Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Hawksley Elizabeth - Koligacje

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Hawksley Elizabeth - Koligacje.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 109 osób, 53 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 93 stron)

1 Elizabeth Hawksley KOLIGACJE 1 Zachodnia sypialnia w Selwood Priory zdradzała cechy świetności splamionej niechlujstwem, co niewątpliwie charakteryzowało jej właściciela. Olbrzymie łoże, na którym spoczywał umierający sir Walter Selwood, zdobiły ciemnoczerwone adamaszkowe zasłony, teraz jednak były one w kilku miejscach rozdarte, a do tego wystrzępione. Rogi łoża zwieńczone były ozdobnymi gałkami, ale tylko jedna noga trzymała się prosto, pozostałe zaś chyliły się pod najdziwniejszymi kątami. Niegdyś pyszna kołdra straszyła licznymi łatami i dziurami. Sam sir Walter uzupełniał obraz zdegradowanej wielkości. Jego ciemnopiwne oczy były zapadnięte, wydatny nos jawił się jeszcze większy na tle wychudłej i pooranej bruzdami twarzy, brokatowy szlafrok znaczyły plamy, a przekrzywiona na bakier peruka, mimo że starannie ufryzowana, straszyła brudem. Pokój miał sklepiony strop i dwa groteskowo rzeźbione wsporniki po obu stronach gotyckiego okna. Na ścianach wisiały spłowiałe tapiserie, przedstawiające zgwałcenie Europy. Raz po raz poruszały nimi podmuchy, które ze świstem wpadały do pokoju przez szparę w futrynie i podrywały kurz z podłogi, a boki byka sugestywnie się wtedy marszczyły. Dookoła migotały płomienie kilkunastu świec, odbijających się w niezliczonych lustrach. Żadna z dwóch osób obecnych w sypialni zdawała się nie zauważać jej żałosnego stanu. Walter dlatego, że nigdy go to nie obchodziło, pieniądze zawsze przepijał i wydawał na hazard, a w dobrych czasach również na łajdactwa; natomiast jego córka Dorothea dlatego, że nie znała żadnego innego domu. Miała już trzydzieści lat i w oczach większości ludzi uchodziła za zdeklarowaną starą pannę. Jej praktyczne podejście do spraw majątku i umiejętność gospodarowania w Selwood Priory sprawiły, że z punktu widzenia ojca była wyjątkowo użyteczną osobą. Nic więc dziwnego, że nigdy nawet nie spróbował znaleźć jej męża. Zresztą, powtarzał sobie sir William, kto by taką zechciał? Dorothea była chuda, niemal koścista, miała jasne włosy trudnego do określenia koloru i - nie wiadomo dlaczego - bardzo ciemne oczy. Część ludzi we wsi, którym nie podobał się ten kaprys natury, zwała ją czarownicą. Była ubrana w nietwarzową szarą suknię z wełny, a od przeciągów chroniła się starym szalem, zarzuconym na ramiona. Siedziała teraz, splatając na kolanach długie, delikatne palce, i zadumanym wzrokiem wpatrywała się w ogień. - „Maria” jest naturalnie twoja - powiedział z wysiłkiem sir Walter. Dorothea odziedziczyła po matce siedem tysięcy funtów, które w swoim czasie powinny były zostać bezpiecznie zainwestowane. Niestety, ojciec, jedyny pełnomocnik rozporządzający tym majątkiem, wykorzystał pieniądze, by zamówić w stoczni Megavissey „Marię”, stutonowy okręt wyposażony w dwanaście dział, który umożliwiał mu zwiększenie korzyści czerpanych z przemytu. Tłumaczył sobie, że wszystko jedno, w co włożył te pieniądze, skoro jego córka tak czy owak ma swoje trzysta pięćdziesiąt funtów rocznie. Prawdę mówiąc, okręt kosztował niewiele ponad tysiąc funtów, nie było jednak dokumentów, które wykazywałyby, co stało się z resztą pieniędzy. Bez wątpienia trafiły do kieszeni sir Waltera, by wesprzeć jego potrzeby hazardzisty oraz hodowlę kogutów do walki. Dorothea musiała się z tym pogodzić. Gdyby straż przybrzeżna zatrzymała kiedyś „Marię”, okręt zostałby sprzedany albo zatopiony, a to oznaczałoby całkowite przekreślenie jej spadku. Mogła tylko się modlić, by los ją oszczędził. - Poza tym wszystko dostaje dziedzic, niech go piorun strzeli - dokończył sir Walter. - A co z Fanny i dziećmi? - spytała zatroskana Dorothea. - Fanny ma dwa tysiące, które na nią przepisałem. Fanny Potter była guwernantką Dorothei, ale po śmierci pani Selwood uległa żądaniom chlebodawcy i została jego kochanką. Z tego związku urodziło się dwoje uroczych dzieci i od tej pory cała ta trójka mieszkała - ku zgrozie miejscowego ziemiaństwa - w Selwood Priory razem z Dorothea i jej ojcem. Ale jakie utrzymanie może zapewnić sto funtów rocznie, a na tyle tylko mogła liczyć Fanny. Siedemnastoletni Horace nadal musiał się uczyć, czekało go też wejście w świat dorosłych. Sytuacja trzynastoletniej Sylwii wyglądała jeszcze gorzej. Kto chciałby za żonę pannę z nieprawego łoża, która nie ma posagu, żeby zatuszować tę przykrą wadę? - A dzieci, ojcze? Co z Horace’em i Sylwią? Sir Walter nie odpowiedział. Fanny już dawno przestała go interesować. Pozwalał jej mieszkać w swoim domu tylko dlatego, żeby odpędzić ewentualnych swatów, którzy chcieliby mu znaleźć nową żonę po śmierci matki Dorothei. Obecność Fanny znaczyła bowiem tyle, że żadna dobrze wychowana panna nie mogła złożyć wizyty w Selwood Priory. Sir Waltera ani trochę przy tym nie interesowało, że w ten sposób również córkę z prawego łoża odcina od wszelkich kontaktów z miejscowym ziemiaństwem. Rozmyślając o przyszłości, Dorothea zaczęła skubać chudymi palcami frędzel szala. Dziedzicem był nie znany jej kuzyn, wielebny Veryan Selwood, obecnie wykładający w New College w Oksfordzie. Ojciec

2 spotkał go tylko raz w życiu i wróciwszy potem do domu, prychnął z pogardą: - Świętoszkowaty księżulo, ot co! - Od tej pory nie pozwalał wspominać jego imienia. Dorothea siedziała w milczeniu. Ojciec mógł dawno ożenić się z Fanny, żeby Horace zyskał wszelkie synowskie prawa, ale tego nie chciał. Milczenie córki irytowało umierającego człowieka nie mniej, niż zirytowałaby go jakakolwiek jej uwaga. - Miałbym się ożenić z nieczystą kobietą? Ja, Selwood? - Była czysta, dopóki cię nie poznała - zwróciła mu uwagę Dorothea. - Była gotowa jak dojrzała śliwka. Dorothea przygryzła wargę. Jaką szansę miała biedna Fanny, guwernantka z pensją trzydziestu funtów rocznie, przy chlebodawcy, którego roczny dochód wynosił dwa tysiące funtów? Z moralnego punktu widzenia ich związek, rzecz jasna, był naganny. Ale Fanny widziała w nim jedyną szansę ucieczki przed ponurą przyszłością i nędzą na starość - któż mógłby mieć jej to za złe? Raz Dorothea ośmieliła się powiedzieć coś podobnego pani Gunthorpe z Quilquin House i wprawiła ją tym w święte oburzenie. - Panna Potter powinna była wyjechać natychmiast, gdy tylko się zorientowała, że jej cnota jest w niebezpieczeństwie - oświadczyła dobitnie sąsiadka. - Bez wątpienia zrobiłabym wszystko co w mojej mocy, żeby znaleźć jej posadę w prawdziwie chrześcijańskim domu. Dorothea wydawała się sceptyczna wobec tego twierdzenia. - Jestem wstrząśnięta, Dorotheo - ciągnęła - że zapominasz się do tego stopnia, by pobłażać ciężkiemu uchybieniu cnocie. Pomyśl przynajmniej o własnej pozycji. Co do mnie, nie mogę nawet złożyć wizyty w Selwood Priory, póki ta kobieta jest pod waszym dachem. To straszne! Moja Isabel mogłaby wtedy nie mieć innego wyjścia, jak ją poznać. - Isabel była córką pani Gunthorpe. Dorothei nie interesowała Isabel, która wydawała jej się podobna do matki, pruderyjna i wiecznie ze wszystkiego niezadowolona, nie przejmowała się więc ani trochę brakiem kontaktów z Gunthorpe’ami. Żałowała tylko, że do bojkotu jej domu nie przyłączył się Bram Gunthorpe, brat Isabel. Był rówieśnikiem Dorothei, rozwiązłym i dość bezwzględnym, i zawsze bardzo lubił nocne hulanki z sir Walterem. Podczas jego wizyt Dorothea starała się być poza domem. Ostatnio jednak jej niepokój w związku z Bramem znacznie się nasilił, ten bowiem zainteresował się trzynastoletnią Sylwią, którą w tym wieku reputacja Brama zaczęła niebezpiecznie intrygować. Jedyna korzyść z nieznajomego kuzyna po święceniach, pomyślała Dorothea, jest taka, że z pewnością nie będzie tolerował wizyt Brama. Sir Walter zapadł w drzemkę, a jego córka pozostała na miejscu, wpatrując się w ogień i dalej rozmyślając nad swoją przyszłością. Mogła na pniu sprzedać „Marię”. Było wielu ludzi, kupców w Plymouth i dżentelmenów w okolicznych majątkach, którzy z wielką ochotą weszliby w posiadanie szybkiego i sprawdzonego okrętu. Ale finansowo oznaczałoby to dla niej wielką stratę. Powinna się cieszyć, gdyby uzyskała ze sprzedaży wszystkiego łącznie z osprzętem tysiąc funtów. Byłoby to poważnym ciosem dla tych, których egzystencja zależała od Dorothei. Pieniądze zarabiane dzięki okrętowi stanowiły wszak większą część dochodów okolicznej ludności. Naturalnie, mogła oddać go w dzierżawę. W ten sposób zachowałaby do pewnego stopnia panowanie nad sytuacją i miała pewność, że miejscowi ludzie osiągają jakieś zyski. Ale wiązałoby się to również z ryzykiem. Kapitana Daniela Watsona dobrze znała i ufała mu bezgranicznie. Co by się z nim stało, gdyby wydzierżawiła „Marię”? I co stałoby się z Horace’em oraz Sylwią, skoro było zupełnie jasne, że ojciec odkładał ich problem zbyt długo. Zawsze obiecywał zabezpieczyć dzieci... kiedy zaoszczędzi trochę pieniędzy. Teraz okazało się, że to już nigdy nie nastąpi. I co zostanie jej, Dorothei, gdy ojciec umrze, a majątek odziedziczy nie znany kuzyn? Veryan Selwood był duchownym. Prawdopodobnie nie zechce trzymać w swoim domu Fanny z dziećmi. A ją, jeśli nawet zgodzi się tolerować, to co z tego? Jak będą mijać jej dni? Teraz miała mnóstwo zajęć. Prowadziła sprawy majątku, zarządzała domem i uprawiała zioła w ogródku, który był jej chlubą i źródłem radości. Nowy właściciel w najlepszym razie będzie znosił jej obecność. Przyszłość rysowała się ponuro. Na kratę kominka upadła gałąź jabłoni i wzbiła tuman zielonkawych iskier. Sir Walter gwałtownie się przebudził. - Thea? - Jestem tutaj, ojcze. - Lepiej napisz do tego przeklętego księżula. Chcę go widzieć.

3 Wielebny Veryan Selwood, do którego sir Walter czuł taką niechęć, dopiero co obchodził trzydzieste drugie urodziny. Był wysokim, przygarbionym i bardzo chudym mężczyzną, często bowiem zapominał o posiłkach. Jasne włosy nieporządnie spadały mu na kołnierzyk, a niebieskoszare oczy oglądały świat przez okulary w drucianej oprawie. Tego dnia roku pańskiego 1808 wielebny Veryan Selwood siedział w swym gabinecie pełnym książek, w oksfordzkim New College. Na zewnątrz wiał ostry marcowy wiatr, ale w domu było ciepło i zacisznie. Ogień miło grzał, a w wiadrze było węgla po brzegi. Wystarczyło zadzwonić na służącego, żeby dostać kawy lub herbaty. Można też było zejść do sieni i razem z kolegami wykładowcami zjeść wyborny posiłek, napić się porto, a przy okazji miło i z korzyścią dla umysłu porozmawiać. Krótko mówiąc, Veryan prowadził cnotliwe, przykładne i niespieszne życie, a temu, kto uważałby, że dla młodego człowieka jest to nudne i ograniczające, mógłby powiedzieć tylko, że jemu taki tryb życia odpowiada. Veryan częściowo rozumiał, że w ten sposób ucieka od ponurego dzieciństwa z matką inwalidką i ojcem brutalem. Jego życie i zdrowie umysłu uratowała piastunka, Matty, która dała mu miłość i wsparcie, rozbudziła w nim pasję do nauki, pocieszała go, gdy był chory, i zawsze starała się chronić przed gniewem ojca. Pan Selwood uważał swego jedynego syna za babę, którą należy tęgo ćwiczyć i hartować, jeśli miał kiedykolwiek wyrosnąć na mężczyznę co się zowie. - Nigdy nie będę taki jak mój ojciec, Matty - powiedział Veryan, gdy miał mniej więcej osiem lat. - Nie lubię zabijać. - Panicz Veryan będzie wspaniałym mężczyzną - odparła Matty. - Ma dobre serce i myśli o innych. Nie wiem, czy dżentelmenowi trzeba więcej. - Nigdy otwarcie nie krytykowała chlebodawcy przed jego synem, ale Veryan był zmyślnym chłopcem, miała więc nadzieję, że ją zrozumie. Zarzucił jej ręce na szyję i mocno ją uścisnął. - Ej, ej, baranku - powiedziała Matty. Cmoknęła go w policzek i dodała: - A jak tam czasowniki panicza? Mam go odpytać? To właśnie Matty co tydzień pisała do niego listy, gdy w wieku trzynastu lat został wysłany do Winchester, ale dwa lata później piastunka i jego matka umarły jedna po drugiej w ciągu zaledwie kilku miesięcy. W ostatnim liście Matty napisała: „Niech panicz korzysta ze swego rozumu. To jest dla panicza droga ucieczki”. Następne trzy lata, przez które musiał znosić w czasie świąt agresywną, tępą siłę ojca, były bez wątpienia najstraszniejszym okresem w życiu Veryana. Sam nie wiedział, jak by je przetrwał, gdyby nie pan Marcham, ojciec chrzestny, który często zapraszał go do siebie. Ale radę Matty wziął sobie do serca. Ciężko harował i dzięki temu zdobył stypendium New College w Oksfordzie, zarezerwowane dla wychowanków Winchesteru. Wszystkie wolne od nauki chwile spędzał u Marchamów, a do rodzinnego domu wrócił tylko raz, na pogrzeb ojca. Potem bez większego zdziwienia dowiedział się, że ojciec od lat żył z jego, Veryana, kapitału i że po spłaceniu długów zostanie z tego ledwie kilkaset funtów. Veryan postawił za te pieniądze nagrobek dla Matty - wydawało mu się, że właśnie taki by jej się spodobał - a resztę pieniędzy zostawił w kościele na opiekę nad grobem i wrócił do Oksfordu. Poza stypendium, wynoszącym dwieście funtów rocznie, dysponował jeszcze sześcioma tysiącami funtów kapitału odziedziczonego po matce, prowadził więc życie naukowca odludka, a pieniędzy miał dość, by stać go było na jedyną ekstrawagancję, na jaką sobie pozwalał, czyli książki. Dnie spędzał na tłumaczeniu wierszy z „Greckiej antologii”, które dostosowywał do angielskich reguł metrycznych. Interesowała go przy tym szczególnie nie poetycka siła wersów, lecz raczej możliwość jak najdokładniejszego uchwycenia niuansów starożytnej greki. Ostatnio pracował nad Meleagrem i wcale nie widział sprzeczności w tym, że jako wykładowca college’u i osoba duchowna tłumaczy autora, którego wiersze mają jawnie erotyczny wydźwięk. Komu innemu, być może, czyniono by z tego powodu rubaszne uwagi, ale Veryan cieszył się wyjątkowym statusem. Było absolutnie oczywiste, że w jego przypadku wybór jest podyktowany czysto intelektualnymi poszukiwaniami. Tego popołudnia miał gościa, odwiedził go bowiem Toby Marcham. Był to syn ojca chrzestnego Veryana, a zarazem jeden z niewielu ludzi spoza zamkniętego świata Oksfordu, z którymi utrzymywał kontakty. Toby miał dwadzieścia pięć lat, czyli o siedem mniej niż Veryan, i bardzo towarzyską naturę, lecz mimo tych różnic zawsze znajdowali wspólny język i traktowali się jak bracia; zresztą rodzonych braci nie mieli. - Nie możesz bez końca odgradzać się od świata w taki głupi sposób - mówił Toby. - Zamieszkaj u nas. Papa ci to proponuje za każdym razem, kiedy nas odwiedzasz. - Jestem zajęty. Wkrótce ma się ukazać moja nowa monografia - odparł zniecierpliwiony Veryan. Miał zadziwiająco głęboki, ciepły głos, który nie pasował do ascetycznego oblicza Veryana. Toby lekceważąco machnął ręką na wspomnianą monografię. - A życie? - spytał, spoglądając, co trzeba powiedzieć, z niejakim zadowoleniem na swe odbicie w

