Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 113 514
  • Obserwuję509
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 366

Henriksen Levi -Śnieg przykryje śnieg

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Henriksen Levi -Śnieg przykryje śnieg.pdf

Beatrycze99 EBooki H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 523 stron)

Dziękuję Knutowi za łamanie chleba i dobre opisy dróg, mamie, najlepszej mamie pod słońcem – dość powiedzieć i oczywiście Elisabeth, najgorętszej, kiedy jest najciemniej, i wielkie podziękowania dla Uno Ellingsena, który pomógł mi wyśnić początek, i dla Stein-Robina Bergha za wsparcie podczas prowadzenia śledztwa.

Trzymam się na dystans ze wszystkich sił, Żyjąc w mojej Niby-Nibylandii. Jestem już za stary, żeby dorosnąć, Chyba naprawdę tym razem to zrobiłem, mamo. James McMurtry, Piotruś Pan

1 Dan Kaspersen wyszedł, zanim zgromadzeni dotarli do połowy Tam, gdzie róże nigdy nie więdną[1]. Ruch powietrza zapowiadał opady śniegu. Nad fortyfikacjami zbierały się chmury. Przy jednym z nagrobków tuż przed bramą cmentarza ktoś wetknął w śnieg samotną różę. Przypomniał mu się nastrój panujący tutaj w wigilie Bożego Narodzenia. Uczucie przyprawiające o zawrót głowy, gdy w rozgwieżdżone wieczory świece skrzyły się na wyścigi z martwymi spojrzeniami Boga, wysoko w górze nad potężną ciemnością. Przez moment widział twarz Jakoba. Migoczący płomień sprawiał, że jego twarz wyglądała anielsko blado, gdy pochylał

się, żeby wetknąć dwie świece w świerkowe gałązki na grobie rodziców. Dan przetarł pospiesznie oczy wierzchem dłoni. Ręka wystająca z podwiniętego, sztywnego rękawa marynarki wydawała się obca, jakby nie należała do niego. Dawno nie miał tak białych i tak miękkich dłoni. Wciąż nie mógł przyzwyczaić się do swobodnie padającego światła. Gdy szedł przez parking, jego oczy przypominały wąskie szparki, ale i tak bez trudu odszukał volvo amazona, będącego kiedyś własnością ojca. Przed murem kościoła parkowało zaledwie kilka samochodów, z czego tylko jeden amazon kombi w gołębim kolorze. Nawet w takim mieście jak Kongsvinger, gdzie okolice dworca wciąż były pełne podstarzałych chłopców, wielbicieli czterech kółek. Pługopiaskarka zostawiła po sobie kilka cynamonowych strużek piasku prowadzących do centrum miasta. Dan starał się trafiać w nie kołami, ale amazona jak zwykle ciężko się prowadziło, a manewrowanie dodatkowo utrudniały letnie opony. Powinien był wziąć toyotę hiace należącą do

Jakoba, z niemal nowiutkimi oponami zimowymi, ale nie był w stanie. Zamiast tego tchnął nowe życie w auto ojca i potoczył się powoli w stronę miasta, podczas gdy sznur samochodów jadących za nim, prowadzonych przez zniecierpliwionych kierowców zaciskających pięści w rękawiczkach, wydłużał się z każdą minutą. Nie było jeszcze trzeciej, gdy ruszył powoli Storgata w przeciwnym kierunku. Minął przedostatnie rondo przed granicą miasta. Kiedyś droga prowadziła dalej prosto. Jeździli nią z Jakobem na rowerach, na treningi piłki nożnej albo żeby odwiedzić kolegów z klasy. Dan zawsze jechał pierwszy, a jeśli już jechali obok siebie, co zdarzało się jednak niezwykle rzadko, to on trzymał się środka jezdni. Czasem wielkie ciężarówki z przyczepami mijały ich trochę za blisko, w bezwietrzne i bezchmurne dni czuli drżący pęd powietrza, który zdawał się odrywać ich od własnych cieni i na kilka chwil wprawiać w stan nieważkości. Jakob twierdził, że gdyby stali spokojnie na krawędzi jezdni i mijałaby ich cała kolumna ciężarówek z przyczepami, w końcu unieśliby się w powietrze.

