Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Hayworth Lynne - Jesienny płomień

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Hayworth Lynne - Jesienny płomień.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 327 stron)

Lynne Hayworth Jesienny płomień

1 Londyn, 1763 Lucy przygryzła wargę i spojrzała w popękany kawa­ łek lustra. Odrapane tynki i drewniane belki pociemnia­ łe były od dymu, który się unosił w tej izbie od sześciu­ set lat. Przez otwarte okno mgła zapuszczała do środka upiorne białe palce. „Tawerna pod Syreną" leżała dwa kroki od błotnistych, cuchnących wód Tamizy, gdzie na kotwicach kołysały się bezgłośnie barki, brygi i okręty wojenne. Upodobali sobie to miejsce marynarze wszela­ kiego autoramentu, zarówno miejscowi, jak i przybysze z odległych zakątków świata. Było to tedy wyborne miej­ sce na seanse Lucy. Dziewczyna westchnęła i spojrzała hardo w lustro. Do diabła, nie może dłużej od tego uciekać, ale jeśli jej przyj­ dzie wybierać pomiędzy nierządem a złodziejstwem, po tysiąckroć woli kraść. Zadarła brodę. O tak, jest złodziejką, bez dwóch zdań. Ten ponury fakt urastał na podobieństwo murów wię­ ziennych, zamykających się z wolna wokół niej przez dziesięć lat - lat, które starły w proch wszelkie marzenia o godnym życiu. Nie łudziła się, że skończy gdzie indziej niż w więzieniu, ale wiedziała przynajmniej, dlaczego: za żadną cenę nie pójdzie w ślady matki. Ta droga wiodła do zguby równie nieuchronnie, jak nieuchronnie wody Tamizy zmierzały w bezmiar morza. Nagle - niczym potwór wyłaniający się z mrocznych 5

odmętów oceanu - za plecami Lucy stanął jej ojczym. Po­ słała mu w lustrze nienawistne spojrzenie, lecz nim zdą­ żyła zakląć w duchu, Jocko O'Donohue zatoczył się w jej stronę i obłapił ją w talii. Bił od niego smród moczu, gni­ jących zębów i podłego piwska. - No, kończ ta już z tem pindrzyniem, dziewucho. Ru­ szaj tyłek i sadzaj go tam na krześle. Dziękuj czartu, że cię ten twój cygański ojczulek wyuczył kilku sztuczek. Ale i tak, żeby nie ta moja tęga ręka, nic by ci z tego nie przyszło. Złapał szkarłatny wełniany szal - jej bezcenny prezent od Micka, który wybłagał go kiedyś u jakiejś ulicznej raj­ furki - i rzucił na rozchybotany stół pośrodku izby. Przewiązała czarne kręcone włosy postrzępioną chust­ ką. Darmo by się spierać. Każda próba przeciwstawienia się Jockowi kończyła się bolesnym policzkiem albo, co gor­ sza, groźbą, że zmusi ją w końcu do wyjścia na ulicę jako... jako po prostu wszetecznica! W końcu to sobie powiedzia­ ła. I dobrze. Lepiej nazywać rzeczy po imieniu. Zadrżała, chociaż czerwcowe popołudnie było gorące, a w niskiej izbie panował zaduch. Jocko - niech sczeźnie na dnie pie­ kła jego zgniła dusza - zmusił jej matkę do wyjścia na uli­ cę i skazał na przedwczesną śmierć z głodu i od trypra. Ale ona nie pozwoli, żeby to samo spotkało ją albo Micka. W końcu Jocko wytoczył się z pokoju i powłócząc noga­ mi, zszedł do szynkowni, gdzie czekali umówieni pierwsi dzisiejsi klienci: młoda zakochana para wieśniaków, pragną­ ca zakosztować atrakcji londyńskiego East Endu. Z dołu do­ chodziło zawodzenie skrzypek i wrzaskliwe tony sprośnej piosenki. Jocko mówił, że jegomość jest pijany, a dziewka aż się pali, żeby od sławnej Madam Zory - awanturnikom i złodziejaszkom z londyńskiej Alsatii lepiej znanej jako pan­ na Lucy Graves - usłyszeć swoją przyszłość. Z kryjówki za zeżartą przez mole kotarą, zasłaniającą tylną ścianę izby, wyskoczył Mick. Brwi chłopca porusza­ ły się żywo, a usta rozciągnęły w szczerbatym uśmiechu. 6

- Loose, ostatni razik, no. Uda ci się, zobaczysz. Prze­ cie trzeba nam dudków, no nie? - Tak, Mick, masz rację. Potrzebujemy pieniędzy. Klapnęła na stołku, wzięła do ręki babcine karty do ta­ rota - ostatni podarunek od ojca, Nicolasa Gravesceu, i jęła je tasować z zamkniętymi oczami. Gdyby tylko tat­ ko żył, nie upadłaby tak nisko. Przez dziesięć lat od śmierci ojca Lucy odkładała każ­ dy marny grosz - wszystko, co zarobiła tańcem na uli­ cach, obsługiwaniem w szynkach i dukkering - przepo­ wiadając przyszłość nieudacznikom mającym więcej pie­ niędzy niż rozumu. Łowiła każdego szylinga, który nie poszedł na karmienie biednego wychudzonego Micka, i tak oto jej skórzany mieszek z każdym miesiącem, z każ­ dym rokiem pęczniał coraz bardziej, a jej marzenia coraz bardziej nabierały kształtów. Otworzyła oczy i spojrzała na swe pobielałe palce, zaciśnięte z całej mocy na talii kart. Przysięgła sobie, że wydostanie stąd Micka za wszelką cenę, że zabierze go od szczurów, gnoju na ulicach, od gruźlicy, skrofu- lozy i pcheł. Wywiezie go z dala od band rzezimiesz­ ków i opryszków, czyhających jeno, żeby zwerbować młodego żwawego chłopaka w swe zbrodnicze szeregi. Nade wszystko zaś poprzysięgła sobie, że wyrwie ich oboje z łap Jocka. Rozluźniła palce na kartach i westchnęła. Gdy w ubie­ głym tygodniu wróciła do ich śmierdzącej rudery, sąsiadu­ jącej ze stajniami przy ulicy Half Moon, znalazła Jocka pi­ janego w sztok. Podważyła obluzowaną deskę w podłodze pod swoim siennikiem, wyciągnęła skórzaną sakwę, żeby dołożyć do swego bezcennego skarbu kolejną trzypensów- kę, i aż dech jej zaparło. Mieszek był pusty. O, Jocko zaprzeczył, jakoby go wyjmował, i zbił ją na kwaśne jabłko za to, że się ośmieliła ukrywać przed nim pieniądze, lecz Lucy dobrze wiedziała, jaka jest prawda. 7