4 zmętniałym lustrze wiszącym nad kominkiem. Widok starannie potarganych kasztanowych włosów i roześmianych szarych oczu musiał go zadowolić. - Tu mam takie życie, jakiego chcę. - Ładne mi życie! A wychodzenie poza mury? Poznawanie świata? Kobiety? Do diabła, Veryan, żyjesz jak mnich. To nie jest zdrowe. - Toby miał za sobą liczne amory, które zwykle kończyły się poważnymi kłopotami, o czym Veryan dobrze wiedział. Rozległo się pukanie do drzwi i na progu ukazał się chłopak na posyłki. - List do pana, panie Selwood. Należy się szyling i pięć pensów. Veryan ostrożnie wziął od chłopca list i zaczął szperać po kieszeniach w poszukiwaniu drobnych. Nie znalazł, więc przyjaciel pospieszył mu z pomocą. - Masz. - Toby klepnął dłoń posłańca, kładąc na niej kilka szylingów. Chłopak skłonił głowę, potwierdzając tym przyjęcie zapłaty, i wyszedł. - Nieczęsto dostaję listy. - Veryan z zakłopotaniem przeczesał dłonią włosy i obrócił kopertę w dłoni. - Któż to mógł do mnie napisać? - Nie lubił niespodzianek. Usiadł i sięgnął po nóż do papieru, żeby przerwać pieczęć. Charakter pisma był wprawny i zdecydowany, a smoliście czarny atrament wydawał się złowieszczo natrętny. Szanowny Panie Selwood Mój ojciec, sir Walter Selwood, polecił mi napisać ten list. Jego życzeniem jest, by niezwłocznie przyjechał Pan do Selwood Priory, posiadłości, która, jak pan z pewnością wie, przejdzie na pańską własność po śmierci mego ojca, z pewnością niezbyt już odległej. Musi Pan wsiąść do dyliżansu Królewskiej Poczty Kornwalijskiej, który w Londynie odchodzi z Lad Lane, spod zajazdu Pod Łabędziem o Dwóch Szyjach, i dojechać do Torpoint. Dyliżans z Oksfordu do Southampton przejeżdża przez Whitchurch i tam właśnie powinien Pan się przesiąść do dyliżansu z Londynu. Pan Hooper, który prowadzi zajazd Królewskie Ramiona w Torpoint, dostanie wiadomość, żeby dać panu konia i przewodnika na resztą podróży. Proszą wybaczyć mi tą zwięzłość. Piszą w imieniu ojca, nie własnym. Przepraszam za ewentualne niezręczności. Łączą wyrazy szacunku - D. Selwood Veryan poprawił okulary na nosie i przysunął sobie świecę. Jeszcze raz uważnie przeczytał list, po czym podał go Toby’emu. Ten omiótł kartkę wzrokiem. - Gratulacje, Veryanie! Majątek! Mam nadzieję, że zacny, hm? - Nie mam pojęcia. Toby podniósł głowę. - Chyba żartujesz. Ta D. Selwood najwyraźniej zakłada, że to wiesz. Nawiasem mówiąc, kto to jest D. Selwood? przypuszczam, że kobieta, bo mężczyzna sam odziedziczyłby majątek. - Nie mam pojęcia! - Veryan ukrył twarz w dłoniach. - Słowo ci daję, Toby, że nie wiem. - Wydawał się głęboko zrozpaczony. - Spotkałem sir Waltera raz w życiu, dziesięć lat temu. Odrażający człowiek, jeden z tych hałaśliwych, pijących na umór, grających o wysokie stawki typów. - W bardzo przykry sposób przypominał mu ojca. Veryan poznał kiedyś sir Waltera w tawernie Mitre. Mężczyzna był bardzo pijany, a w pewnej chwili ku konsternacji Veryana, posadził sobie barmankę na kolanach i wsunął rękę pod jej spódnice. Veryan nie pamiętał już głośnych pisków dziewczyny i radosnego rechotu czerwonego na twarzy sir Waltera. Wyszedł wkrótce potem, ścigany pogardliwymi okrzykami krewnego: - Mięczak! Przeklęty księżulo. Jesteś zwykła baba. Nie stanąłby ci, nawet gdyby ci dali gotową kobietę. Veryan nigdy nikomu nie opowiedział o tym epizodzie i zrobił wszystko, żeby wymazać sir Waltera z pamięci. - Ale musiałeś wiedzieć, że jesteś dziedzicem? - Tak... Nie. Sir Walter pewnie powiedział coś takiego, ale całkiem o tym zapomniałem. To był rozpustny, stary kozioł, więc sądziłem, że zadbał o dziedzica. Ja go zawsze obchodziłem mniej więcej tyle samo co on mnie. - Ale majątek, Veryan! Gdzie leży? Ile jest wart? Na pewno coś o tym wiesz. - Nie mam pojęcia. Zdaje się, że w Kornwalii. Ale dokładnie nie wiem. Toby spojrzał na przyjaciela z dobrodusznym zniecierpliwieniem. Obojętność Veryana wobec swojego

5 statusu materialnego była zaiste godna podziwu, ale, zdaniem Toby’ego, trudno to było uznać za objaw zdrowego umysłu. - Naturalnie zamierzasz tam pojechać. Veryan zmarszczył czoło, spoglądając na list. - Nie rozumiem, dlaczego miałbym to zrobić. - Veryanie! To jest życzenie umierającego. - Sir Walter może z powodzeniem umrzeć beze mnie. - Veryan zacisnął usta, przybierając minę, którą Toby znał doskonale. Gdy chciało się go do czegoś nakłonić, bywał uparty jak muł. Przez chwilę Toby rozmyślał. Przypomniał sobie ojca przyjaciela, który bez przerwy do czegoś zmuszał jedynaka albo na niego grzmiał. Jedyną obronę Veryana stanowił cichy bunt. Zdarzało się, że mimo potrząsania, bicia i kopania milczał jak zaklęty. Tym tępym uporem ściągał na siebie następne razy. A jednak się nie poddawał. Nic dziwnego, że biedak wybrał sobie niemal klasztorną egzystencję, pomyślał Toby. - Chyba masz rację - przyznał beztrosko. - Sir Walter jest barbarzyńcą. Jeśli ta panna Selwood napyta sobie biedy, to trudno. Dlaczego miałbyś spełniać jej życzenia? Veryanowi pojaśniała twarz. Nagle uśmiechnął się całkiem nieoczekiwanie szelmowskim uśmieszkiem; choć wokół kącików oczu pojawiły się przy tym zmarszczki, wyglądał młodziej. - Czy wyobrażasz sobie, że twoja nagła zmiana kursu mnie zwiedzie? Uważasz, że powinienem tam jechać, prawda? Toby roześmiał się i rozłożył ręce. - Nic się przed tobą nie ukryje. Ale nie powiem na ten temat ani słowa więcej. - Idź do diabła! Dorothea w milczeniu obchodziła swoje królestwo na poddaszu i sprawdzała, jak wyglądają nasiona pietruszki, które posiała przed kilkoma tygodniami. Tace zajmowały teraz długi stół wsparty na kozłach, stojący pod wychodzącym na południe oknem. Ale nawet w Kornwalii, gdzie klimat był łagodny, nasiona miały prawo jeszcze przez pewien czas pozostać w uśpieniu. Jej królestwo znajdowało się w budynku otaczającym dawną furtę klasztorną, jednym z niewielu pozostałych z czasów sprzed kasaty zakonu, która miała miejsce, gdy przodek sir Waltera z epoki Tudorów położył rękę na majątku. Wcześniej „pożyczył” pieniądze królowi Henrykowi, doskonale wiedząc, że nigdy więcej ich nie zobaczy. Naturalnym biegiem rzeczy został jednak wynagrodzony tym niewielkim majątkiem i ręką dziedziczki, która - według wiedzy Dorothei - niewiele miała w tej sprawie do powiedzenia. Budynek przy furcie przejęła lady Amicia, która - podobnie jak teraz Dorothea - suszyła tu zioła. Dorothea dobrze wiedziała, dlaczego lady Amicia polubiła poddasze kamiennej trzynastowiecznej budowli. Jego duże okna wpuszczały mnóstwo światła. Ściany były pobielone, a belki stropu ozdobiono kiedyś wzorami z zielonych listków i czerwonych kwiatków, po których pozostały jeszcze ślady. W belkach tkwiły haczyki do rozwieszania ziół. Pomieszczenie wypełniał dyskretny, nieco drażniący nozdrza, lecz przyjemny zapach. Dookoła wzdłuż ścian ciągnęły się dębowe półki, na których stały słoiczki z nasionami i suszonymi ziołami, własność Dorothei. W garnuszkach i flakonikach przechowywała napary i maści, jako że pomieszczenie pełniło funkcje użytkowe, a zapotrzebowanie na smarowidła i inne leki Dorothei było duże. Pod północną ścianą, od strony głównego budynku, stała marmurowa półka, a na niej waga z mosiężnymi szalkami, żelazne odważniki, tłuczki oraz moździerze różnych wielkości i deseczki do krojenia; był też kamienny zlew, a pod nim kubeł. Dorothea pracowała machinalnie, myśląc jednocześnie o ziołach i o nieznajomym kuzynie. Wiedziała, że ich pokrewieństwo jest bardzo dalekie. Selwoodowie nie miewali wielu potomków, w każdym razie nie w zalegalizowanych związkach. Sir Walter był jedynym dzieckiem swoich rodziców, które przeżyło, a jego ojciec miał tylko jednego brata. Naturalnie, to wcale nie powstrzymało ich przed harcami z niewieścią częścią miejscowej ludności. Dziadek Dorothei egzekwował nawet coś w rodzaju prawa pierwszej nocy należnego seniorowi. Nic dziwnego, że wielu okolicznych chłopów miało czarne oczy i orle nosy Selwoodów. Jej dłonie skrzętnie pracowały i przenosiły nasiona z tac do płaskich skrzynek z ziemią. Jakim człowiekiem okaże się wielebny Veryan Selwood? Dorothea wyobraziła sobie starego człowieka w spodniach do konnej jazdy, kamaszach oraz kapeluszu z szerokim rondem, typowym dla duchownego. Tylko co wielebny zrobi z Fanny i jej dziećmi? Czy będzie widział potrzebę zapewnienia Horace’owi wykształcenia, zważywszy na jego status dziecka z nieprawego łoża? I co z Sylwią? Czy będzie musiała w swoim czasie zostać guwernantką jak jej matka, pracować od świtu do nocy za mamę trzydzieści funtów rocznie i tak jak matka ulec nieuczciwym zakusom pana domu? Ojciec powinien był wypełnić swoje zobowiązania, pomyślała Dorothea w nagłym przypływie gniewu.

6 Powinien był należycie zabezpieczyć bliskich. Tylko dzięki niej Horace zdobywał jakiekolwiek wykształcenie; był w szkole z internatem w Exeter. Sylwię natomiast uczyła w domu jej matka. Mimo znużenia Dorothea odnosiła się do ojca z wyrozumiałością. Sir Walter był egoistą i despotą, ale nie perfidnym. Jeśli nic nie zakłócało komfortu jego egzystencji, pozwalał córce robić wszystko po swojemu. Zresztą życie stało się znacznie prostsze, gdy Dorothea wkrótce po swych siedemnastych urodzinach przejęła zarządzanie majątkiem. Przynajmniej służba wiedziała, że dostanie godziwą zapłatę. Ale wydatki sir Waltera znacznie przekraczały dochody, a powstającą lukę wypełniały wpływy z przemytu albo wolnego handlu, jak wolał nazywać ten proceder sir Walter. Co powie na to wszystko wielebny Veryan Selwood? Dorothea z bardzo zatroskaną miną wyjrzała przez okno. Widok był wspaniały, nie dalej jak sto metrów od furty widziała bowiem lśniącą w słońcu taflę morza. Z prawej strony była wieś Porthgavern, której dachy, rozrzucone w wielkim nieładzie, kończyły się przy porcie. Omiotła wzrokiem horyzont. Jej okręt, „Maria”, powinien wkrótce nadpłynąć, choć na pewno nie należało ryzykować zbliżania się do brzegu przed zapadnięciem zmroku. W odpowiednim czasie „Maria” powinna rzucić kotwicę w zatoczce położonej niemal dokładnie na przeciwko furty, by marynarze mogli wyładować beczki brandy i dżinu, koronki w nieprzemakalnych płóciennych paczkach oraz tytoń. Przemycane towary dawały duży zysk, niezwykle potrzebny, bo sir Walter lubił hazard i ostatnio był winien trzysta gwinei Bramowi Gunthorpe’owi. Te pieniądze, pomyślała Dorothea ze złością, można by przeznaczyć na zapewnienie biednej Fanny trochę bezpieczniejszej egzystencji. Kątem oka zauważyła ruch. Chłopiec, mniej więcej dziesięcioletni, wspinał się po zboczu. Dorothea oderwała się od pietruszki i zeszła po spiralnych schodach na dół. - Co się stało, Diggory? Chłopiec ściągnął czapkę. - Ojciec kazał pani powiedzieć, że „Maria” będzie dzisiaj wieczorem. Dorothea skinęła głową. - Przekaż mu, że wszystko tak jak zwykle. I niech ktoś pojedzie do Polperro. Nie potrzebujemy kłopotów z tamtej strony. - W Polperro znajdował się urząd celny, a straż celna miała niewielki kuter, którego kapitan z chęcią zatrzymałby „Marię” i przejął jej ładunek. Dorothea uśmiechnęła się do chłopca. - Jesteś głodny? Diggory skinął głową. Zaprowadziła go na swoje poddasze. - Tylko nic nie dotykaj! Masz. - Włożyła dłoń do słoiczka i podała chłopcu dwie słodkie bułeczki jęczmienne. - Dziękuję pani. - Skłonił głowę i wyszedł. Dorothea odprowadziła go wzrokiem. Ojciec Diggory’ego, Abel Watson, był jednym z bękartów sir Waltera. Chłopiec miał ciemne oczy Selwoodów, a jego ciemne włosy sterczały kępkami na wszystkie strony, podobnie jak w swoim czasie u Horace’a. Westchnęła. Bardzo chciała założyć szkołę w Porthgavern, żeby takim dzieciom jak Diggory było łatwiej w życiu, ale ojciec się temu sprzeciwiał. Zamknęła pomieszczenie na poddaszu na klucz i zeszła na dół. Na stajnie w Selwood Priory wykorzystano część dawnego klasztornego krużganku. Budowniczowie epoki Tudorów nie widzieli powodu, dla którego mieliby marnować kamień przedniej jakości. Dlatego też każdy boks wyznaczały dziwacznie rzeźbione kolumny, a nad siodlarnią znajdowała się resztka rozbitego tympanonu. Jeśli wziąć pod uwagę żałosny stan całego domostwa, stajnie były w zadziwiająco dobrym stanie. Było w nich pięć koni i kucyk Sylwii, a ponadto kilka boksów przeznaczono dla cennych skrzydlatych bojowców odmiany złotej i srebrnej, a także jednego z rudym podgardlem, sir Walter był bowiem wielkim entuzjastą walk kogutów i hodował czempiony. Horace, syn Fanny, był akurat w ostatnim boksie ze swą nową trzyletnią klaczą, Beauty. Przyjechał z internatu w Exeter częściowo z powodu przerwy wielkanocnej, a częściowo z powodu choroby ojca. Miał zresztą nadzieję, że już nie wróci do szkoły - potwornego miejsca, gdzie źle karmiono. Chłopcy, naturalnie, szybko zorientowali się, że Horace jest nieślubnym dzieckiem i bezlitośnie z niego drwili. Właśnie wszedł w taką fazę dojrzewania, że wyglądał jak rozciągnięty. Był chudzielcem liczącym metr osiemdziesiąt wzrostu, z ciemnymi włosami Selwoodów i orzechowymi oczami matki. Zaczął siedemnasty rok życia i chciał poznać trochę świata. Jaką korzyść przynoszą mamę wiersze po łacinie albo znajomość imion wszystkich rzymskich cesarzy? Wprawdzie Horace nie miał zbyt refleksyjnej natury, ale nawet on rozumiał, że wkrótce wszystko się zmieni. Ten nieznajomy kuzyn miał odziedziczyć wszystko. Co gorsza, był księdzem! - Horace? - usłyszał głos Dorothei i wystawił głowę z boksu. Dorothea otworzyła niskie dwuskrzydłowe drzwi i weszła do środka. Klacz cicho zarżała, po czym trąciła nozdrzami okolice jej kieszeni, doświadczenie

