Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Herries Anne - Marzenia lady Lucy

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Herries Anne - Marzenia lady Lucy.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 187 osób, 125 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 132 stron)

Anne Herries Marzenia lady Lucy Tłu​ma​cze​nie Bo​że​na Ku​cha​ruk

PROLOG – Cóż, Ra​ven​scar – rzekł ksią​żę Wel​ling​to​nu. – Szko​da, że musi pan nas opu​ścić. W ostat​nich mie​sią​cach był pan dla mnie nie​oce​nio​nym wspar​ciem. Ro​zu​miem jed​- nak, że oj​ciec pana po​trze​bu​je. – Nie​ste​ty, mu​szę pro​sić o zwol​nie​nie ze sta​no​wi​ska – od​parł z ża​lem ka​pi​tan Paul Ra​ven​scar. – Od śmier​ci bra​ta spra​wa​mi ma​jąt​ku zaj​mu​je się mój ku​zyn Hal​lam, ale co​raz trud​niej jest mu za​rzą​dzać dwie​ma po​sia​dło​ścia​mi. Nie​daw​no się oże​nił, a te​- raz z żoną spo​dzie​wa​ją się dziec​ka. Mu​szę za​tem sam za​jąć się ma​jąt​kiem ojca. Je​- śli umrze… Paul prze​biegł wzro​kiem po nie​wiel​kim po​miesz​cze​niu urzą​dzo​nym ze sma​kiem. Bę​dzie mu bra​ko​wa​ło prze​ło​żo​ne​go, ofi​ce​rów i co​dzien​nych obo​wiąz​ków. – Jest pan jego spad​ko​bier​cą – po​wie​dział ze zro​zu​mie​niem Wel​ling​ton. – Ma pan moje po​zwo​le​nie na po​wrót do domu. Ła​twiej było po​ko​nać Na​po​le​ona na polu bi​- twy, niż po​tem usta​no​wić po​kój, ale pra​wie osią​gnę​li​śmy cel. Ja rów​nież wkrót​ce wra​cam do An​glii. – Tak przy​pusz​cza​łem, sir… Chciał​bym szcze​gól​nie po​dzię​ko​wać panu za wy​ro​zu​- mia​łość i wspar​cie w tym trud​nym dla mnie okre​sie. Gdy​bym nie mógł wów​czas rzu​- cić się w wir pra​cy… – Nie musi pan dzię​ko​wać, Ra​ven​scar. Je​stem z pana za​do​wo​lo​ny – prze​rwał mu Wel​ling​ton. – Niech pan pa​ku​je ma​nat​ki. Męż​czy​zna musi wy​peł​niać swo​je obo​wiąz​- ki wo​bec ro​dzi​ny tak samo jak wo​bec oj​czy​zny. Paul trza​snął ob​ca​sa​mi, uści​snął dłoń księ​cia i wy​ma​sze​ro​wał z ga​bi​ne​tu, któ​ry Wel​ling​ton zaj​mo​wał przez ostat​nie mie​sią​ce. Od​by​ło się tam wie​le trud​nych na​rad w trak​cie usta​la​nia wa​run​ków po​ko​ju i kształ​tu Eu​ro​py. By​wa​ło, że ścia​ny drża​ły od bu​dzą​ce​go gro​zę gnie​wu księ​cia. Wresz​cie po​kój stał się fak​tem. Paul w za​my​śle​niu skie​ro​wał się w stro​nę swo​jej kwa​te​ry. Przy odro​bi​nie szczę​- ścia za dwa dni znaj​dzie się w Ca​la​is, a za na​stęp​ne dwa bę​dzie już w Ra​ven​scar. Mo​dlił się, by zdą​żyć na czas. Z li​stu Hal​la​ma wy​ni​ka​ło, że cho​ro​ba ojca jest bar​dzo po​waż​na. Drę​czy​ło go po​czu​cie winy. Po​wi​nien był zo​stać w domu i uwol​nić ojca od cię​ża​ru obo​wiąz​ków. Był świa​dom, że na​wet je​śli Hal​lam ro​bił, co w jego mocy, oj​ciec czuł​- by się le​piej, gdy​by w co​dzien​nych spra​wach po​ma​gał mu je​dy​ny, po​zo​sta​ły przy ży​- ciu syn. Gdy​by ojcu coś się sta​ło, Paul ni​g​dy by so​bie tego nie da​ro​wał. Mu​siał jed​nak wy​- je​chać z domu. Śmierć star​sze​go bra​ta przy​tło​czy​ła Pau​la. To Mark był dzie​dzi​cem ma​jąt​ku i ty​- tu​łu, któ​re te​raz przy​pad​ną Pau​lo​wi. Wszy​scy po​dzi​wia​li i ko​cha​li Mar​ka. Lord Ra​- ven​scar za​wsze go fa​wo​ry​zo​wał, a Paul nie mógł go za to wi​nić. Nie pra​gnął ni​cze​- go, co mia​ło przy​paść w udzia​le bra​tu i ni​cze​go mu nie za​zdro​ścił… z wy​jąt​kiem Lucy Daw​lish.

Jęk​nął z bólu. Nie po​tra​fił o niej za​po​mnieć. Bóg je​den wie, ile razy w cią​gu ostat​- nich mie​się​cy spę​dzo​nych w Wied​niu z księ​ciem Wel​ling​to​nu pró​bo​wał wy​rzu​cić ją z pa​mię​ci. Nie miał pra​wa o niej my​śleć. Na​le​ża​ła do Mar​ka i zo​sta​ła​by jego żoną, gdy​by nie padł ofia​rą nik​czem​ne​go mor​der​stwa. Ko​cha​ła go, a przez pe​wien czas na​wet po​dej​rze​wa​ła Pau​la o za​bi​cie bra​ta. Do​brze pa​mię​tał jej spoj​rze​nie, któ​re od​ci​snę​ło się na jego ser​cu ni​czym zna​mię. Lucy ko​cha​ła Mar​ka. Opła​ki​wa​ła go. Ostat​nie wie​ści, ja​kie Paul o niej otrzy​mał, gło​si​ły, że wró​ci​ła z Włoch, do​kąd mat​ka za​bra​ła ją, aby do​szła do sie​bie. Na​dal nie była za​rę​czo​na, mimo to Paul są​dził, że Lucy ko​goś po​zna i po​ślu​bi… Naj​wy​raź​niej wciąż była po​grą​żo​na w ża​ło​bie, nie mo​gąc za​po​mnieć czło​wie​ka, któ​re​go w tak okrut​ny spo​sób ode​bra​no jej na kil​ka ty​go​dni przed ślu​bem. Paul wie​dział, że nie wol​no mu o niej my​śleć. Nie mógł po​ślu​bić dziew​czy​ny, któ​rą jego brat ko​chał i pra​gnął po​jąć za żonę, choć już jako dzie​ci nie​ustan​nie ry​wa​li​zo​- wa​li o Lucy. Tyl​ko je​den raz, na balu w Lon​dy​nie, tuż przed tym, kie​dy wszy​scy wy​- je​cha​li na wieś, aby przy​go​to​wać się do we​se​la… Paul przez krót​ką chwi​lę czuł, że Lucy mo​gła​by od​wza​jem​nić jego mi​łość. My​lił się. Mu​siał się my​lić. Lucy ma​rzy​ła o tym, aby ce​re​mo​nia od​by​ła się w wy​- zna​czo​nym ter​mi​nie i była zroz​pa​czo​na, kie​dy Mark zo​stał za​mor​do​wa​ny. Paul wie​- dział, że musi wy​rzu​cić ją z pa​mię​ci. W Wied​niu było wie​le pięk​nych ko​biet, jed​nak z wy​jąt​kiem paru prze​lot​nych flir​tów z nu​dzą​cy​mi się mę​żat​ka​mi po​zo​sta​wał obo​- jęt​ny na płeć prze​ciw​ną. Oczy​wi​ście, bu​dził za​in​te​re​so​wa​nie mło​dych dam, któ​re​go na​wet nie ga​sił fakt, że oka​zy​wał owym szla​chet​nie uro​dzo​nym pan​nom je​dy​nie kon​- wen​cjo​nal​ną uprzej​mość. Z cza​sem za​czę​to uwa​żać go za czło​wie​ka na​zbyt po​- wścią​gli​we​go, a na​wet ozię​błe​go. Jako dzie​dzic for​tu​ny Ra​ven​sca​rów sta​no​wił nie​- zwy​kle atrak​cyj​ną par​tię, mimo że nie był tak znie​wa​la​ją​co przy​stoj​ny jak jego świę​tej pa​mię​ci brat. Wie​le pięk​no​ści pró​bo​wa​ło go usi​dlić, lecz Paul po​zo​sta​wał nie​osią​gal​ny. Wy​sił​ki nie​któ​rych pa​nien, aby zna​leźć się z nim sam na sam, wy​da​wa​ły mu się wręcz za​baw​ne. Dbał o to, by nie zo​sta​wać z żad​ną z nich w pu​stym po​ko​ju. Nie chciał się że​nić tyl​ko z obo​wiąz​ku wo​bec ro​dzi​ny… Wła​ści​wie wca​le nie chciał się że​nić, ale wie​dział, że któ​re​goś dnia bę​dzie mu​siał, aby za​pew​nić cią​głość ty​tu​ło​wi. Tę kwe​stię po​zo​sta​wiał jed​nak do roz​wa​że​nia w przy​szło​ści. Te​raz miał pil​niej​sze spra​wy na gło​wie. Ka​zał or​dy​nan​so​wi spa​ko​wać rze​czy. My​ślał tyl​ko o tym, czy oj​ciec bę​dzie żył wy​- star​cza​ją​co dłu​go, aby udzie​lić mu swe​go bło​go​sła​wień​stwa… i czy on sam bę​dzie w sta​nie miesz​kać w domu, któ​ry po​wi​nien na​le​żeć do jego bra​ta.