Tydzień nieustającego pijaństwa, butelki starej francu­ skiej brandy turlające się pod barłogiem Jocka starczyły za dowód. Pieniądze znikły, a z nimi cała nadzieja Lucy. Z zamyślenia wyrwał ją piskliwy głosik Micka. - Loose, nie ma wyjścia. Albo pójdę do bandy Czarne­ go Jacka, albo naciągamy tych baranów ze wsi. Albo gło­ dujemy. - Wyrwał jej karty i rzucił je na stół. - Migiem, już idą. To mówiąc, zdmuchnął świece i czmychnął za kotarę. Została tylko zapalona lampka łojowa, której migotliwy niski płomyk rzucał tajemnicze cienie na maleńką krysz­ tałową kulę - najefektowniejszy element całego przedsta­ wienia - uśmiechnęła się Lucy. Tymczasem, schylając głowę, do pokoju wszedł wyso­ ki młody mężczyzna w skórzanym kubraku i wypłowia­ łych spodniach z partu. Zamrugał oszołomiony ciszą i niesamowitym, mrocznym nastrojem, tak niespodzie­ wanym po hałasie i jaskrawym oświetleniu szynku. Za nim do środka wcisnęła się jego oblubienica o króliczych oczkach i szerokiej, piegowatej twarzy. Lucy odrzuciła w tył czarne włosy, które sięgały jej do pasa, i obróciła się tak, aby światło lampki migotało w złotych kolczykach w kształcie obręczy. Kolczyki nie były, rzecz jasna, z prawdziwego złota, ale wystarczyły, aby podsycić złudzenie. Jak dotąd żaden z tych gamoni się nie spostrzegł. - Dobry wieczór - zaintonowała śpiewnie. - Zamknij­ cie drzwi, proszę. Przeszyła wieśniaka przenikliwym spojrzeniem i uśmiech­ nęła się tajemniczo. Nikt nie potrafił się oprzeć jej czarnym, onieśmielającym, lekko skośnym oczom. Wskazała dwa krzesła o poczerniałych rzeźbionych oparciach, ustawione tuż przy kotarze, za którą ukrywał się Mick. - Spocznijcie i powiedzcie, czemu chcieliście widzieć Madam Zorę? 8

Mężczyzna i kobieta przełknęli ślinę i wymienili ner­ wowe spojrzenia. - Przybyliście tu z pytaniem, czy tak? - powiedziała Lucy z mocniejszym cygańskim akcentem. Chwała Bo­ gu, odziedziczyła po ojcu doskonały słuch i zdolności do naśladowania, dzięki którym potrafiła dowolnie modulo­ wać egzotyczną melodykę swego głosu. - To pytanie wiel­ kiej wagi, mam rację? - Utkwiła zamyślony wzrok gdzieś nad głową niewiasty, potem podniosła kryształową kulę i przetoczyła ją w ręku. - Pokaż mi swą dłoń, panienko. Twa piękna twarz mówi wiele, ale dłoń powie więcej. Dziewczę poczerwieniało i wyciągnęło rękę. Lucy uję­ ła ją w palce, długo milczała, w końcu niespodziewanie otworzyła szeroko oczy. - Aj, to niezwyczajna dłoń, panienko. Widzę na niej wielkość... przeznaczenie. Wieleć mogę powiedzieć. - Po­ chyliła się do przodu i ciągnęła chrapliwym, niemal mę­ skim głosem: - Widzę tu szczęście, panienko, dużo szczę­ ścia. Długie życie cię czeka, a przez całe to długie życie będziesz wspominać to, co dzisiaj m ó w i Madam Zora. Lucy puściła dłoń i odchyliła się na oparcie. Niewia­ sta patrzyła oszołomiona. - Co poni widzi? - Mogę powiedzieć dużo więcej za pół byka - oznaj­ miła Lucy. - Dla was tylko pół korony - dodała. Dziewczę wydęło wargi i szturchnęło swego lubego w żebro. - Zapłać jej, Ned. Ned potulnie jął grzebać po kieszeniach, aż wreszcie wy­ ciągnął portfel i położył na stole monetę. Lucy nakryła ją rę­ ką, zerkając ukradkiem w stronę zasłony. Oby Mick się miał na baczności. Niski płomień lampy dawał niewiele światła, w pokoju było ciemniej niż zwykle, ale lepiej za ciemno niż za jasno. Za skarby świata nie zdoła ten tyczkowaty gamoń przyłapać zręcznych dłoni Micka we własnej kieszeni. 9

Wygładziła pasiastą czerwono-żółtą spódnicę i wzięła do ręki karty. Po głosie kobiety można było poznać, że po­ chodziła z Yorkshire. Stamtąd wywodziła się matka Lucy, Madam Zora rozpoznała więc bez trudu ten sam akcent. - Przedsięwzięłaś długą podróż - oznajmiła Lucy, tasując karty, które aż migały jej w palcach. - Z północy. - Para wieś­ niaków ze zdumieniem kiwała głowami. - Przed tobą jesz­ cze dłuższa droga do przebycia, a stawka jest wielka... - Zer­ knęła na brzuch dziewczyny i nieznaczną wypukłość pod płaszczykiem. O tak, stawka zaiste była duża. - Ale efekty będą obiecujące, bardzo, bardzo p ł o d n e . Kotara zafalowała delikatnie, a spod spodu wychynął dziurawy but Micka. Czas przyspieszyć akcję. Lucy wy­ ciągnęła talię w stronę kobiety. - Karty odkryją całą prawdę, panienko. Przełóż. Kobieta zrobiła, co jej kazano, a Lucy jakby w hipno­ tycznym transie uniosła kryształową kulę nad błękitnym płomieniem lampy i z cicha zaintonowała rytmiczną cy­ gańską melodię. Ned gapił się z rozdziawionymi ustami. W tym tkwiła cala sztuka: wytworzyć iluzję i odwrócić uwagę zwłaszcza teraz, gdy drobna, podrapana rączka Micka wślizgiwała się do kieszeni Neda. - Aaach! - zawyła Lucy. Dwa kozły ofiarne siedzące naprzeciw niej podskoczy­ ły, a sekundę później Mick zniknął z powrotem za kota­ rą. Udało się. Zatrzęsła kartami nad głową. Och, nie zno­ siła kraść, nie znosiła nabierać biednych, niewinnych głupców. Ale nie miała wyjścia. Musi wywieźć Micka z Londynu i raz na zawsze wyrwać go z łap Jocka. Mick kochał ją całym swoim nienasyconym serduszkiem i ufał jej bezgranicznie. Nie mogła go zawieść. Błyskawicznie wyłożyła na stół trzy karty: Koło For­ tuny, Księcia Mieczy i Słońce. Ciekawe. - Nadchodzi wielka zmiana i ciężkie terminy. - Prze­ szyła oboje pałającym spojrzeniem. - A w samym sercu 10

