnoskórą panienką. Ale Jeanie traktowała jego słowa jak komplement, czego się mogłam domyślać, słysząc jej odpowiedzi. Stephen był zaangażowany w jakiś niezbyt czysty interes, a ja wiedziałam już, że nie należy się o nic dopytywać. Od czasu do czasu dawał mi gwineę i robiłam, co mogłam, aby starczyło nam na przeżycie. To biedne popychadło, Jeanie, okazało się moim zbawieniem. Pewnego ranka zastała mnie pogrążoną we łzach. Tak bardzo bolała mnie popękana skóra. Podeszła do mnie i poklepała po plecach swoją spracowaną ręką. - Nie ma co płakać. Może przynieść pani trochę brandy? - Och, Jeanie - wyjęczałam. - Czy w Edynburgu zawsze jest tak zimno? Chyba już nigdy nie będzie mi ciepło. - Pani MacLaren uważa, że powinni jej państwo coś zapłacić. - Przypomnę o tym mężowi - powiedziałam z ciężkim westchnieniem. - Mężczyźni! - parsknęła Jeanie. - Gdybym ja miała wasze możliwości, lepiej bym sobie radziła. - Tak? A co byś zrobiła, Jeanie? Byłam zdumiona, ponieważ nie przychodziło mi do głowy, że mogłaby żywić jakieś ambicje. - Umiałabym czytać i pisać, a wtedy mogłabym dostać lepszą pracę. Zerwałam się z krzesła, zapomniawszy o bólu. - Nauczę cię czytać i pisać. Potrzebowałam jakiegoś zajęcia. Jedyną rzeczą, jaką robiłam, było cerowanie i przyszywanie guzików, a w dodatku nie umiałam i nie lubiłam cerować. Natomiast z powodzeniem mogłam uczyć czytania i pisania. Naturalnie, źle się do tego zabrałam. Byłam zbyt ambitna, chciałam wprowadzić swoją uczennicę w uroki poezji, ale rycerze i piękne damy nudzili ją. Lubiła za to mrożące krew w żyłach opowieści o morderstwach - im bardziej okrutne, tym lepiej. Zobaczyłam, że jeśli mam ją nauczyć czytać, to przede wszystkim muszę brać pod uwagę jej
7 zainteresowania i cierpliwie posuwać się krok po kroku. Kiedy Jeanie nauczyła się alfabetu, przyniosła zniszczony egzemplarz „Newgate Calendar”, z którego odczytywałyśmy historie potwornych zbrodni i opowiadania o ostatnich chwilach osób skazanych na śmierć. Jeanie łapczywie pochłaniała te opowieści. - To wspaniałe! - wołała. Lepiej czytała, niż pisała, ale po pewnym czasie potrafiła przynajmniej zrobić listę zakupów. Za to teraz mój pojemnik na węgiel był zawsze pełny. Jeanie nauczyła mnie również, jak należy sprzątać. Pod jej kierunkiem zrobiłam też politurę do mebli z oleju lnianego, terpentyny, octu i alkoholu. Zabrałam się do czyszczenia dębowej boazerii i naszego orzechowego łoża. Zajęło mi to długie tygodnie, ale wreszcie miałam zajęcie, nie było mi zimno, a moje samopoczucie poprawiło się. Pierwszy raz w życiu zetknęłam się z ciężką pracą. Pani Chase byłaby ze mnie dumna. Pewnego dnia, w lutym 1807 roku, kiedy skończyłam już osiemnaście lat, poznałam drukarza, pana Irvine’a, który mieszkał na St. Peter’s Pend, niedaleko Cowgate. Wyszłam po zakupy. Ulica była oblodzona, niosłam ciężki koszyk, poślizgnęłam się i straciłam równowagę. Zatrzymałam się, aby złapać oddech, i zaczęłam przyglądać się dziwnemu, staremu domostwu. Była to naprawdę wiekowa budowla, z fasadą wyłożoną drewnem. Każde kolejne piętro wystawało poza obręb niższego. Niewielkie okienka składały się z małych szybek, łączonych ołowiem. Zewnętrzne schody prowadziły do bogato zdobionych drzwi, nad którymi widniał napis: FABER QUISQUE SUAE FORTUNAE. Dowiedziałam się później, że ten łaciński napis oznaczał „Każdy jest kowalem własnego losu”. Jak bardzo ten zwrot odnosi się do mnie, pomyślałam. Usłyszałam odgłos upadku i okrzyk bólu. Jakiś starszy mężczyzna upadł, uderzając głową o słupek do przywiązywania koni. Szybko podbiegłam do niego. Wydawał się oszołomiony i miał już wielkiego guza na głowie. Poranił sobie również ręce na oblodzonym chodniku. - Dojdę do swoich drzwi - powiedział, kiedy pomogłam mu się podnieść. - Ale pan krwawi. Odprowadzę pana do domu - zaprotestowałam, podnosząc jego skórzaną torbę. - To książki! - zawołałam, uradowana. - Tak, jestem drukarzem. To książki religijne, chyba nie zainteresują panienki. - Kocham książki! - wykrzyknęłam, nie mogąc powstrzymać łez. - Kiedy wyszłam za mąż, musiałam zostawić wszystkie swoje książki. - Pani jest mężatką? Taka młoda panienka? - Jestem panią Stephenową Kirkwall. Jestem mężatką od osiemnastu miesięcy. Przeszliśmy przez ulicę i pan Irvine zaczął wchodzić na schody domu, który tak podziwiałam. - Pan tu mieszka! - wykrzyknęłam. - Oglądałam ten dom i usiłowałam zrozumieć napis. - To była własność pana Symsona, drukarza. Teraz jest tu inaczej. Wskazał mi napis nad sklepem na parterze „Sprzedawca ryb” i na pierwszym piętrze „Strzyżenie i golenie”. - Ja mieszkam na ostatnim piętrze - powiedział. - Tam mam swoje maszyny drukarskie. Niech pani do nas zajdzie, pani Kirkwall, żona na pewno będzie chciała pani podziękować. Irvine’owie byli prostymi ludźmi, prowadzącymi spokojne, pracowite życie i bardzo sobie oddanymi. Ich meble były stare, ale widać było, że dobrze się wśród nich czują. Były również pięknie wypoliturowane - teraz się na tym znałam - a dywan i zasłony były misternie pocerowane. Kiedy siedziałam u nich, pijąc herbatę z cieniutkiej porcelanowej filiżanki, poczułam nagle taką tęsknotę za domem, że nie mogłam powstrzymać łez. Przestałam udawać. Moje małżeństwo było katastrofą. Jak mogłam być tak nieostrożna! Zrobiłam rzecz nie do naprawienia. - Och, moje biedactwo! - powiedziała pani Irvine z matczyną troską w głosie. - Przepraszam - wyjąkałam. Gorączkowo szukałam chusteczki. Pani Irvine podała mi swoją, odstawiła na bok filiżankę i pozwoliła mi się swobodnie wypłakać. Zwierzyłam im się ze wszystkiego - mówiłam o niechęci, jaką odczuwała do mnie macocha, o chłodnym traktowaniu mnie przez ojca i o mężu, któremu niezbyt dobrze się układa. Nie mogłam się zdobyć na to, aby powiedzieć im, jak bardzo rozczarowało mnie małżeństwo, o mojej samotności i strachu przed tym, co będzie dalej. - Nie chcę narzekać - powiedziałam, prostując się na krześle i wycierając oczy. - Wiem, że muszę ponosić konsekwencje swojej lekkomyślności. Ale wizyta u państwa przypomniała mi dom. To wyznanie nie do końca było prawdziwe. Nie tęskniłam za chłodnym tradycjonalizmem Tranters Court, ale za miłą atmosferą Ainderby Hall i za Beresfordami. Jestem istotą bez serca, pomyślałam, że od czasu zamążpójścia nie napisałam ani razu do pani Beresford. Z jedynego nieprzyjemnego listu, jaki dostałam od ojca, dowiedziałam się, że zarówno ona, jak i mój chrzestny ojciec byli zgnębieni faktem, że to za ich przyczyną w moim życiu pojawił się Stephen. A ja snułam niemądre mrzonki, że napiszę do nich, kiedy Stephen zdobędzie pozycję w świecie. Wtedy przekonają się, że dokonałam
8 słusznego wyboru. Dom Irvine’ów stał się dla mnie bezpiecznym azylem, dzięki nim potrafiłam zachować psychiczną równowagę. Pan Irvine dał pierwszą próbę mojego pisarstwa do druku. Napisałam dla szkółki niedzielnej opowiadanie o beztroskiej Marjorie, która podarła modlitewnik matki, aby zakręcić papiloty, i omal nie poszła za to do piekła. Naturalnie, ponieważ to była opowieść z morałem, Marjorie musiała odczuć skruchę, pozwoliłam jej jednak mieć trochę przyjemności z niewłaściwego zachowania. Pani Irvine uznała, że jest to wartościowa literatura, i przekonała męża, aby opublikował moją historyjkę wraz z odpowiednimi ilustracjami. Dostałam trzy gwinee, a książeczka dobrze się sprzedawała. Ja zawsze trzymałam stronę Marjorie i często się zastanawiałam, czy moi młodzi czytelnicy nie mieli o niej takiego samego zdania. Pochwaliłam się swoim sukcesem Stephenowi i było to nierozsądne posunięcie. Natychmiast pożyczył ode mnie owe cenne trzy gwinee. - Chciałam zapłacić pani MacLaren - perswadowałam mu. - Zalegamy z czynszem za sześć tygodni. - Emmy, zwrócę ci te pieniądze. - Stephen był zniecierpliwiony. - Nie ma o co robić zamieszania. Kiedy Balquidder dowiedział się o moim sukcesie literackim, dostał ataku śmiechu. - Niech skonam, ożeniłeś się z intelektualistką! Zapędź ją do roboty. Nie żałuj bata. Możesz żyć z jej pisaniny. - Trzy gwinee nie wystarczą na długo - powiedział smętnie Stephen. Uśmiechnął się jednak, zadowolony z aprobaty Balquiddera. - Ona może pisać w tym schowku - powiedział Balquidder. - Możesz ją tam zamykać na klucz, jeśli zajdzie taka potrzeba. Leżał w naszym jedynym fotelu, rozrzucił szeroko nogi, a brzuch wylewał mu się ze spodni. Co chwila opuszczał rękę, aby się podrapać. Na stoliku obok fotela stało ciasto, które pożerał, odgryzając duże kawały. Kiedy się śmiał, z ust wylatywały mu okruszki. Byłam obecna przy tej rozmowie, ale nauczyłam się już, że nie należy się odzywać. Siedziałam więc w milczeniu i nienawidziłam go z głębi serca. Balquidder nie lubił, kiedy kobiety wtrącały się do rozmowy, a ja dobrze pamiętałam, że Stephen jest mu winien owe nieszczęsne pięć tysięcy funtów. Zwykle nie wychodził przed zapadnięciem nocy. Szłam więc wcześnie spać, ponieważ rano czekało mnie sprzątanie. Przeważnie zastawałam przelewający się nocnik i resztki jedzenia na dywanie. Nasz drogocenny węgiel był spalony do ostatniego kawałka. O wykorzystaniu schowka myślałam już od kilku tygodni. Było tam pełno rupieci, których pani MacLaren nie chciała wyrzucić ani usunąć. Kiedy nie było jej w domu, wyniosłyśmy razem z Jeanie wszystko na strych. Wybieliłam ściany, kupiłam używane biurko i dywan i założyłam zamek w drzwiach. Nie chciałam, aby ktokolwiek tam zaglądał, ponieważ postanowiłam zająć się gotyckim romansem, który zaczęłam pisać jeszcze w domu, i zobaczyć, czy uda się go sprzedać. Po chwili wahania pokazałam go pani Irvine. - Moja droga pani Kirkwall - powiedziała, kiedy przyszłam z następną wizytą. - Ta pani książka! Dawno się tak nie uśmiałam. - Śmiała się pani! To miało być śmiertelnie poważnie - zaprotestowałam. Jednak sama też nie mogłam się powstrzymać od śmiechu. Kiedy to pisałam, byłam jeszcze dzieckiem. Teraz doskonale zdawałam sobie sprawę z moich absurdalnych pomysłów. - Jednak coś w tym jest - mówiła, głaszcząc mnie po ręce. - Uważam, że powinna pani jeszcze raz to napisać. Takie rzeczy bardzo dobrze się teraz sprzedają. Pan Irvine nie zajmuje się tego typu literaturą, ale wiem, że zna w Londynie wydawcę, do którego mógłby panią skierować. Wybrałam sobie pseudonim. Przestawiłam litery swojego panieńskiego nazwiska, Emilia Daniels, i wyszedł z tego Daniel Miller. Jego pierwsza książka, wydana przez Robinson & Robinson, Patemoster Row, Londyn, pod tytułem Zamek Apollinari cieszyła się umiarkowanym powodzeniem. Sprzedałam swoje prawa autorskie za pięćdziesiąt gwinei. Te pieniądze całkowicie odmieniły moje życie. Po raz pierwszy poczułam, że do pewnego stopnia panuję nad swoją przyszłością. To honorarium okazało się później niesłychanie przydatne. Kiedy ukazało się drugie wydanie mojej książki, pan Robinson okazał się dżentelmenem i przysłał mi kolejne dwadzieścia pięć gwinei. Za następną książkę. Fatum rodu Ansbach, dostałam sto gwinei. Te pieniądze oraz honoraria za opowiadania dla szkółki niedzielnej pozwalały mi utrzymywać nasz dom na skromnej, ale przyzwoitej stopie. Nie powiedziałam mężowi o Danielu Millerze. Jeśli dziwił go fakt, że dajemy sobie radę, to nic na ten temat nie mówił. Zresztą on traktował pieniądze w myśl powiedzenia „łatwo przyszło, łatwo poszło”. Prawdopodobnie w ogóle się nad tym nie zastanawiał. Pewnego wieczoru, na początku 1808 roku, usłyszałam rozmowę mojego męża i Balquiddera. Miała ona mieć daleko idące konsekwencje. Przyszli razem. Wiedziałam od razu, że będą siedzieć całą noc. Byłam zaziębiona i położyłam się do łóżka. Zostawili drzwi szeroko otwarte i nie zniżyli nawet głosu. - To wszystko przez ten cholerny projekt ustawy na rzecz zniesienia niewolnictwa - mówił Balquidder. - Co ten parlament sobie wyobraża? Kupcy zbankrutują, upadnie handel. Jeśli my przestaniemy handlować niewolnikami,