7 wskazywało bowiem, że można tam czasem znaleźć jabłko. Dorothea uśmiechnęła się, wyciągnęła owoc, jeszcze z zeszłorocznego zbioru, i pogłaskała zwierzę po jedwabistym boku. - Ojciec? - Horace odłożył zgrzebło. Dorothea pokręciła głową. - „Maria”. Abel przysłał wiadomość. Powinna tu być dziś wieczorem. Chłopakowi zaświeciły się oczy. - To dobrze. Ostatnio było tak nudno. - Wiedział, że ojciec jest umierający, i odczuwał z tego powodu tyle żalu, na ile go było stać, ale dla człowieka w jego wieku oznaczało to ciężką próbę. Czekanie nigdy nie było jego mocną stroną. - Lubię, gdy trochę więcej się dzieje. - Tylko nam tego brakuje, żeby za dużo się działo - zmitygowała go Dorothea. - Ojciec nie jest w stanie dopilnować wyładunku, więc nic nie może się ułożyć nie po naszej myśli. - Nie narzekaj, Theo. - Przemyt jest ciężkim przestępstwem, Horace. A przypominam ci, że Bram Gunthorpe jest sędzią pokoju. - Bram nigdy nie doniósłby na nikogo z nas! - Tak myślisz? - spytała z gryzącą ironią Dorothea. Chłopak roześmiał się niepewnie. - Bram sam siedzi po uszy w przemycie, Theo. - Czy nie wydaje ci się, że zechce powiększyć swój udział, kiedy ojciec umrze? Czyżbyś go podejrzewał o rycerskie uczucia w stosunku do wdowy i sierot? Horace przestąpił z nogi na nogę. - To jest nicpoń, nie ma dwóch zdań. Ale gdyby kogoś z nas aresztowano, podniósłby się szum. - Nie myślę o tobie, Horace. Martwię się o takich ludzi jak Abel. Ty prawdopodobnie wykręciłbyś się ostrzeżeniem. Abel skończyłby na szubienicy albo by go wcielono do marynarki. Gdyby kogoś z naszych oddano do dyspozycji sądu w Bodmin, to jak byśmy mu pomogli? Bram mógłby umyć ręce. Nie podoba mi się, że jesteś w to zamieszany, i nigdy mi się nie podobało. Wprawdzie jesteś odważny, ale nie masz zwyczaju pomyśleć, zanim coś zrobisz. - Masz piekielnie ostry język, Theo - powiedział Horace z urazą. - Bo mi potrzebny - odpaliła. Chłopak zrozumiał, że przyrodnia siostra jest poważnie zaniepokojona, więc postanowił dodać jej otuchy. Obiecał, że będzie rozsądny. Żadnych sztuczek z celnikami, żadnej donkiszoterii. Dorothea wydawała się nieufna, ale nie odezwała się więcej ani słowem na ten temat. - Co mam robić, Theo? - Horace jeszcze raz poklepał klacz, po czym otworzył przed siostrą drzwi boksu. - To, co zwykle. Klienci muszą wiedzieć o nadejściu towaru. Trzeba spisać zamówienia. Powinieneś wpaść do pani Pascoe, bo wspominała, że kupiłaby trochę koronki. Aha, i szepnij też słówko Joshowi, jeśli go spotkasz. Podejrzewam, że on już wie, ale lepiej w niczym nie zdawać się na przypadek. - Josh był lokajem i totumfackim sir Waltera. Służył mu, odkąd obaj byli jeszcze w wieku chłopięcym, toteż jeśli Josh nie wiedział czegoś o sprawach swego pana, znaczyło to, że nie warto tego wiedzieć. Horace się skrzywił. - Ale nuda. - Ojciec gra - powiedziała Dorothea, wzruszywszy ramionami. - Jest winien Bramowi trzysta gwinei i trzeba spłacić ten dług. Bóg jeden wie, co zrobiłby jego duchowny kuzyn, gdyby się o tym dowiedział. - No, tak. - Chłopak uśmiechnął się szeroko. - Nie pomyślałem o tym. Kiedy kuzyn przyjeżdża? - Mam szczerą nadzieję, że nie wcześniej, niż uda nam się rozprowadzić ładunek - odpowiedziała Dorothea z niepokojem w głosie. - Weź Coba, Horace. Mniej będziesz zwracać uwagę. Ludzie mogliby cię zapamiętać, gdybyś dosiadał Beauty. Odprowadziła go wzrokiem do siodłami, po czym wróciła do domu. Weszła drzwiami od tyłu i znalazła się w korytarzu. Po jednej stronie była kuchnia z przyległym składzikiem, a po tęgiej - spiżarnia na mleko i masło. Słysząc hałasy dobiegające ze składziku domyśliła się, że pani Kellow, gospodyni, właśnie łaja jedną ze służących. Pani Kellow pracowała u Selwoodów od dzieciństwa. Teraz była pogodną, czerstwą kobietą dobiegającą siedemdziesiątki, miała rzadkie, kręcone siwe włosy i bystre niebieskie oczy. Gdy zobaczyła Dorotheę, wytarła ręce w fartuch i skinieniem głowy odprawiła służącą. - Słyszałam, że „Maria” dziś wraca, panno Theo? Omówiły sprawę ze swobodą, jaką daje długa praktyka. Panna Potter miała dostać wieczorną czekoladę zaprawioną łyżeczką laudanum. Sylwię należało wcześnie położyć spać. W razie gdyby coś się nie powiodło, na zdrowym rozsądku pani Kellow można było polegać. Skrytkę w piwnicach stale utrzymywano w czystości. Trzeba było tylko zgromadzić zapas wody pitnej i chleba w kamiennych garnkach, przygotować lampę oliwną i krzesiwo z hubką. Należało też wytrzepać sienniki. Dorothea musiała dopilnować, żeby były na miejscu bandaże i taka ilość laudanum, która wystarczy do uspokojenia każdego, kto by tego potrzebował. Dawno temu, gdy była jeszcze mała, dwaj mężczyźni

8 ukrywali się w piwnicy cztery dni, podczas gdy celnicy węszyli dookoła jak psy gończe. Wtedy jednak w skrytce nie było wody i jedzenia, a obaj mężczyźni mieli rany. Jeden z nich umarł. Dorothea nigdy tego nie zapomniała. - Ech, mężczyźni! - powiedziała beztrosko pani Kellow. - Za nic nie mają rozsądku. Lepiej być przygotowanym na wszystko. Tego dnia sir Walter był w bardzo złym nastroju. - Kiedy przyjedzie ten przeklęty klecha, Theo? - Język mu się plątał, a policzki miał jeszcze bardziej zapadnięte niż zwykle. - Nie wiem, ojcze. Napisałam do niego tego wieczoru, kiedy poleciłeś mi to zrobić, a Josh zaniósł list na pocztę. - Już powinien tutaj być. - Sir Walter chciał podnieść głos, ale przeszkodził mu atak kaszlu. Córka przytknęła mu do ust kieliszek brandy, potem otarła ojcu usta i poprawiła poduszki. - Koniec ze mną, Theo. Chcę go zobaczyć, zanim przeniosę się na tamten świat. Zapadło milczenie. - Koguty - odezwał się w końcu chory - chcę obejrzeć walkę kogutów. - Dorothea nie odezwała się ani słowem, więc krzyknął: - Natychmiast! - Znów chwycił go przeciągły atak kaszlu. - Dziś wieczorem przypływa „Maria” - powiedziała wbrew sobie Dorothea. - Wszyscy będą potrzebni w zatoczce. - Chcieliście to przede mną ukryć - wycharczał sir Walter. Dorothea otworzyła usta, żeby mu odpowiedzieć, ale bez słowa zamknęła je z powrotem. Owszem, miała zamiar powiedzieć ojcu o transporcie dopiero po fakcie. - Gdzie jest Josh? - Chory usiadł nieco prościej, wspierając się na poduszkach. - Sprowadź mi zaraz Josha! No, szybko, do diabła! Nie mogę zostawić tego w rękach głupawej kobiety. Dorothea przygryzła wargi. Veryan spędził w drodze dwie apokaliptyczne noce. Dyliżans Królewskiej Poczty Kornwalijskiej nie był chyba godny swojej nazwy, bo się w ogóle nie pojawił, a właściciel zajazdu pocztowego w Whitchurch twierdził, że nic o nim nie wie. Wreszcie Veryan natrafił na dyliżans poczty Exeteru i zdołał zapewnić sobie - wbrew przepisom - miejsce na dachu, uciekłszy się do przekupstwa. Ponieważ zaś zdecydowanie nie pochwalał takich sposobów, jego niechęć do sir Waltera i nieznajomej kuzynki jeszcze wzrosła. A potem zaczęło padać. Nie była to ulewa, lecz nieustanna mżawka, która w końcu całkiem przemoczyła Veryanowi płaszcz. Krople z kapelusza ściekały mu po szyi. Zanim dotarli do Exeter, był przemarznięty, przemoczony, nieszczęśliwy i miał wszystkiego dosyć. W Exeter znalazł dyliżans Królewskiej Poczty Kornwalijskiej, który - jak się okazało - miał tam przystanek końcowy. Wprawdzie właściciele myśleli o przedłużeniu trasy, ale o tej porze roku nie było na to wielkiego zapotrzebowania. Tyle są warte informacje tej panny Selwood, pomyślał z irytacją Veryan. Noc spędził w Exeter, w bardzo niewygodnym hotelu Foote’a. Nie był przyzwyczajony do nocowania w zajazdach, a właściciel, na pierwszy rzut oka rozpoznawszy nowicjusza, dał mu miejsce w obskurnym pokoiku z wilgotną pościelą i dymiącym kominem. Okno wychodziło na stajnie, więc Veryana nieustannie budziły zajeżdżające i odjeżdżające dyliżanse. Gdy zaś spał, we śnie od nowa przeżywał wszystkie uciążliwości całodziennej podróży. Następnego ranka pucybut bynajmniej nie poprawił mu humoru, odmówił bowiem wyczyszczenia butów. - Buty powinny stać przed drzwiami wieczorem - powiedział chłopak. - Teraz to już nie mój obowiązek. Poza tym jestem potrzebny w jadalni. - Czekał jednak z nadzieją, pobrzękując drobniakami w kieszeni, ale Veryan odniósł się obojętnie do tej sugestii i odprawił chłopaka. Pucybut wzruszył ramionami i odszedł leniwym krokiem. Ale teraz dzień się wypogodził i można było oglądać piękne widoki. Trakt biegł niedaleko Dartmoor, więc po prawej Veryan zobaczył złowieszcze wrzosowiska ze skalistymi pagórkami, a od czasu do czasu natykali się na stadko kudłatych dartmoorskich kucyków. Po lewej krajobraz wydawał się bardziej przyjazny i żywszy. Mijali sady z jabłoniami, a ziemia miała wszędzie zadziwiająco rudy odcień. Veryana podniosło to na duchu. Może nie będzie najgorzej, jeśli tak ma wyglądać ta cała Kornwalia, pomyślał. Ale w Kornwalii, gdy wreszcie tam dotarli, doznał następnego wstrząsu. W Plymouth wyprzężono konie, a dyliżans wepchnięto na prom i zabezpieczono klinami, wciśniętymi pod koła. Wypoczęte zwierzęta czekały w stajni po drugiej stronie rzeki. Veryan i pozostali pasażerowie skwapliwie skorzystali z okazji do rozprostowania kości. Stał przy burcie i przyglądał się, jak dziób promu rozcina wodę. Widział, jak wioślarze z całej siły napierają na wiosła, walcząc z przypływem. Przed nimi rozpościerały się ziemie

9 Kornwalii. Nie były to jednak oblane blaskiem słońca, rude wyżyny Devonu. Nie, uświadomił sobie Veryan i przeszył go dreszcz. Ta kraina wydała mu się naznaczona piętnem dawnych czasów i znacznie bardziej obca. Gleba była zupełnie inna, a pejzaż utracił łagodność. Przeprawa przez rzekę Tamar była jak przekroczenie granicy państwa. Pogoda też natychmiast się zmieniła, bo z zachodu nadciągnęły kłęby szarych chmur. Na pokład spadły pierwsze krople deszczu. Veryan pożałował, że w ogóle postawił stopę w tym miejscu. Kraina nie zrobiła na nim dobrego wrażenia. Powinien był trzymać się z dala od Kornwalii. Pełen złych przeczuć, przyglądał się ponuremu widokowi, jaki miał przed oczami. - Pierwszy raz w tej części świata, prawda, panie? Veryan obrócił się. Stojący za nim woźnica wskazał skinieniem głowy zbliżającą się przystań. - Tak. - Veryan wziął się w garść. - Moja matka stąd pochodziła, ale nigdy tu nie byłem. - To znaczy, że masz tu rodzinę, panie? - Woźnica wydawał się bardzo przyjaźnie nastawiony. - Sir Waltera Selwooda - odrzekł bez entuzjazmu Veryan. Woźnica gwizdnął. - Słyszałem, że źle z nim. Ciekawe, czy to jest opis stanu zdrowia, czy ocena moralna? - zastanawiał się Veryan. - Właśnie tam jadę - rzekł. - Wszyscy znają sir Waltera. To nie byle kto. - Ton woźnicy nadal był dwuznaczny. Cóż to miało znaczyć, pomyślał zirytowany Veryan. Odwrócił się i wbił wzrok w szybko zbliżający się przeciwległy brzeg. O godzinie dziesiątej w zimny marcowy wieczór u wąskiego skalistego przejścia do zatoki Morvoren było pełno ludzi. Przybyli tu po dwóch lub trzech i zaraz wzięli się do wcześniej wyznaczonych zadań. Dwóch wypłynęło małą łódką do skały Morvoren i siedziało tam z przygotowaną latarnią. Inni oczyścili brzeg z wodorostów i usypali z nich stertę w jednym miejscu, żeby potem wykorzystać je do maskowania śladów. Kilka długich, wąskich łodzi wiosłowych czekało w pogotowiu na brzegu. Do ich załóg należało przewiezienie towarów z okrętu na brzeg. Łodzie były niezwykle szybkie i zwrotne. Od czasu do czasu rozlegało się ciche rżenie muła lub goonhillskiego kuca, z których każdy miał drewniane siodło z jukami. Josh, krępy sześćdziesięciokilkuletni mężczyzna z siwiejącymi włosami, w solidnych skórzanych butach na nogach, zapisywał w pamięci, kogo widzi, po zakończeniu nocnej pracy należało bowiem ludzi wynagrodzić. Od czasu do czasu spoglądał ku otwartemu morzu. Na niebie widniał chudy półksiężyc, wiał silny wiatr. Dla przemytników najlepsze były noce bezksiężycowe. Dwaj mężczyźni na skale Morvoren zapalali szczelnie osłoniętą latarnię, której płomień było widać tylko z otwartego morza. Daniel Watson, kapitan „Marii” rzucał kotwicę najbliżej skały, jak tylko mógł, by okręt nie był zanadto widoczny i przygotowywał się do przeładunku towarów na łodzie. Ale żagle „Marii” opuszczano tylko połowicznie, żeby w każdej chwili okręt był gotowy do szybkiego odwrotu. Daniel nie lubił kusić losu. Dorothea, ubrana w ciemną spódnicę, z głową okrytą szarym wełnianym szalem zeszła ścieżką na brzeg. Słysząc ją, Josh podniósł głowę. - Czy jest pani gotowa? Skinęła głową. Towary trzeba było ukryć w podziemiach klasztoru. Biegły one pod podjazdem do budynku, a wchodziło się do nich przez zwieńczone łukiem drzwi w bocznej ścianie Selwood Priory, od dawna zarośniętej starannie pielęgnowanym bluszczem. - Gdzie jest panicz Horace? Dorotheę przeszył zimny dreszcz. - Myślałam, że jest z wami. - Mnie powiedział, że musi pomóc pani. Dorothea zacisnęła pięści. - Przeklęty głupiec! - To znaczy, że pojechał z Ablem do Polperro. - Josh wiedział, że Abel miał pomysł, co zrobić z kutrem straży celnej, w razie gdyby celnicy chcieli zatrzymać i przejąć „Marię”. - Niech się pani nie martwi - dodał bez przekonania. - Abel dopilnuje, żeby chłopakowi nie stała się krzywda. - Na miejscu Abla wrzuciłabym go do pierwszego napotkanego strumienia - burknęła Dorothea. Nie było czasu na dalszą rozmowę. Ze skały Morvoren błysnęło nikłe światło. „Maria” nadpłynęła. Mężczyźni pobiegli do łodzi, zepchnęli je na wodę i wskoczyli do środka. Natężając wzrok w ciemności, Dorothea zdołała dostrzec niewyraźny zarys okrętu. Mimo woli poddała się nastrojowi chwili. Znienacka na brzegu zrobiło się rojno. W zadziwiająco krótkim