tkwi mężczyzna. - Puściła oko do kobiety. - Jak zawsze, panienko. Wszakże koniec jest obiecujący. O tak, za­ prawdę, obiecujący. Dziewczę otworzyło szeroko oczy. - Jaki koniec? Lucy wsunęła karty z powrotem do talii. - Trudno powiedzieć. Karty pilnie strzegą swych tajemnic. Teraz musi się tylko pozbyć tych durniów, a sprawa będzie zakończona. - Muszę to wiedzieć! - Kobieta zacisnęła dłoń na brzu­ chu. - Dawaj, Ned. Zapłać jej więcyj. Lucy zmartwiała. - Nie, nie! Bardzo proszę... Pieniądze nie mają tu nic do rzeczy. Karty... Ned sięgnął do kieszeni po portfel. Z początku wyda­ wał się nieco zbity z tropu, kiedy go nie znalazł, lecz szybko zmarszczył brwi. Lucy skoczyła na równe nogi. - Proszę wybaczyć, ale... - Czekoj! - N e d poderwał się niezgrabnie z krzesła. Był niczym rozjuszony buhaj. - Ktoś mi świsnął portfel. Ukradłaś mi piniądze. Wieśniaczkę na moment zatchnęło, ale już po chwili poczęła wrzeszczeć: - Złodzika! Złodzika! Ratunku! Okradli nas! Lucy obróciła się na pięcie i rzuciła się w kierunku drzwi. Za wszelką cenę musi ich odciągnąć od Micka. N i m jednak zdążyła dopaść drzwi, te otworzyły się z hu­ kiem i do środka wpadł szynkarz. - Ejże, co się tu dzieje? Ned złapał Lucy za ramię i potrząsał nią, aż dziewczy­ nie zadzwoniły zęby. - To cygańsko łachudro ukradła mi portfel. - Nieprawda - zawołała Lucy. - Cały czas widzieliście moje ręce... 11

Jej protest przerwał rumor i odgłos rozdzieranego ma­ teriału. Zasłona zerwała się z drążka i w środek szamo­ czącej się grupy wpadł Mick. Lucy się serce ścisnęło. Och, kochany, głupiutki, dzielny Mick. Ileż to razy próbował ją ocalić przed biciem Jocka! Był jej rycerzem w lśniącej zbroi - jedynym, jakiego kiedykolwiek miała. - Przestań! - krzyknął i jął kopać Neda po piszczelach. - Nie waż się ruszać mojej siostry! Szynkarz złapał chłopca za chudziutkie niczym u kur­ częcia ramię i popchnął go na schody. - Nie pozwolę tu na żadne cygańskie sztuczki. Wylą­ dujesz za to w Newgate, szczeniaku. . Tymczasem na schodach już się tłoczyła gawiedź z ta­ werny, żądna sensacji, cuchnąca dymem, wymiocinami i tanim, podłym dżinem. - Złodzieje! Złodzieje! Złodzieje! - wołali. - Na stry­ czek z nimi! Wtem przez zgiełk tłumu przedarł się bełkotliwy, sy­ czący glos i charakterystyczną gwarą londyńskiej ulicy ryknął: - Ja żem jech widział, jak świsnęli sakiewkie. Zajrzeć gówniarzowi do kieszeni! Lucy ręce opadły bezradnie. Nie było sensu dłużej wal­ czyć, poznała ten głos: Jocko wydał ich na stracenie. Sędzia zastukał młotkiem i Lucy wystąpiła do przodu. Sa­ la rozpraw sądu londyńskiego Old Bailey wyglądała dokład­ nie tak, jak ją opisywał Jocko - w końcu nędzny sukinsyn ustanowił przecież rekord East Endu w liczbie procesów za pijaństwo i burdy. Wąskie, zapyziałe okienka wpuszczały tylko odrobinę światła, natomiast świeże powietrze nie prze­ dostawało się do środka w ogóle. W martwym powietrzu bzyczały muchy, ich monotonne buczenie wtórowało szep­ tom i pokasływaniom niespokojnego tłumu. Lucy poczuła mdłości od obrzydliwego zaduchu, kwaśnego odoru potu 12

i gnijących zębów. Czyżby ona też tak śmierdziała? Praw­ dopodobnie tak, bo więzienie Newgate było jeszcze bardziej brudne i plugawe, niż to sobie wyobrażała. Przesiedzieli z Mickiem tydzień w rozległym podziem­ nym labiryncie śmierdzących cel osławionego więzienia, razem z prostytutkami, bandziorami, dłużnikami, mor­ dercami i złodziejami. Ku zdziwieniu Lucy więźniowie poruszali się po lochach swobodnie; wszczynali bijatyki, flirtowali, a nawet kopulowali w co ciemniejszych zaka­ markach pod oślizgłymi kamiennymi murami. Egzotyczna uroda Lucy w mgnieniu oka zwabiła zgra­ ję pożądliwych typów, tak że pierwszą noc w Newgate dziewczyna spędziła mocno przytulona do Micka, a w głowie kłębiły jej się przerażone myśli. Już pierw­ szego dnia oddała dozorcy swe kolczyki ze sztucznego złota za jakąś czerstwą bułkę i kufel zatęchłej wody dla brata. Teraz jedyną wartościową rzeczą, jaka jej jeszcze pozostała, były karty tarota. Serce jej się krajało na samą myśl o rozstaniu się z nimi, znała jednak zasady obowią­ zujące w Newgate: za wszystko trzeba płacić - jedzenie, ubrania i, nade wszystko, ochronę. Jeśli wraz z nasta­ niem ranka nie będzie miała nic do przehandlowania, znajdzie się na łasce bandy zbirów, którzy aż się palą, żeby z nią pobaraszkować. Sędzia uderzył młotkiem i na sali zapadła cisza. Ści­ snąwszy Micka za rękę, Lucy wystąpiła z tłumu, aby sta­ nąć przed sędzią - wyprostowana, z głową uniesioną dum­ nie. Przezwyciężyła chęć, by skrzyżować palce. Och, czy Stara Dama Szczęścia będzie ją miała w opiece? Tatko za­ wsze powtarzał, że Romom szczęście sprzyja bardziej niż wszystkim innym nacjom na świecie i może było to pro­ roctwo, bo owego pierwszego ranka w Newgate zbudzi­ ły ją znajomo brzmiące słowa. - San to R o m ? N o , dalej, śliczna siostrzyczko, obudź się. Tacho rat? 13