Dan znowu otarł dłonią oczy. Nigdy nigdzie razem nie polecieli. Wyjechał z ostatniego ronda. Po prawej stronie, na samym szczycie wzgórza wznosił się maszt telewizyjny z lat siedemdziesiątych. Odkąd go postawiono, ludzie pielgrzymowali do niego w weekendy całymi rodzinami. Z termosami z kawą i kanapkami z jajkiem. Siedzieli i podziwiali panoramę miasta. Ojcowie z synami na kolanach i matki w zbyt obszernych swetrach, rozkazujące córkom, żeby rozdawały kubki do kawy. Plastikowe kubki w krzykliwych kolorach, których zazwyczaj używało się wyłącznie na kempingach poza granicami okręgu. Teraz już nikt nie urządzał pielgrzymek do masztu telewizyjnego, ale zeszłego lata Jakob przysłał mu wycinek z gazety o młodym chłopcu, który skoczył ze szczytu masztu na spadochronie. Dan zrozumiał, co Jakob próbował mu przez to powiedzieć, i powiesił zdjęcie na drzwiach. Zerwano je już następnego dnia, ponieważ nie poprosił wcześniej o zgodę. Na samą myśl o tym, jak pachniało w małym pomieszczeniu,

przechodził go dreszcz. W samochodzie również panował zaduch, ale innego rodzaju. Wciągnął głęboko do płuc woń pleśni i spalonego oleju silnikowego i wstrzymał oddech. Poczuł pulsowanie w skroniach, ogarnęło go dawno zapomniane uczucie helu krążącego w żyłach. Spijał drogę oczami, rozkoszował się drżeniem kierownicy, wskazówka prędkościomierza podpełzła do sześćdziesiątki – ale nagle znowu był przy nim Jakob. Dan rzucił ostatnie spojrzenie na maszt, miał wrażenie, że wyczuwa lekkie trzepotanie, furkotanie, łopot skrzydeł, jedwabny materiał powiewający na niebie, ale to były tylko wierzchołki kilku jodeł kołyszących się na wietrze. Musiał zwalczyć nagły impuls, żeby skręcić kierownicą i wjechać w rów, zgasić światła, pozwolić, żeby grudzień opadł na niego jak przekłuty balon. Dzisiaj, tak, właśnie dzisiaj śmiałkowie powinni wdrapać się jeden za drugim na maszt, postać przez krótką chwilę na szczycie z opuszczonymi, gołymi głowami i odlecieć, ani żywi, ani martwi, znajdujący się w stanie nieważkości, jak aniołowie nad polami Betlejem. Dziś powinno być inaczej niż zwykle.

Wszystko było tak, jak zawsze. Zaparkował samochód przed skrzyżowaniem drogi prowadzącej do centrum Skogli, na końcu ogromnego pola rozciągającego się w stronę Overaas, największego gospodarstwa w wiosce. Tuż poniżej pomnika wzniesionego na pamiątkę bitwy stoczonej niemal dwieście lat temu między Norwegami i Szwedami zaczął przedzierać się przez zwały śniegu w kierunku przepustu drogowego. W półmroku powiódł palcami po literach wyrytych w metalu. Zapalił latarkę, żeby ponownie zobaczyć napis, który wykuli razem z bratem blisko ćwierć wieku wcześniej. Deszcz spadł tak nagle i był tak gwałtowny, że musieli wprowadzić rowery do przepustu i czekać ponad pół godziny, aż przestanie lać. Zardzewiałym gwoździem uwiecznili w metalu nazwiska swoich ulubionych graczy drużyny Leeds, najlepsze płyty zespołu Ramones, nazwiska Ace’a Frehleya i Paula Stanleya, takie tam. Sprawy, które miały znaczenie dla dwunastolatka i czternastolatka. Litery wyryte przez Dana były duże i kanciaste, te przez Jakoba – małe i nieśmiałe.