ROZDZIAŁ PIERWSZY – To miło z pani stro​ny, że od​wie​dza pani star​ca – po​wie​dział z uśmie​chem lord Ra​ven​scar, gdy mło​da dama po​pra​wi​ła po​dusz​ki i przy​su​nę​ła mu bli​żej szklan​kę zim​nej wody. – Pani ślicz​na bu​zia jest jak pro​myk słoń​ca, pan​no Daw​lish. – Chcia​łam pana od​wie​dzić – za​pew​ni​ła Lucy. – Mama mi po​zwo​li​ła, bo aku​rat przy​je​cha​ła Jen​ny. Może pan pa​mię​ta, że żona Ada​ma jest moją do​brą przy​ja​ciół​ką, choć bar​dzo dłu​go jej nie wi​dzia​łam. Przez twarz lor​da prze​mknął wy​raz bólu, po​nie​waż Jen​ny, żona sio​strzeń​ca, po raz pierw​szy przy​je​cha​ła do Ra​ven​scar pół​to​ra roku temu w dniu śmier​ci uko​cha​ne​- go star​sze​go syna Mar​ka. – Dłu​go była pani we Wło​szech? – Spę​dzi​ły​śmy tam pra​wie rok – od​po​wie​dzia​ła Lucy. Jej skó​ra, mu​śnię​ta słoń​cem, mia​ła zło​ta​wy od​cień. Wło​sy jej po​ja​śnia​ły, co spra​- wia​ło, że oczy wy​da​wa​ły się bar​dziej nie​bie​skie. Adam i Jen​ny przy​je​cha​li, by opie​ko​wać się oj​cem u kre​su jego ży​cia, choć służ​ba na​le​ży​cie dba​ła o swo​je​go pana. Po​kój był czy​sty i schlud​ny, do​oko​ła uno​sił się za​- pach róż przy​nie​sio​nych przez Lucy. – W dro​dze po​wrot​nej od​wie​dzi​ły​śmy Pa​ryż, ale papa czuł się bez nas sa​mot​ny, więc wró​ci​ły​śmy mie​siąc temu. – Tak, oj​ciec na pew​no tę​sk​nił za pa​nia​mi. Cięż​ko jest żyć, gdy lu​dzie, któ​rych ko​- cha​my, są da​le​ko od nas… W jego gło​sie za​brzmiał taki ból i smu​tek, że Lucy po​czu​ła złość do Pau​la Ra​ven​- sca​ra. Jak mógł po​rzu​cić ojca? Mie​siąc lub dwa dla upo​ra​nia się z tra​ge​dią moż​na by​ło​by zro​zu​mieć, ale zo​sta​wić ojca w ża​ło​bie na tak dłu​go? Kie​dyś Lucy są​dzi​ła, że mo​gła​by za​ko​chać się w Pau​lu. Była wte​dy już za​rę​czo​na z jego bra​tem, gdy pod​czas pew​ne​go balu w Lon​dy​nie na​szły ją wąt​pli​wo​ści. Wzbu​- dzi​ło to jej nie​po​kój; a kie​dy roz​wa​ża​ła, czy po​win​na po​wie​dzieć o tym Mar​ko​wi, wy​da​rzy​ła się tra​ge​dia. Wszy​scy do​zna​li szo​ku. Ogar​nę​ło ją po​czu​cie winy. Przez pe​wien czas za​sta​na​wia​ła się, czy Paul mógł za​- strze​lić bra​ta w przy​pły​wie za​zdro​ści, jed​nak ni​g​dy na​praw​dę w to nie wie​rzy​ła. Póź​niej, kie​dy Adam i Hal​lam osa​czy​li praw​dzi​we​go za​bój​cę, mia​ła na​dzie​ję, że… Lucy stłu​mi​ła lek​kie wes​tchnie​nie i uśmiech​nę​ła się do lor​da. – Je​stem pew​na, że ka​pi​tan Ra​ven​scar wkrót​ce po​wró​ci. Hal​lam na​pi​sał do nie​go, że nie czu​je się pan naj​le​piej. – Nie po​wi​nien był tego ro​bić – od​po​wie​dział cierp​ko star​szy pan. – Paul słu​ży na​- sze​mu kra​jo​wi, jest bli​skim współ​pra​cow​ni​kiem Wel​ling​to​na. Miał​by wra​cać do domu tyl​ko dla​te​go, że… – Urwał i po​trzą​snął gło​wą. – Oczy​wi​ście, przy​zna​ję, bar​- dzo za nim tę​sk​nię; a by​łem wo​bec nie​go taki nie​spra​wie​dli​wy! Te​raz nie mogę uwie​rzyć, że mo​głem mu coś ta​kie​go po​wie​dzieć… – Za​mknął oczy, a po jego po​licz​- ku sto​czy​ła się łza. – Mark był naj​star​szy, a Paul… Paul stał w jego cie​niu. To było

nie​spra​wie​dli​we, pan​no Daw​lish… wręcz okrut​ne. – Pro​szę się nie de​ner​wo​wać – uspo​ko​iła go Lucy, zdję​ta współ​czu​ciem. – Je​stem pew​na, że wkrót​ce go pan zo​ba​czy i po​wie mu to pan oso​bi​ście. Drzwi otwo​rzy​ły się i we​szła Jen​ny z tacą, na któ​rej znaj​do​wa​ło się kil​ka bu​te​le​- czek, szklan​ka i go​rą​cy na​pój. – Dzień do​bry, wuju. Czas na two​je le​kar​stwa. – Zo​sta​wię pana z Jen​ny – ode​zwa​ła się Lucy. – Ale po​ju​trze przy​ja​dę zno​wu. – Pro​szę po​dzię​ko​wać mat​ce za ga​la​ret​kę z nó​żek – po​wie​dział lord. – Jedź ostroż​nie – ostrze​gła Jen​ny. – Cu​dow​nie było zno​wu cię zo​ba​czyć, a ten je​- dwab​ny szal, któ​ry mi przy​wio​złaś z Włoch, jest prze​pięk​ny. Lucy skło​ni​ła gło​wę, uśmiech​nę​ła się do Jen​ny i wy​szła z po​ko​ju. Za​nim od​wie​dzi​ła lor​da Ra​ven​scar, roz​ma​wia​ły przy her​ba​cie. Wi​dząc Jen​ny, peł​nią​cą funk​cję pani domu, Lucy uświa​do​mi​ła so​bie, że gdy​by żył Mark, to ona zaj​mo​wa​ła​by się te​raz swo​im te​ściem. Zna​ła go od uro​dze​nia, był dla niej wuj​kiem i dro​gim przy​ja​cie​lem; te​raz osłabł tak, że żal ści​skał jej ser​ce. Mo​gła tyl​ko mo​dlić się, aby jego syn wró​cił na czas. Po raz ko​lej​ny ogar​nę​ła ją złość na Pau​la. Jak mógł prze​by​wać z dala od domu, kie​dy oj​ciec go po​trze​bo​wał? Po​sta​no​wi​ła, że wszyst​ko mu wy​gar​nie, gdy tyl​ko go zo​ba​czy… – Jak się mie​wa dro​gi lord Ra​ven​scar? – spy​ta​ła lady Daw​lish, kie​dy Lucy we​szła do domu. – Czy był w sta​nie z tobą roz​ma​wiać, ko​cha​nie? – Jest bar​dzo sła​by, ale się nie pod​da​je, cze​go moż​na było się po nim spo​dzie​wać – od​rze​kła Lucy, zdej​mu​jąc skó​rza​ne rę​ka​wicz​ki do jaz​dy kon​nej. Była uro​dzi​wą ko​- bie​tą o po​god​nym spoj​rze​niu. Kil​ka ja​snych ko​smy​ków wy​mknę​ło się spod siat​ki, któ​ra przy​trzy​my​wa​ła wło​sy pod​czas jaz​dy. – Tak mi go było żal, mamo. On tak bar​- dzo chce zo​ba​czyć Pau​la i boi się, że nie zdą​ży. Jak Paul może żyć z dala od domu przez tyle mie​się​cy, wie​dząc, że oj​ciec go po​trze​bu​je? Prze​cież po​wi​nien był wró​cić już daw​no. – Nie bądź zbyt su​ro​wa. – Mat​ka lek​ko zmarsz​czy​ła brwi. – Nie znasz jego sy​tu​- acji, Lucy. Być może ksią​żę go po​trze​bu​je… – Ksią​żę może z ła​two​ścią zna​leźć in​ne​go ad​iu​tan​ta, któ​ry or​ga​ni​zo​wał​by mu pra​- cę i bale – skon​sta​to​wa​ła zło​śli​wie Lucy. Za​ci​snę​ła usta. Po śmier​ci Mar​ka na​uczy​ła się ukry​wać swo​je praw​dzi​we uczu​cia i ta​jem​ni​ce ser​ca. Gdy była sama, pła​ka​ła nad sobą i nad utra​co​nym na​rze​czo​nym. Cza​sem wy​da​wa​ło jej się, że nie zo​sta​ła jej już ani jed​na łza. Tego dnia mia​ła ocho​tę się roz​pła​kać, kie​dy zo​rien​to​wa​ła się, jak bar​dzo osła​bio​ny jest lord. – Paul jest bez​myśl​ny. – Ko​cha​nie, to mi się nie po​do​ba – po​wie​dzia​ła mat​ka po​de​ner​wo​wa​nym to​nem. – Za​wsze by​łaś taka tro​skli​wa. Nie mó​wię, że za​cho​wu​jesz się te​raz ina​czej wo​bec mnie i ojca, ale je​steś zbyt su​ro​wa dla Pau​la. Mu​sisz pa​mię​tać, że się za​ła​mał… – Głos lady Daw​lish za​drżał. – Wiem, że ty tak​że bar​dzo cier​pia​łaś, naj​droż​sza… – Ow​szem, ale część mo​je​go cier​pie​nia wy​ni​ka​ła z po​czu​cia winy, że nie ko​cha​łam Mar​ka tak, jak po​win​nam jako jego przy​szła żona. Był moim bo​ha​te​rem i przy​ja​cie​- lem, ale nie mi​ło​ścią. Stra​ci​łam gło​wę, kie​dy wró​cił jako bo​ha​ter wo​jen​ny i po​pro​sił