10 czasie łodzie powróciły, na brzegu wylądowały większe i mniejsze baryłki brandy i dżinu, paki z koronką, tytoniem i herbatą, a wioślarze popłynęli po następną część towaru. Szybkość była tu najważniejsza. Beczułki szybko przetoczono po piasku i załadowano na grzbiety cierpliwie czekających zwierząt. Natychmiast po zakończeniu załadunku karawana sześciu mułów i kuców ruszyła. Dorothea ujrzała Diggory’ego, który brnąc po kolana w wodzie, mozolił się z wyniesieniem na brzeg paczek z tytoniem i drogocenną koronką. Skinął jej dłonią. Odwzajemniła pozdrowienie, a potem odwróciła się ku jucznym zwierzętom. Do niej należał nadzór nad przeniesieniem towaru w bezpieczne miejsce. W razie gdyby coś się stało, jak najwięcej dóbr musiało być dobrze ukrytych. - Czy pani jest gotowa? - spytał Michael Cross, łysiejący człowieczek bez kilku zębów, które stracił podczas niefortunnej sprzeczki z celnikiem. Był bratem przyrodnim Abla Watsona, ale że bracia nigdy się nie lubili, rzadko również rozmawiali. Dorothea widziała Michaela wcześniej, jak grabił wodorosty. Skinęła głową więc wyruszyli. Przez ramię zobaczyła następne kuce gotowe do drogi. - Czy mój młodszy brat jest z Ablem, Michael? Michael Cross zerknął na nią z zakłopotaniem. Jego przyrodni brat wyprawił się wcześniej do Polperro, żeby mieć pod obserwacją celników. Miał gotowy plan odwrócenia ich uwagi w razie, gdyby wpadli na trop dzisiejszego ładunku. Szczegółów Michael nie znał. - Proszę się nie martwić o panicza Horace’a - pocieszył ją. - Jest dzielny jak lew. Ma to po ojcu. - Tylko rozumu o połowę mniej - zripostowała Dorothea. Mimo to uśmiechnęła się. Kiedy wąską ścieżką po klifach dotarła do klasztornej furty, wyprzedziła karawanę, by otworzyć drzwi ukryte pod bluszczem. Teraz jej miejsce było tutaj, musiała dopilnować, by mężczyźni starannie poustawiali wszystkie beczki, bo tym razem ładunek był bardzo duży, należało więc jak najlepiej wykorzystać miejsce do składowania. Po rozładowaniu pierwszego tuzina zwierząt nastąpiła chwila przerwy. Dorothea zaczęła przepychać beczki tak, by znalazły się jak najbliżej siebie, a tytoń i koronki układała na półkach. Ten towar powinien wystarczyć na spłacenie długu u Brama, pomyślała. Podeszła do drzwi i zerknęła w dół klifu. Ścieżką zbliżała się nowa grupa jucznych zwierząt, ale do celu brakowało jej jeszcze kilku minut. Dorothea wyjęła więc z kieszeni klucz od budynku przy furcie i poszła na swoje poddasze. Księżyc był bardzo wątły, ale noc pogodna i rozgwieżdżona, toteż izbę zalewało zimne, srebrzyste światło, a słoiczki rozmieszczone na półkach rzucały atramentowe cienie na ściany. Chmury odpłynęły; zrobiło się stanowczo za jasno, by wyładunek miał być bezpieczny. Dorothea podeszła do okna. Zatoczki w dole nie widziała, bo kąt był zbyt ostry, ale za to miała dobry widok na otwarte morze. I tam na horyzoncie zauważyła rozmazany kształt... Majaczył jeszcze bardzo daleko, ale czy nie był to kuter straży celnej? Zbiegła po schodach na dół i przyzwała Michaela, który nadchodził z następnym ładunkiem. - Michael, powiedz swoim ludziom, żeby rozładowali zwierzęta najszybciej, jak umieją, a ty chodź ze mną. - Zaprowadziła go po schodach do okna na górze i wskazała kształt na morzu. - Czy to nie jest kuter Polperro? Michael skubnął ucho i pokręcił głową. - Nie ta wielkość. Zresztą nawet gdyby, to celnicy mieliby za daleko. Niech się pani nie martwi. - Uciekł jednak przed jej spojrzeniem i kilka razy odchrząknął. Po jego wyjściu Dorothea jeszcze przez chwilę obserwowała okręt. Coś wisiało w powietrzu, nie bardzo wiedziała jednak co. Michael był wyraźnie zaniepokojony. Strapiona, opuściła swoje królestwo i weszła po schodach jeszcze wyżej, na dach. Tak, niewątpliwie w ich stronę zbliżał się jakiś kuter. Zbiegła do podziemi. Właśnie nadszedł Diggory na czele objuczonych kuców. Uśmiechnął się do niej uszczęśliwiony, że pozwolono mu wziąć udział w nocnej pracy. - Diggory - powiedziała szybko Dorothea. - Leć na dół i powiedz Joshowi, że na morzu pojawił się kuter. Około drugiej. Płynie w naszą stronę. Aha, i jeśli Josh powie ci, żebyś biegł do domu i nie narażał się na niebezpieczeństwo, to masz go posłuchać, rozumiesz? Chłopiec skrzywił się, ale posłusznie skinął głową. Praca w zatoczce posuwała się błyskawicznie. Większość baryłek już wyładowano, a na brzegu było pełno paczek i skrzynek. Josh kierował pracą i co pewien czas spoglądał ku otwartemu morzu. Wydawało się, że nie ma niebezpieczeństwa, ale tego nigdy nie można być pewnym. Nagle w oddali błysnęło światło. To jeden z mężczyzn siedzących na skale Morvoren dał im znak. Widocznie wspiął się na szczyt skały i przez lunetę wypatrzył na horyzoncie kuter, więc ostrzegł towarzyszy. Było widać, że dwaj mężczyźni szybko zsuwają się ze skały i wsiadają do łodzi. Na „Marii” też zauważono nadpływający kuter, bo na pokładzie wszczął się gorączkowy ruch. Podniesiono kotwicę i rozwinięto żagle. Na brzegu wszyscy starali się jak najszybciej sprzątnąć wyładowany już towar. Szybko objuczono kuce i muły, a mężczyźni wzięli pozostałe paczki. - Diggory! Rozgrab migiem te wodorosty. I dobrze uważaj, co się dzieje! - Josh energicznie wydawał

11 rozkazy. Wartownicy ze skały Morvoren płynęli już w stronę Porthgavern. Josh wbiegł ścieżką na klify i popatrzył w stronę horyzontu. Nie ulegało wątpliwości, że nadpływa kuter straży celnej z Polperro. Ktoś musiał nas wydać, pomyślał gniewnie Josh. „Maria” oddalała się powoli. Gdyby osiągnęła pełną prędkość, żaden kuter nie miałby szans jej dogonić, ale nie było pewności, czy okręt zdąży dostatecznie się rozpędzić. Na szczęście towaru na pokładzie już nie było. Na załogę mogłyby paść podejrzenia, nie sposób byłoby jednak niczego dowieść. Rozległ się ostrzegawczy wystrzał. Pocisk spadł do wody jakieś trzydzieści metrów przed „Marią”. Stanowczo za blisko, pomyślał Josh. Nic jednak nie mógł na to poradzić. Zbiegł z powrotem na brzeg zatoki. Jego zadaniem było dopilnować, żeby znikły ślady wyładunku, a towary trafiły do bezpiecznej kryjówki. Kiedy Diggory i dwaj inni młodzi pomocnicy skończyli rozkładanie wodorostów, Josh wziął od nich grabie. - W porządku, chłopcy. Zrobiliście swoje. Najlepiej zmykajcie do domów. Diggory, jutro rano chcę porozmawiać z twoim tatą. Gdy ostatnie kuce znikły na ścieżce pnącej się po klifie. Josh ruszył ich śladem i po drodze starannie zmiatał wszystkie resztki w dół. W podziemiach Dorothea dowodziła układaniem towaru. Skrytka była już prawie pełna, a mężczyźni pracowali bardzo sprawnie. Gdy wszedł Josh, podniosła głowę. - Czy to był wystrzał? - Nie możemy pomóc „Marii” - rzekł Josh. - Modlę się tylko, żeby straż jej nie skonfiskowała na podstawie podejrzenia. - Byłaby to poważna strata kapitału i oboje doskonale o tym wiedzieli. Znad morza doleciały następne odgłosy wystrzałów, tym razem znacznie bliższych. Kuce i muły, już bez ładunków, rozprowadzano po okolicznych wrzosowiskach. Wkrótce miały się znaleźć w stajniach najróżniejszych właścicieli i nikomu nie przyszłoby do głowy, że jeszcze niedawno wcale ich tam nie było. A jeśli ktoś przypadkiem spotkałby takie zwierzę w drodze do stajni, to na ogół miał dość rozsądku, by nie zadawać pytań. - Zrobione, proszę pani. - Podszedł do niej Michael Cross; minę miał poważną. Dorothea zamknęła drzwi kryjówki i uporządkowała maskujące je gałązki bluszczu. - Chodźmy na dach budynku przy furcie - zaproponowała. - Zobaczymy, co się dzieje. Pójdziesz z nami, Michael? Przekręciła klucz w drzwiach i minąwszy poddasze, wspięła się po schodach na ołowiany dach. Josh skierował lunetę na morze. Jest za jasno, pomyślał. Kilkaset metrów od brzegu płynęła „Maria”. Nabierała prędkości, ale za wolno. Kuter straży celnej był już wyraźnie widoczny. Mrok znowu rozjaśniło kilka ognistych błysków. „Maria” nie miała szans na ucieczkę. Nagle, nie wiadomo skąd, pojawiła się na morzu mała łódź rybacka. Krążyła wokół jednego miejsca, nie zwracając najmniejszej uwagi na kuter. Nawet jednooki zauważyłby, że jej załoga próbuje wyciągnąć bosakami wcześniej zatopiony ładunek. - O, Boże - jęknęła Dorothea. Zerknęła na Michaela, który z całej siły zaciskał dłonie na koronie muru. Nie trzeba jej było mówić, że to łódź Abla i że najprawdopodobniej jest na niej również Horace. Kuter wykonał zwrot i znowu wystrzelił z działa. Ludzie na łodzi chyba nagle dostrzegli zagrożenie, bo zaczęli się gorączkowo miotać. Łódź wolno obróciła się o sto osiemdziesiąt stopni. „Maria” zyskała na czasie i wyraźnie się oddaliła. Kapitan kutra najwyraźniej przez chwilę się wahał, w końcu jednak zdecydował się ścigać łódź. Josh podał lunetę Dorothei. Wyregulowała ostrość i spojrzała na morze; na pokładzie łodzi rybackiej było trzech mężczyzn. Najpierw poznała krępą sylwetkę Abla. Towarzyszył mu prawdopodobnie Tim Wilcox, kowal, a trzeci w tej grupie był Horace. Łódź płynęła teraz w stronę Porthgavern. Ostrzegawczy pocisk wylądował kilka metrów za jej rufą. Łódź zwolniła. Było oczywiste, że wkrótce wejdą na nią celnicy i aresztują załogę pod zarzutem podejrzenia udziału w przemycie... Dorothea nie mogła na to patrzeć. 2 Pierwszą noc w Kornwalii Veryan spędził w zajeździe Królewskie Ramiona w Torpoint. Było to całkiem przyjemne miejsce; w jadalni trzaskał ogień na kominku, a na podłodze leżał czysty piasek. Dębowe stoły były solidnie wyszorowane, a wnętrze sprawiało wrażenie dostatniego. Pani Hooper, karczmarka, stała za kontuarem, płukała kufle i wieszała je na mosiężne haki, które miała nad głową. Była w fartuchu sztywnym od krochmalu, a jej obfite wdzięki z przodu krępował gorset. Wyglądała na kobietę mocno stąpającą po ziemi. Gdy Veryan wszedł na salę, podniosła głowę. - Nazywam się Selwood. - Veryan przybrał pewną siebie pozę, choć wcale nie czuł się pewnie. -

12 Spodziewam się, że anonsowano mój przyjazd. Karczmarka wolno zmierzyła go wzrokiem od stóp do głów. Miała za sobą wieloletnią praktykę, a tego rodzaju spojrzenie wyćwiczyła do perfekcji w hałaśliwe sobotnie wieczory i uspokoiła nim już niejednego mężczyznę, dzięki czemu zajazd Królewskie Ramiona cieszył się jak najlepszą opinią. - Selwood, powiadacie, panie? - Odwróciła się twarzą do zaplecza. - Mężu! Jest tu ktoś, kto nazywa się Selwood. Diabelnie podejrzane towarzystwo! - pomyślał Veryan. Blask ognia bijący od kominka całkiem stracił dla niego urok. Veryan sięgnął do kieszeni na piersi i wyjął z niej bilet wizytowy. Karczmarka nieufnie ujęła prostokącik za róg i podała go mężowi. „Wielebny Veryan Selwood” głosił napis. Pan Hooper przyjrzał się biletowi z uwagą, potem odrzucił głowę do tyłu i wybuchnął głośnym, skrzekliwym śmiechem. - To ksiądz! Selwood księdzem! A niech mnie! Veryan zacisnął usta w cienką linię, dając wyraz swej dezaprobacie. Nie znosił, gdy witano go jak dziwadło, skrzyżowanie przestępcy z trefnisiem. Postanowił, że wypełni swój obowiązek wobec sir Waltera, ale gdy przejmie na własność majątek, odda go w dzierżawę. Nie miał najmniejszego zamiaru zamieszkać w tej ponurej dziurze na końcu świata. - Jak już skończycie się śmiać - odezwał się lodowato - to może z łaski swojej wskażecie mi pokój. Nie zamierzam dzisiaj jechać dalej. Panu Hooperowi śmiech zamarł na ustach. - Przepraszam pana, ale mam rozkaz niezwłocznie dać wam konia i przewodnika. Usta Veryana wykrzywił grymas uporu. - Dzisiaj nie zamierzam ruszyć się stąd ani o jard. Hooperowie wymienili zatroskane spojrzenia. - Ale sir Walter... - Sir Walter może rozkazywać wam, ale nade mną nie ma władzy. Jeśli nie dacie mi przyzwoitego pokoju, niezwłocznie udam się do Feny House. Kilka minut później Veryan - już bez butów, które posługacz zabrał do czyszczenia - miał pod bokiem na stoliku karafkę wybornej brandy i leżąc z rękami pod głową na solidnym dębowym łożu, wpatrywał się w sufit. Ten pokój był o niebo lepszy niż w zajeździe w Exeter. Miał nowoczesne, podnoszone okno, ściany wyklejone tapetą w rzucik, a na stojaku w kącie czekały biało-niebieskie dzban i miska. Pani Hooper stała się nagle niezwykle troskliwa i uprzejma. Sama zaoferowała się, że weźmie płaszcz od gościa, żeby usunąć z niego smugi błota. Veryanowi poprawił się nastrój. Zrozumiał, że w Exeter powinien był wykazać dużo więcej stanowczości. Wysławszy do pokoju na górze makrelę z ziemniakami i szpinakiem, zamówioną przez gościa, oraz domowej roboty kruche ciasteczka z dżemem, talerz z serami i herbatniki, pani Hooper zwróciła się do męża: - Nie powinieneś był się z niego śmiać. To mu się bardzo nie spodobało. - Uważaj tylko, Selwood księdzem?! - Hooper znów wydał z siebie zduszony rechot. - On nie wygląda na takiego, co bywał w świecie - odrzekła jego żona. - Pytał, co zrobić z butami! Mnie się widzi, że on jeszcze nigdy nosa z domu nie wyściubił. - Gunthorpe da mu do wiwatu. - Och, mam nadzieję, że nie. Pan Selwood jest dżentelmenem. To się widzi. Hooper prychnął. - Nie potrzebujemy tutaj angielskich dżentelmenów. Żadnych obcych! - On jest z Selwoodów - przypomniała mu żona. - Z Selwoodów? Jak żyję nie widziałem takiego Selwooda! Ale krew nie woda, jeszcze zobaczymy, jak to z nim jest. - W każdym razie mam nadzieję, że ktoś ostrzeże go przed Gunthorpe’em - powiedziała trzeźwo pani Hooper. Tuż, tuż przy nowej drodze dla dyliżansów, prowadzącej z Torpoint do Liskeard, stał walący się szałas. W lecie czasem używali go pasterze w okresie strzyżenia owiec, ale teraz, w zimny marcowy wieczór, zajmował go tylko samotny mężczyzna. Wyraźnie na kogoś czekał, bo od czasu do czasu podchodził do drzwi i spoglądał w mrok, bacznie nasłuchując wieczornych odgłosów. Chociaż miał przy sobie latarnię, trzymał ją nie zapaloną. Zdawało się, że nic sobie nie robi z ciemności. Bram Gunthorpe, bo o nim mowa, był wysokim, dobrze zbudowanym mężczyzną, niebezpiecznie bliskim otyłości. Rysy miał wyraziste, choć dość prostackie, głowę stożkowatą, osadzoną na byczym karku. Obrazu dopełniały jasne włosy i zimne, niebieskie oczy. Brama otaczała aura niezbyt określonego zagrożenia i to powodowało, że niektóre panny na myśl o nim rumieniły się nie bez przyjemności, czego zresztą był świadom i nie wahał się wykorzystywać.

13 Matka zawsze go rozpieszczała, a ojciec umarł, gdy Bram miał zaledwie jedenaście lat, chłopcu pozwalano więc odgrywać rolę pana domu, a nawet go do tego zachęcano. Pani Gunthorpe nie zgodziła się wysłać go do szkoły z internatem, co zapewne wbiłoby mu trochę rozumu do głowy, pozostał więc rozpuszczonym jedynakiem, który mógł pozwolić sobie na znacznie więcej, niż powinien. Naturalnie, układnemu dziecku nic by to nie zaszkodziło, ale Bram zawsze zdradzał skłonności do brutalizowania życia. Najbliższym mężczyzną, który mógłby go wziąć w karby, był sir Walter Selwood, ale ten tylko się śmiał z młodzieńczych wybryków Brama i raczej zachęcał go do rozpusty, niż od niej odwodził. Selwood lubił popisywać się przed zachwyconym młodszym słuchaczem swą mocną głową i jurnością, gorąco też popierał eksperymenty zucha z butelką, a także z pokojówkami w Quilquin House. - Kładź je na wznak, chłopcze - radził sir Walter. - To jest jedyna pozycja odpowiednia dla kobiety. Ale mimo swej chełpliwości sir Walter miał dobre serce. Oczywiście nie powstrzymywało go to przed uwodzeniem wiejskich dziewek, zawsze jednak dawał im pieniądze dla dzieci i można było na nim polegać, że będzie wspierał latorośl z nieprawego łoża, a w przyszłości chłopaka wspomoże pożyczką na łódź rybacką, a dziewczynie zapewni posag, żeby mogła znaleźć męża. Sir Walter zakładał więc siłą rzeczy, że jego podopieczny postępuje tak samo. Bram był jednakże całkiem inny. Gdy Mary Pengally, czternastoletnia służąca w Quilquin House, zaszła w ciążę, została wyrzucona na łeb, na szyję przez panią Gunthorpe. Bram tylko wzruszył na to ramionami, zwłaszcza że Mary już go znudziła. Dziewczyna się powiesiła. Sir Walter przeżył poważny wstrząs, ale było już za późno. Bram tymczasem wiedział, że budzi lęk, i upajał się tym. Rozsądne matki unikały wysyłania córek do pracy w Quilquin House. Pani Gunthorpe zorientowała się zbyt późno, że wychowała mężczyznę, który nie cofnie się przed niczym, byle postawić na swoim. W dniu ślubu otrzymała posag wynoszący osiem tysięcy funtów i w odpowiednim czasie pieniądze te miały stać się własnością córki, lecz, niestety, syn coraz częściej domagał się „pożyczek” z zysków, które przynosił ten kapitał, i nie wahał się użyć przemocy, jeśli mu odmówiono. Bram chciał przede wszystkim zwiększyć swoje dochody z przemytu, stanowiącego w tej okolicy bardzo lukratywne zajęcie, ale ponieważ jego majątek leżał w głębi lądu i nie miał dostępu do morza, zadanie nie należało do łatwych. Był wprawdzie współwłaścicielem małego przemytniczego lugra z Cawsand, ale piąta część zysków nijak nie zaspokajała jego nieustannego zapotrzebowania na pieniądze. Próbował wpędzić sir Waltera w długi karciane, żeby następnie zmusić go do odsprzedania części posiadłości z portem, ale na to jego przeciwnik był zbyt przebiegły. Ostatnimi czasy Bram zainteresował się więc kutrem straży celnej z Polperro. Gdyby celnicy w ramach swoich obowiązków zatrzymali „Marię”, stanowiłoby to dla przemytniczych interesów Selwooda cios, po którym mógłby się już nawet nie pozbierać. Należało jednak grać bardzo ostrożnie i trzymać się jak najdalej od wszelkich otwarcie wrogich poczynań, bo żaden Kornwalijczyk nie wybaczyłby ziomkowi zdrady. Celnicy byli nietutejsi; nikt miejscowy nie ważyłby się wydać im Kornwalijczyka, chyba że zmuszono by go do tego szantażem. A Bram, korzystając ze swego stanowiska sędziego pokoju, uratował niedawno przed zsyłką jednego z miejscowych przemytników... Na zewnątrz trzasnęła gałązka. Ostrożnie podszedł do drzwi. Nic nie zobaczył. Potem rozległ się cichy głos drzemlika: ki-ki-ki. Bram odpowiedział w ten sam sposób i po chwili w chacie pojawił się człowiek. - I co? - spytał natychmiast Bram. - Niestety, sir. Nie udało się. - Przybysz był onieśmielony i z trudem składał słowa. - Dlaczego nie? Nie widzieli „Marii”? - Odciągnięto ich. W pobliżu była łódź rybacka. Wyglądało to tak, jakby załoga próbowała wyciągnąć zatopiony towar z wody. Ale oni tylko wybierali koszyki na homary. - Mężczyzna mówił cichym głosem i raz po raz nerwowo zerkał przez ramię. - Ha! Koszyki na homary w zatoce Morvoren! Chyba tylko dzieci uwierzyłyby w coś takiego. Do diabła z nimi! Jaki sens ma ściąganie tutaj straży z Sussex? To powinni być miejscowi, którzy znają wybrzeże. Mężczyzna milczał. Nikt z tutejszych nie podjąłby się tego, chyba że taki nikczemnik jak on, którego Gunthorpe prowadzi na sznurku. Gorzko żałował, że nie miał odwagi się powiesić tak jak biedna Mary. - Kto był w tej łodzi? - spytał Bram. - W łodzi? - Przecież mówię, do pioruna! - Bram zacisnął palce na szyi mężczyzny. - Kto był w tej łodzi rybackiej? - Ja... nie widziałem, sir. - Nie widziałeś? - Bram mocniej zacisnął palce. - Nie próbuj się wykręcać, bo ci nie uwierzę. Twarz mężczyzny spurpurowiała, z gardła dobył mu się odgłos dławienia. Bram pchnął go na ziemię. Minęło kilka minut, nim mężczyzna był w stanie znów cokolwiek powiedzieć. - Abel i Tim Wilcox, i chłopak - wyszeptał wreszcie ledwie słyszalnie.