Tuż nad swoimi inicjałami i ’80 Jakob wyrył jeszcze jedną liczbę. Czterdzieści osiem. Czterdzieści osiem. Nie chciał powiedzieć, co oznacza liczba, ale to było imię jakiejś dziewczyny. Jasne, że tak. Mia, Marit albo Mette, jedna z dziewcząt z klasy. Litery w imieniu zamieniono na cyfry, dodane do siebie utworzyły liczbę czterdzieści osiem. A, B, C, 1, 2, 3, kocham cię. Tylko dwanaście lat, ale J. K. zdążył do tego czasu uzbierać dość liter i cyfr, żeby poczuć szybsze bicie serca. Dwanaście lat. Rdza i deszcz. Czterdzieści osiem. Dan nigdy nie wycisnął z brata, co oznacza tajemnicza liczba, a świadomość, że już nigdy się tego nie dowie, sprawiła, że pociemniało mu przed oczami. Potykając się, wybiegł z przepustu, przewrócił się na śniegu, wstał, znowu się pośliznął i podczołgał do samochodu. Docisnął gaz i wydarł się na całe gardło, przekrzykując warkot silnika, zanim koła ruszyły i auto wyrwało się do przodu. Wjechał na drogę, koła zaczęły buksować i w ostatniej chwili udało mu się uniknąć zderzenia z nadjeżdżającą z naprzeciwka ciężarówką Linjegods. Kierowca trąbił jak szalony,

uderzając palcem wskazującym w przednią szybę, ale na Danie nie robiło to wrażenia. Dzisiaj miał całą garść pełną wymachujących palców wskazujących. Miał garść tak samo pełną niczego, jak on sam. Za Sætermoen wcisnął pedał gazu w podłogę, samochodem zaczęło zarzucać, w ostatni zakręt na wzgórzu wszedł bokiem. Przy znaku informującym o wjeździe do Skogli obróciło nim, ale zdołał wyrównać. Jechał dalej przed dolinę, ale nie dostrzegał mijanych aut, twarze kierowców wyglądały jak ryby przyklejone do ścian akwarium. Zaczął padać śnieg. Duże płatki osiadały na przedniej szybie. Włączył wycieraczki. Zgrzyt, zgrzyt, zgrzyt. Starodawna zima w samym środku bożonarodzeniowego miesiąca. Niektórzy nazwaliby to idyllą. Śnieżne latarnie, jazda na sankach i kalendarze adwentowe. Niech to szlag! Zjechał ze Storvegen, nie zatrzymał się przy skrzynce pocztowej, lecz próbował utrzymać wystarczającą prędkość, żeby pokonać niewielkie wzniesienie prowadzące do Bergaust. Ślady kół przysypał śnieg. Amazonem znowu zaczęło rzucać, jakby miał

przebitą oponę. Dan usiłował zredukować biegi, ale stracił panowanie nad kierownicą. Samochód skręcił gwałtownie i wjechał przednimi kołami do rowu. Dan nawet nie próbował wrzucić wstecznego. Wykopał drzwi i wygramolił się ze środka. Eleganckie buty brata nie miały żadnych rowków w podeszwach i Dan już po dwóch krokach był na kolanach. Doczłapał do domu jak stary, zmęczony życiem człowiek, ale zanim dotarł do schodów, zdążył upaść trzy razy. Usiadł na najwyższym stopniu, ściągnął buty i rzucił je w stronę pustej psiej budy. Właśnie wtedy to usłyszał, dźwięk zagłuszający rzężenie wydobywające się z jego własnej piersi, warkot silnika na jałowym biegu i miarowe uderzanie wycieraczek. Świnie, zapomniał o świniach. Ostatnich zwierzętach w Bergaust. Obierki ziemniaków, resztki z obiadu i czerstwy chleb zbierany w okolicznych sklepach. Dwie, trzy rundy przez podwórze dziennie, dzięki którym Jakob czuł się niezależny, chociaż mięso w Szwecji było tańsze od tego, które jego brat był w stanie wyprodukować w Skogli.