mnie o rękę. Gdy​bym za nie​go wy​szła, za​pew​ne obo​je by​li​by​śmy nie​szczę​śli​wi, bo coś mi mówi, że on tak​że mnie nie ko​chał. Cza​sa​mi mia​łam wra​że​nie, że chce mi to po​wie​dzieć… – Och, Lucy, naj​droż​sza… – Je​śli to praw​da, to cze​mu na​dal je​steś smut​na? Mia​- łam na​dzie​ję, że po​znasz ko​goś we Wło​szech albo w Pa​ry​żu. Kil​ku dżen​tel​me​nów wy​ka​zy​wa​ło za​in​te​re​so​wa​nie, lecz ich nie za​chę​ca​łaś. Na​wet tego cza​ru​ją​ce​go hra​- bie​go, któ​ry pra​wił ci tyle kom​ple​men​tów. Je​stem pew​na, że by się oświad​czył, gdy​- byś tyl​ko oka​za​ła mu odro​bi​nę przy​chyl​no​ści. – Nie mia​łam ocho​ty wy​cho​dzić za żad​ne​go z nich, mamo. – Twój oj​ciec py​tał mnie o to wczo​raj wie​czo​rem… Mar​twi się o cie​bie, Lucy. Pra​- gnie wi​dzieć cię bez​piecz​ną w mał​żeń​stwie. Obo​je chcie​li​by​śmy mieć wnu​ki. – Tak, wiem – po​wie​dzia​ła Lucy ła​mią​cym się gło​sem. Od​wró​ci​ła twarz i do​da​ła: – Pew​nie je​steś bar​dzo roz​cza​ro​wa​na, mamo. Pró​bo​wa​łam po​lu​bić hra​bie​go, a mar​- kiz San​cer​re był bar​dzo miły… ale nie po​tra​fi​łam wy​obra​zić so​bie, że mo​gła​bym zo​- stać jego żoną. Nie chcia​ła​byś prze​cież, że​bym wy​szła za mąż za pierw​sze​go lep​- sze​go? – Oczy​wi​ście, że nie, Lucy. Tak jak mó​wisz, je​stem smut​na i roz​cza​ro​wa​na, ale cho​dzi mi tyl​ko o two​je do​bro. Mo​dlę się, że​byś zna​la​zła ko​goś, kto po​mo​że ci upo​- rać się z prze​szło​ścią i spra​wi, że po​my​ślisz o no​wym ży​ciu. Nie chcia​ła​bym, że​byś zmar​no​wa​ła swo​ją mło​dość. – Je​śli spo​tkam ko​goś ta​kie​go, to ci o tym po​wiem, mamo – obie​ca​ła Lucy. – Na ra​- zie wo​la​ła​bym jesz​cze zo​stać z tobą i papą. – Nie będę ci pra​wić ka​zań. Ty sama znasz sie​bie naj​le​piej, Lucy, ale obo​je z two​- im oj​cem ma​rzy​my o tym, że​byś była taka jak daw​niej. Za​wsze się śmia​łaś i mó​wi​łaś tak szyb​ko, że trud​no było za tobą na​dą​żyć. Te​raz sta​łaś się taka po​waż​na… Lucy uśmiech​nę​ła się, ale się nie ode​zwa​ła. Po​szła do swe​go po​ko​ju, by się prze​- brać i ucze​sać. Pa​trząc na swo​je od​bi​cie w owal​nym lu​strze z ramą z drew​na sa​ty​- no​we​go, do​strze​gła twarz nie​co bla​dą mimo opa​le​ni​zny, któ​ra i tak wkrót​ce znik​nie. Oczy mia​ła duże i jak​by po​ciem​nia​łe, usta za​ci​śnię​te w wą​ską li​nię. Czy bar​dzo się zmie​ni​ła? Jako dziew​czyn​ka była za​wsze sko​ra do śmie​chu i prze​ko​ma​rza​nia z przy​ja​ciół​mi, jed​nak po​tem zbyt dłu​go no​si​ła w so​bie ból. Mar​twi​ła się, że spra​wia przy​krość ro​dzi​com. Nie wie​dzia​ła, że wy​czu​li zmia​nę w jej spo​so​bie by​cia. Czyż​by sta​ła się nie​czu​ła? Są​dzi​ła, że tak nie jest, jako że… je​- dy​ną oso​bą, wo​bec któ​rej od​czu​wa​ła gniew, był Paul Ra​ven​scar. Za​nim wy​je​chał do Włoch, mó​wił, że ją od​wie​dzi, gdy sama tam przy​je​dzie. Wie​- rzy​ła, że to zro​bi, kie​dy upo​ra się z roz​pa​czą, lecz na dłu​go przed jej przy​jaz​dem do Rzy​mu do​łą​czył do Wel​ling​to​na w Au​strii. Przez wszyst​kie te dłu​gie mie​sią​ce ani razu do niej nie na​pi​sał. Lucy bo​le​śnie od​czu​wa​ła jego obo​jęt​ność. Gdy​by ją ko​chał, z pew​no​ścią po​sta​rał​- by się ją od​wie​dzić. Na​wet je​śli uwa​żał, że jest za wcze​śnie na ślub, mógł po​wie​- dzieć o swo​ich uczu​ciach… po​pro​sić, aby na nie​go za​cze​ka​ła. Za​miast tego igno​ro​- wał ją. Nic go nie ob​cho​dzi​ła! Roz​pacz Lucy po śmier​ci Mar​ka oraz uczu​cia wo​bec Pau​la zmie​ni​ły się w gniew. Dla​cze​go za​tem pa​trzył na nią w taki spo​sób pod​czas tań​ca? Dla​cze​go mu​skał war​ga​mi jej wło​sy? Dla​cze​go przy​trzy​mał ją w ra​mio​nach, kie​dy po​ma​gał zsiąść

z ko​nia? Dla​cze​go, och, dla​cze​go, igrał z jej uczu​cia​mi, sko​ro wca​le go nie ob​cho​- dzi​ła? Jak mo​gło jej na nim za​le​żeć? Mark był wart dzie​się​ciu ta​kich jak Paul… a mimo to na​praw​dę za​ko​cha​ła się w nim. Prze​cią​gnę​ła szczot​ką po wło​sach. Gar​dło mia​ła ści​śnię​te bó​lem. Mu​sia​ła wyjść za mąż. To jej obo​wią​zek wo​bec ro​dzi​ców. Dla​te​go czas za​po​mnieć o smut​ku. Wy​- star​cza​ją​co dłu​go opła​ki​wa​ła Mar​ka, zaś Paul nie był wart jed​nej łzy. Nie bę​dzie już wię​cej o nim my​śla​ła, nie mó​wiąc już o po​pa​da​niu w roz​pacz. Za​po​mni o prze​szło​- ści, a je​śli dżen​tel​men, któ​ry jej się spodo​ba, po​pro​si ją o rękę, po​wie „tak”. – Jak się czu​je oj​ciec? – za​py​tał Paul, po​da​jąc lo​ka​jo​wi ka​pe​lusz, rę​ka​wicz​ki i szpi​- cru​tę. W jego sza​rych oczach wi​dać było nie​po​kój, ner​wo​wo przy​gła​dzał dło​nią po​- tar​ga​ne, ciem​no​brą​zo​we wło​sy. – Pro​szę, po​wiedz, że żyje. – Lord Ra​ven​scar jest bar​dzo sła​by. Bę​dzie szczę​śli​wy, mo​gąc pana zo​ba​czyć, sir. – Dzię​ku​ję, John. Za​raz do nie​go pój​dę. – Jest z nim pani Mil​ler, sir. Sie​dzi przy nim, kie​dy tyl​ko może, przy​jeż​dża​ją też go​ście. Dziś rano była tu pan​na Daw​lish. Wy​je​cha​ła przed go​dzi​ną. – Na​praw​dę? To bar​dzo miło z jej stro​ny – rzu​cił Paul i po​pę​dził na górę, prze​ska​- ku​jąc po dwa stop​nie na​raz. Za​pu​kał lek​ko do drzwi sy​pial​ni ojca i wszedł do środ​- ka. Jego spoj​rze​nie po​wę​dro​wa​ło na​tych​miast w stro​nę łóż​ka; szok spra​wił, że za​- par​ło mu dech w pier​siach. Lord Ra​ven​scar czuł się źle już przed jego wy​jaz​dem, jed​nak wów​czas po​zo​sta​wał sil​nym męż​czy​zną. Czło​wiek le​żą​cy w łóż​ku był wy​chu​- dzo​ny i kru​chy, bli​ski śmier​ci. Pau​lem za​wład​nę​ło po​czu​cie winy. Zdą​żył nie​mal w ostat​niej chwi​li. – Papo… – ode​zwał się, pod​cho​dząc do ojca ze ści​śnię​tym gar​dłem. – Wy​bacz, że nie wró​ci​łem wcze​śniej. – Paul, mój chłop​cze. Sta​rzec wy​cią​gnął do nie​go drżą​cą dłoń. Paul ści​snął ją obie​ma rę​ka​mi. Jen​ny uśmiech​nę​ła się do nie​go i ode​szła od łóż​ka. – Zo​sta​wię was sa​mych – po​wie​dzia​ła. – Po​roz​ma​wiaj z oj​cem, Paul. Wszy​scy cie​- szy​my się, że je​steś z po​wro​tem w domu. – Dzię​ku​ję… Do zo​ba​cze​nia póź​niej. Jen​ny ski​nę​ła gło​wą i wy​szła. Paul usiadł na brze​gu wiel​kie​go łoża i spoj​rzał ojcu w oczy. – Wy​bacz mi. Nie po​wi​nie​nem był tak dłu​go prze​by​wać z dala od domu. – Obaj wie​my, dla​cze​go wy​je​cha​łeś – rzekł lord Ra​ven​scar nie​co sil​niej​szym gło​- sem, trzy​ma​jąc syna za rękę. – Twój brat był dro​gi nam obu. My​ślisz, że nie wie​- dzia​łem, jak bar​dzo go ko​chasz? Obaj go zresz​tą po​dzi​wia​li​śmy. – Tak. – Szczu​pła twarz Pau​la za​sty​gła w wy​ra​zie bólu. Opa​le​ni​zna spra​wia​ła, że wy​da​wał się star​szy niż w rze​czy​wi​sto​ści. – Miał wszyst​ko, cze​go kie​dy​kol​wiek mógł​byś pra​gnąć od syna, a ja od bra​ta. Ma​rzy​łem o tym, żeby być taki jak on, ale nie​ste​ty to mi się nie uda​ło… – Nie po​wi​nie​neś uj​mo​wać tego w ten spo​sób – rzekł oj​ciec. – Chcia​łem ci to po​- wie​dzieć, Paul. Po pro​stu je​steś inny. Wi​dzia​łem w to​bie two​ją mat​kę. Mia​ła ta​kie same wło​sy i oczy. Mark był po​dob​ny do mo​je​go ojca, któ​ry tak​że był nie​zwy​kłym czło​wie​kiem i któ​re​go szcze​rze po​dzi​wia​łem.