9 będą to robić Hiszpanie i Portugalczycy. No i, oczywiście, Amerykanie. Słyszałam, jak splunął do kominka. - Zainwestowałeś w to pieniądze? - Naturalnie. Mam dwa statki do przewozu niewolników i, do diabła, potrzebuję pieniędzy. Mam przecież plantację w Demerara. Chcę się przestawić na uprawę trzciny cukrowej, a to wymaga dużych inwestycji. Poza tym potrzebuję czarnuchów do pracy. Nie ma sensu zajmować się ich hodowlą. Żeńskie czarnuchy nie są wystarczająco płodne i trzeba zbyt długo czekać, aby był jakiś pożytek z ich bachorów. Przynajmniej dwanaście lat, a i tak połowa z nich będzie żeńskimi czarnuchami. Mówię ci, Stephen, robi się niedobrze. - Nie można tego jakoś obejść? - Tak - powiedział Balquidder z ustami pełnymi jedzenia. - Wszystko przewidziałem. Teraz rejestruję moje statki w Lizbonie i będę musiał prowadzić handel za pośrednictwem Brazylii, ale to jest cholerne zawracanie głowy. Mogę kupować niewolników w Brazylii, ale trzeba ich przewieźć do Demerara, a oni umierają w czasie podróży albo dostają szkorbutu i do niczego się nie nadają. Do zeszłego roku brałem ich prosto z Afryki Zachodniej. Mogłem wybrać tych, którzy zdrowi dojadą na miejsce, a słabszych sprzedać od razu. - Czy rejestrowanie statków do przewozu niewolników w Lizbonie nie jest sprzeczne z prawem? - Są sposoby, aby obejść prawo - roześmiał się Balquidder. Usiadłam na łóżku, zapominając o swoim zaziębieniu. Balquidder był wmieszany w handel niewolnikami? Uważnie śledziłam projekt ustawy przeciwko niewolnictwu i często dyskutowałam na ten temat z państwem Irvine. Pan Irvine był zagorzałym stronnikiem Stowarzyszenia na rzecz Zniesienia Niewolnictwa. Podejrzewam, że moje uczucia dla Afrykanów, którzy wpadli w ręce handlarzy niewolników, były raczej romantycznej niż humanitarnej natury, ale wszystko się we mnie burzyło na samą myśl o niewolnictwie. Kiedy byłam dzieckiem, mama zabrała mnie w odwiedziny do swojej przyjaciółki, która przyjechała do wód leczniczych w Harrogate. Usługiwał jej czarny chłopiec. Byłam nim zafascynowana. Miał około ośmiu lat, mniej więcej tyle co ja, a jego skóra miała kolor wypolerowanej śliwki. Miał duże, brązowe oczy i najbielszy uśmiech, jaki w życiu widziałam. Jego pani często go pieściła. Nosił zdobione złotem szkarłatne spodnie i taką samą kurtkę oraz złotą czapeczkę. Dopiero po pewnym czasie zauważyłam złotą obrożę, na której było wyryte jego imię, „Caesar”. A poniżej: „ Własność pani Wells z Camworthy Park, hrabstwo Somerset”. Byłam potwornie zaszokowana. On widział wyraz mojej twarzy. Przez parę sekund patrzyliśmy na siebie, a potem jednocześnie odwróciliśmy wzrok. Nie spojrzał na mnie do końca naszych odwiedzin. - Tak, kochanie - tłumaczyła mi później matka. - To na pewno jest bardzo smutne, ale nie zapominaj, że on został zabrany z okropnego pogańskiego kraju i jest teraz w pięknym domu pomiędzy chrześcijanami. Rozmowa mojego męża z Balquidderem przypomniała mi Caesara i mój ówczesny ból i gniew. Ale oni zmienili temat. - Potrzebuję tych pieniędzy, Stephen. Napisz do starego Danielsa i wyperswaduj mu, aby przekazał Emilii jej pieniądze. Już przeszło dwa lata jesteście małżeństwem, to chyba dosyć. Nie cierpiałam, kiedy mówił o mnie per Emilia. Nie miał prawa mówić mi po imieniu. Ale on traktował wszystkich w ten sam sposób. Początkowo myślałam, że to jakiś rodzaj demokratycznego radykalizmu, dopóki się nie zorientowałam, że był to wyraz pogardy. Nikt, nawet Stephen, który uważał go za swojego przyjaciela, nie zwracał się do niego per Archie czy też Archibald. Nie chciałam, aby moje pieniądze zostały przeznaczone na statki do przewozu niewolników, ale jak mogłam temu przeciwdziałać? Kilka razy zaczynałam pisać list do ojca, lecz nie mogłam zmusić się do tego, aby choć w części odsłonić przed nim nasze bardziej niż skromne bytowanie. Nie chciałam, by macocha triumfowała. Postanowiłam napisać do mojego ojca chrzestnego i kochanej pani Beresford. Oni zawsze byli dla mnie dobrzy. Opiszę panu Beresford zaangażowanie Balquiddera w handel niewolnikami, a on poradzi ojcu, aby nie oddawał moich pieniędzy. Prawdopodobnie mój ojciec i tak by tego nie zrobił, ale nie mogłam ryzykować. Gdybym wtedy wiedziała, do czego to doprowadzi, jakie nieszczęście sprowadzę na Beresfordów - chociaż nie ze swojej winy - czy napisałabym ten list? Teraz nie ma się już nad czym zastanawiać. Co się stało, to się nie odstanie. Miałam dobre intencje. Balquidder nie będzie kupował statków do przewozu niewolników za moje pieniądze. Napisałam list, a przyjaciel pana Irvine’a podjął się ofrankowania go i wysłania. Zakończyłam list prośbą o przebaczenie: „Teraz rozumiem, jak bardzo byłam bezmyślna i jak mało ceniłam sobie Waszą dobroć. Wiem, że moje postępowanie musiało Warn przysporzyć wiele smutku i szczerze tego żałuję. Kamień spadłby mi z serca, gdybyście napisali do mnie choćby jedną linijkę, że mi wybaczacie”. Pan Irvine zgodził się, aby jego adres posłużył mi jako poste restante. Nie chciałam, aby Stephen dowiedział się o tej korespondencji. Wiedziałam, że Balquidder nękał Stephena w sprawie moich pieniędzy jeszcze wiele razy. - Zrób jej dziecko - usłyszałam kiedyś. - Posłuż się swoim fiutem. Stary Daniels nie odmówi pieniędzy dla wnuka. Ale ja nie urodziłam dziecka. Miałam dwa poronienia, po czym Stephen stracił mną zainteresowanie. Opłakałam
10 moje utracone dzieci. Zawiodłam nawet w tej dziedzinie, która jest najważniejszym obowiązkiem kobiety. Wstawiłam łóżko do mojego małego gabinetu i zwykle tam spałam. Nie wywołało to żadnej dyskusji, więc odczułam ulgę. Nadal uważałam całą tę sprawę za dość obrzydliwą, ale poddawałam się, ponieważ to należało do obowiązków żony. Jednocześnie czułam się oszukana, chociaż sama nie wiedziałam dlaczego. Nie wyobrażałam sobie, jak Angelina, czy też inna moja bohaterka, poradziłaby sobie z prozą małżeńskiego pożycia. Ale im to nie groziło. Zostawiałam je przy ołtarzu, kiedy słońce rzucało złociste promienie przez kolorowe szyby kościoła, i pisałam FINIS. Niebawem zrozumiałam, że Balquidder miał zamiar napisać FINIS pod moim własnym życiem. 2 Czytając ponownie pierwszy rozdział mojej opowieści, zdałam sobie sprawę, że przedstawiłam swoje życie w tak czarnych barwach, że wygląda ono na katastrofę. W pewnym sensie tym było. Zamieniłam wygodny dom i ustaloną w świecie pozycję na nieudane małżeństwo i mieszkanie na brudnej, śmierdzącej ulicy. Stephen nie stronił od hazardu i ostatnia sztuka biżuterii mojej matki znalazła się w lombardzie. Miałam bardzo niewiele pieniędzy i lękałam się o przyszłość. Dwa pierwsze lata mojego małżeństwa były rzeczywiście bardzo trudne. Nie miałam o niczym pojęcia. Uczyłam się jednak. Mogę teraz stwierdzić, że kiedy minęły te dwa trudne lata, przestałam być nieszczęśliwa. Nauczyłam się żyć tak jak ubodzy, oszczędzać i obywać bez wielu rzeczy. Potrafiłam nakłonić pochlebstwami panią MacLaren, aby zaczekała jeszcze jeden tydzień na zapłatę czynszu. Umiałam już rozpalać ogień za pomocą kilku wilgotnych patyków i niewielu kawałków węgla, a także targować się przy ulicznych straganach. Znałam też kilka przekleństw, co w tym sąsiedztwie było nieuniknione. To nowe słownictwo przeważnie pozostawało nie wykorzystane, chociaż okazywało się pomocne, kiedy zaczepiali mnie pijacy na Cant’s Close. Dowiedziałam się też, że niektóre kobiety uczestniczyły w sobotnie wieczory w pląsach, które nazywały „giga” - o czym nigdy przedtem nie słyszałam. Rozmawiały o tym z tak zmysłowym ożywieniem, że często się rumieniłam. Nie wiedziałam, co tracę, ale nie wydało mi się to zbyt zabawne. Chociaż Stephen przynosił mi czasem kilka gwinei, to ja utrzymywałam dom, co dawało mi nieznane przedtem uczucie szacunku dla samej siebie i poważanie ze strony męża. Nauczyłam Jeanie czytać, dzięki czemu dostała pracę w sklepie ze świecami. Fakt, że się do tego przyczyniłam, sprawił mi wielką przyjemność. Potem uczyłam czytać nową służącą, Eppie. Przyjaźń z państwem Irvine dostarczała mi wiele radości. Dzięki panu Irvine miałam pieniądze na bieżące potrzeby, nie mówiąc już o tym, że zaprotegował mnie u pana Robinsona, wydawcy romansów Daniela Millera. Pan Irvine spełniał również funkcję mojego bankiera, ponieważ zarabiane przeze mnie pieniądze należały według prawa do mojego męża. Pan Irvine, który w wielu przypadkach miał bardzo konserwatywne poglądy, był również przewidującym Szkotem, który nie mógł się pogodzić z tym, aby mój mąż trwonił pieniądze, ciężko przeze mnie zarobione, na swoje szaleńcze pomysły. Nie wiem, jak to rozstrzygnął w swoim sumieniu, ale wszystkie czeki wystawione na pannę E. Daniels (w interesach z panem Robinsonem używałam panieńskiego nazwiska) były realizowane bez żadnych zbędnych pytań. Kochana pani Beresford odpisała mi - był to niezwykle miły list. Zabrałam go ze sobą, kiedy uciekłam z Edynburga, i mam go do dziś. Musiała się domyślić, że było mi ciężko, ale taktownie nie poruszała tego tematu. Dostarczyła mi za to dużo wiadomości z rodzinnych stron. Muszę opowiedzieć wam o Beresfordach, ponieważ odgrywają oni ważną rolę w mojej historii. Otrzymałam od nich coś bardzo cennego, czego brakowało mi we własnym domu - poczucie bezpieczeństwa oraz własnej wartości. Pani Beresford czytała moje opowiadania. Krytykowała błędy gramatyczne i składnię, ale również mnie chwaliła. - Twój opis lawiny był niezwykle obrazowy - mówiła. - Okropnie się denerwowałam, czy powóz się nie wywróci. - A po chwili dodawała: - Moja droga, jeśli piszesz o Donnie Elwirze: „Przechodząc obok starej bramy na sztywnych nogach”, to wygląda na to, że brama miała sztywne nogi! Czy mogłabyś to zmienić? Jej krytyka nigdy mnie nie upokarzała, w przeciwieństwie do uwag, które czynił mi ojciec lub macocha. Miałam wielką ochotę wyjawić pani Beresford prawdę o Stephenie - jaka szkoda, że tego nie zrobiłam. Ale ciągle jeszcze snułam niemądre marzenia o tym, jak jej będę przedstawiać swojego męża i jak ona będzie nim oczarowana. Sama siebie oszukiwałam, zarówno w tej, jak również w wielu innych sprawach. Beresfordowie mieli dwóch synów, George’a i Noela. Uważałam ich za dorosłych, ponieważ byli ode mnie dwanaście lat starsi. Pozwolono mi, jako ulubionej chrzestnej córce, zwracać się do nich po imieniu, chociaż było to niezgodne z etykietą. Obaj mieli niebieskie oczy i jasne włosy, ale George był bardziej przystojny. Był bardzo pewny siebie, co jest zwykle cechą pierworodnego syna. Uwielbiałam go, kiedy byłam dzieckiem. Do dziś pamiętam uczucie wściekłości, połączonej z zazdrością, kiedy zaręczył się z Aline Doulaincourt. Podczas rewolucji rodzice Aline uciekli z Francji, ale wrócili „ tam po podpisaniu traktatu w Amiens, w nadziei odzyskania swojej posiadłości. Uznałam ich natychmiast za popleczników Bonapartego i z pogardy dla takiego kupieckiego podejścia do sprawy wydałam niesprawiedliwą opinię - że Aline nie jest warta George’a, zapominając,
11 że to nie ona podjęła tę decyzję. Aline była brunetką, miała ciemne oczy i mimo to, że w Anglii jej rodzina nie miała pieniędzy, wyglądała zawsze elegancko. Noel i George byli w niej nieprzytomnie zakochani. Wiedziałam, że ona woli Noela. Raz zobaczyłam, jak się całowali w odległym zakątku ogrodu. Pamiętam, jaki szok przeżyłam, widząc kobietę i mężczyznę w objęciach. Jego jasna głowa pochylona była nad jej ciemną, a jedną rękę miał zanurzoną w jej włosach. Z trudem przełknęłam ślinę i wycofałam się po cichu. Jeśli ona musi mieć jednego z nich, myślałam, to dobrze, że zdecydowała się na Noela. Po cichu zarezerwowałam George dla siebie. Jednak Aline, podobnie jak jej rodzice, dobrze umiała dbać o swoje interesy. Nie było pewne, czy odzyskają majątek, a George był dziedzicem pokaźnej posiadłości. Postanowiła zostać w Anglii i wyjść za niego za mąż. George i Noel uważali, że jej kaprysy są czarujące. Wydymała usteczka, potrząsała główką, roniła łzy - chociaż bardzo przy tym uważała, aby nie mieć zaczerwienionych oczu - albo wpadała w dziecinną złość, aby tylko postawić na swoim. Nietrudno było ją przejrzeć. - Proszę mi wybaczyć, madame Beresford - mówiła. - Jestem si mechante. Doskonale mówiła po angielsku, ale wiedziała, że osiąga większy efekt, przeplatając go francuskim. Widzę, że znowu popadam w zjadliwy ton. Oczywiście, byłam o nią zazdrosna. Uwielbiałam George’a z całym entuzjazmem zakochanej jedenastolatki i wiedziałam, że Aline mnie nie cierpi. Usłyszałam kiedyś, jak nazwała mnie „workiem kości”, co dopełniło miary goryczy. Noel był zdruzgotany, kiedy Aline poślubiła George’a. Zaczął chodzić na długie, samotne spacery, ale czasem pozwalał, abym mu towarzyszyła. Nie rozmawialiśmy wiele, a ja nie przerywałam jego milczenia. Wtedy po raz pierwszy zrozumiałam, że dorośli też mogą być nieszczęśliwi. - Jesteś kochaną dziewczynką, Emilio. Przykro mi, że nie jestem ciekawym towarzystwem - powiedział kiedyś, całując mnie w policzek. Nawet po ślubie Aline nie przestała bałamucić Noela, dając mu do zrozumienia, że jeszcze nie wszystko stracone. Byłam na tyle niemądra, że postanowiłam powiedzieć, co o tym myślę. - Dlaczego pozwalasz się tak traktować? - spytałam. Zapanowała długa cisza. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. - Przepraszam cię - szepnęłam. - Aline traktuje mnie tak, jak to zwykle robiła - odezwał się wreszcie Noel cichym głosem. - A jak ja na to reaguję, to już jest moja sprawa. - Ona jest bardzo ładna - wyjąkałam. - Ale nie jest dobra. Powinna go wreszcie zostawić w spokoju, pomyślałam. - Jesteś jeszcze bardzo młoda, kochanie - powiedział Noel, głaszcząc mnie po policzku. - A życie nie zawsze jest łatwe. Uśmiechnął się do mnie. Miałam ochotę się rozpłakać. Dwa lata później Noel ożenił się z Margaret Gilbert. Jest gruba i głupia, pomyślałam. Poza tym była w porządku. Pochodziła z dobrej rodziny i posiadała pokaźny posag (w przeciwieństwie do Aline, która nie miała żadnego). Była uprzejma, dobrze wychowana i nie miała własnego zdania. George i Noel byli bohaterami mojego dzieciństwa i uważałam, że żaden z nich nie może być szczęśliwy z żoną, którą sobie wybrał. Sądzę, że chociaż byłam szalenie krótkowzroczna, kiedy chodziło o moje własne życie, w tym wypadku miałam rację. Nie mogłam uwierzyć w miłość Noela do Margaret. Nie można było powiedzieć, aby to małżeństwo zostało zbyt pochopnie zawarte, ponieważ znali się od dawna, ale był w tym jakiś zamysł. Uważałam, że Noel zrobił to, aby uciec od niemożliwej sytuacji w domu. Kobieta, którą kochał, wyszła za mąż za jego brata, jednak nadal nie chciała zostawić go w spokoju. Małżeństwo było dobrym wyjściem z tej sytuacji. Noel miał swój własny, niewielki majątek. Jego żona miała pieniądze. Postąpił więc rozsądnie. Umieścił ją w swoim majątku w Huntingtonshire, wiedząc, że potrafi nim dobrze zarządzać, zapewnił sobie potomka i zaciągnął się do wojska. Trudno go było za to winić. Nie mógł znieść życia z taką miernotą umysłową. Ostatni raz widziałam Noela na chrzcie jego syna Richarda w kaplicy w Ainderby Hall, na krótko przed moją ucieczką z domu. Postarzał się. Miał ściągniętą, pobrużdżoną twarz. Był dla mnie serdeczny, jak zwykle. Przekomarzał się ze mną, pytając, czy piszę trzytomową powieść, aby współzawodniczyć z romansami pani Radcliffe. Rzeczywiście tak było. Ta książka to był późniejszy Zamek Apollinari, który zapoczątkował moją finansową niezależność, dzięki czemu mogłam, po ośmiu latach, uciec od swojego męża. - Żałuję, że wyjeżdżasz za granicę - powiedziałam. Siedziałam przytulona do niego na kanapie. Bardzo lubiłam takie chwile, ponieważ przy nim czułam się bezpieczna. - Muszę jechać - uśmiechnął się Noel. - Jestem młodszym synem. Nie mogę żyć z pieniędzy mojej żony. Ani z nią, pomyślałam w nagłym odruchu buntu. Kiedy odszedł, podniosłam z podłogi guzik, który odpadł mu od marynarki. Zachowałam go do dziś.