Bóg jeden wie, kiedy świnie ostatni raz dostały jeść, w każdym razie nie w ciągu minionej doby, nie, odkąd Dan przyjechał do Bergaust. Odszukał klucz w kieszeni, otworzył drzwi i potykając się, wszedł do środka. Nałożył gumiaki stojące w korytarzu, zdjął ze ściany w salonie kragera[2] i przeszedł do kuchni, gdzie na najwyższej półce w szafce trzymali zawsze pudełko nabojów. Zabrał z szuflady nóż, wepchnął go do kieszeni płaszcza i wybiegł z domu. Wiatr niemal wyłamał drzwi wejściowe, śnieg zacinał z ukosa. Chlew znajdował się obok pustej obory. Gdy Dan otworzył drzwi, rozległa się seria krótkich pochrząkiwań, która przeszła w jednostajny przenikliwy kwik, sprawiając, że mięśnie szczęki zaciskały się powyżej uszu. Dwie świnie dostały histerii na jego widok i próbowały wyskoczyć z chlewu. Dan zdjął ze ściany linę, zrobił pętlę i usiłował zarzucić ją na szyję świni znajdującej się bliżej niego. Bezskutecznie. Manewr okazał się niemożliwy do wykonania. Zwierzęta próbowały dosięgnąć zębami jego dłoni, a potem zaczęły gryźć siebie nawzajem. Wygłodzone kąśnięcia w uszy

i szyję. Dan odnalazł czerpak do paszy i wrzucił im dwie miarki. Nagła cisza sprawiła, że zaszumiało mu w uszach. Ogarnął go paraliż. Musiał zmusić się do tego, żeby otworzyć drzwi do chlewu i zarzucić pętlę na szyję większej świni. Ta rzuciła się z impetem do tyłu i omal nie zwaliła go z nóg, ale Danowi udało się przytrzymać jej łeb przy ziemi. Zaparł się nogami i wkładając w to całą swoją siłę, powoli, cal po calu, przyciągnął zwierzę do siebie. Świnia wykopała najniższą deskę w drzwiach, ale jej opór z każdą chwilą malał i gdy Dan wyprowadził ją w końcu z chlewu, jej oczy wyszły na wierzch jak dwie załzawione śliwki. Na podwórzu podjęła ostatnią próbę wyswobodzenia się z więzów, ale tylne nogi rozjechały jej się na lodzie. Dan przywiązał linę do dyszla holowniczego białej toyoty hiace należącej do Jakoba i chwycił do ręki broń. W tym czasie świnia zdołała stanąć na czterech nogach i próbowała wysunąć łeb z pętli. W świeżym grudniowym świetle Dan mógłby przysiąc, że samochód przesunął się lekko do tyłu. Padał śnieg, a on skierował lufę strzelby do czoła zwierzęcia. Przez ułamek sekundy

zastanawiał się, czy Jakob nadał swoim świniom jakieś imiona. Potem policzył do trzech i wystrzelił. Świnia upadła na kolana, nie wydając przy tym żadnego dźwięku, i zastygła. Znieruchomiała. Danowi przemknęło przez myśl, że widocznie strzał był niecelny, gdy nagle zwierzę upadło na bok, a potem przewróciło się na wznak. Zaczęło przebierać nogami, jakby wierzyło, że może uciec po niebie jak po podłodze. Dan przycisnął kolano do szyi świni, wyjął z kieszeni nóż i poderżnął jej gardło. I wciąż padał śnieg. Krew przypominała świeżo ugotowaną galaretkę porzeczkową parującą z ziemi. Gdy był chłopcem, musiał razem z innymi mieszać w wiadrze, do którego spuszczano świńską krew. Mieszać, mieszać, mieszać. Nienawidził tego. Słodki zapach krwi i para unosząca się nad gorącą wodą sprawiały, że czuł się gorszy. Żaden z jego kolegów nie musiał jeść potraw z krwi, bo ich rodzice zwykle kupowali mięso w spółdzielni. Mieszać, mieszać, mieszać, podczas gdy młodszy brat stał nieco z boku z dużymi pięściami wetkniętymi w kieszenie spodni. Ciało świni zwiotczało pod jego kolanem, a śnieg