– Ni​g​dy nie umia​łem do​rów​nać Mar​ko​wi. Za​słu​ży​łeś na syna, z któ​re​go był​byś dum​ny. Chęt​nie za​mie​nił​bym z nim moje ży​cie. – Nie! – Oj​ciec po​krę​cił gło​wą. – Je​stem z cie​bie dum​ny, Paul. Twój do​wód​ca do mnie na​pi​sał. Ce​nił cię, synu… i ja tak​że cię ce​nię. – Oj​cze… – Pau​lo​wi za​ła​mał się głos. – To ja po​wi​nie​nem był zgi​nąć… Mark za​jął​- by się ma​jąt​kiem i tobą… – Od​dał​bym za nie​go ży​cie. Za was obu. Mark był taki, jak po​wie​dzia​łeś. Ale… je​- śli mam być szcze​ry, to są​dzę, że ty le​piej zaj​miesz się ma​jąt​kiem i na​szy​mi ludź​mi. Za​nie​dba​łem ich, Paul, pod​czas ża​ło​by po two​jej mat​ce, a póź​niej po Mar​ku. Twój ku​zyn zro​bił bar​dzo wie​le, ale lu​dzie po​trze​bu​ją ko​goś, kto za​dba o ich po​myśl​- ność… Oba​wiam się, że Mark był stwo​rzo​ny do in​nych, wyż​szych ce​lów. – Nie wiem, co masz na my​śli, oj​cze. – Mark nie był​by szczę​śli​wy, gdy​by mu​siał tu zo​stać. Po​szu​kał​by so​bie cze​goś in​- ne​go… w po​li​ty​ce albo w Lon​dy​nie. Mógł zo​stać wiel​kim ge​ne​ra​łem albo przy​wód​cą po​li​tycz​nym. Nie mó​wię, że za​nie​dby​wał​by tu​tej​sze obo​wiąz​ki, ale roz​ma​wia​li​śmy na dzień przed jego śmier​cią… Po​wie​dział mi, że za​mie​rza po​pro​sić cię o po​moc w za​rzą​dza​niu ma​jąt​kiem. Chciał za​jąć się im​por​tem her​ba​ty. Był zbyt nie​spo​koj​- nym du​chem, żeby zo​stać w domu. – Mark chciał, że​bym był jego za​rząd​cą? – Tak go zro​zu​mia​łem. Mó​wił mi, że woli ży​cie w woj​sku i że trud​no by mu było osiąść na sta​łe na wsi. Nie je​stem pe​wien, ja​kie miał pla​ny, chy​ba sam jesz​cze się nad nimi za​sta​na​wiał. Wiem, że miał ja​kieś zmar​twie​nie, ale nie chciał o nim mó​wić. – Nie wie​dzia​łem o tym. – Paul zmarsz​czył brwi. – Je​steś tego pe​wien, oj​cze? – Tak. Za​wsze wie​dzia​łem, że by​ło​by mu tu cięż​ko… ten dom i ta zie​mia były dla nie​go za cia​sne, Paul. Pra​gnął cze​goś wię​cej. Był​by roz​go​ry​czo​ny, gdy​by mu​siał po​- świę​cić swo​je ży​cie na​szym wło​ściom. Paul nie krył za​sko​cze​nia. Sam za​wsze ko​chał swój dom, nic nie cie​szy​ło go tak jak jaz​da przez pola, roz​mo​wy z na​jem​ca​mi i przyj​mo​wa​nie są​siedz​kich wi​zyt. Uwa​- żał Ra​ven​scar za źró​dło pięk​na i ra​do​ści, wy​star​cza​ją​ce, aby do​brze spę​dzić ży​cie. Chciał dbać o swą zie​mię i lu​dzi, któ​rzy ją upra​wia​ją. – Nie wiem, co mam o tym my​śleć, oj​cze. Mark nie roz​ma​wiał ze mną na ten te​- mat, cho​ciaż wie​dzia​łem, że coś go tra​pi. Są​dzi​łem, że być może cho​dzi​ło o ja​kąś ko​bie​tę, któ​rą ko​chał, a któ​rej z ja​kie​goś po​wo​du nie mógł po​ślu​bić. – Mo​gło cho​dzić o ko​bie​tę. Mó​wił, że nie jest pe​wien sam sie​bie. Nie wiem, co by się sta​ło, gdy​by na​dal żył… ale my​ślę, że od​krył, że po​peł​nił błąd. – Błąd? Co masz na my​śli, oj​cze? – Są​dzę, że po​pro​sił pan​nę Daw​lish o rękę w po​ry​wie chwi​li, a na​tu​ral​nie nie mógł jej po​rzu​cić. Był prze​cież dżen​tel​me​nem. Wy​da​je mi się, że wła​śnie to nie da​wa​ło mu spo​ko​ju. Gdy​by żył… Oj​ciec wes​tchnął, a Paul usi​ło​wał przy​swo​ić to, cze​go się do​wie​dział. Wszyst​ko wska​zy​wa​ło na to, że nie do koń​ca znał Mar​ka. Sko​ro nie pra​gnął zo​stać pa​nem Ra​- ven​scar i … na​praw​dę nie ko​chał Lucy… Nie, oj​ciec z pew​no​ścią się myli. Ktoś, kto tak jak Mark miał tyle szczę​ścia, aby po​znać Lucy bli​żej, mu​siał ją ko​chać do sza​- leń​stwa. – Trud​no mi dać temu wia​rę – po​wie​dział do ojca. – Bar​dzo mi przy​kro, je​śli to

praw​da… Mark wy​da​wał się taki za​do​wo​lo​ny z ży​cia. Czę​sto mó​wił o ślu​bie i o roz​- wi​ja​niu ma​jąt​ku. – Miał za​miar wpro​wa​dzić udo​sko​na​le​nia, szcze​gól​nie u na​szych dzier​żaw​ców – rzekł lord Ra​ven​scar. – My​ślał o zbu​rze​niu sta​rych chat i wy​bu​do​wa​niu no​wych… i, jak po​wie​dzia​łem, są​dzę, że za​mie​rzał opła​cić to z zy​sków z przed​się​wzię​cia han​- dlo​we​go. – Tak jak Adam i Hal​lam zro​bi​li z im​por​tem wina. Ja nie mam ta​kich od​waż​nych po​my​słów, oj​cze. Nie wi​dzę sie​bie in​we​stu​ją​ce​go w to​war ani sprze​da​ją​ce​go wino czy her​ba​tę. My​ślę, że ulep​sze​nia moż​na wpro​wa​dzić, sto​su​jąc nowe me​to​dy upra​- wy. Chciał​bym też ho​do​wać ko​nie, je​śli będę mógł so​bie na to po​zwo​lić. – Je​steś uro​dzo​nym wła​ści​cie​lem ziem​skim, tak samo jak ja. – Oj​ciec uśmiech​nął się. – Kie​dyś tak​że pra​gną​łem ho​do​wać wspa​nia​łe ko​nie, ale by​łem na to zbyt le​ni​- wy. Masz cha​rak​ter mat​ki, więc uda ci się osią​gnąć wię​cej. Za​wsze była czymś za​- ję​ta. – Oj​cze, nie prze​gra​łeś swo​jej for​tu​ny w kar​ty, jak wie​lu in​nych. Nie mam dłu​gów do spła​ce​nia tak jak moi ku​zy​ni. – Wiesz, że udzie​lił​bym im po​życz​ki, ale byli zbyt dum​ni, by o to po​pro​sić, i osta​- tecz​nie sami roz​wią​za​li swo​je pro​ble​my. Ża​łu​ję, że nie mam już cza​su, Paul, aby na​- uczyć cię wie​lu rze​czy, ale An​ders to do​bry czło​wiek… po​mo​że ci… a Hal​lam do​sko​- na​le zna po​sia​dłość. – Hal​lam zro​bił już wy​star​cza​ją​co dużo – po​wie​dział Paul. – Po​ra​dzę so​bie. Jak na ra​zie je​steś ze mną i bę​dziesz udzie​lał mi wska​zó​wek, oj​cze. Dłoń star​sze​go pana za​drża​ła lek​ko na koł​drze. – Oba​wiam się, że to już nie po​trwa dłu​go, synu. Te​raz jed​nak, wi​dząc cię zno​wu, mogę umrzeć w spo​ko​ju. Pra​gnę tyl​ko, abyś był szczę​śli​wy. – Zro​bię wszyst​ko, by cię nie za​wieść, oj​cze. Jesz​cze bę​dziesz ze mnie dum​ny. – Wiem, że zro​bisz wszyst​ko, o co cię po​pro​szę, chłop​cze – rzekł oj​ciec. – Nie cho​dzi tyl​ko o ma​ją​tek… Mu​sisz zna​leźć so​bie żonę, by mieć przy​naj​mniej jed​ne​go syna, a im wię​cej, tym le​piej. Obaj za​mil​kli, wie​dząc aż na​zbyt do​brze, co może przy​tra​fić się pra​wo​wi​te​mu dzie​dzi​co​wi. – Tak, oj​cze – zgo​dził się Paul, czu​jąc ucisk w gar​dle. – Będę o tym pa​mię​tał. Po​- szu​kam so​bie do​brej żony… Zo​ba​czył, że oj​ciec za​czął za​sy​piać. Chciał po​wie​dzieć zbyt wie​le w zbyt krót​kim cza​sie i to go wy​czer​pa​ło. Paul po​czuł, jak łzy na​pły​wa​ją mu do oczu. Oba​wiał się, że jego oj​ciec, słab​ną​cy z każ​dym dniem, nie po​ży​je dłu​go, lecz Bóg po​zwo​lił im spę​dzić ra​zem jesz​cze tro​- chę cza​su. Lord Ra​ven​scar obu​dził w nim na​dzie​ję. Paul czuł, że otrzy​mał jego bło​- go​sła​wień​stwo. Ich roz​mo​wa zła​go​dzi​ła roz​pacz, któ​rej nie uko​iło do​bro​wol​ne wy​- gna​nie. Po​wi​nien był zo​stać tu z oj​cem, po​znać go le​piej… Całe szczę​ście, że przy​- naj​mniej mie​li dla sie​bie tę chwi​lę. Mark na za​wsze po​zo​sta​nie jego ide​ałem, lecz świa​do​mość by​cia tym gor​szym dziec​kiem osła​bła. Oj​ciec nie uwa​żał go za nie​udacz​ni​ka; wie​rzył, że za​opie​ku​je się ma​jąt​kiem i ludź​mi. Po​sta​no​wił zro​bić wszyst​ko, aby go nie za​wieść… i zna​leźć żonę. To jego obo​wią​zek wo​bec ojca i ma​jąt​ku.