12 Czytając list pani Beresford, mogłam się łatwo zorientować, że nie wszystko dobrze im się układało. Aline była bardzo rozrzutna i domyślałam się, że pani Beresford uważa ją za pustą i bezwzględną istotę, chociaż w liście nie wyraziła żadnej bezpośredniej krytyki. George i Aline byli bezdzietni. Życie Noela również nie było szczęśliwe, na co niewątpliwie nie zasługiwał. W jednym z pierwszych listów do mnie pani Beresford donosiła, że Margaret zmarła na skutek komplikacji po urodzeniu martwego dziecka. „Noel jest teraz w Ainderby i doprowadza do porządku sprawy Margaret. Biedny chłopak, tak źle wygląda. Nasz mały, kochany Richard już bardzo dobrze chodzi, a największą radość sprawia mu wdrapywanie się na kolana ojca i podskakiwanie tam do woli. Noel jest zbyt zmęczony, aby się nim cieszyć, ale przypuszczam, że bardziej zbliży się do syna, kiedy Richard będzie starszy”. Ta wiadomość bardzo mnie zmartwiła. Noel zawsze bawił się ze mną, kiedy byłam mała. Pamiętam, jak nosił mnie po sadzie na barana. Był ode mnie starszy o dwanaście lat, a kiedy byłam malutka, też na pewno wchodziłam mu na kolana. Musi się dziać coś bardzo niedobrego, jeśli on nie zwraca uwagi na swojego małego synka. Napisałam do niego, aby wyrazić współczucie z powodu jego żałoby, chociaż Margaret niezbyt mnie interesowała. Ale czy temu egocentrycznemu dziecku, jakim wtedy byłam, w ogóle na kimś zależało? Nie miałam żadnych wiadomości od Noela. „On nie chce zostać w domu”, pisała pani Beresford. „Wraca do swojego pułku i wkrótce popłynie do Portugalii, aby dołączyć do armii lorda Wellingtona”. Dopiero po dwóch latach dostałam od Noela krótki list wraz z małą paczuszką. Dziękują Ci za twój miły list z kondolencjami, kochana Emilio. Był mi wielką pociechą, Wiem, że moja matka bardzo sobie ceni Twoje listy. Posyłam Ci mały prezent - pamiętam, jak bardzo lubisz niespodzianki. O sobie nie mam wiele do powiedzenia. Pisze w namiocie, rozstawionym na pełnej kurzu równinie, gdzie rośnie tylko kilka karłowatych dębów korkowych. W namiocie jest pełno much, a mój ordynans zajmuje się zdejmowaniem skóry z zająca, którego mamy mieć na kolacją, i odpędzaniem much. Beznadziejne zajęcie! W paczuszce były dwa piękne hiszpańskie grzebienie, takie, jakie damy w tamtych krajach wpinają we włosy - hebanowe, ozdobione macicą perłową. Nigdy nie wspomniałam Stephenowi o tej wymianie listów, mogłam więc schować grzebienie. W żadnym wypadku nie chciałabym, aby znalazły się w lombardzie. W 1811 roku umarła moja droga pani Beresford, a w krótkim czasie po niej mój chrzestny ojciec. George zawiadomił mnie o tym listownie. Natychmiast do niego napisałam, ale w odpowiedzi dostałam tylko kilka słów od Aline. Bardzo mi brakowało Beresfordów, chociaż nasze kontakty były teraz ograniczone. Chciałam napisać do Noela, ale nie wiedziałam, gdzie go szukać. Czułam się tak, jakby moje poprzednie życie rozpłynęło się we mgle. 15 stycznia 1814 roku miałam skończyć dwadzieścia pięć lat i Stephen stałby się prawnym dysponentem moich pieniędzy. To miała być spora suma. Powiększała się o 400 funtów rocznie od czasu śmierci mojej matki przed szesnastoma laty, oprócz tego były jeszcze odsetki łączne. Chociaż arytmetyka nie była moją mocną stroną, zrozumiałam, że początkowa suma 8000 funtów podwoiła się. Po tym pierwszym, niemiłym liście nie miałam już żadnej wiadomości od ojca, ale byłam pewna, że zostanę przez niego sprawiedliwie potraktowana i że zrobi wszystko, abym otrzymała odpowiedni udział w swoich pieniądzach. Mogłabym liczyć na tradycyjną trzecią część, czyli pięć lub sześć tysięcy funtów. Nie mogłam się jednak pogodzić z myślą, że Balquidder też dostanie moje pieniądze. Jeśli mój mąż nie płacił odsetek od swojego długu przez te wszystkie lata, czego zresztą byłam pewna, może się okazać, że większość mojego majątku przejdzie w posiadanie Balquiddera. Dopiero pewnego zimowego wieczoru w 1813 roku zorientowałam się, że Balquidder miał zakusy na kwotę znacznie większą niż 5000 funtów. Grudzień był mroźny, zapowiadała się ciężka zima. Nawet w ciągu dnia temperatura spadała poniżej zera, z da- chów zwisały sople lodu. Często słyszałam, jak nowa służąca, Eppie, rozbijała lód, żeby móc napompować wody. Stephen i Balquidder siedzieli w naszym saloniku i pili. Stephen był już pijany, mówił bardzo niewyraźnie. Balquidder nie oszczędzał naszego węgla, co chwila dorzucał do kominka. - Wkrótce będziesz bogaty - mówił Balquidder, nie zniżając głosu, chociaż wiedział, że go usłyszę. - Co? - Bogaty. Czy nie zbliżają się dwudzieste piąte urodziny Emilii? - Piętnastego stycznia. - To niedługo. Czy kontaktowałeś się ze starym Danielsem? - Tak. Chce, żeby ona dostała jedną trzecią. Słusznie. Powinna coś mieć. To przecież są jej pieniądze, nie Danielsa. Spadek po matce. Balquidder roześmiał się głośno. Słyszałam, jak krzesło pod nim trzeszczało. - Ona może spaść ze schodów - zasugerował. - I skręcić kark. To się zdarza. Roześmiał się ponownie. Słyszałam, jak wstał i podszedł ciężkim krokiem do kredensu, aby sobie dolać wina. - Nie macie dzieci. Jeśli te pieniądze pochodzą od jej matki, to stary Daniels ich nie dostanie. Ty otrzymasz
13 wszystko. Tam musiało się już uzbierać powyżej szesnastu tysięcy. Stephen najpierw dostał czkawki, a potem roześmiał się pijackim śmiechem. Niewątpliwie potraktował to jak dowcip. Balquidder ponownie zarechotał i zmienił temat rozmowy. Ja się nie śmiałam. Do naszego mieszkania na pierwszym piętrze prowadziły zewnętrzne, kamienne schody. Stopnie były wytarte, spadziste, a teraz w dodatku oblodzone. Drewniane poręcze były niestabilne, a w niektórych miejscach zmurszałe. Jedno popchnięcie i mogłam znaleźć się na ulicznym bruku ze skręconym karkiem. Gdyby to się zdarzyło w nocy, ktoś czekający na dole mógłby łatwo dokończyć dzieła. To nie były żarty. Balquidder pragnął mojej śmierci. Dokładnie mówiąc, chciał, żebym skończyła dwadzieścia pięć lat i dopiero wtedy zeszła z tego świata. Wtedy Stephen dostałby wszystkie pieniądze - wraz z moją trzecią częścią - i niewątpliwie Balquidder szybko by się do nich dobrał. Jeśli moje przewidywania były słuszne, zostało mi pięć tygodni życia. Przypomniałam sobie nagle jeszcze jedno wydarzenie. Było to wiosną, mieliśmy otwarte okno i świeżo upierzony wróbelek usiadł na parapecie. Ćwierkał cicho i machał skrzydełkami, jakby chciał przywołać rodziców. Najwidoczniej po raz pierwszy wyfrunął z gniazda. Miałam nadzieję, że nic złego go nie spotka. Balquidder wszedł do pokoju i zauważył wróbelka. Podszedł do okna, złapał ptaszka i zgniótł go w dłoni. Wydałam okrzyk przerażenia. Włożył jeszcze trzepocącego się ptaszka do kieszeni spodni i roześmiał się głośno. Przez całe popołudnie nie mogłam oderwać wzroku od tej drgającej kieszeni. Kędy stałam ze Stephenem na górze zewnętrznych schodów, odprowadzając Balquiddera do wyjścia, zobaczyłam, jak rzucił wróbelka na bruk. Natychmiast porwał go kot. To wspomnienie wstrząsnęło mną. Nie miałam już najmniejszych wątpliwości, że Balquidder jest niebezpiecznym człowiekiem. Strach był zbyt słabym słowem na określenie mojego stanu ducha. Byłam tak przerażona, że zabrakło mi tchu w piersiach. Mam pięć tygodni życia, myślałam, tylko pięć tygodni. Zaschło mi w gardle tak, że nie mogłam przełknąć śliny. Co mogę zrobić? Gdzie uciec? Nie byłam mile widziana w Tranters Court. Ojciec nie przebaczył mi i z pewnością nie uwierzyłby w moją opowieść. Nie mogłam go za to winić. Gdybym tam pojechała, to sądzę, że poczucie obowiązku nakazałoby mu natychmiastowe odesłanie mnie do męża. Nie mogłam jechać do Beresfordów. Pan i pani Beresford nie żyli, Noel był w Hiszpanii, a nie byłabym pewnie mile widziana w domu George’a i Aline. Pozostał tylko Londyn. Byłam tam tylko raz w życiu, kiedy wraz z matką gościłyśmy w londyńskim domu Beresfordów, w Adelphi. Ale w Londynie był mój wydawca... oraz Tolley. Kiedy byłam małą dziewczynką, zawsze czytałam jej swoje opowiadania o psotnych duszkach, smokach i pięknych księżniczkach. Tolley nie mogła się nadziwić mojej pomysłowości, a ja uważałam ją za swoją przyjaciółkę. To ona pozwoliła mi pożegnać się z mamą. Po śmierci mojej matki ojciec nadal wypłacał jej pobory i Tolley zamieszkała ze swoją siostrą w Somers Town. Ona nigdy by mnie nie zdradziła. Muszę przyznać, że czułam się jak Angelina, uciekająca przed podłym Fra Bartolomeem. Pierś Angeliny falowała w chwilach niepokoju, żałowałam, że jestem pod tym względem tak ubogo przez naturę wyposażona. Doszłam do wniosku, że łatwiej jest znosić nieszczęścia, kiedy jest się pięknym. Angelina kierowała się do zrujnowanego zamku, ja miałam bardziej prozaiczną perspektywę. Zamierzałam zamieszkać z Tolley, dopóki nie znajdę odpowiedniego mieszkania, i utrzymywać się z pisania. Żebym tylko zdołała dotrzeć do Londynu. Najszybszym i najpewniejszym środkiem komunikacji był dyliżans pocztowy. Kosztował dwa razy tyle co zwykły dyliżans pasażerski, ale był o wiele szybszy. Wiózł tylko cztery osoby i nie brał już nikogo po drodze. Miałam jeszcze dwadzieścia funtów z mojej poprzedniej książki oraz nowy manuskrypt, Władczynią Sokolego Gniazda, który miał stanowić wsparcie na przyszłość. Rano, jak to zwykle bywa, doszłam do wniosku, że wyolbrzymiam zagrożenie. Balquidder był wyjątkowo niesympatycznym osobnikiem, ale to nie musiało oznaczać, że planuje morderstwo. Żyjemy przecież w 1813 roku, a nie w średniowieczu. Muszę przestać myśleć, że przebywam na stronicach jednej z moich gotyckich powieści. Stephen wstał późno i dopiero koło południa zaczął się zbierać do wyjścia. Siedziałam w moim gabineciku, kiedy stanął w uchylonych drzwiach. - Wychodzę, Emmy. Nie wiem, kiedy wrócę. Mam dziś spotkanie z Jamiem Kinrossem. Skinęłam tylko głową. - Jeszcze coś. Dziś jest wszystko bardzo oblodzone. Uważaj, nie poślizgnij się na schodach. Zamknął drzwi i po chwili wyszedł z domu. Palce tak mi zesztywniały, że nie mogłam utrzymać pióra. Serce tłukło mi się w piersi ze strachu. Przez te wszystkie lata Stephen nigdy nie ostrzegał mnie przed żadnym zagrożeniem, a było ich wiele podczas ciężkich zim. Dlaczego robił to teraz? Czyżby podejrzewał niebezpieczeństwo? Po raz drugi w życiu zaczęłam planować ucieczkę z domu. Gdy tylko Stephen wyszedł, włożyłam płaszcz, wzięłam torebkę i szybko zeszłam na ulicę. Dowiedziałam się, że dyliżans pocztowy odjeżdża z Edynburga co