Usiadła na posłaniu. Czy ktoś do niej mówił w języ­ ku romani? Tutaj? Obróciła się i znalazła twarzą w twarz z najbrzydszym mężczyzną, jakiego w życiu widziała. Ospowata twarz błyszczała jak natłuszczony mahoń w świetle pochodni, jedno oko miał czarne i skośne, takie jak Lucy, za to przez drugie przechodziła bladożółta szrama, przywodząca na myśl zaschnięte żółtko jajka. Na głowie mężczyzny jeży­ ła się czupryna czarnych zmierzwionych włosów, broda zwisała długa i skudłacona, w uszach błyszczały złote kol­ czyki. Te były z prawdziwego złota - Lucy gotowa by za to ręczyć głową. - Mandi Rom - wyszeptała. - Jestem Cyganką. Olbrzym odsłonił w uśmiechu rząd ostro zakończo­ nych zębów. Podniósł ją na nogi, a potem potrząsnął Micka za ramię. - Wstawaj, pralo. Pora coś zjeść. - Ukłonił się Lucy. - Jestem Ardaix, znany tym gorgiom jako Egipcjanin. To rzekłszy, mrugnął do Lucy porozumiewawczo i po­ prowadził oboje do dużej celi, gdzie dziewczyna aż oczy przetarła na widok siennika wypełnionego świeżutką sło­ mą, dębowego stołu z krzesłami, świec z najprawdziwsze­ go pszczelego wosku i caluśkiego pieczonego kurczaka. - Na boskie żebra Wszechmogącego! Pieczony drób! Ardaix się zaśmiał i rzucił Mickowi udko. - Masz, chavo, jedz. Widzę, żeś jest bokhalo... Głodny - dodał, widząc, że chłopak nie zrozumiał. Kiwnął brodą w kierunku Lucy. - Chłopak nie jest tacho rat? Lucy potrząsnęła głową. - Nie. Nie pełnej krwi. Mick jest moim przyrodnim bratem. Ma osiem lat. Nazywa się Malachy O'Donohue, a ja Lucy Graves... a raczej Gravesceu. Mieliśmy jedną matkę, ale różnych ojców. - Mieliście? 14

- Oboje moi rodzice zmarli. I tak się zaczęło ich przymierze. Ardaix wziął ich pod opiekę, miejscowym szumowinom dał do zrozumienia, że Lucy jest jego daleką krewniaczką i w związku z tym jej cnota jest nienaruszalna. Każdy, kto by się ośmielił ją tknąć, przypłaciłby to życiem. - To sprawa honoru Romów, tak czy nie? - powiedział Ardaix Lucy w przeddzień jej rozprawy. - Te szczury nie widzą, że z ciebie jest równie, wielka dama. Ale ja to wi­ dzę i ja ci pomogę. To rzekłszy, wytłumaczył jej, co ma robić, żeby ocalić siebie i Micka od stryczka, bo za kradzież sakiewki z pię­ cioma funtami groziła kara śmierci przez powieszenie. Dyskretnym ruchem złapała wesz na przedramieniu i zgniotła ją między paznokciami. Szkoda, że wpływy Ar- dixa u strażników więzienia nie sięgały tak daleko, aby jej umożliwić kąpiel. Rzeczywiście musi wyglądać jak najgorsza złodziejka. Sędzia łypnął na nią z wysokości swojej ławy. Uniosła wysoko brodę. Nie przestraszy jej czarna pogrzebowa to­ ga tego starca ani jego długa peruka. - Panie woźny, o co jest oskarżona ta dwójka? Mały człowieczek o szczurzej twarzy, ubrany w czar­ ny surdut, ruszył do przodu drobnym truchtem. - O kradzież, wasza dostojność. Zwędzili w tawernie pięć funtów. - Wydął pogardliwie wargi na czerwono-żół­ tą spódnicę Lucy i poszarpany stanik z zielonego muśli­ nu. - W czasie jakichś podejrzanych cygańskich seansów przepowiadania przyszłości, wasza dostojność. Widać, że to nic innego, jeno para łotrzyków i rabusiów. Ptasie oczy sędziego zwęziły się nad zsuniętymi oku­ larami w złotych oprawkach. - I co pani powie na ten zarzut? - To było nieporozumienie, panie... 15

- Bzdura, kobieto. - Spojrzał na kartkę, którą miał przed sobą. - Oskarżenie mówi, że chłopak został schwy­ tany z rzeczoną sakiewką w kieszeni. Jest także wzmian­ ka o świadku, który zeznaje przeciwko wam. Serce Lucy zamarło, gdy sędzia przeszukiwał wzro­ kiem zatłoczoną salę. Jeśli Jocko postanowił obrócić przeciwko nim ostrze swej irlandzkiej swady, to oboje z Mickiem właściwie już dyndają na szubienicy. - Panie woźny, gdzie jest świadek? - zapytał sędzia. - Wygląda na to, że się nie stawił, wasza dostojność. Sędzia odepchnął się od pulpitu i wcisnął w oparcie czarnego skórzanego fotela. - Została pani oskarżona o kradzież i chociaż świadek, który miał przeciwko pani zeznawać, się nie stawił, to i bez tego powszechnie wiadomo, że Cyganie to zatwardziali na­ ciągacze i złodzieje. Przeto skazuję was oboje na powrót do więzienia Newgate do czasu, aż przygotują szubienicę nad Tyburnem i będzie można wykonać egzekucję. To rzekłszy, sędzia sięgnął po młotek. - Panie mój, zaczekaj! - zawołała Lucy. Starzec zastygł z młotkiem w górze. Mrużąc lekko oczy, Lucy uśmiechnęła się niewinnie. - Czyż angielskie sądownictwo nie słynie na całym świecie ze sprawiedliwości? - Zaiste, droga pani. - Tonem głosu sędzia dał do zro­ zumienia, że okazuje najwyższą cierpliwość. - Właśnie dlatego skazuję panią na śmierć. - A czyż nasz wspaniałomyślny Parlament i łaskawy król nie wydali postanowienia, aby chronić poddanych, którzy mają zaszczyt służyć Kościołowi Anglii? Sędzia wzniósł oczy ku górze. - Maszli czelność, niewiasto, domagać się przywilejów przyznawanych stanowi duchownemu? - Tak, panie. - Lucy spuściła skromnie oczy i podeszła krok bliżej. To była ich jedyna szansa. - Angielskie pra- 16