Prze​lot​nie po​my​ślał o Lucy, lecz po chwi​li do​szedł do wnio​sku, że z pew​no​ścią na​- wet na nie​go nie spoj​rzy. Na szczę​ście są na świe​cie inne, rów​nie pięk​ne ko​bie​ty. Być może jed​na z nich z ra​do​ścią go po​ślu​bi i da mu sy​nów.

ROZDZIAŁ DRUGI Paul przy​sta​nął na po​de​ście scho​dów i wsłu​chał się w od​gło​sy do​cho​dzą​ce z holu. Czyż​by to Lucy? Za​pew​ne przy​je​cha​ła od​wie​dzić ojca. Ode​tchnął głę​bo​ko i zszedł sze​ro​ki​mi scho​da​mi o bo​ga​to rzeź​bio​nych ma​ho​nio​- wych po​rę​czach. Gdy Lucy od​wró​ci​ła gło​wę w jego stro​nę, przy​sta​nął z wra​że​nia. Od razu za​uwa​żył, że to nie była Lucy Daw​lish, któ​rą za​pa​mię​tał. Otwar​ta, ufna, peł​na ży​cia i szcze​ro​ści. Obec​ną Lucy ota​cza​ła aura nie​do​stęp​no​ści, jak​by była za​- to​pio​na w krysz​ta​le, skry​wa​ją​cym jej my​śli i uczu​cia. – Pan​no Daw​lish – ode​zwał się, wy​cią​ga​jąc dłoń na po​wi​ta​nie. – Miło pa​nią wi​- dzieć. – Ka​pi​ta​nie Ra​ven​scar. – Dy​gnę​ła lek​ko. – Cie​szę się, że w koń​cu wró​cił pan do domu. My​ślę, że pań​ski oj​ciec jest bar​dzo za​do​wo​lo​ny. Paul zro​zu​miał przy​tyk. Do​sko​na​le wie​dział, że za​nie​dbał za​rów​no ojca, jak i ma​- ją​tek, lecz nie miał ocho​ty słu​chać na​po​mnień od Lucy. – Tak… To miło, że pani przy​je​cha​ła. Wczo​raj oj​ciec był bar​dzo zmę​czo​ny, ale dziś wy​glą​da le​piej. Po​nad go​dzi​nę roz​ma​wia​li​śmy o spra​wach ma​jąt​ku. Je​śli pani po​- zwo​li, zo​sta​wię te​raz pa​nią z Jen​ny. Oj​ciec po​pro​sił mnie o coś waż​ne​go. Skło​nił gło​wę w jej stro​nę, po czym spoj​rzał na Jen​ny. Wo​lał wy​co​fać się jak naj​- szyb​ciej. – Nie będę na obie​dzie, Jen​ny, ale wró​cę na pod​wie​czo​rek. – Do​brze, Paul – po​wie​dzia​ła z uśmie​chem. – Adam przy​je​dzie póź​nym po​po​łu​- dniem. Mó​wi​łam ci, że udał się do Lon​dy​nu w in​te​re​sach. Bar​dzo się ucie​szy z two​- je​go po​wro​tu. Kiw​nął gło​wą i wy​szedł pro​sto w cie​pły blask słoń​ca. Przez chwi​lę czuł się, jak​by był z lodu. Nie za​cho​wał się od​po​wied​nio; prze​żył szok, wi​dząc Lucy tak od​mie​nio​- ną… Lucy, jego naj​droż​szą przy​ja​ciół​kę… Ni​g​dy nie mo​gła być dla nie​go ni​kim wię​- cej… Co spra​wi​ło, że tak się zmie​ni​ła? Czyż​by tak bar​dzo roz​pa​cza​ła po śmier​ci Mar​ka? Idąc żwa​wym kro​kiem w kie​run​ku ga​bi​ne​tu za​rząd​cy, od​su​nął od sie​bie te my​śli. Oj​ciec po​pro​sił go, aby po​roz​ma​wiał z jed​nym z dzier​żaw​ców. Jego dom wy​ma​gał na​pra​wy da​chu. Na​le​ża​ło bez​zwłocz​nie się tym za​jąć, a Hal​lam nie wy​dał w tej spra​wie żad​nych dys​po​zy​cji… To wła​śnie te​raz po​wi​nien zro​bić. Sku​pić się na cze​ka​ją​cych go obo​wiąz​kach i za​- po​mnieć, jak jego ser​ce moc​niej za​bi​ło na wi​dok ko​bie​ty, któ​rą kie​dyś ko​chał. Cze​- ka​ły go zma​ga​nia z pro​ble​ma​mi do​ty​czą​cy​mi ma​jąt​ku i po​szu​ki​wa​niem kan​dy​dat​ki na żonę. Te​raz przy​naj​mniej był pe​wien, że Lucy zna​la​zła się poza jego za​się​giem i nie wol​no mu o niej wię​cej my​śleć. – Ka​pi​ta​nie Ra​ven​scar – po​wi​tał go An​ders, uno​sząc wzrok znad ksiąg ra​chun​ko​- wych. – Czym mogę panu słu​żyć? – Chciał​bym przyj​rzeć się Briars Farm. Po​je​dzie pan ze mną, An​ders? Mu​szę zo​-

ba​czyć, co na​le​ży zro​bić, a póź​niej za​cznie​my dzia​łać. Za​mie​rzam wziąć się ostro do pra​cy po po​wro​cie. – Cie​szę się z tego, sir. Ma​jor Ra​ven​scar ma swo​je wła​sne spra​wy i nie chciał dzia​łać po​chop​nie, na wy​pa​dek gdy​by było to nie​zgod​ne z pana ży​cze​niem… Nie chciał też ob​cią​żać pro​ble​ma​mi pań​skie​go ojca. – Jak pan wie, oj​ciec prze​ka​zał mi spra​wy ma​jąt​ku. – Paul uśmiech​nął się. Lu​bił po​czci​we​go za​rząd​cę. – Chciał​bym, aby pan mi do​ra​dzał. Mam za​miar wpro​wa​dzić wie​le udo​sko​na​leń. W kwe​stiach do​ty​czą​cych upraw po​ja​wi​ło się spo​ro in​te​re​su​ją​- cych no​wo​ści, któ​re po​win​ni​śmy wy​pró​bo​wać… poza tym nasi lu​dzie mu​szą miesz​- kać w od​po​wied​nich wa​run​kach. – Miło mi to sły​szeć, sir – po​wie​dział An​ders. – Już od ja​kie​goś cza​su my​ślę o wpro​wa​dze​niu zmian, ale lord Ra​ven​scar mó​wił, że jest na to za sta​ry i że to jego sy​no​wie będą po​dej​mo​wać de​cy​zje. – Do​brze, w ta​kim ra​zie za​czy​na​my. Chodź​my do staj​ni… chy​ba że jest pan za​ję​- ty? – To może za​cze​kać – po​wie​dział za​rząd​ca, się​ga​jąc po ka​pe​lusz. – Wspa​nia​ły dzień na prze​jażdż​kę. – Może zo​sta​ła​byś na lunch? – spy​ta​ła Jen​ny, kie​dy Lucy ze​szła na dół po od​wie​- dzi​nach u lor​da Ra​ven​scar. – Paul wró​ci póź​no, pro​szę, zo​stań ze mną. – Do​brze, je​śli ci na tym za​le​ży… – od​po​wie​dzia​ła Lucy w za​my​śle​niu. – Tyle się wy​da​rzy​ło, od​kąd po raz pierw​szy do mnie przy​je​cha​łaś, Jen​ny. Wy​szłaś za Ada​ma i do​cze​ka​łaś się swo​je​go uko​cha​ne​go syn​ka. Mia​łaś tak wie​le szczę​ścia, że spo​tka​- łaś mi​łość… – Tak, sprzy​ja mi szczę​ście – po​twier​dzi​ła Jen​ny, przy​glą​da​jąc się przy​ja​ciół​ce z nie​po​ko​jem. – Spra​wiasz wra​że​nie zmę​czo​nej. Źle się czu​jesz? – Nie, nie. Dzię​ku​ję. Czu​ję się do​sko​na​le. – Lucy za​ci​snę​ła dło​nie w pię​ści, tłu​miąc emo​cje. – Ale bar​dzo prze​ży​łam spo​tka​nie z Pau​lem. Jest inny niż daw​niej. Zresz​tą pew​nie to samo po​my​ślał o mnie… Na wspo​mnie​nie jego obo​jęt​ne​go spoj​rze​nia ostry ból prze​szył jej ser​ce. Za​cho​- wał się tak, jak​by nic ich nie łą​czy​ło. – Ow​szem, tro​chę się zmie​ni​łaś – przy​zna​ła Jen​ny. – Je​steś te​raz cich​sza i czę​sto się za​my​ślasz. Przed wy​jaz​dem do Włoch tak czę​sto się śmia​łaś… Czy nie było tam ni​ko​go, kto by ci się spodo​bał? Są​dzi​łam, że wyj​dziesz za mąż. – Och, rze​czy​wi​ście kil​ku dżen​tel​me​nów oka​zy​wa​ło mi za​in​te​re​so​wa​nie – od​po​- wie​dzia​ła Lucy – ale nie do​szłam jesz​cze wte​dy do sie​bie po tym, co się sta​ło. Te​raz jest już dużo le​piej. Je​stem zde​cy​do​wa​na jak naj​prę​dzej zna​leźć so​bie od​po​wied​nie​- go męża. Mama nie​po​koi się o mnie. – Cie​szę się, że tak mó​wisz. – Jen​ny za​śmia​ła się ła​god​nie. Jej twarz roz​świe​tli​ła się. Mał​żeń​stwo wy​raź​nie jej słu​ży​ło. – Chcia​ła​bym, że​byś była tak szczę​śli​wa, jak ja i Adam. Mu​sisz po​szu​kać ko​goś mi​łe​go i przy​stoj​ne​go… Szko​da, że se​zon w Lon​- dy​nie już się skoń​czył. – Mama mó​wi​ła, że za​bie​rze mnie do Bath. Papa za​mie​rza wy​dać w przy​szłym mie​sią​cu wie​czo​rek ta​necz​ny. Mam na​dzie​ję, że przy​je​dzie​cie z Ada​mem? Ni​g​dy nie wia​do​mo; może znaj​dzie się ja​kiś dżen​tel​men z oko​li​cy, któ​ry mi się oświad​czy…