14 wieczór, sprzed zajazdu na Grassmarket. Udało mi się dostać miejsce w środku dyliżansu i ten sam wieczór. Potem poszłam na zakupy. Kupiłam chleb, ser, jabłka, małą butelkę brandy na wszelki wypadek i skórzany pojemnik na wodę. Dziwnie się czułam, wyciągając starą walizkę ze świńskiej skóry, tę samą, z którą uciekałam przed laty z domu. Jakże byłam wtedy naiwna! Pamiętam, że wówczas wzięłam ze sobą najładniejszą nocną koszulę, ale zapomniałam o solidnym obuwiu. Tym razem zapakowałam ciepłe rzeczy, mój cenny manuskrypt, pióra i dodatkowe kopie dwóch wydanych już książek - zajmowały dużo miejsca, ale nie mogłam ich zostawić - listy pani Beresford, krótki liścik od Noela i grzebienie. Nie miałam już biżuterii mojej matki. Wzięłam wszystko, co mogło mi być przydatne, oraz to, co mogłoby zdradzić cel mojej podróży. Bardzo mi było trudno napisać cokolwiek do Stephena. O wiele łatwiej było Angelinie wylewać swoje uczucia na papier, zanim uciekła przed Fra Bartolomeem, niż mnie pisać do własnego męża. Co mogłam mu powiedzieć? Próby wyrażenia mojej bojaźni na papierze wyglądały żałośnie, upokarzające było również opisywanie ośmiu nieszczęśliwych lat człowiekowi, który już od dawna o mnie nie dbał. W końcu napisałam tylko, że odchodzę, że w nowym miejscu będę bezpieczna i że czynsz jest zapłacony do końca grudnia. Próbowałam zmusić moje pióro do dopisku „przebacz mi”, ale nie chciało mnie posłuchać. Spakowałam się pospiesznie i ukryłam walizkę w moim małym gabineciku. Popołudnie spędziłam u Irvine’ów. Nie mogłam wyjechać nie podziękowawszy im za ich dobroć. Nie chcąc ich zanadto okłamywać, powiedziałam, że wracam do ojca, ponieważ interesy mojego męża stały się zbyt zagmatwane. Mówiłam również, że pragnę pogodzić się z rodziną. Poinformowałam ich także, że odjeżdżam pojutrze dyliżansem do Yorku, a stamtąd wynajmę sobie powóz. Zmartwili się moim wyjazdem, ale życzyli mi powodzenia. Pani Irvine podarowała mi swoją starą mufkę. - W tych dyliżansach jest okropny przeciąg, moja droga. Proszę wziąć tę mufkę, ja jej nigdy nie używam. Ucałowałam ją, jeszcze raz podziękowałam im za wszystko i wyszłam. Stephenowi nie przyjdzie do głowy, aby ich o mnie pytać, pomyślałam. A gdyby nawet to zrobił, otrzyma mylną informację. A ja już wtedy będę w Londynie, u Tolley. Bałam się, że Stephen może przyjść wcześniej, chociaż wszystko wskazywało na to, że prawdopodobnie wróci dopiero nad ranem. Nie pomyśli nawet o tym, aby sprawdzać, czy jestem w domu. Dyliżans pocztowy odjeżdżał o szóstej i nie czekał na nikogo. Nie wiedziałam, że wyjeżdżam z Edynburga przed najgorszą zimą, jaką ktokolwiek pamiętał. Było zimno. W świetle gazowych latarni widziałam zamarznięte kałuże. Mgła, pomieszana z żółtawym dymem, wisiała nisko nad ziemią. Ulice były opustoszałe. Na podwórzu zajazdu panował gwar. Cztery konie były już zaprzężone, bagaże upychano na dachu dyliżansu. Ja postanowiłam zatrzymać walizkę przy sobie. Szybko ładowano pocztę. Stangret tupał nogami dla rozgrzewki, jego oddech natychmiast zamieniał się w parę. Konwojent sprawdzał bilety. Jego strzelba leżała na tylnym siedzeniu. - Niech pani wejdzie do środka - powiedział, kiedy pokazałam mu bilet. - Jest okropnie zimno, a my zaraz ruszamy. Reszta pasażerów siedziała już w dyliżansie. Był tam korpulentny mężczyzna, który chyba jechał w interesach. Miał czarną skórzaną torbę i okutany był w długi, ciepły płaszcz. Siedział plecami do stangreta. Naprzeciwko niego siedziała nieco spłoszona para - przedstawili się jako pan i pani Stott. Ona była chuda i blada, a jej mąż podenerwowany. Rozmawiali przyciszonym głosem. Korpulentny jegomość wskazał mi miejsce obok siebie i podzielił się ze mną nakryciem na nogi. Wymyśliłam sobie pseudonim - nie na darmo byłam pisarką romansów. Stałam się panią Miller, jadącą na spotkanie z mężem, który właśnie wrócił z półwyspu. Wiedziałam, że kobiety nie podróżują same, a ja nie miałam ze sobą nawet służącej, więc musiałam znaleźć jakieś wyjaśnienie. Niepotrzebnie się o to martwiłam. Nikt nie zwracał na mnie uwagi. Mężatki, szczególnie te z dużymi nosami, są właściwie niewidoczne. Dyliżans wyjechał z podwórza zajazdu i konie ruszyły kłusem. Widziałam przez okno światła zamku, a po chwili zarys Góry Artura na tle wieczornego nieba. Zapowiadała się zimna noc i byłam bardzo zadowolona, że mam futrzaną mufkę pani Irvine. Czy żałowałam tej powtórnej, pospiesznej ucieczki? Czy w świetle poranka nie wydała mi się niedorzeczna? Muszę stwierdzić, że nie. Byłam przekonana, że Balquidder chciał wyrządzić mi krzywdę, chociaż miałam pewność, że Stephen nie brałby w tym udziału. Odczułam ogromną ulgę, jakby pękła otaczająca mnie żelazna obręcz. Większość bohaterek moich powieści była, ma się rozumieć, wtrącana do lochów. Oczywiście, ratował je dzielny bohater. Opisywałam uczucia, jakich doznawały na widok męskiej Postaci, trzymającej migotliwą świecę w jednej ręce, a skrwawioną szablę w drugiej, nie zastanawiając się nad tym, co czuły, dowiadując się, że zostały uwolnione. Nie doceniałam poczucia wolności. To tak, jak ze zbyt ciasnymi bucikami. Kiedy ma się je na nogach, jakoś się to znosi. Ale kiedy się je wreszcie zdejmie, już się ich ponownie nie założy. Jechaliśmy całą noc i następny dzień z szybkością dziesięciu mil na godzinę, równym kłusem, zatrzymując się
15 tylko po to, aby zmienić konie. Ta operacja nie trwała dłużej niż dwie minuty, ale zawsze dawano nam możliwość odejścia na stronę. Były też dwa dłuższe postoje, kiedy można było napić się kawy i coś zjeść. Następnego dnia dotarliśmy do Yorku. To było dziwne uczucie, zatrzymać się na chwilę w tak dobrze znanym mieście i zaraz stamtąd odjechać. Za Yorkiem minęliśmy skręt do Ainderby Hall, a ja czułam, jak serce podchodzi mi do gardła. Myślałam o Noelu i o tym, jak żałośnie wyglądał, kiedy go widziałam po raz ostatni. Wyobrażałam go sobie siedzącego pod dębem korkowym na pełnej kurzu hiszpańskiej równinie i łzy napłynęły mi do oczu. Dyliżans pocztowy pojechał dalej, a ja otarłam łzy. Było przenikliwie zimno. Dyliżans był nieszczelny i mimo futrzanego okrycia, którego użyczył mi korpulentny dżentelmen, miałam zlodowaciałe stopy. Pani Stott jęczała, co irytowało jej męża. Odsunął się od niej i zaczął wyglądać przez okno. Nie było tam wiele do zobaczenia. Pogoda pogorszyła się, napływała mgła ze wschodu. Kilka razy dyliżans musiał stawać, żeby pocztylion mógł znaleźć drogę, ledwo widoczną w świetle dwóch lamp olejowych. Była dziewiąta wieczór, kiedy dotarliśmy do Grantham. Podczas całodziennej podróży w dyliżansie pękło koło, musieliśmy więc zatrzymać się na noc. Miałam dzielić sypialnię z nerwową panią Stott. Byłam tak zmarznięta, że potknęłam się przy wysiadaniu, a panią Stott trzeba było wnieść do zajazdu. Ledwie zdołałam przełknąć potrawkę z jagnięcia, a pani Stott siedziała, jęcząc z cicha. Służąca wskazała nam drogę do pokoju. Zapewniła nas, że ogrzała łóżka, „prasując” je specjalnym naczyniem z gorącymi węglami, i dała każdej z nas ogrzaną cegłę, owiniętą w grubą flanelę. Pomogłyśmy pani Stott wejść na schody. Pan Stott gdzieś zniknął. - Moja kochana pani Miller - powiedziała pani Stott. - Jestem tak zmarznięta, że ledwie mówię. Nie mam pojęcia, jak będę mogła zasnąć. Miałam wciąż lodowate nogi. Ubłagałam służącą, aby przyniosła miskę gorącej wody. Włożyłyśmy do miski nasze zbielałe, pozbawione czucia stopy, masując je tak długo, dopóki się nie i zaróżowiły. Ubrania powiesiłyśmy przy kominku. Pani Stott I’ poprosiła o drugi kubełek węgla. - Nie mogę, proszę pani. Pani Stott dała służącej szylinga. A ja drugiego. - Zobaczę, co się da zrobić - powiedziała z uśmiechem dziewczyna, chowając pieniądze do kieszeni. Po dziesięciu minutach przyniosła cztery kawałki węgla i kilka małych drewienek. - I za to zapłaciłyśmy dwa szylingi - sarkała pani Stott po Wyjściu służącej. - To nam wystarczy na godzinę lub trochę dłużej - powiedziałam, starając się nie myśleć o wydatkach. Nie mogłam zasnąć, zbolała po niewygodnej podróży, a kiedy Wreszcie zapadłam w sen, służąca zaraz mnie zbudziła, a przynajmniej tak mi się wydawało. Powiedziała, że dyliżans odjeżdża za czterdzieści minut i że zaczął padać śnieg. Wyjrzałam przez okno; podwórko zajazdu było już białe. Nie padało zbyt obficie, ale niebo było ołowiane. Daj Boże, żeby nam się nic złego w drodze nie przytrafiło. Było jeszcze ciemno, kiedy zeszłam na dół, ale jakby trochę cieplej. Zastałam naszych towarzyszy podróży w saloniku. Obaj byli w złych humorach. Pogryzły ich pchły. Zmusiłam się do zjedzenia jajek na szynce. Dostaliśmy też świeżo upieczony chleb. Odłamałam kawał bochenka i schowałam do kieszeni, na później. Wzięłam też trochę sera. Zobaczyłam, że pani Stott robi to samo, i uśmiechnęłyśmy się do siebie konspiracyjnie. Podano gorącą kawę, która bardzo mnie rozgrzała. Powiedziano nam, że dotrzemy do Londynu wieczorem, chociaż przy tej pogodzie było to wątpliwe. Musiałabym wtedy zanocować w zajeździe. Z drugiej strony, nie chciałam znaleźć się w Londynie zbyt późno. Według planu mieliśmy tam być wczesnym popołudniem. Byłoby dość czasu, aby odnaleźć Tolley, zanim zrobi się ciemno. Nie miałam przecież możliwości zawiadomienia jej o swoim przyjeździe, więc nie mogła mnie oczekiwać. Będę mieć kłopot, pomyślałam i po raz pierwszy poczułam obawę. Wszystko zależało teraz od Tolley. Może powinnam była najpierw napisać do niej i poczekać na odpowiedź, ale na to było już za późno. Kiedy wyjechaliśmy z miasteczka, konie ruszyły kłusem. Droga obsadzona była żywopłotem z głogu i dzięki śnieżnej pokrywie lepiej widoczna. Pomyślałam o Angelinie w Alpach. Wymyśliłam nowy, wspaniały epizod – moja bohaterka, otulona futrem z norek, wraz ze swoim ukochanym jedzie saniami przy świetle księżyca. Pędzą przez las, chrzęści śnieg, a zwieszające się z drzew sople lśnią jak diamenty. Jednak nie mogłam oprzeć się myśli, że nos Angeliny byłby zaczerwieniony z zimna, a jej ukochany pociągałby nosem jak mój korpulentny towarzysz podróży. To był kolejny, długi dzień naszej podróży. Byliśmy poważnie opóźnieni. Pojawiła się znowu mgła i było już po ósmej, kiedy dotarliśmy do londyńskiego zajazdu „Bull and Mouth”. Był to duży, hałaśliwy zajazd, którego obsługa wykazywała, jakby z urzędu, całkowity brak zainteresowania samotnie podróżującą kobietą. Wzięłam swoją walizkę i poszłam na postój dorożek. Pierwszy dorożkarz nie zrobił na mnie dobrego wrażenia. Wybrałam drugiego, który miał łagodny wyraz twarzy i dość silnego konia. Po tylu latach spędzonych w Edynburgu umiałam się targować, ustaliłam więc z nim rozsądną cenę szylinga i sześciu pensów i podałam adres.