14 - Jaki chłopak? - Stąd. Bram jednym szarpnięciem postawił go na nogi i uderzył na odlew w szczękę. - Panicz Horace, sir. Ale to naprawdę jest jeszcze dzieciak. - Aha, Horace - powtórzył Bram takim głosem, że mężczyzna leżący na ziemi zadrżał. - No, dobrze. Doniosłeś na kogo trzeba jak śmierdzący tchórz, którym zresztą jesteś, więc wynoś się. Gdy mężczyzna odszedł, Bram pogrążył się w zadumie. Quilquin House nie było zbyt zasobnym majątkiem, chociaż za tysiąc dwieście funtów rocznie dżentelmen spokojnej natury i umiarkowanych ambicji mógł wieść bardzo szczęśliwy żywot. Ale Bram nie miał ani spokojnej natury, ani umiarkowanych ambicji. Kilka razy do roku jeździł do Londynu, by spędzić tam około miesiąca. Początkowo sprzyjało mu szczęście, wygrywał więcej, niż tracił, ale ostatnim razem zawitał w nowej modnej jaskini gry na King Street i poniósł sromotną klęskę. Sypał wekslami na lewo i prawo, jakby to było konfetti. Nawet po wyciągnięciu pieniędzy od matki i oskubaniu dzierżawców zostało mu dziewięćset gwinei długów. Pomyślny wieczór w towarzystwie sir Waltera przysporzył mu trzysta gwinei. Potem jednak przeciwnik zachorował, więc jak dotąd Bram nie zobaczył wygranej. Naturalnie, nie miał skrupułów, które powstrzymałyby go przed wystąpieniem z pogróżkami wobec dłużnika, ale nawet on nie mógł się domagać pieniędzy od człowieka będącego na łożu śmierci. Próba wciągnięcia Horace’a w hazard zawiodła. Chłopak odrzucił zachęty z taką stanowczością, że Bram utwierdził się w przekonaniu, iż nieślubny syn sir Waltera podejrzewa go o oszukiwanie. Panicz Horace, uznał Bram, za wiele sobie Pozwala. Należy udzielić mu lekcji. Rozważał nawet ewentualne małżeństwo z Dorotheą, ale traktował ten pomysł jak ostatnią deskę ratunku. Jest bardziej podobna do suchej tyczki niż do kobiety, pomyślał kwaśno, a jedyny zysk, jaki odniósłby z tego małżeństwa, nie przekroczyłby sumy siedmiu tysięcy funtów. Rzecz jasna, gdyby Bram odgadł, co sir Walter zrobił ze spadkiem córki, odniósłby się do tego pomysłu znacznie bardziej entuzjastycznie. Dorothea zawsze traktowała go uprzejmie, lecz mimo to nie ulegało wątpliwości, że czuje do niego niechęć, a pogarda bijąca z jej czarnych oczu wprawiała go w głębokie zakłopotanie. Przypomniawszy sobie o tym, Bram natychmiast skierował myśli na przyjemniejsze sprawy. Była przecież jeszcze, na przykład, ta urocza boginka Sylwia, która właśnie zaczęła rozkwitać, a gdy z nim rozmawiała, zawsze płoniła się rumieńcem. Przez chwilę Bram marzył o uległej Sylwii - lubił brutalny seks, wtedy miał satysfakcjonujące poczucie, że jest panem - wreszcie jednak z żalem porzucił te fantazje. Naturalnie, bez skrupułów wykorzystałby trzynastoletnią dziewczynkę, ale sir Walter uznawał Sylwię, więc przynajmniej z wychowania była panną z dobrego domu, co czyniło ją niedostępną. Na razie. Jej ojciec umierał bowiem i to oznaczało zmianę. Zmiana zaś oznaczała nowe możliwości. Śmierć Selwooda musiała wytworzyć próżnię. I w środowisku przemytników, i w opiece nad Sylwią. Bram postanowił wybrać się nazajutrz do Selwood Priory, żeby złożyć wyrazy uszanowania sąsiadowi, a przy okazji sprawdzić, co w trawie piszczy. Tymczasem nie pozostawało mu nic innego, jak wykrzesać z siebie dużo cierpliwości. Fanny Porter, kobieta dobiegająca pięćdziesiątego roku życia, ciesząca oczy mężczyzn apetycznymi krągłościami, siedziała w salonie z Dorotheą. Była zapłakana i pełna niepokoju o przyszłość. Przed dwudziestoma laty jej pulchność zwróciła uwagę sir Waltera, który lubił kobiece kształty, a ciepłe spojrzenie orzechowych oczu i urocze rumieńce też zrobiły swoje. W owym czasie Fanny zdawała sobie sprawę jedynie z tego, że w obecności chlebodawcy czuje dziwne zakłopotanie. Lady Selwood, matka Dorothei, była umierająca, więc Fanny miała pełne ręce roboty. Starała się ulżyć cierpiącej kobiecie w jej ostatnich dniach, dlatego jak najwięcej czasu spędzała na lekcjach z Dorotheą, a rzadkie chwile odpoczynku poświęcała na niepokojące rozmyślania o kolejach swojego losu po śmierci lady Selwood. Czy wypadałoby jej pozostać w domu wdowca? Okazało się, że sir Walter podjął decyzję za nią. A jeśli Fanny łudziła się nadzieją, że poprosi o jej rękę, gdy skończy się okres żałoby, to sama była sobie winna. Potem sir Walter wyraźnie zresztą powiedział, że nigdy niczego jej nie obiecywał oprócz dwóch tysięcy funtów. Zanim Fanny pojęła, że w tej sytuacji widoki na małżeństwo są mamę, okazało się, że jest Już za późno, była bowiem w ciąży. - Nie powinnam do tego dopuścić. - Zaszlochała. - Ale tak bardzo chciałam mieć dom i dzieci... - Sądzę, że ojciec nie dał ci wyboru - stwierdziła Dorothea. W dniu śmierci matki miała zaledwie dziesięć lat, lecz nawet wtedy zauważyła niezwykłą galanterię, z jaką ojciec zaczął się odnosić do jej guwernantki. Kiedyś nawet pojawił a? w klasie, czego nigdy przedtem nie robił, i wziął pannę Potter na konną przejażdżkę, z której wróciła uśmiechnięta i zarumieniona.

15 - Dziwię się, że mną nie pogardzasz. - Fanny wciąż szlochała. - Banialuki - odparła Dorothea. - Uratowałaś mnie przed samotnym dzieciństwem. Byłam w siódmym niebie, kiedy się dowiedziałam, że u nas zostaniesz. - Ale wtedy miałaś tylko dziesięć lat, kochanie. Byłaś za mała, żeby zrozumieć moją występność i zepsucie. - Nie mów tak. To jest chore. - Dorothea nigdy nie miała Fanny za złe tej odrobiny szczęścia, jaka stała się jej udziałem. Fanny miała przez pewien czas życie, o jakim zwykła guwernantka mogłaby tylko marzyć. Naturalnie potem za to zapłaciła, gdy sir Walter stopniowo tracił zainteresowanie jej osobą i zaczął szukać nowych kobiet. - Odpowiedzialność dzieli się na dwoje. Dużo o tym myślałam. Ojciec powinien był się z tobą ożenić, wtedy nie byłoby tego zamieszania z kuzynem księdzem. - Och! - Fanny osuszyła kąciki oczu muślinową chusteczką. - Duchowny! Moja sytuacja na pewno wzbudzi w nim odrazę i nie mogę go za to winić. - Twoja sytuacja nie ma z nim nic wspólnego i tak też mu powiem - oznajmiła Dorothea. Była zdecydowana przywołać pana Selwooda do porządku, gdyby próbował udawać świętoszka. - Musisz go sobie zjednać, Theo - odezwała się błagalnie panna Potter. - Nie mam pojęcia, gdzie byśmy się podziali, gdyby nas wyrzucono. - Nikt cię nie wyrzuci! A w ogóle to ciekawe, gdzie jest ten człowiek. Powinien był przyjechać wczoraj. - Prawdę mówiąc, Dorothea nawet się cieszyła, że nie dotarł do Selwood Priory wcześniej, zważywszy na wyładunek towaru z „Marii”. To jednak w niczym nie osłabiło niechęci, jaką wzbudziło w niej spóźnienie kuzyna. Drzwi się otworzyły i do pokoju wpadła Sylwia. Była to urocza dziewczynka z kręconymi włosami w odcieniu orzecha włoskiego i z orzechowymi oczami, rosnąca jak na drożdżach we wszystkie strony. Miała na sobie niebieską sukienkę pod szyję z miękkiej wełny, ale nadgarstki wystawały jej z rękawów, a spódnica była już raz przedłużana, bo poprzedni rąbek przykrywała aksamitna tasiemka. Zarysowujące się piersi nieznacznie wypychały stanik sukni. Dorothea podniosła głowę. - Zamknij drzwi, Sylwio. Dziewczynka spojrzała błagalnie w sufit i niedbale pchnęła drzwi nogą. - Tak jak należy - upomniała ją przyrodnia siostra. - No, już dobrze. - Drzwi zamknęły się z głośnym trzaskiem, a Sylwia wskoczyła na parapet i usiadłszy, zaczęła obgryzać paznokcie. Dorothea zmierzyła ją wzrokiem, ale nie powiedziała ani słowa. Fanny wykazała mniej rozsądku. - Sylwio, kochanie, elegancka panna nie obgryza paznokci. Dziewczynka potrząsnęła orzechowymi puklami. - Nie jestem elegancką panną. - Co ty mówisz! - sprzeciwiła się matka. - Jesteś córką dżentelmena. - Phi! - odpaliła Sylwia. - Martha też, jeśli o to chodzi. - Martha była jedną z nieślubnych latorośli sir Waltera. Jej matka pracowała przy czyszczeniu ryb w Porthgavern. Sir Walter, dobierając sobie kobiety, kierował się bardzo eklektycznymi upodobaniami. Fanny jęknęła z zażenowaniem, a Sylwia znowu potrząsnęła głową i odwróciła się do okna. Na podjeździe widać było zbliżającego się konno postawnego mężczyznę w zielonej kurtce jeździeckiej. W jednej ręce trzymał szpicrutę, którą raz po raz ze złością świstał po końskim zadzie. Końskie wędzidło było pokryte pianą. Jeździec miał nieco przekrzywiony cylinder, jakby bardzo się śpieszył, a gdy zerknął w górę i dostrzegł Sylwię, uniósł go i skłonił głowę. Dziewczynka zachichotała, zeskoczyła na podłogę i pobiegła do drzwi. - Pan Gunthorpe! - zawołała radośnie i już jej nie było. Fanny i Dorothea wymieniły spojrzenia. Ta druga wstała. - Pewnie chce zobaczyć się z ojcem - powiedziała. - Pójdę do niego. Nie martw się, Fanny, jeśli Sylwia też tam będzie, zostanę z nimi. - Ojej... Dorothea skrzywiła się. - Któż to pisał o morzu nieszczęść? Szekspir? - Wyszła z salonu. Fanny westchnęła i wzięła do ręki szycie. Mimo że starała się ze wszystkich sił, daleko jej było do swobody w obecności pana Gunthorpe’a. Niby zawsze zachowywał się uprzejmie, ale w tonie jego głosu było coś takiego - może cień arogancji? - wobec czego Fanny czuła się bezradna. Silniejsza kobieta z pewnością stawiłaby mu czoło, ale ona tylko popadała w zakłopotanie. Ostatnio pan Gunthorpe oczarował Sylwię. Gdy zjawiał się w Selwood Priory, nie było trzaskania

16 drzwiami ani obgryzania paznokci. Dziewczynka nieustannie chichotała i wodziła za nim rozmarzonym wzrokiem. Za to Fanny bardzo martwiła się o córkę. Odłożyła szycie i również wstała. Trzeba było zaprosić pana Gunthorpe’a na lunch. Postanowiła iść i porozmawiać o tym z panią Kellow. Veryan dotarł do Selwood Priory około szóstej wieczorem, akurat o zachodzie słońca. Przewodnik, o którego postarał się pan Hooper, okazał się posępnym mężczyzną. Prawie się nie odzywał i tylko od czasu do czasu spluwał w krzaki. Veryan dosiadał starej szkapy, która ledwo wlokła się naprzód. Sakwojaż miał przytroczony rzemieniami do siodła z tyłu. W Oksfordzie rzadko jeździł konno, a chociaż robił to w dzieciństwie, wkrótce poczuł niedogodności jazdy, rozbolały go bowiem nie przyzwyczajone do wysiłku mięśnie. Dokuczliwa mżawka nie poprawiła mu samopoczucia, zwłaszcza że przy takiej pogodzie okolica wyglądała szaro i ponuro. Zdumiał go widok wołów orzących pola. W Oxfordshire już od dawna używano do tego celu koni. Utwierdziło go to w przekonaniu, że znalazł się w najbardziej zacofanym kącie świata. Bardzo żałował, że w ogóle wybrał się w tę podróż. Przejechali przez nędzną wieś Sheviock, w której widziało się tylko parszywe psy i gnijące strzechy, a potem skręcili z traktu na drogę wzdłuż morskiego brzegu, wydeptaną przez muły. Veryan nie zgadłby wcześniej, że są tak niedaleko morza, spoglądał więc bardzo nieufnie w bok, jako że droga biegła niecałe dwadzieścia metrów od krawędzi klifu. Miejsce było wietrzne, a co gorsza deszcz, który wcześniej siąpił, rozpadał się na dobre. Tu i ówdzie rosły kolczaste zarośla, bezlitośnie Przygniatane do ziemi silnymi podmuchami wiatru. Nagie gałęzie kilku krzewów tarniny, obsypane drobnymi białymi kwiatkami, zwiastowały nadchodzącą wiosnę, ale Veryan nie był w odpowiednim nastroju, by to docenić. Ułożył w myślach złośliwy epigram po łacinie o okropieństwie tego miejsca, ale nawet to nie podniosło go na duchu. Wreszcie przewodnik skręcił na inną wydeptaną drogę, wiodącą do Porthgavern, i skinął głową w stronę Selwood Priory, którego dymy były już widoczne. Veryan powściągnął konia, bardzo zaskoczony. Ależ to olbrzymie, przemknęło mu najpierw przez myśl. Posiadłość, nad którą wiły się smugi dymu, zajmowała dobry akr, a w tle rosły stare wiązy. Przewodnik coś mruknął, wskazał głową w lewo i wjechał na drogę prowadzącą do bramy. Niczego nie podejrzewające konie człapały teraz nad podziemną skrytką pełną większych i mniejszych baryłek. Veryan podniósł głowę. Wielki Boże, średniowieczna brama! W stylu perpendykularnym? Nie, z pewnością wcześniejsza. Przypomniał mu się Oksford. Przekroczywszy bramę, znaleźli się na podjeździe. Dom, który ukazał się ich oczom, pochodził niewątpliwie z epoki Tudorów, a w gasnącym świetle dnia kamień, stanowiący jego budulec, wydawał się ciepły i przyjazny. Selwood Priory sprawiało jednak takie wrażenie, jakby budowano je w dużym pośpiechu. Wciąż można było poznać, gdzie kiedyś znajdował się refektarz, a główne wejście, choć starano się nadać mu bardziej świecki wygląd, nieuchronnie przywodziło na myśl klasztor, mimo że z nisz dawno już usunięto święte figury. Veryan sztywno zsiadł z konia, a jego przewodnik podszedł do wiszącego przy drzwiach łańcucha, żeby zadzwonić. Dom wydawał się opuszczony. Nigdzie nie paliły się światła. Z wnętrza dobiegł jednak dźwięk dzwonka, a wkrótce nadeszła zakłopotana pani Kellow. - O, pan Selwood! Proszę wejść. - Odwróciła głowę. - Jack! Zanieś bagaż pana Selwooda do jego pokoju. - Zwróciła się do przewodnika: - W kuchni czeka na was posiłek i piwo. - Głową pokazała mu, żeby obszedł dom dookoła. Przewodnik wziął oba konie za uzdy i znikł za rogiem. Veryan zdjął kapelusz i wszedł do środka. Znalazł się w sklepionej sieni, obwieszonej spłowiałymi znakami dawno zmarłych Selwoodów. Paliło się tu tylko kilka świec. Pani Kellow trzymała niedużą latarnię. Zaprowadziła gościa w głąb domu po mocno zużytych schodach i pokazała mu jego pokój, a przy okazji zapaliła świece na kominku. - Powiem sir Walterowi o pańskim przyjeździe. I zaraz przyślę tu Jacka z ciepłą wodą. - Dygnęła i odeszła. Veryan rozejrzał się po wnętrzu noszącym ślady dawnej świetności. Brokatowe zasłony były wystrzępione, sufit miejscami poczerniały od dymu świec. Milkliwy przewodnik wspomniał Veryanowi co prawda, że Selwood Priory jest dobrym majątkiem i rocznie przynosi około dwóch tysięcy funtów dochodu. Sir Waltera z pewnością było stać na bardziej dostatnie życie. Co wobec tego robił z pieniędzmi? Veryan uznał, że wkrótce się tego dowie. Wiadomość o przyjeździe Veryana sir Walter powitał kwaśno. - Nie śpieszyło mu się, co? Theo, zadzwoń na służbę. Niech pani Kellow przyśle do mnie tego człowieka. Dorothea cicho podeszła do taśmy dzwonka i pociągnęła za nią, a potem wróciła na swoje miejsce w nogach łóżka.