wo​la​ła​bym nie prze​pro​wa​dzać się zbyt da​le​ko od ro​dzi​ców. Je​stem w koń​cu ich je​- dy​nym dziec​kiem. – Ja nie mam ro​dzi​ców, tyl​ko ciot​kę i wuja. Lord Ra​ven​scar jest mi dro​gi jak oj​- ciec. Za​wsze od​no​si się do mnie z taką czu​ło​ścią! Bę​dzie mi bar​dzo smut​no, kie​dy nas opu​ści. – Czy nie ma na​dziei, że wy​zdro​wie​je, sko​ro Paul już wró​cił? – Le​ka​rze nic nie mó​wią, ale ja wi​dzę po​pra​wę. Bar​dzo pra​gnął zo​ba​czyć Pau​la… Może te​raz, po jego przy​jeź​dzie, wró​ci do zdro​wia. – Chcia​ła​bym tego – po​wie​dzia​ła Lucy. – Jego śmierć za​ła​ma​ła​by Pau​la. Po​wi​nien był wró​cić już daw​no temu. Nie mogę zro​zu​mieć, dla​cze​go zwle​kał tak dłu​go. – My​ślę, że po przy​ję​ciu po​sa​dy u Wel​ling​to​na nie mógł tak po pro​stu odejść – wy​- ra​zi​ła przy​pusz​cze​nie Jen​ny. – Te​raz pew​nie ża​łu​je, że nie przy​je​chał wcze​śniej, ale lord Ra​ven​scar nie ma mu tego za złe, jest po pro​stu za​do​wo​lo​ny, że jego syn wró​- cił. – Tak… Wła​śnie mi mó​wił, jak bar​dzo jest dum​ny z de​cy​zji Pau​la. Po​dob​no Paul chce wie​le zmie​nić. Wpro​wa​dzić ja​kieś ulep​sze​nia… – Och, tak – po​wie​dzia​ła Jen​ny ze śmie​chem. – Wczo​raj wie​czo​rem szcze​gó​ło​wo mi o nich opo​wie​dział, ale oba​wiam się, że nie słu​cha​łam go zbyt uważ​nie. Jef​frey​- owi wy​rzy​nał się zą​bek i my​śla​łam tyl​ko o tym… ale wszyst​ko to brzmia​ło bar​dzo szla​chet​nie i pięk​nie. – Bied​na Jen​ny. – Uśmiech roz​świe​tlił twarz Lucy. Na​tych​miast po​wró​ci​ła jej uro​- da, a smu​tek ostat​nich mie​się​cy znik​nął z oczu. – Pew​nie bar​dzo bra​ko​wa​ło ci Ada​- ma. Niech so​bie roz​ma​wia​ją o in​te​re​sach we dwóch. – Bar​dzo lu​bię Pau​la, ale rol​nic​two nie​zbyt mnie in​te​re​su​je i cią​gle na​słu​chi​wa​łam pła​czu Jef​freya. Nia​nia jest bar​dzo ko​cha​na, ale nie bie​rze go na ręce, gdy pła​cze, bo mówi, że to go ze​psu​je. Nie lubi, kie​dy ja to ro​bię. – Wie​le niań tak są​dzi – za​uwa​ży​ła współ​czu​ją​cym to​nem Lucy. – Gdy​bym mia​ła dziec​ko, to chy​ba bra​ła​bym je na ręce za każ​dym ra​zem, kie​dy by za​pła​ka​ło, nie zwra​ca​jąc na nic ani na ni​ko​go uwa​gi. – I ja tak ro​bię. To mój syn i będę się nim zaj​mo​wać, kie​dy pła​cze, nie​za​leż​nie od tego, co mó​wią inni. – Po​da​ła Lucy rękę. – Pój​dzie​my go zo​ba​czyć? – Tak, nie mogę się już do​cze​kać. Zo​sta​nę też na lunch. Mama wie, że mogę za​ba​- wić u was dłu​żej i nie bę​dzie się mar​twi​ła. – Po​ślę do niej słu​żą​ce​go z wia​do​mo​ścią, że wró​cisz póź​no. Od​wie​zie​my cię moim po​wo​zem. Lucy z ra​do​ścią spę​dza​ła czas z przy​ja​ciół​ką; opo​wia​da​ły so​bie na​wza​jem o tym, co zda​rzy​ło się w po​przed​nich mie​sią​cach. Śmiech spra​wił, że po​czu​ła się o wie​le le​piej. Kie​dy mąż Jen​ny wkro​czył do sa​lo​nu w to​wa​rzy​stwie ja​kie​goś dżen​tel​me​na, uśmie​cha​ła się tak jak daw​niej. – Ada​mie! – Jen​ny ze​rwa​ła się na rów​ne nogi i pod​bie​gła do nie​go z otwar​ty​mi ra​- mio​na​mi. – Jak do​brze cię wi​dzieć, ko​cha​nie. Jak mi​nę​ła po​dróż? – Bar​dzo do​brze, dzię​ku​ję – od​po​wie​dział, ca​łu​jąc ją lek​ko w usta. – Przy​wio​złem go​ścia, któ​ry zo​sta​nie u nas na ja​kiś czas. Ma na imię Geo​r​ge, earl Da​ven​try. Był tak miły, że sprze​dał mi ko​nia. Zna​my się z woj​ska, ale nie wi​dzie​li​śmy się przez po​-

nad trzy lata. Wte​dy, w woj​sku, Geo​r​ge nie odzie​dzi​czył jesz​cze ty​tu​łu. – Pani Mil​ler – rzekł nie​zna​jo​my, po​chy​la​jąc gło​wę. – Sły​sza​łem, że Adam po​ślu​bił uro​czą mło​dą ko​bie​tę, ale nie wie​dzia​łem, że jest pani aż tak pięk​na. Ema​no​wał pew​no​ścią sie​bie, do​brze zbu​do​wa​ny, ciem​no​oki i ciem​no​wło​sy. Miał nie​co zbyt wą​skie usta, jed​nak nic nie było w sta​nie przy​ćmić jego uro​ku. – Po​chle​bia mi pan, sir – po​wie​dzia​ła Jen​ny. – Po​zwo​li pan, że go przed​sta​wię mo​- jej przy​ja​ciół​ce, pan​nie Lucy Daw​lish… – Lucy wsta​ła i lek​ko dy​gnę​ła. – Lucy, oto earl Da​ven​try. – Wy​da​je mi się, że roz​ma​wia​li​śmy już raz, przez krót​ką chwi​lę, w Pa​ry​żu. – Tak, pan​no Daw​lish. – Da​ven​try ob​da​rzył Lucy cza​ru​ją​cym uśmie​chem, kła​nia​jąc się do jej dło​ni. – Ni​g​dy nie za​po​mi​nam twa​rzy, szcze​gól​nie tak ślicz​nych jak pani. – My​ślę, że pan prze​sa​dza – od​po​wie​dzia​ła we​so​łym to​nem Lucy. Earl był przy​- stoj​nym męż​czy​zną o nie​na​gan​nych ma​nie​rach i mi​łym spo​so​bie by​cia. – Pra​wie nie zwró​cił pan na mnie uwa​gi tego wie​czo​ru, kie​dy zo​sta​li​śmy so​bie przed​sta​wie​ni. Był pan tro​chę… roz​ko​ja​rzo​ny. – Czyż​by? – Zmarsz​czył czo​ło, a za​raz po​tem się ro​ze​śmiał. – Tak, chy​ba ma pani ra​cję. Szcze​rze mó​wiąc, by​łem lek​ko pi​ja​ny. Po​przed​nie​go wie​czo​ru prze​gra​łem nie​ma​łą sum​kę… ale daję sło​wo, że pa​nią pa​mię​tam, pan​no Daw​lish. – Wie​rzę panu, sir. – Ob​da​rzy​ła go uśmie​chem. Był o gło​wę wyż​szy od Ada​ma, pre​zen​to​wał uro​dę grec​kie​go boga; ciem​ne wło​sy kon​tra​sto​wa​ły z ja​sną skó​rą. Miał na so​bie ciem​no​nie​bie​ski sur​dut, któ​re​go mi​li​tar​- ny krój do​wo​dził tego, że zo​stał uszy​ty przez fir​mę We​ston lub Scott. Ja​sne bry​cze​- sy opi​na​ły jego moc​ne nogi i gi​nę​ły w do​sko​na​łej ja​ko​ści wy​so​kich bu​tach. Na środ​- ko​wym pal​cu pra​wej dło​ni no​sił sy​gnet, zaś śnież​no​bia​ły fu​lar spi​na​ła zło​ta szpil​ka. – Przy​się​gam, że nie okła​mał​bym pani – oświad​czył. W jego oczach cza​ił się ło​bu​- zer​ski błysk. Lucy ro​ze​śmia​ła się i po​krę​ci​ła gło​wą. – Każę przy​go​to​wać po​kój dla pana – po​wie​dzia​ła Jen​ny – a po​tem na​pi​je​my się her​ba​ty. – Już po​wie​dzia​łem Hal​ste​ado​wi, żeby przy​go​to​wał po​kój – ode​zwał się Adam. – Każ po​dać her​ba​tę, ko​cha​nie. Geo​r​ge może sko​rzy​stać z mo​jej go​to​wal​ni, je​śli chciał​by się od​świe​żyć. – Chy​ba nie ma ta​kiej po​trze​by, o ile pa​nie po​zwo​lą mi wejść do sa​lo​nu w stro​ju za​ku​rzo​nym po po​dró​ży. – Oczy​wi​ście, że po​zwo​li​my – za​pew​ni​ła Jen​ny. – Jak pan wi​dzi, mój mąż nie bawi się w ce​re​gie​le, a ja chcia​ła​bym tyl​ko za​pew​nić pa​nom od​po​czy​nek po dłu​giej dro​- dze. Pro​szę usiąść, sir, za​raz po​da​dzą her​ba​tę, a pana po​kój wkrót​ce bę​dzie go​to​- wy. – Po​win​nam już je​chać, Jen​ny – po​wie​dzia​ła Lucy. – Czy mo​gła​byś po​słać po po​- wóz…? – Nie wol​no pani jesz​cze od​jeż​dżać, na​sza cza​ro​dziej​ko – za​pro​te​sto​wał lord Da​- ven​try, spo​glą​da​jąc na nią z ta​kim upodo​ba​niem, że się za​ru​mie​ni​ła. – Bła​gam, aby pani zo​sta​ła i wy​pi​ła z nami fi​li​żan​kę her​ba​ty. – Tak, Lucy, ko​niecz​nie – po​pro​si​ła Jen​ny. – Po​sła​łam już two​je​go lo​ka​ja, aby prze​- ka​zał lady Daw​lish, że wró​cisz po pod​wie​czor​ku. – Do​brze, sko​ro tak so​bie ży​czysz – od​po​wie​dzia​ła Lucy. – Chcia​łam tyl​ko zo​sta​-