wo głosi, że ci, którzy pozostają na służbie Kościoła, nie podlegają karze szubienicy. Ja i mój brat winniśmy otrzy­ mać szansę udowodnienia, żeśmy pobierali nauki Kościo­ ła, przeto pozostajemy pod jego opieką. W sali sądowej zapadła cisza, gawiedź jęła nadstawiać uszu, zdumiona ową perorą obdartej cygańskiej dziewu­ chy z East Endu przemawiającej wyszukanym językiem i z akcentem klas wyższych. Nie spodziewał się tego tak­ że sędzia, bo patrzał na Lucy z wahaniem. - Przyznaję, pani, że twoja mowa nie przystaje do te­ go, czego by można oczekiwać od dziewki z Alsatii, naj­ gorszej dzielnicy przestępców. Lucy zmrużyła oczy jeszcze bardziej, dziękując w du­ chu za tę smykałkę do aktorstwa, którą przejęła po ojcu, jak również za to, że matka była wykształconą kobietą. - Jak już wspomniałam, panie, pobierałam nauki, po­ zostając w służbie Kościoła. Matka moja, świeć, Panie, nad jej świętą duszą, była córką pastora w kościele świę­ tego Botolpha nieopodal Yorku. Skrupulatnie przemilczała fakt, że dziadek porzucił ło­ no kościoła anglikańskiego, by zostać radykalnym meto­ dystą i wędrując po bezdrożach Anglii, głosić kazania chłopom, pracującym na polach. Sędzia zdjął okulary i potarł palcami nasadę nosa. Lu­ cy wydawało się, że dostrzega cień uśmiechu na twarzy starca. W końcu mężczyzna westchnął. - Panie woźny, proszę przynieść Biblię. - Opuścił dłoń i przeszył dziewczynę surowym spojrzeniem. - Kobieto, każdego dnia przez ten sąd przewijają się najróżniejsze po­ spolite złodziejaszki. Łudzą się, darmozjady, że dość im przeczytać jeden werset Psalmu 51*, żebym ich puścił wol- *Zwyczajowo w sądach osoby skazane na śmierć miały prawo udowod­ nić swoją piśmienność, a tym samym przynależność do stanu duchow­ nego, czytając pierwszy werset Psalmu 51 (tzw. Neck Verse), i rościć sobie prawo do przywileju kleru, czyli niepodleganiu karze śmierci. 17

no. Zaczem wbijają sobie do głowy te słowa od kolebki w nadziei, że udowodnią tym swoją piśmienność i zarazem przynależność do stanu duchownego. W rzeczywistości umieją czytać równie dobrze jak mój lewy but. Uprzedzam panią, że ten fortel nie przejdzie w moim sądzie. - Potrzą­ snął togą, układając materię w twarzowe fałdy, a Lucy do­ strzegła w jego oczach błysk samozadowolenia. - Nie, mo­ ja pani, jeśli się powołujesz na przywilej kleru, nie będziesz czytała tego wersetu. W tej chwili woźny przyniósł wielką Biblię oprawną w skórę i rzucił ją Lucy. Sędzia uśmiechnął się niemal zja­ dliwie. - Proszę otworzyć księgę na chybił trafił i przeczytać mi fragment. Lucy myślała chwilę z zamkniętymi oczami, po czym otworzyła księgę i przerzuciła kilka kartek, szukając od­ powiedniego fragmentu. W sali zapadła martwa cisza, kiedy poczęła czytać niskim, nieco chrapliwym głosem: - „Chcę opiewać sprawiedliwość i łaskę; chcę śpiewać Tobie, o Panie! Kroczyć będę drogą nieskalaną". - Prze­ rwała i zatrzepotawszy rzęsami, zerknęła przelotnie na sędziego. - „Będę postępował według niewinności mego serca pośrodku mojego domu. Nie będę zwracał oczu ku sprawie niegodziwej; w nienawiści mam przestępstwa: nie przylgną one do mnie". Podniosła wzrok. Na ustach sędziego drgał uśmiech. - Mamże czytać dalej, mój panie? Urzędnik pochylił się do przodu, oparł łokcie na bla­ cie i potarł dłonią usta. - Tak, proszę - odparł zduszonym głosem. Z coraz większym zapałem i ożywieniem Lucy czyta­ ła dalej: - „Bo Pan wejrzał z wysokiego przybytku swojego, po­ patrzył z nieba na ziemię, aby usłyszeć jęki pojmanych, aby skazanych na śmierć uwolnić". 18

Gawiedź poczęła chichotać i trącać się łokciami. Mick uchwycił spojrzenie siostry i mrugnął porozumiewaw­ czo, lecz Lucy skarciła go wzrokiem, sama z trudnością powstrzymując uśmiech. Sędzia uciekł się do pomocy młotka. - Dosyć. Przedstawiła pani swoje racje aż nadto dobit­ nie. - Podrzucił głową, aż przekrzywiła mu się peruka. Surowe dotąd oczy iskrzyły teraz wesoło. - Powiedzże mi, niewiasto, tylko aby zaspokoić moją ciekawość: czy chłopak też umie czytać? - O tak, panie. Lucy pochyliła się do brata i szepnęła mu coś do ucha. Mick wziął Biblię, przerzucił kilka kartek i wyprosto­ wawszy kościste ramionka, odwrócił się teatralnym ge­ stem do szemrzącego tłumu. - „Bądźcie m...miłosierni, jak Ojciec wasz jest mił... mi­ łosierny". - Charakterystyczny londyński akcent, którym mówił Mick, nadał słowom Chrystusa uroczego śpiew­ nego brzmienia. - „Nie s... sądźcie, a nie będziecie sądze­ ni; nie potęp... potępiajcie, a nie będziecie potępieni; od... odpuszczajcie, a będzie wam... odpuszczone"*. Mick spłonął rumieńcem po same czubki brudnych spiczastych uszu. Pociągnął Lucy za spódnicę, a gdy się nachyliła, szepnął: - Jak mi idzie, Loose? Diablo ciężkie te jakieś słowa. Sala gruchnęła śmiechem. Jakiś mężczyzna zawołał: - Tak jest, mały. Dobrze powiedziane. - Puśćcie ich! - krzyknęła z tłumu jednooka prostytut­ ka. - Som przeca z kleru! - Cisza na sali sądowej! - Sędzia zabębnił młotkiem. Lucy uchwyciła jego spojrzenie i aż ścisnęło ją w doł­ ku, bo stary dżentelmen przestał się nagle uśmiechać. *Tłum. cytowanych powyżej fragmentów Pisma Świętego wg. Biblii Tysiąclecia. 19