16 Było już późno. Tolley już pewnie poszła spać, jak większość ludzi po zapadnięciu zmroku. W Tranters Court i Ainderby Hall było inaczej. Właścicieli stać było na to, aby paliły się świece, a w kominkach płonął ogień. W Edynburgu, kiedy Stephena nie było w domu, ja też wcześnie chodziłam spać, aby oszczędzić na świecach. Tolley też zapewne tak postępowała. Tolley mieszkała w Somers Town, na Ossulston Street. Dużo tam teraz budowano i drogi były w bardzo złym stanie. Na północ od Woburn Place był jeden wielki plac budowy. Nie było tu już lamp gazowych. Koń szedł ostrożnie, potykając się czasem. W końcu wjechaliśmy znowu na teren zabudowany i znaleźliśmy się na Euston Square. Domy stały tylko po dwóch stronach placu, na szczęście oświetlonego. Wreszcie dorożka zatrzymała się. Wysiadłam przed nieoświetlonym domem, ale niczego innego się nie spodziewałam. Zdziwił mnie jednak fakt, że okno na parterze było zabite deskami. - Chyba pani przyjaciółka wyjechała - powiedział dorożkarz. Na pewno uważał, że stukam zbyt słabo, ponieważ sam podszedł do drzwi i zaczął łomotać kołatką. Ktoś w domu obok otworzył okno na piętrze, wychylił głowę i obrzucił mnie stekiem wyzwisk. Na Cant’s Close słyszałam gorsze przekleństwa. - Szukam panny Tolley - powiedziałam. - Wyjechała. Nie wiem dokąd - powiedział, zatrzaskując okno. Stałam przez chwilę jak sparaliżowana. To niemożliwe, pomyślałam. Przecież dostałam od niej list kilka miesięcy wcześniej. - Przepraszam panią - usłyszałam głos dorożkarza. - Dokąd teraz jedziemy? Nie ma co stać na takim zimnie. Co miałam robić? Spytać go o jakiś przyzwoity pensjonat? Wracać do „Buli nad Mouth”? - Proszę pani, ja chcę już jechać do domu. A pani chyba nie chce tu zostać? - Nie. Wstrząsnęłam się z zimna i wsiadłam z powrotem do dorożki. Zawróciliśmy do Londynu. Następny szyling i sześć pensów, pomyślałam. I około pięciu szylingów za przyzwoity nocleg. Przypomniałam sobie, że Beresfordowie mieli dom w Londynie, w Adelphi, na John Street. Wiedziałam, że o tej porze roku będzie zamknięty, ale na pewno ktoś się nim opiekuje. Beresfordowie nie mieli zwyczaju zmieniania służących. Może tam będzie ktoś, kto mnie jeszcze pamięta, a przynajmniej zna moje panieńskie nazwisko? Ten dom był teraz moją jedyną nadzieją. Zastukałam w sufit. Dorożka zatrzymała się; otworzyłam okno. - Do Adelphi, proszę. John Street. Nie pamiętam numeru, ale myślę, że poznam dom. Pamiętałam kołatkę w kształcie delfina, która ogromnie mi się podobała. Wiedziałam też, że dom znajdował się blisko rzeki. Byłam w nim tylko raz, jeszcze jako dziecko, ale mieszkałyśmy tam z mamą kilka dni, a ja mam dobrą pamięć do miejsc. Adelphi to był nowoczesny kwartał ulic w niezbyt eleganckiej dzielnicy, tuż za Strandem, przy Tamizie i Nabrzeżu Adelphi. Nie wiem, dlaczego mój ojciec chrzestny wybrał tę lokalizację, zamiast kupić dom na modnym West Endzie, mogę tylko przypuszczać, że niezbyt lubił miasto i chciał chociaż móc patrzeć na rzekę. Jechaliśmy bardzo długo. Znad rzeki podniosła się mgła i padał coraz gęściejszy śnieg. Drżałam z zimna, strachu i wyczerpania. Byłam sama w obcym mieście i nie chciałam nawet myśleć o tym, co zrobię, jeśli na John Street nikogo nie będzie. Czułam, że jestem u kresu sił, nie mogłam nawet zebrać myśli. Koń szedł powoli. W gęstej, unoszącej się znad Tamizy mgle majaczyły maszty statków. Na szczęście pamięć mi dopisała. Poleciłam dorożkarzowi, aby jechał w stronę rzeki, i zobaczyłam dom z kołatką w kształcie delfina. Dzięki Bogu, dom był zamieszkany. W suterenie migotała świeca. - Zaczekacie na mnie, prawda? - spytałam dorożkarza. Skinął głową. To było głupie pytanie. Przecież musiał czekać Da zapłatę i niewątpliwie oczekiwał dużego napiwku. Wysiadać z dorożki, potknęłam się tak niefortunnie, że upadłam. Pobrudziłam płaszcz i rękawiczki. Zastukałam do drzwi. Usłyszałam kroki. Dźwięk odsuwanej zasuwy. Pokojówka w białym czepeczku obrzuciła mnie podejrzliwym spojrzeniem. - Słucham panią? Stała za uchylonymi drzwiami. Widziałam, jak patrzy na dorożkę. - Jestem panną... Daniels - wyjąkałam. - Panną Emilią Daniels z Tranters Court. Chrzestną córką pana Beresforda. Chyba mnie pamiętasz? Wydawało mi się, że ją poznaję. Była kiedyś podkuchenną w Ainderby Hall. - Panna Daniels? Patrzyła na mój znoszony, brudny płaszcz i nie otwierała szerzej drzwi. - Na litość boską, wpuść mnie! - zawołałam, ledwie hamując łzy. - Czy pan Beresford jest w domu? - spytałam, wiedząc, że George nie odmówiłby mi schronienia. - Pan George Beresford umarł sześć miesięcy temu. - Umarł? Starałam się zrozumieć sens tej informacji. George nie żyje? Jak to możliwe? Zaczęły mną wstrząsać dreszcze.
17 - Zrzucił go koń. Jego żona jest w Yorkshire. Tutaj jest tylko pułkownik, a on nie przyjmuje gości. - Pułkownik - powtórzyłam zdumiona. - Jaki pułkownik? - Pułkownik Beresford. Nie będzie zadowolony, jeśli o tej porze zakłócę mu spokój - powiedziała i zaczęła zamykać drzwi. Pchnęłam je i wdarłam się do środka. Kręciło mi się w głowie. Dorożkarz wszedł na schodki z moją walizką w ręku. - Trzy szylingi, proszę pani. - Tak, zaraz. Chciałam otworzyć portmonetkę, ale miałam zmarznięte palce i nie mogłam sobie z tym poradzić. Upuściłam ją, a monety rozsypały się po podłodze. Zaczęłam płakać. Za moimi plecami ktoś otworzył drzwi i usłyszałam powolne kroki. - Dobry Boże, Emilio! - rozległ się jakiś głos. Obróciłam się. Zobaczyłam wysoką, szczupłą postać, opierającą się na lasce. Włosy mężczyzny były przetykane siwizną, twarz pobrużdżona. Czy to mógł być Noel? Trudno mi było go poznać. Chciałam coś powiedzieć, ale poczułam tylko, jak krew odpływa mi z twarzy. Upadłam. U jego stóp. Spałam do późnego popołudnia. Nie pamiętałam, jak znalazłam się w łóżku, nie wiedziałam, kto opłacił dorożkarza. Kiedy się obudziłam, zobaczyłam, że jestem w ładnym pokoju, obitym chińską tapetą w kwiaty. Stały tam śliczne bambusowe krzesełka. Ogień płonął na kominku. Po raz pierwszy od wielu dni, a nawet tygodni, było mi ciepło. A od lat nie mieszkałam w takim pokoju. Chciałam ponownie zasnąć, nie mając odwagi stawić czoła rzeczywistości. Śmierć George’a dotknęła mnie boleśnie, ale moje myśli zaprzątał Noel. Nie mogłam uwierzyć, że ten złotowłosy, niebieskooki bohater mojej młodości jest teraz schorowanym, przybitym troskami człowiekiem. Czy Noel będzie chciał odesłać mnie do męża? Jakich argumentów mam użyć, żeby tego nie zrobił? Czy on mi uwierzy? Nadal trudno mi było zebrać myśli. Po tych wszystkich Przejściach nie mogłam się skoncentrować, chociaż w obecnej sytuacji było to konieczne. Rozległo się lekkie stukanie do drzwi i weszła młoda, hoża pokojówka. - Pani Good pyta, czy panienka nie chciałaby czegoś zjeść. - Która godzina? - spytałam. - Już po czwartej, panienko. Spała pani czternaście godzin. - Dobry Boże. Powiedz pani Good, że chętnie napiję się kawy i zjem tosta. Pokojówka dygnęła i wyszła. Już sobie przypomniałam, kim była pani Good. Kiedy widziałam ją ostatni raz, była zwykłą Trypheną Good, podkuchenną. Teraz jest pewnie kucharką, a może nawet zarządza całym domem, mając nowy tytuł „pani”. Muszę po-stępować z nią ostrożnie. Jestem pewna, że gdyby mogła, to poprzedniego wieczoru nie wpuściłaby mnie do domu. Tacę przyniosła mi pani Good we własnej osobie. Zdążyłam już umyć twarz, uczesać się i włożyć szlafrok. Od razu poczułam się lepiej. - Przykro mi, że sprawiłam tyle kłopotu - powiedziałam. Tryphena pociągnęła tylko nosem i niepotrzebnie dołożyła węgli do kominka. - Kolację podajemy o siódmej, panienko - obwieściła. - Pułkownik jest w salonie. Jeśli panienka czegoś będzie potrzebować, to proszę zadzwonić na Hannah. - Dziękuję - powiedziałam potulnie. Najwyraźniej pani Good postanowiła ignorować fakt, że jestem mężatką. Tryphena ponownie pociągnęła nosem i wyszła z pokoju. Noel niewątpliwie poinformował ją, że jestem jego gościem, ale gospodyni nie kryła niezadowolenia. Nie mogłam mieć o to pretensji. Prawdopodobnie odczuła mój lekceważący stosunek do niej, kiedy była zwykłą Trypheną, podkuchenną. Przypuszczam, że zasłużyłam sobie na jej dezaprobatę. Kawa i tost przywróciły mnie do życia. Przyniesiono mi również miskę owoców, jabłek, gruszek i pomarańczy. Zjadłam pomarańczę, co bardzo mnie odświeżyło. Czułam, że rozjaśnia mi się w głowie. Przede wszystkim musiałam zastanowić się nad tym, ile mogę powiedzieć Noelowi. Postanowiłam zdać się na intuicję. Gdyby upierał się przy tym, aby odesłać mnie do Stephena, nie będę protestować. Dowiem się, gdzie podziewa się Tolley. Zaniosę swój manuskrypt do pana Robinsona, z który zdążyłam już nawiązać pewien rodzaj korespondencyjnej przyjaźni. Dobrze zarabiał na Danielu Millerze. Może pomógłby mi znaleźć jakieś odpowiednie mieszkanie, gdybym nie odnalazła Tolley. Dla niego byłam tylko panną Daniels, więc nie będzie mnie potępiał za ucieczkę od męża. Wyjrzałam przez okno. Było już ciemno i mglisto - typowo londyńska ciemnobrunatna mgła. Padał śnieg. W tych warunkach podróż byłaby bardzo trudna. Nie powinnam więc obawiać się pościgu, a co ważniejsze, poczta również nie będzie sprawnie funkcjonować. Gdyby Noel chciał napisać do mojego ojca lub Stephena, list mógłby wcale nie dojść.