padał. Śnieg ciągle padał, osiadał na włosach i na spoconej twarzy, tworząc cienką błonę. Dan Kaspersen żałował, że nie może tak stać. Cicho. Aż zniknie, aż przestanie istnieć. Zamieni się w mały kopiec na podwórzu, w środku wsi, z którą tak wiele razy żegnał się na zawsze. Kwik drugiej świni wyrwał go z rozmyślań. Cholera jasna! Zapomniał przygotować wodę. Zbiegł na dół do piwnicy po duży kocioł. Napełnił go gorącą wodą i zaniósł do małego piecyka na drewno, który Jakob wstawił do stodoły pod antresolę. W pojemniku leżało kilka szczap, które Dan wysypał na ziemię przed piecykiem. Wziął do ręki kanister z benzyną stojący obok pilarki łańcuchowej i wylał zawartość na drwa. Po chwili w stodole pachniało jak w maszynie do robienia popcornu, gęsta, przyjemna woń dymu zaczęła wysączać się na podwórze. Dan zawlókł świnię na metalową ławę rzeźnicką i gdy woda się zagotowała, wpadł w wir pracy. Uwijał się jak w ukropie. Skrob, skrob, skrob. W tę i z powrotem. Więcej wody. Golenie tępą brzytwą. Cha, cha! Skóra zrobiła się miękka jak pupcia niemowlęcia, biała jak papier,

i zwijała się nad żebrami jak fałdy jedwabnej bluzki. Przypomniała mu się matka. Niedzielny strój, kapelusz zielonoświątkowca podobny do ciasta kokosowego, mówienie językami i zbiórka na tacę przeznaczona na misje za żelazną kurtyną. Alleluja! Dan wykonał cięcie przez ścięgna i skórę na tylnych nogach, nadział świnię na hak rzeźnicki i podciągnął na wciągarce pod antresolę. A śnieg wciąż padał. Wbił nóż w brzuch tuż pod odbytem i rozciął powłoki. Sadło rozwinęło się na boki niczym tworzywo piankowe. Owionął go intensywny zapach wydobywający się z żołądka: stęchłej wody po kwiatach i ziemniaków, które przeleżały w piwnicy całą zimę, gumy i octu, pociągający i zarazem odrażający. Żołądek i jelita pływające w kadzi rzeźnickiej przypominały obraz Ziemi widziany z Księżyca. Oceany, rzeki, paski lądu, wyspy i łańcuchy górskie. A śnieg dalej padał. Śnieg padał tak gęsty, że dopiero kiedy wyciął żołądek z drugiej świni, zauważył, że ktoś za nim stoi. Tylko jeden człowiek w całym Skogli mógł stać w ten sposób, pozornie wyluzowany jak kot, ale zawsze gotowy, by

jednym susem doskoczyć do gardła ofiary. Markus Grude nie był już tak elegancki, gdy chodził. Siedząco-jeżdżący tryb życia sprawił, że policjant poruszał się jak kaczka, stawiając stopy na boki. – Pan posterunkowy – powiedział Dan, odsunął stopą miskę z wnętrznościami, wyciągnął camela z kieszeni marynarki i zerwał filtr. – Danielu – przywitał go Markus Grude, przeciągnął dłonią po twarzy i próbował wytrząsnąć śnieg z włosów. Dan osłonił płomień dłonią, ale musiał zużyć dwie zapałki, zanim udało mu się zapalić papierosa. – Otrzymałem zgłoszenie telefoniczne od kogoś, kto niemal zderzył się z tobą w mieście – zaczął Markus Grude. Dan nic nie odpowiedział, usiłował delektować się pierwszym tego dnia papierosem. – Jeszcze nigdy nie widziałem, żeby ktoś ubijał świnie w garniturze. Dan spojrzał w dół, spodnie były całe poplamione, rękawy marynarki utytłane. Przez ostatnią godzinę pracował bez wytchnienia, o niczym nie myślał,