- Pani, udowodniłaś nad wyraz skutecznie, że umiesz czytać, a tym samym dowiodłaś swego prawa do przywi­ leju duchownych. W związku z powyższym wyrok śmierci zostaje złagodzony. Jednakowoż przywilej kleru nie oznacza orzeczenia niewinności. Pani i twój brat zo­ staliście uznani winnymi i musicie odpokutować za swo­ je występki. - Spojrzał w dokumenty i złapał za młotek. - Tak postanawia sąd. Zostaniecie napiętnowani jako zło­ dzieje, przewiezieni do amerykańskich kolonii i tam sprzedani, zgodnie z miejscowym zwyczajem, do niewol­ niczej pracy na okres siedmiu lat. Stuk młotka zakończył rozprawę. Głowa opadła Lucy na piersi. Była taka znużona, tak bardzo znużona... czuła łagodne kołysanie statku: w przód i w tył, z boku na bok... jak w ramionach matki. Otrząsnęła się gwałtownie ze snu. Co się z nią dzieje? Przecie nie może teraz zasypiać, kiedy Mick jest taki cho­ ry. Popatrzyła na braciszka i przyłożyła mu rękę do roz­ palonego czoła. Gorączka nie ustępowała. Oparła się o jęczące wręgi kadłuba „Elizy Pratt" i jęła walić pięściami o uda. Słodki Jezu, nie może do tego dopu­ ścić! Miała go przecież chronić. Nie pozwoli mu umrzeć! Już dwunastu skazańców zmarło na gorączkę okrętową, zwaną tu Czarnym Sądem. W niespełna tydzień jeden po dru­ gim schodzili z tego świata - najpierw pośród nieprzytom­ nych krzyków, potem już tylko w przerażającym milczeniu. Raz w ciągu dnia trzeci oficer uchylał pokrywę luku i spusz­ czał drabinę w cuchnącą czeluść ładowni pod pokładem „Eli­ zy Pratt". Za nim spieszyło dwóch marynarzy, aby ponalewać grochówki z wołkami albo zjełczałej owsianki do skórzanych kubków skazańców. Potem wyciągali na górę trupy. Lucy wyobrażała sobie, że tam na górze marynarze sprawiają zmarłym pogrzeb w morzu, ze stosownym ry­ tuałem, przy słowach modlitwy. 20

- Nie bądź głupia - prychnął irlandzki koniokrad, zwa­ ny Rory Quinn, kiedy Lucy podzieliła się z nim tym przy­ puszczeniem. - Wyrzucają ich rekinom za burtę i tyle. Patrzyła na bladą szachownicę światła, sączącego się przez otwory wentylacyjne w pokrywie luku. Kiedy Mick zachorował, inni więźniowie zagonili ich w naj­ ciemniejszy kąt ładowni, nieopodal przepełnionych wia­ der, służących za kloakę. Od smrodu ('odchodów, wymio­ cin, smoły i tranu Lucy prawie traciła przytomność, z każdym oddechem żółć podchodziła jej do gardła. Go­ dzinę za godziną spędzała na odganianiu much pasących się w kloakach, a potem obsiadających ją i Micka. Z chęcią ukryłaby twarz w dłoniach, gdyby nie to, że jej dłonie były dosłownie zarośnięte brudem. Dostawali po trzy kubki cuchnącej wody na dzień, co ledwie star­ czało, żeby się utrzymać przy życiu, cóż tu mówić o czy­ stości. Nic dziwnego, że gorączka przetaczała się przez statek niczym fala powodzi. - Hej, Lucy, jak tam ciągnie mój stary kamrat, Malachy? Rory podszedł do nich kołyszącym krokiem człowie­ ka, który od długiego czasu jest na morzu. Czyżby na­ prawdę płynęli już cały miesiąc? Lucy odgarnęła z oczu opadające kosmyki sfilcowa­ nych włosów. Boże, miała kiedyś takie śliczne włosy - czarne i błyszczące jak krucze skrzydło. - Niedobrze - wychrypiała, niezdolna odwdzięczyć się Rory'emu choćby najbledszym uśmiechem. Taki był dla nich miły. Orzekł kiedyś stanowczo, że każdy chłopak o szlachetnym irlandzkim imieniu Mala­ chy zasługuje na szacunek. Mick uwielbiał Rory'ego, ale potem gorączka powaliła go z nóg. Mężczyzna podsunął Lucy kubek. - Na, łyknij ta mojej. Sama się w końcu rozchorujesz, jak nie będziesz pić, a kto wtedy będzie niańczył malucha, hę? - Dzięki, nie obraź się, ale dam ją Mickowi. - Polała 21

strużkę wody na spękane usta chłopca. - Pij, mój maleń­ ki, za swoją starą siostrę Loose. Mick jęknął i odwrócił głowę. Sine obwódki znaczyły jego głęboko zapadnięte oczy, brudny spuchnięty poli­ czek oblepiała ropa - ślad po ugryzieniu szczura. Lucy podniosła wzrok na Rory'ego. - Muszę coś zrobić. Pomożesz mi? Kiedy marynarze przyniosą jedzenie... może... może błaganiami coś wskó­ ramy. Rory wybuchnął śmiechem. - Jezusie, Panno Święta i Józefie! W jakim ta ty świe­ cie bujasz? Dla tych fagasów takie jak my to ino szumo­ winy i nic więcej. Kto ci się tam będzie użalał albo choć palcem kiwnie dla chłopaka umierającego na gorączkę? Nawet nie spluną. - Przykucnął przy Lucy. - Możesz zro­ bić ino tak, jakżem ci mówił. - Och, zamknij gębę, nieznośna zrzędo. Nie zrobię tego. Wiedziała, co Rory ma na myśli - rozmawiali o tym od dwóch dni, kiedy to dał jej do zrozumienia, że pomimo grubych -warstw brudu, które ją oblepiały, ciągle jest nie­ zwykle kuszącą kobietą i skoro taka jest zdesperowana, żeby uratować brata za wszelką cenę, niech się zgodzi na małe bagrowanie z którymś z okrętowych łapiduchów w zamian za porządne jedzenie i lekarstwo dla chłopca. - Oj, nie bądź ta taka mniszka. - Puścił do niej oko. - Skoro mój wyborny urok nie kusi twojej cnoty, to niech ta chociaż Malachy ma jakiś pożytek z twojego bezcen­ nego dziewictwa. Lucy patrzyła w otaczającą ciemność i gryzła nerwo­ wo wargę. Przyrzekła sobie, że za żadną cenę nie zosta­ nie nierządnicą jak jej matka, ale przysięgała także opie­ kować się Mickiem. Może Rory ma rację: jeśli naprawdę chce pomóc choremu braciszkowi, nie powinna się cof­ nąć przed niczym. Szczęknęła otwierana klapa ładowni, Mick zakwilił 22