18 Zaczęłam się zastanawiać, co mam na siebie włożyć. Miałam ze sobą tylko dwie sukienki. Hannah zabrała jedną do prania, a druga, z brązowej wełny, została przez nią świeżo wyprasowana. Nie oglądałam w niej dobrze, więc włożyłam biały kołnierzyk i białe mankieciki, aby trochę ją rozjaśnić. Nadal miałam podkrążone oczy, ale to był wynik długich lat życia w niepewności, a nie kwitowego zmęczenia. Nie miałam żadnej biżuterii poza obrączką. Już dawno Stephen zaniósł wszystko do lombardu. Byłam jednak wypoczęta, schludnie ubrana i znajdowałam się w bezpiecznym miejscu. Zeszłam do salonu z nowo nabytą pewnością siebie. Noel wstał na mój widok, opierając się ciężko na mahoniowej lasce ze srebrną rączką. Przykuśtykał do mnie i pocałował mnie w policzek. Miał chłodne wargi. Kiedy byłam dzieckiem, zawsze rzucałam mu się na szyję. Teraz nie ośmieliłam się tego zrobić. Byłam dorosła i musiałam stosować się do obowiązujących zasad. Zaproponował mi coś do picia. Usiedliśmy po obu stronach kominka, on z kieliszkiem sherry, ja ze szklanką lemoniady. Przeprosiłam go za mój nagły przyjazd. Złożyłam wyrazy ubolewania z powodu śmierci jego brata. Jeśli nawet Noel zauważył, że głos mi drży, nie dał tego po sobie poznać. W milczeniu patrzył w ogień. Rzucałam mu ukradkowe spojrzenia i chciało mi się płakać. Pamiętałam go sprzed dwunastu, czternastu lat, zanim pojawiła się Aline i rozpoczęły kłopoty. Wtedy Noel był bardzo wesoły, często się śmiał, chętnie grał na pianinie i zabawiał rodziców piosenkami z lat ich młodości. Gdzie się to wszystko podziało? Noel miał teraz trzydzieści siedem lat, ale wyglądał o dziesięć lat starzej. Był pochylony, przedwcześnie postarzały i sprawiał wrażenie nieszczęśliwego. Może przesadzam, pomyślałam. Noel zawsze posądzał mnie o przesadę. „Jesteś w euforii albo w rozpaczy”, żartował ze mnie. Teraz wydawało mi się, że podczas gdy ja nauczyłam się powściągliwości, Noe! poznał cierpienie. Serce mi krwawiło na jego widok. Kiedy miałam trzynaście lat, zawsze potrafiłam go pocieszyć. Byłam jedyną osobą, z którą rozmawiał po śmierci swojego starego spaniela. Naturalnie, nigdy nie rozmawialiśmy o Aline. To była prywatna sprawa Noela. Spojrzał na mnie w momencie, kiedy intensywnie mu się przypatrywałam. Zaczerwieniłam się i odwróciłam głowę. - A więc, Emilio? W jakie kłopoty wpakowałaś się tym razem? - spytał, uśmiechając się z widocznym wysiłkiem. - To długie opowiadanie i nie jestem pewna, czy potrafię dobrze wszystko odtworzyć. - Na ile cię znam, to na pewno będzie „opowiadanie” - zauważył ze śmiechem. - Nie przejechałam stu mil w lodowatym zimnie po to, aby opowiadać ci wymyślone historie - powiedziałam. - Może nie wymyślone, ale upiększone. Przykro mi, Emilio. Mam dość własnych zmartwień. Wysłucham cię, możesz też tu zostać, dopóki nie dojdziesz do siebie, chociaż sytuacja jest dość niezręczna, kiedy jedyną przyzwoitką jest pani Good. Ale prawie należysz do naszej rodziny, poza tym jesteś mężatką, więc musimy się z tym pogodzić. Za jakiś tydzień będziesz jednak musiała wrócić do męża, nawet gdybym sam musiał cię tam zawieźć. Czy dość jasno się wyrażam? - Wystarczająco jasno - powiedziałam, z trudem przełykając ślinę. - A więc? Wiedziałam już, że czekają mnie kłopoty. 3 Było oczywiste, że nie mogłam powiedzieć Noelowi całej prawdy - że Archibald Balquidder chętnie pozbawiłby mnie życia. Mógłby jednak uwierzyć w to, że Stephen przetrwonił wszystkie moje pieniądze i że zrobi to samo z moim spadkiem, kiedy tylko skończę dwadzieścia pięć lat i znajdzie się on pod jego kontrolą. Gdybym przedstawiła swoją ucieczkę jako wynik kłótni małżeńskiej i niepokoju o zabezpieczenie finansowe na przyszłość, wysłuchałby mnie. Mógłby mi nawet służyć pomocą. - Nie wiem nawet, jak zacząć. Jest to bolesna i upokarzająca historia. Nie musisz mi przypominać, że mam skłonność do fantazjowania. Sama dobrze o tym wiem. - Przykro mi. Nie chciałem być dla ciebie niemiły, Emilio, po prostu zaskoczył mnie twój nagły przyjazd. Twój mąż musi odchodzić od zmysłów ze zmartwienia. Nie skomentowałam tego stwierdzenia. - Dobrze wiesz, jaka byłam, Noel. Żyłam w świecie, który sama tworzyłam. Wydawało mi się, że Stephen jest taki sam jak bohaterowie tych wszystkich książek, które czytywałam, i byłam szczęśliwa, że jego wybór padł właśnie na mnie. Przerwałam, ponieważ trudno mi się było przyznać do tego, ze moje małżeństwo okazało się katastrofą, jednak zmusiłam się do dalszych wyznań. - Wiem, że nie jestem piękna, ale uwierzyłam, że on mnie naprawdę kocha. Oczywiście, chodziło mu tylko o pieniądze. Przerwałam znowu i spojrzałam na Noela. Nie zauważyłam na jego twarzy wyrazu „a nie mówiłem”. Uspokojona, ciągnęłam dalej. - Jeśli uważasz, że ja byłam specjalistką od fantastycznych historii, to wiedz, że są niczym w porównaniu z tym,
19 co Stephen potrafił wymyślić na temat swoich perspektyw, bogatej rodziny, pięknego domu... Z trudnością udało mi się przełknąć ślinę. - Mieszkamy w dwóch pokojach na Cant’s Close, w brudnym zaułku na Starym Mieście, gdzie rynsztokiem płyną nieczystości. Stephen nie ma żadnych widoków na przyszłość. Jedyne, co posiada, to zdolność do fantazjowania. Utrzymuje się jakoś na powierzchni, prowadząc różne wątpliwe interesy. Nie chciałam zbyt wiele o nich wiedzieć. - Moja droga Emilio, tak mi przykro. Zawsze podejrzewałem, że on jest łajdakiem. Noel wsunął sobie poduszkę pod plecy i wygodniej ułożył chorą nogę. - Nauczyłam się wielu rzeczy, Noel. Umiem sprzątać, operować ubrania i odnawiać meble. Utrzymuję się też z pisania. Pan Irvine, wydawca z Edynburga, płaci mi trzy gwinee każdą umoralniającą historyjkę dla szkółki niedzielnej. Zauważyłam, że Noel uniósł brwi. - Co za ironia losu! Wymyślam historyjki o niegrzecznych dzieciach, które dopuszczają się tak potwornych zbrodni jak zabawa w klasy w niedzielę, a ja zbawiam je od piekielnego ognia za pomocą mojej, tak bardzo wyszydzanej, wyobraźni. - Nie bądź tak rozgoryczona, Emilio - powiedział Noel, patrząc mi w oczy. - Uważam, że bardzo dzielnie dawałaś sobie radę. Wykazałaś się też dużą pomysłowością! - Staram się nie być rozgoryczona. Wiem, że moja ucieczka z domu była bezmyślnym, egoistycznym czynem, ale nie chciałam nikomu zrobić krzywdy. Chyba już za to wystarczająco zapłaciłam? Przez ostatnie sześć lat, od czasu, kiedy poznałam pana Irvine’a, praktycznie utrzymywałam nas oboje. - A teraz? - Za kilka tygodni kończę dwadzieścia pięć lat. Ojciec w ogóle do mnie nie pisze. Nie wiem, czy będę miała jakieś własne zabezpieczenie finansowe, na czym mi niesłychanie zależy. Wystarczy mi choćby skromny dochód. Jestem już tak zmęczona, Noel. Zmęczona naprawianiem wszystkiego i wiązaniem końca z końcem. Nie mogę przestać pisać. Nie mogę zachorować ani odpocząć choćby na chwilę. Muszę pisać, żeby płacić rachunki. Przyjechałam do Londynu, ponieważ chcę się spotkać z prawnikami ojca i postarać się uzyskać trochę informacji, prosić o jakąś ugodę. Nie chodzi mi o to, że muszę utrzymywać Stephena, ale jestem przerażona faktem, że to życie z dnia na dzień nigdy się nie skończy, że zawsze będzie tak samo jak przez ostatnich osiem lat i... Nie mogłam mówić dalej. Nie potrafiłam powstrzymać się od płaczu. Zapanowała cisza. Słyszałam tylko trzask drewna na kominku i syreny barek na rzece. Wyjęłam chusteczkę, starając się stłumić łkanie. Nie zdawałam sobie w pełni sprawy ze swoich uczuć, dopóki tego nie wypowiedziałam. Dopiero teraz zrozumiałam, że nawet bez Balquiddera moje życie było tak ponure, jak wyrok dożywotniego więzienia. Bez względu na to, co powie Noel, nie wrócę do Stephena. - Ta ucieczka sprawiła twojemu ojcu dużo cierpienia. Cierpienia? Trudno mi było w to uwierzyć. - Ale minęło już osiem lat. Czy teraz nie mógłby mi przebaczyć? - Czy go o to pytałaś? Nie miał od ciebie żadnych wiadomości. - Wstydziłam się. Nie chciałam, aby się dowiedział, jak jest mi ciężko. - Moja matka odczytywała fragmenty twoich listów. Zabawne ciekawostki o twoim życiu w Edynburgu. To były kłamstwa, Emilio. Noel mówił łagodnym tonem, ale zabolało mnie to, że tyle straciłam w jego oczach. - Nawet dziecko nie dałoby się na to nabrać. Jak twój ojciec musiał się czuć, kiedy prosiłaś o przebaczenie moją matkę, a nie jego? Pani Beresford mnie kochała, pomyślałam. Na tym polegała cała różnica. - Posłuchaj - ciągnął Noel. - Ja też wiem, jaką szkodę może wyrządzić kłamstwo. Po śmierci George’a dowiedziałem się, że hipoteka majątku jest bardzo obciążona. W jakiś przedziwny sposób, w trzy lata po śmierci ojca, George doprowadził Ainderby do takiego upadku. Został namówiony, Bóg jeden wie jaką metodą, do kupna plantacji w Demerara, która, oczywiście, pochłania masę pieniędzy. Ktoś poddał mu pomysł na szybkie wzbogacenie się, a on nigdy mi o tym nie wspomniał, chociaż dobrze wiedział, że po nim dziedziczę. W Demerara! Natychmiast pomyślałam o Balquidderze. On też miał plantację w Demerara. - Dlaczego George chciał się szybko wzbogacić? Ainderby to dobry majątek. Wiem, że przynosił zysk czterech tysięcy funtów rocznie. Noel skrzywił się z bólu i ponownie zmienił pozycję swojej chorej nogi. - Chciał spełniać zachcianki swojej żony - powiedział, usiłując się uśmiechnąć. - Aline jest tego warta. Więc nadal jest księżniczką z bajki, pomyślałam. Nie odezwałam się. - Zawsze byłaś do niej uprzedzona, Emilio. - Byłam zazdrosna. Ona była piękna, a ja nie. Nie mogłam wyznać, że uważałam ją za egoistkę i intrygantkę. - Zmieniłaś się - powiedział Noel po chwili. - W końcu minęło już osiem lat. Byłaś małą, zadufaną w sobie
20 dziewczynką. I do tego bardzo arogancką! - dodał, patrząc na mnie uważnie. - Poprawiłaś się - stwierdził z uśmiechem. - Jesteś nadal zbyt chuda i masz podkrążone oczy, ale powiększyła ci się twarz... - Masz na myśli mój nos - przerwałam mu. - Zawsze miałaś kompleksy związane z nosem - roześmiał się Noel. - Mnie się on podoba. Nie byłam przyzwyczajona do komplementów i nie wiedziałam, jak na nie reagować. Zarumieniłam się z zażenowania. W ostatniej chwili powstrzymałam chęć podniesienia dłoni i zakrycia tego nieszczęsnego nosa. Rozległ się dźwięk gongu i Noel sięgnął po swoją laskę. Patrzył z lekkim rozbawieniem na moje zaczerwienione policzki. - Chodźmy coś zjeść - powiedział tylko. - Na pewno jesteś już głodna. Przy stole nie mówiliśmy więcej o moim powrocie do Edynburga ani o kłopotach Noela. On nie potrafiłby rozmawiać przy służbie tak, jakby jej nie było. Spytałam go więc o jego syna, Richarda. - Jest na górze. Zobaczysz się z nim rano. - Jest tutaj! - Tak, ale klimat Londynu mu nie służy. Jest chory i nie opuszcza domu. - Biedny chłopiec. Był niemowlęciem, kiedy go widziałam ostatni raz. Pamiętam tylko, jak płakał podczas chrztu. - Czy lubi się uczyć? - spytałam. - Wydaje mi się, że większość delikatnych dzieci interesuje się nauką. - Nie. Nie cierpi czytać. Jest też opóźniony w nauce. - Gdzie był podczas twojego pobytu w Hiszpanii? - W Ainderby, z George’em i Aline. Ona ma nadzieję, że niedługo uda się jej wrócić do Francji. Jej rodzice odzyskali część swojego majątku, więc ma tam dom. Od śmierci mojej żony to właśnie Aline opiekowała się Richardem. Kiedy Noel wymawiał imię Aline, głos mu łagodniał. Przed laty, kiedy zakochałam się w Stephenie, nie potrafiłam powiedzieć „pan Kirkwall” bez tej szczególnej, wiele mówiącej tonacji. Od tego czasu nauczyłam się rozpoznawać tę modulację głosu. Jeanie z Cant’s Close wymawiała imię Lachiego, chłopca od rzeźnika, takim samym tonem. Noel nigdy by mi się do tego nie przyznał, ale nadal był zakochany w Aline. Nie miałam co do tego żadnych wątpliwości. Biedny chłopiec, pomyślałam o Richardzie. Aline zupełnie nie nadawała się na matkę. - Chciałabym zobaczyć się z twoim synem - powiedziałam. - Może mogłabym pomóc mu w nauce czytania, dopóki tutaj jestem. Przynajmniej po trosze odwdzięczyłabym się za gościnność, jakiej mi udzieliłeś. - Jak chcesz - powiedział Noel, wzruszając ramionami. - Muszę cię ostrzec, że on jest cofnięty w rozwoju. Chyba zorientował się, że taka wypowiedź nie brzmi dobrze w ustach ojca, ponieważ uzupełnił ją po chwili. - Niestety, uważam go za trudne dziecko. Próbowałem, ale... Kiedy znalazłam się wieczorem w swojej sypialni, miałam dużo materiału do rozmyślań. Było oczywiste, że dom, do którego przyjechałam, nie był domem szczęśliwym. Noel nie potrafił porozumieć się ze swoim jedynym dzieckiem. Był w żałobie po śmierci brata, jego majątek miał obciążoną hipotekę, musiał utrzymywać swoją rozrzutną bratową, którą kochał i której nigdy nie będzie mógł poślubić. Kościół na to nie pozwalał. Będzie musiał sprzedać plantację w Demerara albo zacząć czerpać z niej zyski. Miałam nadzieję, że dojdzie do sprzedaży. Nie chciałam, aby Noel zbijał pieniądze na ludzkim nieszczęściu. Widziałam, że chora noga sprawia mu ból. Czy można by coś na to poradzić? Czy to była rana, którą odniósł na wojnie? Nic na ten temat nie mówił, ja też nie pytałam. Gdybym była w lepszych stosunkach z Trypheną Good, mogłabym spytać ją, ale w obecnej sytuacji niczego bym się od niej nie dowiedziała. Kiedy rozmyślałam o kłopotach Noela, spojrzałam na moje własne troski z innej perspektywy. Noel miał rację: nie napisałam prawdy w liście do ojca, ale też nigdy nie przyszło mi do głowy, że mogłabym sprawić mu ból. To wydawało się tak mało prawdopodobne. Może powinnam do niego napisać, wiedziałam jednak, że nie będę mogła się na to zdobyć. List, który otrzymałam od niego po swoim ślubie, wyrażał tak bezwzględne potępienie moich czynów, że nawet teraz nie mogłam o nim myśleć spokojnie. Nie chciałam ryzykować, że otrzymam drugi list pisany w tym samym duchu. Potem zaczęłam myśleć o Stephenie. Gdyby nie Balquidder, moglibyśmy prawdopodobnie osiągnąć porozumienie. Po otrzymaniu przeze mnie należnej mi części spadku moglibyśmy zawrzeć dyskretny układ o separacji. Wiele małżeństw tak robiło. Mój spadek dałby Stephenowi niezły dochód, a ja przeprowadziłabym się do jakiegoś kurortu - naturalnie, w celu podreperowania zdrowia. Nie mogłam jednak zbagatelizować Balquiddera. Nie wiedziałam też, czy powinnam o nim wspominać. Noel okazał się bardziej wyrozumiały, niż się spodziewałam. Czy równie dobrze zniósłby informację o kłopotach związanych z Balquidderem? Nigdy by w to nie uwierzył. Nie wspomniałam mu również o moim londyńskim wydawcy, co nie znaczy, że wstydziłam się swoich gotyckich romansów. Po prostu wolałam nie mówić Noelowi, że mogę zarobić na swoje utrzymanie, szczególnie że wszystkie zarobione przeze mnie pieniądze należały, według prawa, do „jego męża. Gdyby Noel wezwał Stephena, aby mnie stąd brał, to mogłabym znowu uciec, nie lękając się, że Stephen Przejmie pieniądze należne mi od wydawcy.