17 - Josh... - Sir Walter wrócił do bieżących spraw. - Zobaczmy, jak sobie radzi złotoskrzydły. To dopiero jest ptak. Popatrz tylko, jaki ma prosty grzebień! Josh i Ozzie, który pomagał mu w stajni, przygotowywali właśnie walkę kogutów dla dogodzenia sir Walterowi. Jedno z wielkich luster ustawiono na podłodze w taki sposób, żeby chory mógł oglądać w nim walkę, nie zmieniając pozycji w łóżku. Josh podał złotoskrzydłego Ozziemu, a ten ujął ptaka z wielką ostrożnością, jedną ręką przytrzymując dziób, drugą zaś zabezpieczając ramię przed ostrogami przypominającymi dwa sztylety. Josh wyjął koguta z drugiego worka; ten dla odmiany miał srebrzyste skrzydła. - On też jest piękny. Spójrz, panie, jaką ma pierś. Ja bym postawił na niego. - Ostrożnie wsadził sobie ptaka pod pachę i skinął głową na Ozziego. Obaj jednocześnie postawili swoich zawodników dziób w dziób na perskim dywanie, przy łożu sir Waltera i jednocześnie ich puścili. Dwa koguty zmierzyły się wzrokiem i nagle jeden rzucił się naprzód, by ostrym dziobem trafić przeciwnika w bok. Natychmiast zakłębiło się na dywanie, ostrogi poszły w ruch, trysnęła krew, a dookoła zaczęły fruwać pióra. Trzej mężczyźni pochylili się ku miejscu zmagań, pochłonięci walką. Veryan, przyprowadzony pod drzwi pokoju przez panią Kellow, zapukał i wszedł do środka. Wnętrze oświetlały dziesiątki świec, więc aż zamrugał, jako że dłuższy czas spędził w mroku swojego pokoju i korytarza. Kandelabry stały we wszystkich możliwych miejscach i jeszcze odbijały się w lustrach. Na podłodze przykrytej niegdyś wspaniałym perskim dywanem Veryan ujrzał dwa koguty. Właśnie z odrazą przesuwał wzrokiem po pierzu i krwi, pstrzących dywan, gdy jeden z ptaków przystąpił do ostatecznej rozprawy z rywalem, wbijając mu ostrogi głęboko w gardło. Przeciwnik, obficie spływający krwią, zachwiał się i upadł. Zwycięzca wskoczył na szarpane konwulsjami ciało przeciwnika i triumfalnie zapiał. - Srebrny go załatwił! - ucieszył się sir Walter. - Mamy mistrza, Josh! Veryan podniósł wzrok. W łożu leżał stary człowiek w przekrzywionej peruce. Miał ciemne oczy, z których źle patrzyło, i trupiobladą cerę. Opierał się na kilku brudnych, brokatowych poduszkach. Trzymał szklaneczkę brandy. W ogóle nie zauważył wejścia gościa. Dopiero po dłuższej chwili Veryan poznał w starcu człowieka, którego widział kiedyś w tawernie Mitrę, w Oksfordzie. Gdy próbował spojrzeć na krwawą kupę mięsa, leżącą na dywanie, zbladł jak ściana. Nikt nie zwracał na niego uwagi. W kącie siedziała chuda, bardzo zwyczajna kobieta w niemodnej sukni. Pielęgniarka? - zastanawiał się Veryan. Kobieta zajmowała się szyciem i była całkiem obojętna na walkę, która właśnie zakończyła się po drugiej stronie łoża. - Dobry pojedynek - wybełkotał sir Walter. - Chociaż myślałem, że ten złoty pokaże więcej. Zabierz je, Josh. Josh podszedł do łoża, wziął zwycięzcę i bezceremonialnie wepchnął go do worka. Potem przyczepił sobie zabitego ptaka do pasa, tak że bezwładnie zwisł z zamkniętymi oczami i krwią krzepnącą na dziobie. - Ojcze, przyjechał pan Selwood. - Dorothea złożyła szycie i spojrzała na gościa. Zobaczyła wysokiego, chudego mężczyznę, który nosił okulary i bardzo się garbił. Oczy wyrażające czystą trwogę dosłownie wychodziły mu z orbit. Nie ma rady, pomyślała. Będzie musiał się przyzwyczaić do takich widoków. - Selwood? - spytał nieprzytomnie sir Walter. Córka podeszła do niego, przytknęła mu szklaneczkę do ust i pomogła się napić. - Pan Veryan Selwood - powiedziała. - Na pewno pamiętasz. Starzec mruknął coś pod nosem, a potem parsknął zadziwiająco głośnym, rżącym śmiechem. - Selwood, powiadasz? Ten ksiądz. Ha, najwyższy czas. - Wolno się obrócił i skupił wzrok na zakłopotanym gościu. - Podejdź no tu, człowieku, niech na ciebie popatrzę. Veryan nieufnie zrobił kilka kroków po pierzu i krwawych plamach. - Siadaj. Na łóżku. Theo, przynieś mi świecę. - Sir Walter wyciągnął przed siebie drżącą rękę, wziął od córki świecę i przesunął ją tuż przed twarzą gościa. Veryan poczuł na skórze żar płomienia, w nozdrza uderzył go zapach topniejącego wosku, który skapywał na pierzynę. Sir Walter nie zwrócił na to uwagi. - Zdejmij te przeklęte okulary. - Świeca znowu powoli przesunęła się przed twarzą Veryana. - Hm. - Znów zapadło onieśmielające milczenie. - Musisz mi wystarczyć, chociaż klechy nic mnie nie obchodzą, przeklęte obłudniki. Twojego ojca nie mogłem znieść, był awanturnikiem i pyszałkiem. Veryan milczał. - Co, zapomniałeś języka w gębie? - Nie wiedziałem, że zadałeś mi pytanie, panie - odparł Veryan. Sir Walter też ma wiele cech awanturnika, pomyślał. Ciekawe, kim jest ta kobieta o dziwnym wyglądzie. Veryan nie lubił niespodzianek, toteż czarne oczy i jasne włosy kobiety wytrącały go z równowagi; takie zestawienie wydawało mu się nienaturalne.

18 - O, jednak masz trochę ikry, co? - Sir Walter nie wydawał się urażony. - Selwood wkrótce będzie należeć do ciebie. Wtedy się nim nacieszysz. Ale pamiętaj, nie wolno ci wyrzucić Fanny i jej dzieci. Veryan miał na twarzy wyraz najwyższego zdumienia. Zwrócił się do Dorothei: - Czy to pani jest Fanny? - spytał. - Jestem pana kuzynką. Nazywam się Dorothea Selwood. Fanny, to znaczy panna Porter, była moją guwernantką. Horace i Sylwia są jej dziećmi. - I moimi - dodał sir Walter ze złośliwą satysfakcją w głosie, nie spuszczając z oka mężczyzny, na którego twarzy odmalowały się nagle zgorszenie i niesmak. Pannę Potter lepiej będzie przenieść do miejscowego domu dla upadłych kobiet, pomyślał Veryan. Co ten człowiek zamierzał, czyniąc taką kobietę guwernantką córki? Zerknął na Dorotheę, która przyglądała mu się z niepokojącą otwartością. Ta koścista, pospolita kobieta z dziwacznym zestawieniem kolorów włosów i oczu nic go nie obchodziła. - Zrobię wszystko, co należy - oświadczył chłodno. Sir Walter szczekliwie się roześmiał. - Spróbuj tylko pozbyć się Fanny, a zlecą się do ciebie swatki z całej Kornwalii. - Zauważył z niejaką przyjemnością, że Veryan wydaje się przerażony tą wizją. - Hę, nawet wcześniej o tym nie pomyślałem. Tak, będzie z ciebie tutaj całkiem niezła partia. Naturalnie, możesz się ożenić z Theą i zaoszczędzić sobie mnóstwa kłopotów. Jest wolna. Jak dotąd, nikt jej nie chciał. Dorothea zacisnęła dłonie. Przez lata ćwiczyła się w ignorowaniu drwin ojca z jej wyglądu i złośliwych uwag o tym, że nie nadaje się na żonę. - Mój ojciec nie mówi poważnie, panie Selwood. Po prostu próbuje wprawić pana w zakłopotanie. Starzec ze złością zmienił pozycję. - A niby czemu nie? - spytał. - On nie ma żony. A dla ciebie to ostatnie chwile. Dorothea przełknęła z trudem ślinę, ale się nie odezwała. W oddali zegar wybił godzinę. - Ojcze, musimy cię opuścić. Wkrótce będzie kolacja. Panie Selwood, czy mógłby pan zadzwonić na służbę? Dzwonek jest na ścianie, tuż za pańskimi plecami. - Wstała. Veryan poszedł za jej przykładem i posłusznie pociągnął za taśmę. Potem otworzył drzwi przed Dorothea, lekko skłonił się sir Walterowi i wyszedł za kuzynką z pokoju. - Salon jest na parterze, panie Selwood. Od schodów na lewo. Wkrótce dotrzymam tam panu towarzystwa. Gdy odwracała się, by odejść w głąb korytarza, Veryanowi mignęła przed oczami jej surowa, gniewna twarz. Dorothea zamknęła się w swoim pokoju, zapaliła świece, bezsilnie usiadła przy toaletce i ukryła twarz w dłoniach. Po dłuższej chwili wyprostowała się i zapatrzyła w swoje lustrzane odbicie. Spoglądały na nią wielkie ciemne oczy, zaczerwienione od płaczu. Jej jasne włosy wyglądały jak bezbarwna plama. Czyżby naprawdę była taka okropna i przez nikogo nie chciana? W szczęśliwszych latach, kiedy jeszcze żyła matka, Dorothea była „małą wróżką mamusi” i „śliczną córeczką”. W jaki sposób przemieniła się w trzydziestoletnią starą pannę, ofiarę niewybrednych żartów ojca? Jej matka była bystrą, światłą kobietą, bardzo szanowaną przez Gunthorpe’ów i inne rodziny w hrabstwie. Starała się przymykać oczy na niewierność męża, a sir Walter zawsze traktował ją z dworską uprzejmością. Była dlań wyjątkiem od reguły, że kobieta jest zabawką, którą po prostu się wyrzuca, gdy przestaje być potrzebna. Jego szacunek rozciągał się również na córkę, dorastającą pod skrzydłami matki. Wszystko skończyło się jednak wraz ze śmiercią lady Selwood. Dorothea została zawieszona między niebem a ziemią. W potyczkach z życiem mogła teraz liczyć tylko na podszepty swojej uczciwości. Po pewnym czasie dokonała wyboru. Jeśli hańba staropanieństwa stanowi cenę za to, by nie być zabawką w czyichś rękach, to była gotowa ją zapłacić. Lecz czasem, gdy doznawała upokorzenia, tak jak tego wieczoru w obecności pana Selwooda, ta cena wydawała jej się wyjątkowo wysoka. Dorothea wstała i podeszła do miski, by przemyć oczy zimną wodą, a potem przebrać się w strój bardziej stosowny do kolacji. Pomyślała, że przynajmniej nie będzie musiała znosić obraźliwych uwag, które bez wątpienia czekały biedną Fanny ze strony ponurego kuzyna bigota. Veryan zszedł na dół z bardzo silną chęcią otworzenia drzwi wyjściowych i opuszczenia tego domu raz na zawsze. Ale górę wziął obowiązek, a może poczucie, że jest to przekleństwo losu. W każdym razie, zgodnie z instrukcją, skręcił w lewo i wkrótce znalazł się w salonie tak samo straszącym dawną świetnością jak reszta domu. Był tam wielki kominek obudowany czarnym marmurem, a nad nim herbowe znaki Selwoodów wyryte w kamieniu. Robiło to duże, aczkolwiek przygnębiające wrażenie. Na ścianach wisiały wyblakłe tapiserie. Jedna przedstawiała Jowisza swawolącego z Ganimedesem w sposób pozostawiający wyobraźni niewielkie pole działania. Veryan odwrócił wzrok i ujrzał Bachusa nie bez powodzenia uwodzącego Ariadnę. Dookoła pokoju stały krzesła w stylu Jakuba I z pieczołowicie wydzierganymi poduszkami. Jedno z krzeseł zajmowała pulchna, raczej przekwitła już dama w szarej

19 jedwabnej sukni i dobranym do niej koronkowym szalu. Włosy miała w ładnym kasztanowym odcieniu, z siwiejącymi pasemkami, związane w skromny, schludny koczek. Ta oznaka cywilizacji bardzo podniosła na duchu Veryana, którego dręczyło coraz silniejsze przeświadczenie, że wylądował wśród dzikusów. Na jego widok kobieta wstała i podeszła z wyciągniętą ręką. - Dobry wieczór. Pan Selwood, jak rozumiem. Mam nadzieję, że nie odczuł pan trudów podróży, bo drogi w okolicy bywają okropne. Pani Kellow na pewno pomogła się panu rozgościć. - Tak, dziękuję - wybąkał Veryan. Dość niechętnie wymienił z kobietą uścisk dłoni. Nie lubił, gdy go dotykano. Fanny pochwyciła jego spojrzenie i mówiła dalej: - Ojej, obawiam się, że był pan u sir Waltera. Wiem, jakie to może być wyczerpujące. Proszę pozwolić, że zaproponuję panu coś do picia. Może sherry? Nie wiem, gdzie jest w tej chwili panna Selwood, ale na pewno wkrótce do nas dołączy. - Panna Selwood była u ojca - wyjaśnił Veryan, usiłując dostroić się do tonu uprzejmej towarzyskiej rozmowy. Kto to jest? - próbował zgadnąć. Kobieta się nie przedstawiła. Ale kimkolwiek była, cieszyło go, że spotkał osobę, która zachowuje się jak w towarzystwie przystoi. Veryan był głęboko przesiąknięty lękiem przed wszelkimi uchybieniami natury moralnej; spodziewał się zobaczyć w osobie panny Potter przykład lubieżności i żałosnych manier, w ogóle nie przyszło mu więc do głowy, że to właśnie ona. Wziął od niej kieliszek sherry i usiadłszy na krześle w stylu Jakuba I nastawił się na konwersację. Zwykle unikał takich sytuacji towarzyskich, ale kobieta wydawała się szczerze zainteresowana przebiegiem jego podróży, czuł się zatem coraz swobodniej. Od ognia na kominku promieniowało miłe ciepło, sherry było wyśmienite, a nieznajoma towarzyszka, na szczęście, do niczego go nie zmuszała. Wreszcie drzwi się otworzyły i do salonu weszła Dorothea. Przebrała się w brązową jedwabną suknię, a towarzyszył jej młody człowiek ubrany zgodnie z najnowszą modą; miał absurdalnie wysoki kołnierzyk i starannie wypomadowane włosy. Wygląda jak nieopierzony student, udający światowego człowieka, pomyślał Veryan. Z korytarza dobiegło ich klapnięcie, a potem łoskot - to Sylwia zeskoczyła z ostatnich kilku stopni. Ona również pojawiła się w salonie. Była w białej sukience i skubała koralowy naszyjnik, wpatrując się w Veryana. - Przepraszam za spóźnienie, Fanny - powiedziała Dorothea. - Ojciec był dzisiaj absolutnie nieznośny. Veryan spojrzał na Fanny szeroko rozwartymi oczami. - O, panie Selwood, widzę, że już pan poznał pannę Potter. To dobrze. Proszę pozwolić, że przedstawię pana Horace’owi i Sylwii FitzWalterom. To jest wasz kuzyn, pan Selwood. Nastąpiła wymiana uprzejmości. Dorothea zauważyła z rozbawieniem, że panu Selwoodowi prawie odebrało mowę - bez wątpienia starał się wzbudzić w sobie moralnie słuszne oburzenie. Na szczęście, właśnie w tej chwili rozległ się gong. - Przejdźmy do jadalni - ciągnęła gładko Dorothea. - Panie Selwood, zechce pan towarzyszyć pannie Potter, jeśli łaska. Horace, otwórz nam drzwi. Bez względu na zamiary, jakie żywił Veryan, tymczasem poddał się sile wyższej i ofiarował ramię Fanny. Po chwili wszyscy siedzieli przy stole, a pani Kellow z pomocą służących podawała jedzenie. Dobrze, pomyślała Dorothea. Pierwsza przeszkoda za nami. Mężczyzna nie może mieć moralnych obiekcji, jedząc turbota. Młodzi FitzWalterowie, surowo pouczeni przez Dorotheę, zachowywali się wzorowo. Nawet jeśli żadne z nich nie rozumiało, dlaczego Veryan zdecydował się otoczyć stęchłymi książkami napisanymi po grecku i łacinie, to grzeczność nie pozwalała im tego głośno powiedzieć. Horace był wręcz skruszony - Dorothea natarła mu uszu za nieodpowiedzialne zachowanie po jego eskapadzie z Ablem i Timem Wilcoxem - i zaproponował nowo poznanemu kuzynowi, że pokaże mu kilka miejsc, w których dobrze jeździ się konno, a potem spytał, czy lubi łowić ryby. Veryan nie mógł się boczyć na młodego człowieka. - Lubiłem łowić ryby, kiedy byłem w szkole. A może masz na myśli łowienie ryb w morzu? - Jak powinien się do niego zwracać? Są bezwstydni, że zwą się FitzWalterami. Jak królewskie bękarty! - pomyślał. Forma „paniczu Horace” wydawała mu się zbyt czołobitna, a na uznanie pokrewieństwa i wypowiedzenie słowa „kuzynie” nie był w stanie się zdobyć. - Mamy tu co łowić! - z entuzjazmem ciągnął Horace. - Makrele... homary. Często wypływamy łodzią z synami Fawleya. Sylwia z uwagą przyglądała się gościowi. Zauważyła, że Dorothei się nie spodobał, jej jednak wydawał się całkiem udany. Miał głęboki, czysty głos i umiał się uroczo uśmiechnąć, mimo że najczęściej usta wykrzywiał mu ponury grymas. Tylko dlaczego miał taki wygląd, jakby coś mu się nie podobało? Naturalnie w sekrecie Sylwia stawiała sobie za wzór mężczyzny