przez sen. Lucy popatrzyła na poszarzałą, wynędzniałą twarzyczkę i poderwawszy się na nogi, pobiegła w stro­ nę marynarzy. 2 Williamsburg w Wirginii, 1763 Diarmid Maclean zeskoczył z konia i owinął wodze wokół żelaznego palika. Słońce tańczyło w koronach szpaleru klonów przy ulicy Księcia Gloucester i rzucało cętkowane cienie na drewniane schody „Tawerny Ra- leigha". W normalnych okolicznościach Diarmid rozko­ szowałby się ciepłymi promieniami słońca na ramionach, lecz tego akurat wrześniowego poranka ślepy gniew dła­ wił w nim wszystkie przyjemniejsze uczucia. Już wbiegał pędem po schodach gospody, gdy uwagę jego przyciągnęła grupka białych wyzwoleńców. Zatrzy­ mał się więc i zawrócił. Mężczyźni stali podparci niedba­ le przed kuźnią, klnąc i wykrzykując obsceniczne zaczep­ ki pod adresem przechodzącej młodej niewolnicy. Jeden z kompanii, krzepki wyrobnik, zauważywszy lodowaty wzrok Diarmida, wytknął w górę środkowy palec i splu­ nął na piasek. Diarmid wziął głęboki oddech, po czym rzucił się w dół schodów. Na Świętą Ionę, po dzisiejszym poranku nic mu tak dobrze nie zrobi, jak wyładowanie wściekłości na jakimś nieokrzesanym chamie. Wtem jęknęły koła powozu, rozległo się głośne rżenie i końskie kopyta zaryły w piasku kilka cali od jeździec­ kich butów Diarmida. - Do stu rogatych diabłów, Maclean, to tak odstawiasz 23

bohatera? Wpadając mi pod koła? Chryste, chłopie, znam kilka lepszych sposobów, żeby bronić honoru damy. Wy­ krwawianiem się na środku ulicy nie zmiękczysz dziewi­ czego serca... ani nie dostaniesz się między jej nogi. Z powozu zeskoczył najbliższy przyjaciel Diarmida, Harry Cheney. Kłaniając się, Diarmid zauważył kwaśno, że Harry jest tego ranka wyjątkowo wystrojony. Miał na sobie surdut z mory - błyszczącego jedwabiu używanego raczej na damskie suknie balowe - szyty według najnow­ szego kroju, w błękitnym odcieniu pawich piór, i do te­ go czerwone welurowe spodnie do kolan. Diarmid zlustrował krytycznie bryłowatą sylwetkę Harry'ego, podkreślającą jeszcze jego patykowate nogi. - Widzę, że Rathall zwiększył ci przydział watowania - zauważył zjadliwie. - Końskie włosie i muślin. Ten krawiec robi istne cuda z ludzką figurą. - Odkłonił się, strzelając wesoło oczami. - Inna sprawa, co zrobił z moim portfelem. - Pod wpły­ wem ironicznie uniesionych brwi Diarmida szelmowski uśmiech Harry'ego zniknął, a w jego miejsce pojawił się wyraz urażonej dumy. - Nie dokuczaj mi, Maclean, nie każdego dżentelmena Bóg obdarzył taką okazałą posturą jak ciebie. Są tacy, co się muszą imać watowanej gardero­ by, żeby ci dotrzymać pola. W kącikach ust Diarmida zaigrał mimowolny uśmiech. Pogodne żarty przyjaciela jak zwykle zdołały choć na tro­ chę rozproszyć jego ponury nastrój. Harry rzucił lejce jednemu z chłopców, którzy żebra­ li o kilka pensów za przytrzymanie konia. - Skądże to ponure wejrzenie, Maclean? Czy nadzorca Stanton's Grove nie ma nic lepszego do roboty w taki uro­ czy poranek niż łajać bandę opilców za rubaszne żarty? Diarmid obrócił się na pięcie i wszedł na schody ta­ werny. - Owszem, mam kilka ważniejszych spraw do zała- 24

twienia, a na pierwszym miejscu listy jest upić się do nie­ przytomności. Jak zawsze, kiedy gniew w nim wrzał, arystokratycz­ ny akcent Diarmida nabierał gardłowego brzmienia, cha­ rakterystycznego dla szkockich górali. Była to dla niego samego irytująca skłonność, bo choć prawdziwie dumny ze swego pochodzenia, nie lubił przypominać mieszkań­ com Wirginii powodów swego przybycia do kolonii. Schyliwszy głowę w progu, wszedł do gospody i w tej sa­ mej chwili pożałował swej decyzji. W środku tłoczno było od klientów, z których większość pomimo wczesnej pory nieźle już zdążyła zajrzeć do szklanicy. Szynkarz, Joshua Haimes, lał piwo do wielkich cynowych kufli; przy barze kilku plantatorów pochłoniętych było grą w wista, najwy­ raźniej o wysokie stawki; opodal grupka kupców, których tusze świadczyły wymownie o świetnie prosperującym inte­ resie, głośno rozprawiała na temat pośledniości towarów oferowanych przez konkurencję; gromadka zaś młodych bo­ gatych fircyków, paląc i grając w kości, 'winszowała sobie po­ mysłu urządzenia wagarów z College'u Williama i Mary. Diarmid i Harry przecisnęli się przez ciżbę do baru, gdzie szynkarz powitał ich serdecznym uśmiechem. - Kieliszeczek whisky, panie Maclean? Mam też przed­ nią francuską brandy. - Whisky - odparł Diarmid. - Co tu dzisiaj tak tłocz­ no, Haimes? Joshua Haimes otarł ręce o skórzany fartuch i posta­ wił przed Diarmidem zielony kieliszek. - „Eliza Pratt" zakotwiczyła w dole rzeki. Kapitan Pratt przywozi tu swoje ptaszki w klatkach, bo w Wil- liamsburgu wyciągnie za nie lepszą cenę. Wszak pan wiesz, że plantatorzy sami nie kwapią się na statek za nie­ wolnikami. - Sięgnął po butelkę z ulubionym trunkiem Harry'ego, którym była wirginijska brzoskwiniowa bran­ dy. - Już tu się dzisiaj pokazał pański sąsiad, Isaiah Lud- 25