21 Najbardziej obawiałam się tego, że zamiast Stephena do Londynu przyjedzie Balquidder. Na tę myśl ogarniała mnie panika. Byłam pewna, że Stephen powie Balquidderowi o mojej ucieczce, a on mógłby przekonać Stephena, że sam mnie odnajdzie i przywiezie do Edynburga. W Londynie byłoby mu łatwo pozbyć się mnie. Mógłby też wynająć prywatny powóz i zaaranżować „wypadek” gdzieś pomiędzy Londynem a Edynburgiem - miałby do dyspozycji całe czterysta mil drogi. Zapadłam w niespokojny sen. Poranek był szary i chłodny. O dziewiątej pokojówka przyniosła mi gorącą czekoladę, pyszną bułkę, masło i owoce. Rozpaliła też ogień w kominku. Co za luksus. Usiadłam na łóżku i wzięłam od niej tacę. - Jak masz na imię? - Hannah, panno Emilio. Pani mnie nie pamięta, ale ja wychowałam się w Ainderby. Mój tatuś jest tam drugim ogrodnikiem. Zawsze za nim biegałam po ogrodzie, kiedy byłam mała. Przypomniałam sobie jasnooką małą dziewczynkę w brązowym fartuszku. Zazdrościłam jej, że mogła pomagać swojemu ojcu. Uśmiechnęłam się do niej, a ona odwzajemniła mój uśmiech. Pamiętam, że ją lubiłam. - Oczywiście, że cię pamiętam. Zrywałaś truskawki, kiedy wydawało ci się, że nikt tego nie widzi. Ja też to robiłam. Ten występek nas łączy. - Ale pani nigdy na mnie nie naskarżyła, panienko. - Ani ty na mnie. Hannah, czy ktoś mógłby zanieść mój list na Patemoster Row? Chciałam jak najszybciej zobaczyć się z panem Robinsonem, a do Hannah mogłam mieć zaufanie. - Abel, panienko. Pucybut. - Później go wezwę. Jaki dzień dzisiaj mamy? - Piątek, panno Emilio. Wigilia Bożego Narodzenia. - Dobry Boże, zupełnie o tym zapomniałam. Będę musiała kupić prezent dla Richarda, pomyślałam. - Nie świętujemy tutaj, nie ma nawet dekoracji - powiedziała ze smutkiem Hannah, szykując się do wyjścia. - Tak jest od czasu, jak umarł pan George, a pułkownik jest chory. Wszyscy bardzo martwimy się o pułkownika. - Ja też - powiedziałam. - Ledwie go poznałam, tak się zmienił. Poza tym jest bardzo smutny. Po wyjściu Hannah dokończyłam śniadanie. W rogu pokoju stało biureczko, wyposażone w papier listowy, gęsie pióra i atrament. Usiadłam przy nim i napisałam panu Robinsonowi, że jestem w Londynie, że mam ze sobą manuskrypt nowej książki. Władczyni Sokolego Gniazda, który chętnie mu dostarczę. Czy mógłby się ze mną spotkać przed południem? Szukanie prezentu dla Richarda byłoby dobrą wymówką, gdyby Noel chciał zainteresować się, dokąd idę. Abel przyprowadzi mi dorożkę i najpierw udam się na poszukiwania Tolley, a potem pojadę na Patemoster Row. Pan Robinson może mieć jakąś odpowiednią książkę dla ośmioletniego chłopca. Może dziecinną wersję Podróży Guliwera Jeśli będzie mu trudno czytać samemu, ja mogę mu poczytać. Kiedy zeszłam na dół, aby dać Ablowi mój list, dowiedziałam się, że Noel spędził bardzo niespokojną noc. - Pan Bagnigge jest przy nim - powiedział Abel, biorąc ode mnie list. - Pułkownik nikogo innego nie dopuszcza do siebie, gdy jest chory. Wyglądał na zaniepokojonego, jego chuda buzia nosiła raz zatroskania. Abel, jak przypuszczałam, miał około czternastu lat, ponieważ był troszkę ode mnie niższy, miał jeszcze gładkie policzki i łamiący się głos. Wydawał się zadowolony z okazji wyjścia do miasta. - Chcę, żebyś zaczekał na odpowiedź - powiedziałam i obiecałam mu szylinga za fatygę. Poszłam do salonu, gdzie inna pokojówka, Mary, właśnie kończyła sprzątać. Na mój widok schowała ścierkę od kurzu za plecami. Widać było, że przyszłam nie w porę. - Nie przeszkadzaj sobie - powiedziałam. - Czy panicz Richard już wstał? - On tu nigdy nie przychodzi, panienko - powiedziała Mary, patrząc na mnie niechętnym wzrokiem. Zaczęłam się zastanawiać, czy już ją poinstruowała Tryphena Good, czy jest tylko niezadowolona, że przeszkodziłam jej w pracy. - On siedzi w swoim pokoju z panną Carver - dodała. - Czy to jego guwernantka? - O, nie, panienko. Panicz Richard nie ma guwernantki. Panna Carver opiekuje się nim. On ma nie całkiem dobrze w głowie. Pogrążona w myślach, poszłam na górę. Nie całkiem dobrze w głowie? Noel mówił, że on jest cofnięty w rozwoju. Biedny chłopiec, jeśli to prawda. Ponieważ Noel nie miał nic przeciwko moim odwiedzinom u Richarda, postanowiłam pójść do niego teraz. Pokoje Richarda znajdowały się na trzecim piętrze. Frontowy, z widokiem na ulicę, służył mu jako pokój dzienny, a za nim była sypialnia. Zastukałam do drzwi i weszłam, nie czekając na odpowiedź. Stwierdziłam od razu, że nikt się nie zatroszczył o wystrój tego pokoju. Ściany pokryte były ponurą, brązowo- żółtą tapetą, przy oknie stał duży dębowy stół i kilka krzeseł, a na podłodze leżał wytarty dywan. Prawie pusta
22 półka na książki zajmowała jeden róg pokoju, a przed kominkiem stała stara, brzydka osłona. W stojącym przy kominku fotelu siedziała krępa kobieta z nieporządnie uczesanymi siwymi włosami i spała, chrapiąc głośno. Przy fotelu stała butelka, na moje oko ginu, i zamknięty koszyk robótek. Z hałasem zamknęłam drzwi, a ona natychmiast się zbudziła. - Jestem panią Kirkwall - powiedziałam stanowczym tonem. - Przyszłam w odwiedziny do panicza Richarda. Przez ostatnich osiem lat nauczyłam się, że najważniejsza jest pewność siebie. Panna Carver zakryła usta dłonią, aby powstrzymać czkawkę, i zasłoniła szalem butelkę ginu. - Pułkownik nic mi o tym nie mówił. Uniosłam brwi, jak to robiła moja macocha, kiedy byłam dla niej niegrzeczna. - Rozmawialiśmy o tym wczoraj wieczór - powiedziałam i usiadłam przy stole. Usłyszałam skrzypnięcie drzwi. Z sypialni wychyliła się mała twarzyczka. Biedne dziecko, wygląda dokładnie jak jego matka, pomyślałam. Jego twarz była bez wyrazu; miał piwne, zgaszone oczy. Był chudy, blady i za mały na swój wiek. Podszedł do mnie wolnym krokiem, podał mi rękę i czekał. - Zostanę teraz z paniczem Richardem - powiedziałam. - Zadzwonię, jeśli zajdzie taka potrzeba. Opiekunka Richarda patrzyła na mnie dziwnym wzrokiem. Wreszcie skinęła głową, zebrała swoje rzeczy i wyszła. Rozmowa z Richardem nie była łatwym zadaniem. Nic nie mogło go zainteresować, a sam miał niewiele do powiedzenia. Wydawało się, że został pozbawiony wszelkiej energii. Po dziesięciu minutach, kiedy zastanawiałam się, jaki temat mogłabym jeszcze poruszyć, przypadkowa wzmianka o jego ojcu całkowicie zmieniła sytuację. - Przykro mi, że twój ojciec miał niespokojną noc. - To z powodu rany - powiedział Richard. - Odniósł ranę w zeszłorocznej bitwie pod Vittorią. Jego oczy nagle nabrały blasku. Ożywił się niespodzianie. - Opowiedz mi o tym. Chciałam dowiedzieć się czegoś więcej o ranie Noela, ale Richard przystąpił do opisu bitwy. - To było dwudziestego pierwszego czerwca. Dziwne, bo właśnie tego samego dnia umarł wujek George. Mieliśmy ogromne straty, pięć tysięcy ludzi, chociaż Francuzi stracili osiem tysięcy. - Och, Boże! - powiedziałam, bo Richard wyraźnie oczekiwał jakiegoś komentarza. Richard, z błyszczącymi oczami, mówił szybko dalej. Wyrzucał z siebie nazwy jak Tres Puentes, Zadorra, La Puebla, nazwiska dowódców różnych dywizji i opisywał ich działania. Nic z tego nie rozumiałam, ale dwie sprawy były dla mnie oczywiste: pierwsza, że Richard uwielbia ojca, a druga, że jeśli Richard był cofnięty w rozwoju, to ja byłam chińską cesarzową. Opisywał mi dokładnie bitwę pod Vittorią. W pewnym momencie pobiegł do sypialni i przyniósł pudło ołowianych żołnierzyków, których rozstawił na stole, aby mi dokładnie pokazać, gdzie upadł jego ojciec, kiedy został ranny. - Mój ojciec był w trzeciej dywizji pod wodzą sir Thomasa Pictona - powiedział z dumą Richard. - Został ranny w ataku na Tres Puentes. Dosięgną! go szrapnel. - Co to jest szrapnel? A może kto? Richard zastanawiał się przez chwilę. - To jest dużo kawałków - powiedział wreszcie. - On mógł tam stracić nogę! Nie chciał lekarza. Nie pozwalał się nikomu dotknąć, poza Jemem Bagnigge. - Czy Jem Bagnigge jest jego ordynansem? - Tak. To on opowiedział mi o bitwie. - Więc te kawałki w nodze nadal ojcu dokuczają? Richard skinął głową. - Od czasu do czasu jakiś kawałek wychodzi i to jest bardzo bolesne. Posmutniał nagle. Zobaczyłam, że ma łzy w oczach. - Ale musisz pamiętać, że za każdym razem twój tata ma w nodze o jeden odłamek mniej. - Nie chcę, żeby mój tato umarł - szepnął Richard drżącymi wargami. Biedne dziecko, pomyślałam. W jego życiu było już zbyt wiele katastrof. Jego matka nie żyje, stryj nie żyje, a ojciec jest chory. Gdyby Noel umarł, kto by się nim zaopiekował? - Nie sądzę, żeby twój ojciec miał umrzeć - powiedziałam. - Jestem pewna, że niebezpieczeństwo już minęło. Teraz jest za zimno, aby mógł gimnastykować nogę i ma też dużo innych zmartwień. Kiedy przyjdzie wiosna, na pewno poczuje się lepiej. Nasza rozmowa została przerwana przez pannę Carver i Abla, który wręczył mi list. Dałam mu szylinga. Abel żartobliwie zasalutował Richardowi, który uśmiechnął się nieśmiało i spojrzał z niepokojem na pannę Carver. Boi się jej, pomyślałam z gniewem. Dlaczego? Jak ona go traktuje, kiedy zostają sami? - Mam nadzieję, że będziemy się często widywali, Richardzie - powiedziałam, całując go na pożegnanie. Twarz Richarda przybrała znowu apatyczny wyraz. Wiedziałam, że mi nie uwierzył. Uśmiechnęłam się do niego i
23 wyszłam z pokoju. Usłyszałam przez drzwi, jak panna Carver łaje go za to, że bawił się żołnierzykami na stole. Poszłam do swojego pokoju, aby przeczytać list od pana Robinsona. Pisał, że chętnie się ze mną zobaczy o każdej godzinie, jaka mi odpowiada. Dziś kończą pracę o czwartej po południu, z powodu Wigilii. Teraz było dopiero wpół do jedenastej. Włożyłam ciepłe buty, pelerynę, wzięłam mufkę pani Irvine i wyjęłam z walizki paczkę z moim cennym manuskryptem. Kiedy schodziłam na dół, uprzytomniłam sobie, że powinnam była prosić Abla, aby mi potajemnie sprowadził dorożkę, ale on już gdzieś zniknął. W holu była za to Tryphena Good. Na mój widok uniosła ze zdziwieniem brwi. - Pani wychodzi, panienko? Widziałam, że ma ochotę mnie zatrzymać. - Tak - powiedziałam. - Chcę kupić prezent dla panicza Richarda. Abel może odprowadzić mnie na postój dorożek - dodałam, patrząc na nią twardym wzrokiem. - Zawołam go, panienko - zgodziła się niechętnie. Widziałam, jak z ciekawością patrzyła na moją paczkę. Może sądzi, że ukradłam zastawę stołową, pomyślałam. Postarałam się o to, aby Abel usłyszał, że podaję dorożkarzowi adres sklepu na Leicester Square, ale kiedy tylko znaleźliśmy się za rogiem, zastukałam w dach i kazałam mu jechać na Ossulston Street w Somers Town. Ta wyprawa zakończyła się niepowodzeniem. Nikt z sąsiadów nie potrafił powiedzieć, dokąd wyjechała Tolley. Jedynie w piekarni, gdzie często bywała, uzyskałam informację, że we wrześniu przeprowadziła się razem z siostrą nad morze, ze względu na stan jej zdrowia. Podziękowałam piekarzowi, kupiłam torbę pysznych francuskich bułeczek i wyszłam. Pomyślałam ze wstydem, że zachowałam się jak dziecko. Wydawało mi się, że Tolley rzuci wszystko, aby się mną opiekować. Teraz zobaczyłam, że muszę zająć się sobą sama. Oczywiście, w jakiś sposób robiłam to przez ostatnie osiem lat, ale nawet po tak krótkim pobycie na John Street zrozumiałam, jak niewyobrażalnym szczęściem jest posiadanie bezpiecznego dachu nad głową. - Patemoster Row - powiedziałam, wsiadając do dorożki. Dlaczego te dorożki są takie brudne, pomyślałam, kiedy chciałam się oprzeć się o zatłuszczone poduszki. Słoma na podłodze była wilgotna, a okienko tak zachlapane błotem, że nic nie było przez nie widać. Zamyśliłam się. Tym razem jednak nie bujałam myślami wokół skalistej alpejskiej przełęczy, na której czekali zbójcy, aby porwać moją heroinę, która, oczywiście, miała zostać natychmiast wyzwolona przez głównego bohatera, przebranego za herszta tej bandy złoczyńców. Zastanawiałam się nad swoją obecną sytuacją. Dopiero teraz, kiedy opuściłam Canfs Close, zaczęłam zdawać sobie sprawę z tego, jak bardzo byłam tam samotna i nieszczęśliwa. Nie miałam prawdziwego domu i żadnych nadziei na przyszłość. Była to smutna egzystencja, z dnia na dzień, a do tego bardzo skromna. Wszystkie jasne chwile mojego życia zawdzięczałam wyłącznie sobie samej: przyjaźń państwa Irvine, drobne radości, jakich mi dostarczało uczenie Jeanie i Eppie, a wreszcie moje prawdziwe osiągnięcie - odkrycie sposobu zarabiania na życie. Czy nie nadszedł czas, aby zapomnieć o przewinach młodości? Może przyszła już pora, aby zdając sobie sprawę z popełnionych błędów, przestać wreszcie bić się w piersi i zacząć patrzeć w przyszłość? Ale w jaką przyszłość? Nikomu na mnie nie zależało. Stephen mnie nawet lubił, lecz nie przypuszczam, aby moja obecność, czy też nieobecność, sprawiała mu jakąkolwiek różnicę, poza utratą wygód domowych. Niecałe czterdzieści osiem godzin, które spędziłam na John Street, uświadomiły mi, jak bardzo jestem spragniona serdeczności i posiadania życiowego celu. Chciałam być tam mile widziana. Wydawało się, że Hannah i Abel mogli zostać moimi sojusznikami, w przeciwieństwie do pani Good, panny Carver i Mary. Richard mnie potrzebował. Byłam pewna, że potrafię mu pomóc. A Noel? Jakie uczucia we mnie wzbudzał? Byłam już dorosłą kobietą i patrzyłam na niego innymi oczami. Noel przestał być wyidealizowanym bohaterem mojej młodości. Był człowiekiem niewolnym od ludzkich słabostek. Ciekawa byłam, czy on też widział mnie w innym świetle, czy też nadal patrzył na mnie jak na nadpobudliwe dziecko ze zbyt wybujałą wyobraźnią. Dorożka przejeżdżała teraz przez Ludgate. Za brudnym oknem mignął mi Tempie Bar. Zdjęłam obrączkę i schowałam ją do torebki. Pan Robinson znał mnie jako pannę Daniels, która pisała pod pseudonimem Daniel Miller, więc muszę dla niego pozostać panną Daniels. Korespondując z panem Robinsonem, wyobrażałam go sobie jako starszego biznesmena w czerni - angielski odpowiednik pana Irvine’a. Okazał się mężczyzną w średnim wieku, z długą twarzą, najbardziej krzaczastymi brwiami, jakie kiedykolwiek widziałam, i gęstą, czarną brodą. Jego dłonie były również porośnięte włosami. Muszę ze wstydem przyznać, iż moją pierwszą myślą było, że byłby wspaniałym wilkołakiem. Wydawało mi się, że mój wygląd również wprawił go w zdumienie. Miałam ochotę spytać go, czego oczekiwał, ale w porę ugryzłam się w język. Zaprosił mnie do swojego biura i poczęstował kawą. Wziął manuskrypt i wydał mi pokwitowanie. Przypomniałam sobie o francuskich bułeczkach i otworzyłam torbę, aby go poczęstować, zanim zdałam sobie sprawę z niestosowności takiego zachowania. Nie okazał zdziwienia. Widocznie zdążył się przyzwyczaić do tego, że obce kobiety częstują go ciastkami. - Pyszne - powiedział, przyjmując ode mnie kolejną bułeczkę.