wić was sa​mych z go​ściem. – Gdy​by tak​że i pani ze​chcia​ła przy​je​chać tu w go​ści! – Da​ven​try wes​tchnął wy​- mow​nie. – Mam na​dzie​ję, że miesz​ka pani nie​da​le​ko i że będę mógł zło​żyć wi​zy​tę pani dro​giej mat​ce. – To mniej niż pół go​dzi​ny dro​gi stąd… – za​czę​ła Lucy, kie​dy do sa​lo​nu wszedł Paul. Głos uwiązł jej w gar​dle. Sta​nął w drzwiach, wo​dząc ocza​mi po twa​rzach obec​nych. Jego po​nu​re ob​li​cze kon​tra​sto​wa​ło z mile uśmiech​nię​tą twa​rzą ear​la. – Paul… – Adam wstał i wy​cią​gnął dłoń na po​wi​ta​nie. – Cie​szę się, że wró​ci​łeś do domu. Wi​dzia​łeś się z oj​cem? – Tak. Dzię​ku​ję ci za opie​kę nad nim, ku​zy​nie To bar​dzo szla​chet​ne z wa​szej stro​- ny, że przy​je​cha​li​ście z Jen​ny tak szyb​ko. – Hal​lam nas o to pro​sił, bo sam mu​siał już wra​cać do sie​bie. Jen​ny sie​dzia​ła przy two​im ojcu i po​ma​ga​ła się nim opie​ko​wać… ja by​łem za​ję​ty in​ny​mi spra​wa​mi… Sko​- ro je​steś już w domu, to za kil​ka dni bę​dzie​my wy​jeż​dżać. – Bła​gam, nie rób​cie tego – po​pro​sił Paul. – Jak wiesz, nie mam żony, a mój oj​ciec po​trze​bu​je ko​bie​ty, któ​ra bę​dzie się nim opie​ko​wa​ła. Nie chciał​bym, żeby był ska​- za​ny je​dy​nie na po​moc po​ko​jó​wek. Pro​szę, zo​stań​cie tu jak naj​dłu​żej. – Do​brze, dzię​ku​ję – po​wie​dział Adam. – Za​pro​si​łem na kil​ka dni zna​jo​me​go. Da​- ven​try chce obej​rzeć moje ko​nie. – Za​pra​szam, sir – Paul skło​nił gło​wę. – Oba​wiam się, że nie znaj​dzie pan tu wie​lu roz​ry​wek, po​nie​waż mój oj​ciec jest cho​ry i nie po​dej​mu​je​my go​ści, z wy​jąt​kiem naj​- bliż​szych osób, ale wszy​scy przy​ja​cie​le Ada​ma są tu mile wi​dzia​ni. Da​ven​try pod​szedł, aby uści​snąć mu dłoń. – Adam za​zna​jo​mił mnie z sy​tu​acją. Je​stem w dro​dze do domu, wstą​pi​łem tyl​ko, aby obej​rzeć ko​nia, o któ​rym roz​ma​wia​li​śmy. Nie ocze​ku​ję roz​ry​wek, ka​pi​ta​nie Ra​- ven​scar. – Pan mnie zna, sir? – Spo​tka​li​śmy się prze​lot​nie w Wied​niu. Pan wła​śnie przy​je​chał, a ja wy​jeż​dża​łem do Lon​dy​nu. Naj​praw​do​po​dob​niej mnie pan wte​dy nie za​uwa​żył… wy​da​wał się pan za​my​ślo​ny. – To moż​li​we – przy​znał Paul sztyw​no. – Pro​szę mi wy​ba​czyć, ale mu​szę pójść do ojca. Zjem pod​wie​czo​rek ra​zem z nim, Jen​ny. Zo​ba​czy​my się na ko​la​cji. Pan​no Daw​- lish… – Ski​nął nie​znacz​nie gło​wą i wy​szedł. Lucy czu​ła, że Paul ce​lo​wo się wy​co​fu​je. Wy​da​wał się ni​ko​go nie do​strze​gać, a… zwłasz​cza jej. – Paul… – wy​szep​ta​ła, lecz jej sło​wa do​tar​ły je​dy​nie do męż​czy​zny sie​dzą​ce​go obok. – Chy​ba pań​stwu prze​szko​dzi​łem. Po​wi​nie​nem wy​je​chać rano… – za​czął Da​ven​- try, jed​nak Adam po​trzą​snął gło​wą. – Nie o to cho​dzi. Lord Ra​ven​scar pro​sił mnie, abym uwa​żał jego dom za swój wła​sny, i za​pew​niam cię, że nie miał​by nic prze​ciw temu, abym po​dej​mo​wał tu go​- ścia. Paul nie jest w naj​lep​szym na​stro​ju. Na​le​gam, abyś zo​stał co naj​mniej dwa dni, tak jak się uma​wia​li​śmy. – Cóż, Ada​mie, sko​ro na​le​gasz… – zgo​dził się Da​ven​try. – Wy​ko​rzy​stam ten czas, aby le​piej po​znać moją nową zna​jo​mą. – Spoj​rzał na Lucy, któ​rej po​licz​ki po​krył ru​-

mie​niec. Miło jej się z nim roz​ma​wia​ło, lecz na​głe po​ja​wie​nie się Pau​la i jego chłód star​ły uśmiech z jej warg. Czy uwa​żał, że po​zwo​li​ła so​bie na zbyt wie​le, zo​sta​jąc tu na cały dzień z Jen​ny, czy jed​nak uwa​żał ją za ko​goś bli​skie​go? Od​mo​wa wspól​ne​go po​- sił​ku była jed​no​znacz​na. Po pod​wie​czor​ku pa​no​wie po​szli na górę do po​ko​ju Da​ven​try’ego, a Jen​ny po​sła​ła po po​wóz. Od​pro​wa​dzi​ła Lucy do drzwi i ją uca​ło​wa​ła. – Mam wra​że​nie, że Paul cię zde​ner​wo​wał – wy​zna​ła. – Pro​szę, nie ob​ra​żaj się, Lucy. Nie jest taki jak daw​niej… Jest nie​zwy​kle po​wścią​gli​wy, trzy​ma wszyst​kich na dy​stans. Nie mogę mu ni​cze​go za​rzu​cić, ale czu​ję, że gdy​by nie stan jego ojca, to wo​lał​by, żeby mnie tu nie było. – Z pew​no​ścią jest ci wdzięcz​ny za opie​kę nad oj​cem. – Tak, ale przed śmier​cią Mar​ka byli so​bie z Ada​mem o wie​le bliż​si. Gdy​bym go nie zna​ła, uzna​ła​bym na​wet, że za​cho​wu​je się aro​ganc​ko. My​ślę jed​nak, że po pro​- stu za​mknął się w so​bie na zbyt dłu​go i te​raz nie wie, jak się za​cho​wy​wać wo​bec przy​ja​ciół. – Pew​nie masz ra​cję – po​wie​dzia​ła Lucy. – Zbyt dłu​go opła​ki​wał bra​ta. Ja też cier​- pia​łam, ale dzi​siaj, kie​dy roz​ma​wia​łam z tobą, za​nim przy​szedł Paul… było tak, jak​- by cały smu​tek stop​niał, a ka​mień spadł mi z ser​ca. Jen​ny uśmiech​nę​ła się i uca​ło​wa​ła ją w po​li​czek. – By​łaś ra​do​śniej​sza, moja ko​cha​na. Przed wy​jaz​dem z Ra​ven​scar przy​ja​dę do cie​bie i two​jej mamy, a ty mu​sisz mi obie​cać, że bę​dziesz mnie od​wie​dzać jak naj​- czę​ściej. – Nie je​stem pew​na, czy Paul by so​bie tego ży​czył – mruk​nę​ła Lucy. – W koń​cu to jego dom i… Chy​ba nie ucie​szył się na mój wi​dok. Czu​ła dła​wie​nie w gar​dle; jego za​cho​wa​nie zda​wa​ło się prze​kre​ślać wszyst​ko, co kie​dy​kol​wiek wy​da​rzy​ło się po​mię​dzy nimi. – Jest po pro​stu tro​chę szorst​ki – tłu​ma​czy​ła go Jen​ny. – Za​wsze był two​im przy​ja​- cie​lem. Je​stem pew​na, że na​stęp​nym ra​zem cię prze​pro​si. My​ślę, że to tyl​ko nie​- zręcz​ność. – Może… – po​wie​dzia​ła Lucy, ści​ska​jąc rękę Jen​ny. – Mu​szę już wra​cać. Pro​szę, przy​jedź któ​re​goś dnia na lunch, je​śli znaj​dziesz czas. Po​wóz już cze​kał. Lo​kaj opu​ścił schod​ki i po​mógł Lucy wsiąść do środ​ka. Lucy po​- ma​cha​ła Jen​ny i opar​ła się o po​dusz​ki. Za​mknę​ła oczy. Po​czu​ła pie​cze​nie pod po​wie​- ka​mi, jak​by mia​ła się roz​pła​kać. Cze​go ocze​ki​wa​ła od Pau​la? Na pew​no cze​goś in​ne​go niż dy​stans, jaki jej oka​zał. Jen​ny ła​two było mó​wić; kie​dy Paul zo​ba​czył, że Lucy w po​rze pod​wie​czor​ku na​- dal prze​by​wa w jego domu, wręcz spo​chmur​niał. My​śla​ła, że może od​wie​dzi ją we Wło​szech. Za​nim opu​ścił dom po śmier​ci Mar​ka, mó​wił, że jest jej przy​ja​cie​lem. Da​wał na​wet do zro​zu​mie​nia, że mu na niej za​le​ży… tak jak jej na nim. Te​raz wy​da​wa​ło jej się, że bu​du​je mię​dzy nimi mur, być może po to, aby nie wy​obra​ża​ła so​bie, że jesz​cze żywi wo​bec niej ja​kieś uczu​cia. Może ni​g​dy ich nie ży​wił…? Gdzie​kol​wiek le​ża​ła praw​da, Lucy była prze​ko​na​na, że musi za​mknąć dla nie​go