niczego nie czuł. Teraz był z powrotem w Skogli, w gumiakach brata, ze świniami brata, na podwórzu, przez które jego brat już nigdy nie przejdzie. Po raz pierwszy od tamtego telefonu, który go obudził, czuł, że żyje, że naprawdę żyje, że jest obecny w tym samym miejscu duszą i ciałem. – To nie jest moje ubranie – powiedział. – Widziałem, że wyszedłeś w trakcie pogrzebu. Dan wzruszył ramionami. – Uważam, że powinieneś odprowadzić brata na miejsce wiecznego spoczynku. Dan zaciągnął się głęboko, po czym wrzucił papierosa do balii ze świńskimi wnętrznościami. Meteoryt, który zderzył się z ziemią. Spłonął. Zgasł. Dan próbował odkrztusić kluchę, którą czuł w gardle. Przypomniał sobie, że od rana prawie nie używał głosu. – Przecież to i tak nie przywróciłoby Jakobowi życia. Jego śmierć nie stałaby się przez to mniej bezsensowna. Towarzyszenie w ostatniej drodze i takie tam to zwykłe pieprzenie. Mam dość zmarzniętej ziemi i świeżo wykopanych dołów.

– Ile lat minęło od śmierci twoich rodziców? – Dziewiętnastego będzie dwadzieścia. Grude skinął głową i uderzył czubkiem jednego buta o drugi, jakby zmarzły mu stopy. – Właściwie to przyszedłem złożyć kondolencje – powiedział, wyciągając rękę. Uścisk dłoni był mocny jak zawsze. Dan zastanawiał się, czy policjant wciąż siłuje się z miejscowymi na rękę, bo chociaż zbliżał się do emerytury, niewielu było w stanie go pokonać. – Dobrego człowieka miłość zawsze najbardziej rani – powiedział Grude. – Co to ma znaczyć? – spytał Dan, cofając dłoń. – Jakob był zawsze bardzo wrażliwy – zaczął policjant i zamilkł, jakby miał nadzieję, że Dan dokończy zdanie. – No i? – Cóż, krążyły plotki o nim i o pewnej pani. – Plotki? – powtórzył Dan. – Chce pan powiedzieć, że nie żyje z powodu plotek? Jakob nigdy nie opowiadał mi o żadnej pani. – Przez pewien czas wyglądał na szczęśliwego, ale

kilka miesięcy temu zaczął gasnąć w oczach. Widać było, że dzieje się z nim coś niedobrego, ale twój brat nigdy nie był skłonny do zwierzeń. – Kogo dotyczyły te plotki? – Ludzie dużo gadają. Nie mam pojęcia, czy cokolwiek z tego jest prawdą ani czy w ogóle jest o czym mówić. Ale wiesz, czego życzyłbym sobie najbardziej? Dan potrząsnął głową. – Żebym nie musiał tu stać i prowadzić z tobą tej rozmowy, żebym nie musiał patrzeć na kolejne imię członka rodziny Kaspersenów wyryte w marmurze. Dan zaczął oklepywać kieszenie. Głód nikotynowy sprawiał, że kręciło mu się w głowie. Głód czegoś silniejszego, paląca potrzeba bycia znieczulonym, uwolnienia się od tego dnia i opuszczenia własnego ciała. Przez ułamek sekundy widział siebie i policjanta, z głowami pełnymi anielskiego pyłu, kołnierzami postawionymi dla ochrony przed wiatrem. Dwóch mężczyzn, którzy powinni rozmawiać o zapasach drewna na zimę, wędkarstwie podlodowym i o tym, że śnieg spadł w tym roku

wyjątkowo wcześnie. Dwóch mężczyzn, którzy rozmawiali o Jakobie – martwym. – Wyszedłem osiem dni temu, trochę przed czasem – zaczął Dan, znalazł paczkę i zapalił kolejnego camela. – Chciałem stanąć na nogi, zanim zadzwonię, trochę się ogarnąć. Nie chciałem wracać do domu tylko po to, żeby wylądować awaryjnie. – Jakob widział to chyba trochę inaczej. – Tak – potwierdził Dan. – Jakob widział to inaczej. – Wiedział, kiedy cię wypuszczają? – Nie, chciałem mu zrobić niespodziankę. – I co zamierzasz teraz robić? – Poćwiartować mięso. – Aha, rozumiem, trzymaj się – powiedział policjant i odwrócił się. – Niech pan zaczeka! – Dan usiłował przełknąć dziurę w gardle. – Kto go znalazł? – Listonosz. W nocy padał śnieg. Gdy listonosz wjechał rano na podwórze, zobaczył, że światła w toyocie są włączone. Okna były pokryte szronem, więc nie przypuszczał, że w środku może ktoś