low. - Szynkarz zrobił kwaśną minę. - Idę o zakład, że chciał zebrać co lepsze kąski przed publiczną licytacją. Diarmid zacisnął dłoń na szklance z whisky i z hukiem odstawił ją na bar. Na samą wzmiankę o transporcie ska­ zańców krew mu uderzała do głowy. - Więc ci się zleciało stado hien, żeby żerować na ludz­ kim nieszczęściu, co? Na Świętą Ionę... Harry położył wypielęgnowaną dłoń na ramieniu Diarmida. - Może lepiej wyjdźmy. Wiem, że cię te praktyki fru­ strują... - Mowy nie ma. - Diarmid pchnął pusty kieliszek w stronę Haimesa. - Przyszedłem tu, żeby utopić smut­ ki w whisky, i jako żywo zrobię to, co zamierzałem - do­ dał, znowu cedząc słowa z patrycjuszowską dykcją. - Chryste, Maclean, znam ja ciebie i twoje fumy, aleś dzisiaj zgryźliwy ponad wszelką miarę. Czyżby ci Lud­ low spłatał jakiego paskudnego psikusa? Diarmid wzruszył ramionami. - To nie Ludlow mi tym razem krwi napsuł, a przy­ najmniej nie bezpośrednio, tylko Celia. - Celia? Znowu? A niech mnie kule biją! Miał nasz Pan Bóg rzadkie poczucie humoru, kiedy was ze sobą skojarzył - zarechotał Harry, odsłaniając białe zęby z tyłozgryzem. - Pamiętasz, jak się zaparła, żebyś nie płynął do Charlesto­ nu? Kilka dni darliście koty, aż wreszcie kazała Royal do­ dać ci kruszyny i oleju rycynowego do puddingu. Od noc­ nika nie mogłeś się oderwać i nie zdążyłeś na statek! Parsknął śmiechem i klepnął się po udach. Diarmid zaś zauważył, że watowanie w ubraniu Harry'ego przesunę­ ło się w nieco mniej pożądane miejsce. Spiorunował przy­ jaciela spojrzeniem i podszedł do okna, wychodzącego na podwórze gospody, gdzie w jednym końcu zbito już na­ prędce drewniany podest, a za nim rozpięto duży płó­ cienny namiot. Stopniowo ludzie jęli się ciżbą garnąć na 26

dwór. "Widać miała się niebawem rozpocząć licytacja ska­ zańców z „Elizy Pratt". Diarmid obrócił się na pięcie i ruszył w stronę wyjścia, ale Harry zatarasował mu drogę. W oczach igrały mu fi­ glarne ogniki. - Wybacz, Maclean, ale jeśliś nie chciał, żebym powta­ rzał tę historyjkę, trzeba mi jej było nie opowiadać. - Oparł się o szeroki parapet i wygładził spiczaste wąsy, przystrzyżone na modłę francuską. - N o , mówże, co ta­ kiego tym razem wykoncypowała Celia? Diarmid popatrzał żałośnie w pusty kieliszek. Nie mógł teraz liczyć na następną kolejkę, bo Haimes wy­ szedł na podwórze obejrzeć licytację. - Stara sekutnica postawiła mi ultimatum: albo poślu­ bię Wenecję, albo sprzeda Stanton's Grove Ludlowowi. Zazgrzytał zębami. Na Świętą Ionę, musi trochę ochłonąć, bo stawka jest zbyt wysoka, żeby mógł sobie pozwolić na fałszywy krok. Od kiedy szesnaście lat temu przybył do Wirginii, ca­ łym sercem poświęcił się właśnie Stanton's Grove. Korzy­ stając z carte blanche od swojej despotycznej mocodawczy- ni, Celii Stanton Lee, zamienił to miejsce w największą plantację tytoniu w dorzeczu rzeki James. Wraz z upływem lat arystokratyczne maniery Diarmida, doskonałe wy­ kształcenie i - co tu ukrywać - zniewalający urok osobisty, podbiły serce wiekowej damy, o ile o takiej diablicy jak Ce­ lia można było w ogóle powiedzieć, że ma serce. W koń­ cu, trzy lata temu, ku jego nieopisanej radości... - Obiecała - warknął. - Od lat powtarzała, że zostawi Stanton's Grove mnie. Taki był między nami układ. Nikt nie ukochał tego miejsca tak jak ja i nikt lepiej nie potra­ fi zarządzać plantacją. To było ze wszech miar słuszne i sprawiedliwe, że Stanton's Grove miało przejść w mo­ je ręce. A teraz stara wiedźma ma czelność zmieniać... Odwrócił się i cisnął kieliszkiem o kominek. Szkło 27

rozprysło się tysiącem szmaragdowych okruchów. Har­ ry złapał go za rękę. - Maclean, na miłość boską, miarkujże się. Chcesz, żeby cię ludzie jeszcze bardziej wzięli na języki? Wszak już cho­ dzą pogłoski, żeś zaczarował panią Lee. Nie brak tu takich, co zgrzytają zębami, że zwykły nadzorca ma taką władzę... Tu Harry zawiesił głos, ale Diarmid wiedział dosko­ nale, co przyjaciel miał na myśli. Chociaż szlachecka krew otworzyła przed nim drzwi na salony Wirginii, wie­ lu plantatorów patrzyło krzywym okiem na nadzorcę, który sprawował nieograniczoną władzę na najlepszej plantacji w kolonii. „Niech sobie będzie - szeptali - po­ tężnym dziedzicem w Szkocji, ale to nie Szkocja, tylko Wirginia, a on tu przybył jako skazaniec i niewolnik". Oparł się ciężko o ścianę pociemniałą od dymu i pa­ trzył przez okno. - Wiem, co myślisz, Harry: że byłem nędznym skazań­ cem, wygnanym za zdradę stanu. - Potrząsnął głową i prych­ nął pogardliwie. - „Zdrada stanu", tak to nazwali. A ja cię pytam, według jakiego prawa zdradą jest popieranie prawo­ witego króla Anglii? Książę Karol Edward Stuart... Harry podniósł dłoń i zatrzepotał koronkowym man­ kietem. - Litości, Maclean! Tylko nie kolejna jakobicka tyrada. Diarmid złączył palce obu dłoni i złożył je na kształt piramidy. - Jakobita, od łacińskiego Jacobus, czyli Jakub. Książę Karol Edward Stuart, syn Jakuba III, wnuk Jakuba II, pra­ wnuk Jakuba I, następcy królowej Elżbiety, przez nią samą wskazanego... Stuartowie są prawowitymi królami Anglii. Harry ziewnął ostentacyjnie. - Aha, wszyscy ci pra- i praprawnukowie przyprawiają mnie o iście królewski ból głowy. - Oparł łokcie o parapet i jął się przypatrywać scenie za oknem, gdzie kapitan Obe- diah Pratt wchodził właśnie na chybotliwy drewniany podest. 28