20 Brama Gunthorpe’a, ale nowy kuzyn naprawdę nie zrobił na niej złego wrażenia, choć wyglądałby lepiej, gdyby zdjął te straszne okularki i wyprostował plecy. - Mam nadzieję, kuzynie, że będziesz mógł coś zrobić z dachem Tamsin Wright - odezwała się. Chciała pokazać temu nowemu kuzynowi, że potrafi myśleć jak dorosła i zna problemy majątku. Veryan obrócił się do niej. - Kto to jest Tamsin Wright, panno Sylwio? - Wdowa po Tomie. On umarł w zeszłym roku, a ona mieszka teraz w domku w Porthgavern. Ale dach u niej strasznie przecieka, a ojciec nie zwraca na to uwagi. - Nie wolno ci krytykować ojca, moja droga - skarciła ją Fanny, spojrzawszy najpierw z niepokojem na Veryana. - Dlaczego nie? - odparła rezolutnie Sylwia. - Przecież nie wywiązuje się ze swych obowiązków pana. - Usiadła prosto, bardzo z siebie zadowolona. Dowiodła, że ma zdanie w takich sprawach. Nie jest zwykłą płochą dzierlatką, jak uważał jej ojciec. - O takich rzeczach nie mówi się w towarzystwie, moja droga - znów pouczyła ją matka. - Ale pan Selwood należy do rodziny - sprzeciwiła się Sylwia. Chociaż wcale nie chce, pomyślała Dorothea. - Nie godzi się, żeby ktoś mający twoją pozycję podawał w wątpliwość, hę, zdanie ojca - powiedział z wyrzutem Veryan. Ty przemądrzalcze, pomyślała Dorothea. Ty przeklęty, samolubny przemądrzalcze. Widziała, jak Sylwia pochyla się nad talerzem, żeby ukryć łzy, cała czerwona ze wstydu. Horace wydawał się bliski furii. Na Boga, co będzie, gdy sir Walter umrze? Jeśli to ma być przykład postawy pana Selwooda, to wszystkich domowników czekały bardzo burzliwe czasy. 3 Wieczór ciągnął się bez końca. Fanny wysłała Sylwię do łóżka natychmiast, gdy kolacja się skończyła, i przynajmniej raz córka usłuchała jej bez protestów. Reszta towarzystwa przeniosła się do salonu i tam toczyła napuszoną konwersację. Wyłamał się tylko Horace, który odwrócił się plecami do kuzyna i zajął studiowaniem tomiku, zatytułowanego „Dykcjonarz myśliwca, czyli towarzysz dżentelmena w mieście i na wsi”. Dorothea nie mogła mieć o to do niego pretensji, sama miała ochotę postąpić podobnie. Gdyby znała myśli kuzyna, wiedziałaby, że pożałował swoich słów skierowanych do Sylwii w tej samej chwili, w której je wypowiedział, więc gdy tylko uznał, że mu wypada, przeprosił obecnych, wymawiając się długą podróżą. - Naturalnie, panie Selwood - powiedziała Fanny z typową dla siebie życzliwością. - Zachowaliśmy się bardzo egoistycznie. Pan na pewno jest śmiertelnie zmęczony. Czy trafi pan do pokoju, czy może zadzwonić na Jacka, żeby pana zaprowadził? - Dziękuję, chętnie skorzystam z pomocy. Muszę wyznać, że to miejsce przyprawia mnie o zawrót głowy. - I koniecznie musi pan się napić brandy, panie Selwood - dodała Dorothea. - Każę przynieść panu karafkę do pokoju. - Nagle uprzytomniła sobie, że okna pokoju Veryana wychodzą na stajnie, a tej nocy mieli rozwozić do odbiorców towary ukryte w podziemnej skrytce. Lepiej byłoby więc, żeby kuzyn Selwood spał snem sprawiedliwego. Znacznie później, już około północy, Dorothea owinęła głowę chustą i poszła do stajni. Josh czekał na nią w siodłami. Siedział przy stole, przy którym zwykle czyścił uprzęże. Obok niego stała mała latarnia. Obracał w dłoniach skrawek papieru. - Jak poszło, panno Theo? Dorothea skrzywiła się. - Szykują się kłopoty. - Kłopoty mamy tutaj - odrzekł Josh. Podał jej złożoną w pół karteczkę. „Tszeba wysłać panicza Horace’a spowrotem do szkoły”. Dorothea uważnie przyjrzała się wiadomości. Napisano ją drukowanymi literami, ale trudno było dociec, czy dla ukrycia tożsamości autora, czy z czystej nieumiejętności zrobienia tego w inny sposób. Papier oddarto z ogłoszenia o licytacji wraku, która miała wkrótce się odbyć. Jeden taki afisz wisiał przed sklepem w Porthgavern. - Jak ten liścik do nas trafił? - Znalazłem go w stajni, kiedy wróciłem po walce kogutów. Ozzie i Joe nic o tym nie wiedzą. - Ozzie był stajennym, a Joe pomocnikiem ogrodnika. - Nikomu nie powiedziałem, co tu napisane. Dorothea usiadła na odwróconej skrzyni i spróbowała zebrać myśli. Ogrodnikiem w majątku był Bill Kellow, wnuk gospodyni, i miał pomocnika Joego; Josh pilnował stajni i zajmował się walkami kogutów, a pomagał mu młody Ozzie Tregair. W domu była pani Kellow, dwie służące, Molly i Lucy, i Jack, który

21 czyścił buty, nosił latarnię i wykonywał inne nieprzewidziane planem czynności. - Myślisz, że to napisał ktoś z naszych? Josh niechętnie skinął głową. - Czyli ktoś wie coś, czego my nie wiemy, ale nie chce nam tego powiedzieć. Może się boi? - List był z pewnością czymś więcej niż zachętą do nauki, uznała Dorothea. To było ostrzeżenie. Josh zerknął na pudełko z mydłem do siodeł i zgrzebłami, ale nie odezwał się ani słowem. - To ostrzeżenie musi mieć związek z Bramem Gunthorpe’em. On nigdy nie lubił Horace’a, zresztą muszę przyznać, że Horace nie traktuje go uprzejmie. Nie zdziwiłabym się, gdyby pan Gunthorpe chciał mu wyrządzić jakąś krzywdę... zawsze był mściwy - powiedziała Dorothea. - Ale co możemy w tej sytuacji zrobić?- Trudno było wysłać Horace’a do szkoły, gdy jego ojciec leżał na łożu śmierci. Josh z zakłopotaną miną podrapał się za uchem. - Czy powiemy o tym paniczowi? - Nie wiem. Wolałabym nie mówić. Może wtedy zrobić coś głupiego ze zwykłej brawury, tak jak ostatnio. Ale powiem pani Kellow, niech ma oczy i uszy szeroko otwarte. - A co z towarem, panno Theo? Dalej jest w skrytce. Pani ojciec potrzebuje pieniędzy, żeby zapłacić panu Gunthorpe’owi. Niedobrze. Pożyczyłem na dziś wieczór kuce i muły, jak pani kazała. Czy mamy wszystko robić tak jak zwykle? Dorothea skinęła głową. Kilkudziesięciu mułów i kuców na pewno nie udałoby się wynająć bez wiedzy Gunthorpe’a. Niektóre zwierzęta były przecież własnością dzierżawców z jego majątku. Jakakolwiek zmiana planów tylko wzbudziłaby jego podejrzenia i nasunęłaby mu myśl, że ktoś przekazał ostrzeżenie. - Myślę, że póki ojciec żyje, raczej nic nam nie grozi. Zresztą pan Gunthorpe chce dostać swoje pieniądze. - Zastanawiałem się, co robić, skoro przyjechał pan Selwood... - Josh energicznie skinął głową w stronę okna sypialni Veryana, które wychodziło na podwórze stajni. - Nasz duchowny przyjaciel niczego nie usłyszy - zapewniła go Dorothea. - Dodałam mu parę kropel laudanum do brandy - wyjaśniła i uśmiechnęła się szeroko. Josh także pozwolił sobie na kwaśny uśmiech. - Wobec tego wszystko tak jak zwykle, panno Theo. - Potrzebuję cię do pomocy, żeby zanieść pieniądze Danielowi. Przyszłam tylko po latarnię. Bądź w bibliotece za jakieś dwadzieścia minut. Josh zdjął z haka zapasową latarnię, zapalił ją i podał Dorothei. Ta przyglądała się, jak mężczyzna znika w ciemności, a potem wróciła do domu, chowając latarnię pod peleryną. Ukradkiem przeszła do biblioteki, a wraz z nią przesuwał się po podłodze mały krążek światła, W starym domu panowała cisza, jeśli nie liczyć skrzypienia, które było słychać zawsze, i gonitwy myszy gdzieś za boazerią. Rodzina już położyła się do łóżek, pani Kellow natomiast zadbała o to, by służące były w pokoikach na strychu, a Jack w swojej klitce. Znalazłszy się w bibliotece, Dorothea zamknęła za sobą drzwi na klucz i zapaliła kilka świec. Daniel Watson, kapitan „Marii”, musiał dostać zapłatę za towar. Niedaleko kominka był w ścianie sejf, ukryty za obrazem przedstawiającym dwa walczące koguty. Jego wnętrze kryło pięćset gwinei w złocie, starannie zapakowanych w woreczki po sto gwinei. Dorothea wyjęła pieniądze i zamknęła sejf. Potem wzięła księgę oprawną w czerwoną skórę, kluczykiem zdjętym z szyi otworzyła małą kłódkę i skrupulatnie zapisała transakcję. Pomyślała, że gdyby nie dług u Brama, rejs przyniósłby jej prawie siedemset funtów czystego zysku. Tak jednak miała zaledwie czterysta funtów na sfinansowanie następnego rejsu. Ale jeśli stosunek pana Selwooda do Sylwii i Horace’a miał pozostać nie zmieniony, to następne rejsy będą koniecznością. Ciężar utrzymania młodych FitzWalterów spadnie wtedy na nią, a tylko w ten sposób mogła podołać temu obciążeniu. Na górze w sypialni Veryan stał przy oknie, ciasno otulony szlafrokiem. W dzieciństwie często bywał chory, więc smak laudanum umiał poznać natychmiast, nawet w brandy. Nic dziwnego, że podlał trunkiem kwiaty w wazonie. Ciekawe, dlaczego panna Selwood chciała mnie uśpić, pomyślał, przypominając sobie, że to ona z uśmiechem wręczyła mu karafkę. Na niebie widać było tylko skrawek księżyca, ale noc była rozgwieżdżona, więc gdy oczy Veryana przyzwyczaiły się do mroku, widział wszystko całkiem dobrze. Najpierw zauważył Dorotheę wchodzącą do siodłami. Potem wyszła stamtąd z latarnią i wróciła do domu. Później zobaczył mężczyznę idącego w stronę podjazdu. Dwadzieścia minut później ten sam mężczyzna wrócił i wszedł do domu. Veryan właśnie miał zejść na parter i zbadać, co się dzieje - chyba panna Selwood nie miała schadzki z koniuszym? - gdy usłyszał głośne skrzypnięcie na dole i zobaczył otuloną w pelerynę postać Dorothei, wyłaniającą się z kuchennych drzwi. Za nią szybko wyszedł Josh. Oboje nieśli coś ciężkiego i oddalili się podjazdem w stronę bramy. Veryan czekał przy oknie jeszcze kwadrans, ale nic już się nie wydarzyło. Wciąż zaniepokojony, dobrze zamknął drzwi i położył się do łóżka. Niestety, zapomniał, że wcześniej położył okulary na stoliku przy

22 łóżku. W ciemności potknął się, zrzucił je ze stolika i przez nieuwagę rozdeptał. Rankiem następnego dnia w Quilquin House Bram siedział u szczytu stołu przy śniadaniu. Miał na sobie oliwkowy szlafrok z cienkiego kaszmiru i żółtobrązowe bryczesy z bedfordzkiego sztruksu. Jego matka, ubrana właściwie, choć niegustownie w suknię pod szyję z materiału w fioletowe kwiaty, zajęła miejsce naprzeciwko. Towarzyszyła im Isabel w białej muślinowej sukience na ramiączkach i zwiewnym szalu, chroniącym ramiona przed chłodem poranka. Jasne kręcone włosy miała spięte na szczycie głowy w klasyczny węzeł, a wokół twarzy igrały poskręcane w pierścionki luźne pasemka. Dziewczyna była niebieskooka jak brat, a jej małe usta przypominały pączek róży. Spoglądała zaniepokojona na Brama z nadzieją, że jest w dobrym humorze. Posiłek dobiegał końca, ale panie nie śmiały się poruszyć, zanim on im na to nie pozwolił. Isabel pokroiła jabłko na malutkie kawałki, większa część owocu pozostała jednak na talerzyku. Nerwowymi ruchami dziewczyna sączyła kawę z filiżanki. - Kiedy przyjechał, bracie? - odważyła się w końcu spytać. - Wczoraj wieczorem. - Na szczęście głos Brama brzmiał normalnie. Isabel uznała przeto, że może zaryzykować i rozwinąć temat. - Duchowny! Jestem pewna, że to się nie spodoba pannie Potter! I tak zwanym FitzWalterom też nie. - Sądzę, że panna Potter wkrótce stąd wyjedzie. - Informator doniósł mu, że sir Veryan jest bardzo zasadniczy. I dobrze. Dzięki temu jego plan miał większe szansę powodzenia. Bram uśmiechnął się całkiem miło do siostry. - Ciekawe, czy jest przystojny - dopytywała się Isabel. - Na pewno zobaczysz go w niedzielę podczas nabożeństwa - odrzekł i sięgnął po dwa orzechy laskowe oraz dziadka do orzechów. Nagle przemknęło mu przez myśl, że gdyby Selwoodowi spodobała się Isabel, to on, Bram, mógłby przy okazji załatwić swoje sprawy. Wprawdzie wiedział, że wielu duchownych siedzi po uszy w przemycie, podejrzewał jednak, że cudzoziemiec, wykładowca z Oksfordu, będzie miał poważne obiekcje. Należało je podbudować. Pan Selwood jako szwagier byłby niezwykle użyteczny: jeśli ma choć trochę rozumu, zajmie się swoimi sprawami i nie będzie przeszkadzał w przejmowaniu czarnego rynku w okolicy. Za to Bram dopilnowałby, żeby piwnica Selwooda zawsze była dobrze zaopatrzona i żeby Isabel nie zbywało na francuskiej koronce; wtedy małżonkom byłoby ze sobą dobrze. Rozłupał orzechy i podał jednego siostrze. Złośliwie przyglądał się, jak Isabel go zjada. Wiedział, że nie lubi orzechów. Pani Gunthorpe uśmiechnęła się nerwowo. Isabel mieszkałaby z mężem w Selwood Priory, a Bram byłby troskliwym bratem. Dorothea, naturalnie, musiałaby się wynieść. Bram dokładnie pouczyłby siostrę w tej materii. Pannie Potter i Sylwii znalazłoby się jakiś domek na terenie majątku - Sylwię chciał mieć pod ręką, by tak rzecz nazwać. Co do Horace’a snuł naturalnie inne plany. Rozległo się pukanie do drzwi; wszedł kamerdyner z listem na srebrnej tacy, i podał go Bramowi. Szanowny Panie Gunthorpe Jeśli bidzie Pan tak dobry i przyjdzie do Selwood Priory dziś rano o jedenastej, to przygotuje dla Pana trzysta gwinei, które jest Panu winien mój ojciec. Pańska D. Selwood Bram przebiegł wzrokiem list, zgniótł karteczkę i cisnął ją w ogień. Sprawy majątkowe, jak zwykle, załatwiała Dorothea, co bardzo mu się nie podobało. Była konkretna i znała się na rzeczy. Zawsze towarzyszyła jej pani Kellow, niby jako przyzwoitka, ale przede wszystkim jako świadek. Poza tym, odbierając pieniądze, zawsze musiał podpisać kwit. Przez chwilę bawił się myślą, że mógłby odmówić przyjścia, tłumacząc się nieodpowiednią porą. Ale potrzebował pieniędzy i był pewien, że panna Selwood dobrze o tym wie. Zachowanie Dorothei irytowało go. Zawsze była uprzedzająco grzeczna, lecz jej czarne oczy wyrażały brak szacunku, do jakiego Bram nie był przyzwyczajony. Kiedyś, gdy oboje mieli mniej więcej szesnaście lat, próbował ją pocałować w kącie za drzwiami kościoła i wtedy ugryzła go w ucho tak mocno, że blizna pozostała mu na zawsze. Jej strata, powiedział sobie. Teraz nikt nie chciałby jej całować. - Bram - odezwała się Isabel przymilnie. - Pojedziesz do Priory, prawda? Bo wiesz przecież, że pan Selwood nie może nas pierwszy odwiedzić.