24 Polubiłam go od razu, wraz z jego krzaczastymi brwiami. Udzielił mi informacji na temat moich książek. Zamek Apollinari był jeszcze w sprzedaży. Moja druga książka Fatum lorda Ansbach doczekała się wznowienia. - Miałem właśnie zamiar wysłać pani czek na pięćdziesiąt funtów na adres pana Irvine’a, panno Daniels, ale w tej sytuacji może wolałaby pani od razu dostać pieniądze. - Wolałabym otrzymać gotówkę - powiedziałam. Dlaczego kobiety nie mogą mieć swojego konta w banku? Ta myśl często mnie nawiedzała. - Oczywiście - powiedział. Wezwał swojego pracownika i wydał mu stosowne polecenie. - Czy mógłbym dostać pani adres? Przed upływem tygodnia nie zdołam przeczytać Władczyni Sokolego Gniazda - powiedział, ruszając swoimi krzaczastymi brwiami. - To doskonały tytuł. - Mnie też się podoba - przyznałam. - Nie wiem jeszcze, gdzie zatrzymam się na dłużej. Chciałam zamieszkać z dawną pokojówką matki, ale właśnie wyjechała z Londynu. Zgłoszę się do pana, kiedy będę miała stałe miejsce zamieszkania. Nasza rozmowa zeszła na temat wydawania i drukowania książek. Pan Robinson znał ten fach od podszewki. - Lubię mieć oko na wszystko - zakończył. - Niektórzy drukarze są zwykłymi łobuzami, panno Daniels. - Przestępcami czy drobnymi oszustami? - Widać, że jest pani autorką romansów - roześmiał się. - Czy mam oczekiwać, że w następnej pani książce pojawi się jakiś drukarz bandyta? - Trudno umieścić drukarza w zrujnowanym zamczysku. Poza tym nie wyobrażam sobie, żeby oni mogli być aż takimi łotrami - powiedziałam, uśmiechając się do niego. - Niektórzy z nich są zdolni do wszystkiego. Mówi się, że pan Moxon, właściciel małej drukami w pobliżu Three Cranes Wharf, trudnił się fałszerstwem. - Co podrabiał? Banknoty? - Został aresztowany pod zarzutem fałszowania dokumentów dla właścicieli brytyjskich statków niewolniczych, aby mogli rejestrować je na kontynencie. - To... to okropne - wyjąkałam, a po plecach przebiegł mi zimny dreszcz. - Wypuszczono go z braku dowodów, a może wykupili go bogaci przyjaciele - powiedział, patrząc na mnie uważnie. - O ile wiem, nasz wspólny przyjaciel, pan Irvine, jest członkiem Stowarzyszenia na rzecz Zniesienia Niewolnictwa. - Tak. Ja też do niego należę. - Ja również. - Słyszałam - powiedziałam, zbierając się na odwagę - o panu Balquidderze z Edynburga, który mógłby być wmieszany w te sprawy. - Balquidder? Tak, słyszałem o nim. To bardzo niebezpieczny człowiek, panno Daniels, nie należy wchodzić mu w drogę. Czy pani go zna? - Poznałam go. Wstrząsnął mną dreszcz. Co mogłam dodać? Że on chciałby widzieć mnie martwą? Że jestem mężatką, a mój mąż jest winien Balquidderowi ogromną sumę pieniędzy? Bezpieczniej było zmienić temat rozmowy. Spytałam o książki dla ośmioletniego chłopca. Pan Robinson polecił mi księgarnię na tej samej ulicy oraz sklep, gdzie sprzedawano ołowiane żołnierzyki i inne tego typu zabawki. W tym czasie jego pracownik przyniósł pięćdziesiąt funtów, zapakowanych w bawełniane woreczki. - Ciężkie - powiedziałam, podnosząc jeden z woreczków. - Niech je pani zostawi u mnie, panno Daniels. Kiedy zrobi Pani zakupy, Henry odprowadzi panią do postoju dorożek. - Dziękuję panu. Podaliśmy sobie ręce na pożegnanie. Odczułam ulgę, że Władczyni Sokolego Gniazda jest już u wydawcy. Wiedziałam, że to dobra książka. Pisanie szło mi coraz ej, nabierałam wiary w swoje umiejętności. Nie widziałam powodu, aby ten romans nie przypadł panu Robinsonowi do gustu. W księgami znalazłam dziecinną wersję Przygód Guliwera, ilustrowaną ładnymi drzeworytami. W sklepie z zabawkami kupiłam małą armatkę, która strzelała suchym grochem. Richard powinien być zadowolony. Kiedy wychodziłam ze sklepu z zabawkami, na zegarze katedry Świętego Pawła było dziesięć po pierwszej. Wczesne popołudnie, ale powoli zapadał już zmrok. Niebo było szare, w każdej chwili mógł spaść śnieg. Nie czuło się mrozu, tylko podmuchy lodowatego wiatru. Patemoster Road była zamknięta dla ruchu kołowego, nie musiałam więc uskakiwać przed nadjeżdżającymi powozami i dorożkami. W dolnej części ulicy sklepy były bardziej eleganckie. Zauważyłam kilka magazynów z materiałami i gotowymi ubraniami. Przyszło mi do głowy, że mogłabym kupić coś dla Hannah, na przykład różową wstążkę. Nie mogłam kupić prezentu dla Noela - byłoby to wysoce niewłaściwe. Chętnie podarowałabym mu
25 egzemplarz Zamku Apollinari lub Fatum rodu Ansbach. Zorientowałam się, że zależy mi na jego aprobacie. Nie mogłam jednak ryzykować. Zawsze istniała możliwość, że mógłby powiedzieć Stephenowi o moich książkach. Poza tym pewnie uznałby je za zbyt płoche. Weszłam do sklepu z materiałami i dodatkami krawieckimi, aby kupić różową wstążkę. Zobaczyłam tam belę przecenionego jedwabiu, mieniącego się szarością, bielą i jasną zielenią. Zapragnęłam nagle takiej sukienki. Wiedziałam nawet, jak powinna być uszyta. Mieszkanki Londynu nosiły teraz suknie, których spódnice zszyte były z kilku brytów materiału. Moje stare stroje wyglądały tu okropnie niemodnie. Wreszcie, z poczuciem winy, że wydaję pieniądze na siebie, zamiast zapłacić pani MacLaren (jak widać, nie potrafiłam jeszcze zapomnieć o Edynburgu), kupiłam jedwab na suknię i uszczęśliwiona wróciłam do biura pana Robinsona. Henry odprowadził mnie na postój dorożek i podał paczkę z pięćdziesięcioma funtami tak zapakowaną, aby nie rzucała się w oczy. - Dokąd jedziemy, panienko? - spytał dorożkarz. - Adelphi. John Street. Do domu? Zgadłam samotnie obiad, który Mary podała mi ze źle skrywaną niechęcią. W domu było nienaturalnie cicho. Służba zakończyła już swoje prace i zeszła na dół, do ciepłej kuchni. Zwykłe odgłosy miasta były przytłumione z powodu śniegu - nie słychać było skrzypienia kół ani stukotu końskich kopyt. Zniknęli gdzieś uliczni sprzedawcy. Lód, który utworzył się u brzegów rzeki, unieruchomił małe stateczki, wcześniej nie wyciągnięte na brzeg. Myślałam ze współczuciem o tych biedakach, którzy mieszkali pod arkadami Adelphi. Noel i nieznany mi Jem Bagnigge byli prawdopodobnie w sypialni Noela. W całym domu nikt się nie poruszał. Byłam w dziwnym stanie zawieszenia pomiędzy dwiema Wiązkami. Nie potrafiłam zasiąść do pisania następnej powieści, dopóki nie byłam pewna, że poprzednia została zakwalifikowana do druku. Musi minąć co najmniej tydzień, zanim poznam losy Władczyni Sokolego Gniazda. Nie mając nic innego do roboty, postanowiłam skroić suknię z kupionego rano materiału. W salonie znalazłam pudełko z szyciem, które prawdopodobnie należało kiedyś do pani Beresford. Były tam szpilki, nożyczki, kawałek kredy - wszystko, czego potrzebowałam. Korzystając z tych przyborów do szycia, miałam wrażenie, że pani Beresford patrzy na mnie i pochwala moje zamiary. Odsunęłam krzesła, aby móc rozłożyć materiał na podłodze. Od wielu lat sama szyłam sobie ubrania, co wynikało ze smutnej konieczności. Początkowo starałam się dokładnie odtwarzać je ze wzoru, ale ponieważ miałam dobre oko, wkrótce nauczyłam się szyć bez wykroju. Z chwilą przyjazdu do Londynu zobaczyłam, że moje suknie drastycznie odbiegają od obowiązującej mody. Teraz nosiło się talię wyżej podniesioną, a górę bardziej dopasowaną. Mój nowy indyjski jedwab nadawał się na suknię wieczorową. Noel zawsze przebierał się do kolacji. Wczoraj wieczorem wstyd mi było siadać do stołu w zniszczonej, brązowej sukience. Na kolanach przesuwałam się po podłodze, spinając materiał szpilkami. Trochę ruchu dobrze mi robiło, ponieważ mimo palącego się kominka, w pokoju było chłodno i wiało od okien. Było jednak i tak o wiele cieplej niż na Canfs Close. Tu przynajmniej mogłam swobodnie dokładać węgli do kominka. Czas szybko mijał. Wreszcie przyszła Hannah, żeby zapalić lampy i świece i zasłonić okna. Grube zasłony powstrzymały przeciągi. Wieczorem salon powinien być już dobrze ogrzany. - Och, panno Emilio, jakie to śliczne! - wykrzyknęła, patrząc na mój materiał. - To najdroższa tkanina, jaką kiedykolwiek kupiłam - powiedziałam. - Ale ponieważ obniżono cenę... - Na pewno warta była tych pieniędzy - uspokoiła mnie Hannah. - Ja sama bardzo lubię się targować. - Jak większość kobiet - powiedziałam z uśmiechem. Zachwyt Hannah podniósł mnie na duchu. Po jej wyjściu zaczęłam kroić materiał. Pogrążona w pracy, nie zdawałam sobie sprawy z upływu czasu. Robiłam właśnie zakładki, kiedy ktoś otworzył drzwi. Pomyślałam, że Hannah przyszła zajrzeć do kominka, i nie podniosłam nawet głowy. - Co ty robisz? To był Noel. Wstałam z podłogi i otrzepałam sukienkę, pokrytą jedwabnymi nitkami. - Szyję, jak widzisz. Wyszłam dziś rano, aby kupić Richardowi prezent na gwiazdkę, i zobaczyłam po drodze sklep z materiałami. Mam ze sobą tylko dwie sukienki, moja garderoba wymaga uzupełnień. Więc szyję. - Ale, moja droga Emilio... Noel nie wiedział, co powiedzieć. Wszedł do salonu, opierając się ciężko na lasce i usiadł przy kominku. - Przykro mi, że użyłam do tego celu podłogi w twoim salonie. Ale nie miałam innego wyjścia. - To nie o to chodzi. Schyliłam się i dokładnie pozbierałam kawałki jedwabiu, niektóre już spięte szpilkami, i położyłam je na stojącym w rogu krześle. - Chyba nie masz nic przeciwko temu, że skorzystałam z przyborów do szycia twojej matki? - Skądże znowu. Ale, Emilio, tobie nie wolno tego robić.