23 - Zagięłaś na niego parol? - spytał zgryźliwie Bram. Dziewczyna przygryzła wargę i już się nie odezwała. - Pojadę jeszcze dzisiaj przed południem - powiedział Bram tak, jakby wyświadczał tym komuś przysługę. - Tak czy owak powinienem złożyć wyrazy uszanowania sir Walterowi. - Och, mój drogi, jakim jesteś dobrym bratem! - wykrzyknęła pani Gunthorpe. Dopiero co „pożyczyła” synowi dwadzieścia gwinei i bardzo się bała, że przegra również te pieniądze. Jej łzy nie robiły na nim żadnego wrażenia. Ale skoro sir Walter leżał na łożu śmierci, to przynajmniej w Priory nie będzie mowy o hazardzie. Poprzedniej nocy wszystkie operacje przy bramie przebiegły bez zakłóceń. Muły i kuce rozeszły się na różne strony, a uzyskane pieniądze złożono w stalowej skrzyni, którą Josh z Danielem Watsonem zanieśli do innego schowka Dorothei, tym razem na poddaszu. Rejs był udany, zysk wyniósł prawie siedemset gwinei, i to po wypłaceniu zarobku pomocnikom. Dorothea gestem zaprosiła Josha i Daniela, żeby usiedli. Potem przybliżyła latarnię do pieniędzy, starannie odliczyła trzysta gwinei, które ojciec był winien Bramowi Gunthorpe’owi, i włożyła całą kwotę do skórzanej torby. Zawsze lubiła Daniela Watsona. Był pogodnym, krzepkim mężczyzną z ciemnymi oczami i orlim nosem Selwoodów. Jego matka była praczką w Priory jeszcze za życia lady Selwood. Mieszkała w małym domku niedaleko ogrodnika. Daniel był mniej więcej sześć lat starszy od Dorothei. Traktowała go jak ukochanego starszego brata, widywali się bowiem bardzo często. Pamiętała, jak robił dla niej zabawki - huśtawkę na jabłoni w sadzie albo bąka, gdy zdrowiała po wietrznej ospie. Daniel miał więcej szczęścia niż inni Watsonowie, ponieważ jego matkę nawrócił wędrowny kaznodzieja metodystów, który przy okazji nauczył chłopca czytać i pisać. Kaznodzieja wychwalał cnoty trzeźwości i samodzielności, a podopieczny wziął sobie te nauki do serca i w odróżnieniu od większości Kornwalijczyków rzadko pił alkohol, a w trudnych sytuacjach wykazywał się spokojem i pomysłowością. - Jak poważne są uszkodzenia „Marii” po salwach straży celnej? - spytała Dorothea, gdy zakończono podział pieniędzy. Daniel wzruszył ramionami. Trzeba naprawić kliwer, parę razy trafili nas w okolice dziobu, ale to nic poważnego, panno Theo. Postoimy trochę w Sutton Pool. - Rozumiem, że mniej więcej za tydzień wypłyniecie znowu. - Tak. Abel powie pani kiedy. - Urwał, a potem dodał: - Da mi pani znać o sir Walterze, panno Theo? - Naturalnie. Josh tego dopilnuje. Obawiam się, że to już długo nie potrwa. Daniel milczał; tylko na chwilę położył Dorothei rękę na ramieniu, po czym skinął głową Joshowi i wyszedł. To dziwne, pomyślała, jak silne są więzy rodzinne. Ablowi i Danielowi Watsonowi ufała bezgranicznie; gdyby było trzeba, bez wahania oddałaby w ich ręce swe życie. Niestety, nie mogła powiedzieć tego samego o panu Veryanie Selwoodzie, nieznośnym przemądrzalcu. Spojrzała na Josha. - Cieszę się, ze spłacę Gunthorpe’a - powiedziała, unosząc ciężką skórzaną torbę, zaraz jednak skrzywiła usta. - Miej go na oku, Josh, dobrze? Zwróć uwagę, z kim u nas rozmawia. - Pamiętała, że Bram Gunthorpe lubi przy każdej nadarzającej się okazji podszczypywać służące, więc na czas jego wizyty pani Kellow musiała znaleźć pilne zajęcie dla Lucy i Molly. - Naturalnie, panno Theo. Zajmę się tym. - Josh wziął torbę i opuścił poddasze. Dorothea wyszła za nim, na progu przekazał jej torbę, a ona zwróciła mu latarnię z siodłami, po czym wślizgnęła się z powrotem do domu. Na dworze panował chłód, w kuchni owionęło ją miłe ciepło. Ogień już wygasł, ale węgle wciąż jeszcze się żarzyły. Czekała na nią pani Kellow. Wcześniej czuwała przy sir Walterze, teraz siedziała, drzemiąc, na krześle przy ogniu, otulona dużym szalem zarzuconym na nocną koszulę. Zimny powiew od drzwi zbudził gospodynię. - O, panna Thea. Jakieś pół godziny temu ojcu się pogorszyło. Pytał o panią. Jest u niego panna Potter. Zaraz dam pani coś ciepłego do picia, widzę, że pani przemarzła. Dorothea pokręciła głową. - Pójdę na górę. - Szybko zrelacjonowała pani Kellow, co zaszło, wspominając o anonimowym ostrzeżeniu dotyczącym Horace’a. - Na pewno chodzi o pana Gunthorpe’a - bez wahania powiedziała pani Kellow. - Ja też tak myślę. - Ta Molly - podjęła gospodyni, mając na myśli służącą - to płocha pannica, a Jack czasem ma więcej pieniędzy, niż jest w stanie zarobić. Niech się pani nie martwi, będę miała na nich oko. Dorothea wzięła świecę i skórzaną torbę i poszła najpierw do biblioteki, żeby schować pieniądze do sejfu,

24 a potem do pokoju ojca na górę. Fanny, blada i niespokojna, siedziała przy łóżku. Sir Walter leżał nieruchomo z zamkniętymi oczami; rzęził przy każdym oddechu. - Zaczęło się tak tuż po drugiej - szepnęła Fanny. - Dałam mu pigułkę kalomelową i zrobiłam okłady z gorczycy, ale obawiam się, że jest za słaby na coś więcej. Czy powinnam mu upuścić krwi? Bardzo się boję, że zrobię nie to, co trzeba. - Nerwowo splotła dłonie. Dorothea zbadała ojcu puls; był słaby, ale wyczuwalny. - Biedna Fanny - powiedziała. - Wyglądasz na bardzo zmęczoną. Powinnaś się położyć. Weź trochę laudanum. Fanny otarła oczy. - Nie mogę siedzieć przy ciężko chorym - szepnęła. - Nie chodzi o to, że... po prostu nie mogę tego znieść. Dorothea popatrzyła na ojca. - On może udawać silniejszego, niż jest, ale, moim zdaniem, powinnyśmy być przygotowane na najgorsze. Pani Kellow potem mnie zmieni. Idź do łóżka, Fanny. - Cmoknęła kobietę w policzek i delikatnie wypchnęła z pokoju, a potem opadła na zwolnione przez nią krzesło. Widocznie zmorzył ją sen, bo gdy się ocknęła, za oknami szarzał świt i miała całkiem ścierpniętą stopę. Było zimno. Ojciec spał, puls miał nieco wyraźniejszy. Krzywiąc się, roztarta stopę, a potem poszła rozpalić ogień. Hałas pogrzebacza, którym rozgarniała popiół, zbudził sir Waltera. - Thea. - Jego głos był ledwie słyszalny. - Jestem, ojcze. - Zapłacisz Gunthorpe’owi? - Tak, ojcze. Pieniądze są przygotowane, a on ma przyjść dziś przed południem. Nic się nie martw. - Selwood... czy już tu jest? - Tak, ojcze. Przyjechał wczoraj wieczorem. Nie pamiętasz? Nastąpiła pauza. - On nas nie lubi - odezwał się w końcu sir Walter. - Ale zrobi, co należy. Dorothea zachowała spokój, aczkolwiek bardzo wątpiła w to, czy pojęcie pana Selwooda o tym, co należy zrobić, zgadza się z wyobrażeniem jej ojca. Na razie należało się spodziewać, że kuzyn wyrzuci z domu Fanny z dziećmi zaraz po pogrzebie. Kiedy sir Walter znowu zapadł w sen, rozległo się pukanie do drzwi. Tym razem wszedł Josh; zerknął na umierającego i potrząsnął głową. - Smutny czas, panno Theo - rzekł. - Służyłem u niego od małego chłopca, czterdzieści pięć lat. Niech pani teraz lepiej trochę pośpi. Później ma pani sprawę do załatwienia. Dorothea spojrzała jeszcze raz na ojca i wyszła z pokoju. Znalazłszy się w swojej sypialni, strzepnęła z nóg pantofle, zdjęła sukienkę, ciężko opadła na łóżko i prawie natychmiast zasnęła. Śniadanie następnego ranka podano wcześnie, około dziesiątej. Zwykle przebiegało bardzo gwarnie, młodzi FitzWalterowie lubili się bowiem przekomarzać, tym razem jednak nawet oni byli bardzo wyciszeni. Horace prawie się nie odzywał, Sylwia nieustannie ocierała łzy wierzchem dłoni. Fanny była blada, lecz, jak zawsze, wszystkim życzliwa. Wyjaśniła sytuację Veryanowi. - Biedna Dorothea siedziała przy nim prawie całą noc - zakończyła. Nieprawda, pomyślał Veryan. Nie spał dobrze. Stare bale i deski skrzypiały, a poza tym miał wrażenie, że wciąż galopuje mu nad głową stado myszy. Raz po raz nerwowo zrywał się ze snu z wrażeniem, że ktoś jeszcze jest w pokoju. Poza tym martwiły go stłuczone okulary. Wątpił, czy uda mu się je naprawić choćby na tyle, by móc czytać, co dla niego zawsze było najważniejsze. Nie miał też pojęcia, jak, u licha, poradzić sobie w towarzystwie. Opowiedział o swoim kłopocie Fanny. - Och, panie Selwood, co za pech! Tak mi przykro. Dzięki Bogu, że pan się nie pokaleczył. Ale chyba mamy gdzieś tutaj lorgnon po lady Selwood. Poszukam go dla pana, wtedy będzie pan mógł przynajmniej czytać. Tymczasem naleję panu kawy, dobrze? Chyba że woli pan herbaty? - Poproszę kawy. Otoczony troskliwością tej kobiety, Veryan nie mógł się złościć. Samopoczucie trochę mu się polepszyło. Panna Potter z pewnością nie miała nic wspólnego z dolewaniem laudanum do jego brandy. Wkrótce skorzystał z jej propozycji pomocy i pozwolił, by nałożyła mu wędzonej ryby. - Owszem, widzę jedzenie, ale wydaje mi się dość zamazane - przyznał. Dorothea weszła do jadalni mniej więcej o wpół do jedenastej, blada i posępna. Miała sine półkola pod oczami i bardzo zmęczoną twarz.

25 - Jak się ma sir Walter, moja droga? - spytała Fanny. - Odpoczywa. Po śniadaniu chciałby zobaczyć dzieci. Ale nie ma pośpiechu. Tymczasem Josh daje mu jeść. - Delikatnie poklepała Sylwię po ramieniu i zajęła miejsce przy stole. - Dzień dobry, panie Selwood. Mam nadzieję, że spał pan dobrze. - Wydało jej się, że w kuzynie zaszła jakaś zmiana, ale była zbyt zmęczona, by się nad tym zastanawiać. - Nie najlepiej - powiedział chłodno Veryan. - To dziwne, ale około pomocy przeszkodziły mi hałasy pod stajnią. Właśnie wtedy zbiłem okulary. Dorothea podniosła głowę i ujrzała dwoje niebieskoszarych oczu patrzących prosto na nią. Zmartwiała. A więc Veryan wiedział. - Czasem źle się śpi w nowym miejscu - powiedziała. - Pana, panie Selwood, ojciec również chciałby zobaczyć. Josh przyśle po pana, jeśli zgodzi się pan poczekać na stosowną chwilę. - Nie miała siły zainteresować się jego okularami. Veryan skłonił głowę. Josh miał go zaprowadzić do pokoju umierającego natychmiast, gdy ktoś zauważy nadchodzącego Brama Gunthorpe’a na podjeździe. Dorothea nie chciała, żeby kuzyn dowiedział się o długach sir Waltera ani o źródłach jego dochodów. Śniadanie dobiegło końca i FitzWalterowie wyszli z jadalni. Fanny zaproponowała Veryanowi dolewkę kawy, a Dorothea rozgniotła w palcach kawałek grzanki. Nikt nic nie mówił. Wreszcie na schodach rozległy się głosy wracających dzieci. Fanny wstała i wybąkawszy słowa przeprosin, wyszła. - To chyba nie potrwa już długo - odezwała się w końcu Dorothea, gdyż Veryan wydawał się zdecydowany trwać w milczeniu. Nie zareagował, więc zaczerpnęła tchu i dodała: - Wiem, że kiedy ojciec umrze, to wszystko przejdzie na pańską własność. Być może zażąda pan, żebyśmy się stąd wyprowadzili. Chciałabym jednak dostać trochę czasu na uporządkowanie wszystkich spraw. Veryan przewrócił oczami, mając nadzieję, że zobaczy coś ostrzej, a potem spojrzał na Dorotheę. - Nie chciałem tego! W ogóle nie chciałem! I wcale nie chcę być tutaj. Dlaczego, u diabła, pani ojciec nie zalegalizował swojego związku z panną Potter? - Z egoizmu - odparła Dorothea, nie mniej opryskliwie. - Nie chciał sobie przysparzać kłopotów. Veryan zacisnął usta. - Powinna pani mówić o ojcu z większym szacunkiem. - Tak? Dlaczego? Nie potrafił znaleźć odpowiedzi. Miał pustkę w głowie. Sytuacja, w jakiej się znalazł, wydawała mu się odrażająca pod każdym względem. - Dama nie powinna... - zaczął. Nawet w jego uszach zabrzmiało to jednak fałszywie. - Och, niech pan przestanie tak mędrkować! - krzyknęła Dorothea. - Odkąd skończyłam siedemnaście lat, staram się, żeby mimo trudnej sytuacji wszystkim tutaj było jak najlepiej. I nie zamierzam nagle uciekać się do kłamstw i przemilczeń. - Zasad moralności trzeba przestrzegać, panno Selwood. Dorothea westchnęła, bardzo zirytowana. - Trzeba mówić prawdę, panie Selwood. A prawda jest taka, że mój ojciec jest niesłychanie samolubnym starcem. Z pewnością widzi pan, że panna Potter nie ma nic z rozwiązłej awanturnicy. Ojciec wykorzystał jej trudną sytuację po śmierci mojej matki. Nie zabezpieczył Horace’a i Sylwii, którzy niczemu nie są winni, a nas wszystkich pozbawił normalnego życia towarzyskiego, które w innych okolicznościach z pewnością byśmy prowadzili. Nie znajduję w tym nijakich powodów do okazywania mu szacunku. - Ojciec uprawiał hazard i uganiał się za kobietami, mogłaby jeszcze dodać. Pan Selwood niechybnie przeżyłby głęboki wstrząs, gdyby się dowiedział, ilu „Watsonów” jest w okolicznych wsiach. Sir Waltera bawiło wyróżnianie nieprawych potomków tym nazwiskiem. Rozległo się pukanie i w drzwiach ukazał się Josh. - Sir Walter chciałby teraz zobaczyć pana Selwooda - powiedział. Wymienił spojrzenia z Dorothea i dyskretnie skinął jej głową. Veryan zmrużył oczy. Był pewien, że coś się dzieje za jego plecami. Ale co? Niemożliwe, żeby panna Selwood miała romans ze stajennym. Mimo to bez wątpienia była poprzedniej nocy w stajniach. Zdawało mu się, że widzi napięcie na twarzy kuzynki. Wstała i podeszła do okna. Ale Josh czekał przy otwartych drzwiach, więc Veryan nie miał innego wyjścia, jak ruszyć za nim po schodach na górę. Ta kobieta prawdopodobnie kłamała poprzedniego wieczoru, jednakże co do jednego nie minęła się z prawdą ani o włos. Sir Walter rzeczywiście był umierający. Veryan zobaczył to natychmiast, gdy Josh wprowadził go do pokoju i zostawił ich samych. - Siadaj. - Sir Walter mógł się już zdobyć tylko na szept. Veryan usiadł i wbił wzrok w swoje ręce. Umierający starzec zacisnął dłonie na kołdrze. - Podjąłem decyzję. Nadajesz się. Tak. Wiem, że nas nie lubisz, ale się nadajesz. Chodzisz prostą drogą.