ser​ce i po​szu​kać ko​goś, kogo po​lu​bi na tyle, żeby móc wyjść za nie​go za mąż. Musi prze​cież ist​nieć ktoś, z kim by​ła​by w sta​nie żyć na co dzień w mał​żeń​stwie. Na chwi​lę sta​nę​ła jej przed ocza​mi przy​stoj​na, za​wa​diac​ka twarz Geo​r​ge’a Da​- ven​try’ego. Lucy po​dej​rze​wa​ła, że nie jest je​dy​ną damą, któ​ra sta​ła się obiek​tem jego uwa​gi. Bę​dzie z nią flir​to​wał, roz​ta​czał swój czar, pra​wił kom​ple​men​ty, za​pew​- ne przy oka​zji chęt​nie z nią za​tań​czy, jed​nak nie spo​dzie​wa​ła się, że bę​dzie chciał się oświad​czyć. Poza tym, jak są​dzi​ła, Da​ven​try po​sia​da ma​jąt​ki w pół​noc​nej i za​- chod​niej An​glii, a zdą​ży​ła już po​sta​no​wić, że nie wy​pro​wa​dzi się zbyt da​le​ko od ro​- dzi​ny.

ROZDZIAŁ TRZECI – Och, je​steś, ko​cha​nie – po​wie​dzia​ła z uśmie​chem lady Daw​lish na wi​dok Lucy. – Mam na​dzie​ję, że miło spę​dzi​łaś dzień? – Tak, mamo. – Lucy zdję​ła bo​net, szal i rę​ka​wicz​ki. – Jen​ny upro​si​ła mnie, że​bym zo​sta​ła z nią na lunch, a po​tem na pod​wie​czo​rek. W mię​dzy​cza​sie nad​je​chał ka​pi​tan Mil​ler. Przy​wiózł go​ścia, ear​la Da​ven​try. – Tak? – Lady Daw​lish unio​sła brwi. – Nie są​dzi​łam, że przyj​mu​ją go​ści w ta​kiej chwi​li. – Ka​pi​tan Ra​ven​scar uprze​dził, że nie za​pew​nia​ją roz​ry​wek z uwa​gi na cho​ro​bę ojca, lecz earl Da​ven​try ich nie ocze​ku​je. Mó​wił, że bę​dzie jeź​dził z Ada​mem, oglą​- dał jego ko​nie i… być może nas od​wie​dzi, mamo. – Na​praw​dę? Do​sko​na​le – ucie​szy​ła się mat​ka. – Bę​dzie bar​dzo mile wi​dzia​ny na lun​chu albo pod​wie​czor​ku. – Po​my​śla​łam, że być może ze​chce za​ba​wić u nas na dłu​żej. Wia​do​mo, jak wy​glą​- da sy​tu​acja w Ra​ven​scar… – Tak… – Lady Daw​lish za​my​śli​ła się. – Ka​pi​tan Ra​ven​scar za​pew​ne nie ma ocho​ty na go​ści. Jest Adam, ale to jego ku​zyn, z ko​lei Jen​ny jest żoną Ada​ma, a do tego taką wspa​nia​łą mło​dą oso​bą. Wy​da​je mi się, że lord Ra​ven​scar nie chciał​by być po​zba​- wio​ny jej to​wa​rzy​stwa. Po​ko​jów​ki mogą wspa​nia​le wy​ko​ny​wać swo​ją pra​cę, ale kie​- dy czło​wiek jest cho​ry, le​piej jest mieć przy so​bie przy​ja​ciół. – Lord Ra​ven​scar wy​dał mi się dziś tro​chę sil​niej​szy – po​wie​dzia​ła Lucy. – Bar​dzo mi go żal, mamo. Jen​ny mówi, że zda​niem le​ka​rza to kwe​stia kil​ku ty​go​dni. Po​noć trzy​mał się ży​cia tak upo​rczy​wie, bo pra​gnął do​cze​kać po​wro​tu Pau​la, ale… Boję się, że to już nie po​trwa dłu​go. – Lucy ze ści​śnię​tym gar​dłem otar​ła łzę z po​licz​ka. – Paul cięż​ko to prze​ży​je… bę​dzie mu bar​dzo trud​no znieść utra​tę ojca… – Dla​cze​go więc nie wró​cił o kil​ka mie​się​cy wcze​śniej? – Lady Daw​lish po​krę​ci​ła gło​wą. – Gdy​by to uczy​nił, mógł​by spę​dzić z oj​cem o wie​le wię​cej cza​su. – Może tak dłu​go do​cho​dził do sie​bie po śmier​ci bra​ta? Wie​le cza​su mu​sia​ło upły​- nąć, za​nim zdo​ła​łam spo​koj​nie po​my​śleć o Mar​ku, a kie​dy wy​bie​ra​łam się w od​wie​- dzi​ny do jego ojca, bar​dzo się de​ner​wo​wa​łam. – Cóż, mu​si​my się mo​dlić, aby lord Ra​ven​scar wy​zdro​wiał. Tak, wiem, że jest bar​- dzo cho​ry, ko​cha​nie, ale cza​sa​mi zda​rza​ją się cuda. Po​wrót syna na pew​no bar​dzo pod​niósł go na du​chu – po​wie​dzia​ła mat​ka. – Wi​dzę, że wy​glą​dasz dziś ra​do​śniej, Lucy. – Po​czu​łam się le​piej po spo​tka​niu z Jen​ny. Za​wsze by​ły​śmy do​bry​mi przy​ja​ciół​ka​- mi. Po​pro​si​łam ją, żeby nas od​wie​dzi​ła, kie​dy uzna, że może zo​sta​wić lor​da Ra​ven​- scar na kil​ka go​dzin. Musi jej być cięż​ko wi​dzieć go w ta​kim sta​nie… i Pau​la też… Stał się taki cho​ro​bli​wie po​wścią​gli​wy, wręcz chłod​ny. – To zu​peł​nie do nie​go nie​po​dob​ne. Są​dzę, że to ża​ło​ba – oce​ni​ła lady Daw​lish. – Ale mam dla cie​bie wie​ści, ko​cha​nie, któ​re cię ucie​szą. Przy​jeż​dża do nas two​ja ku​-

zyn​ka Ju​dith. Ju​dith Spar​row. – Cór​ka wuja Joh​na! Kil​ka lat temu wy​szła za sir Mi​cha​ela Spar​ro​wa w wie​ku za​- le​d​wie sie​dem​na​stu lat. Wi​dzia​łam ją tyl​ko raz, na jej ślu​bie. Lady Daw​lish ski​nę​ła gło​wą, pro​wa​dząc cór​kę do sa​lo​ni​ku. Był to ład​ny po​kój, urzą​dzo​ny w od​cie​niach écru i zie​le​ni; me​ble, choć uży​wa​ne już od bar​dzo daw​na, wciąż były wy​god​ne. Na ma​łych sto​li​kach le​ża​ły książ​ki, a obok otwar​te​go pu​deł​ka z ro​bót​ka​mi spo​czy​wał ko​ron​ko​wy wa​chlarz. – Wów​czas nie po​chwa​la​łam tego mał​żeń​stwa, po​nie​waż sir Mi​cha​el był od niej o pięt​na​ście lat star​szy, ale ona chcia​ła za nie​go wyjść, a mój brat wy​ra​ził na to zgo​- dę. Te​raz, oczy​wi​ście, jest wdo​wą. Jej mąż zmarł przed dwo​ma laty na ja​kąś cho​ro​- bę płuc. Wiem, że Ju​dith może te​raz ro​bić, co jej się po​do​ba z for​tu​ną, któ​rą jej zo​- sta​wił, jed​nak ma do​pie​ro dwa​dzie​ścia dwa lata, a to za wcze​śnie na wdo​wień​stwo. – Tak, to praw​da – szep​nę​ła Lucy, prze​ję​ta współ​czu​ciem. – Ja sama bar​dzo cier​- pia​łam, cho​ciaż nie by​łam żoną Mar​ka. Je​śli Ju​dith ko​cha​ła swo​je​go męża, to mu​sia​- ła być za​ła​ma​na. – Nie wi​dzia​łam się z nią od jego śmier​ci. Mój brat twier​dzi, że chcia​ła w spo​ko​ju spę​dzić okres ża​ło​by. Te​raz jed​nak zrzu​ci​ła czerń i od​wie​dzi nas ra​zem z Joh​nem. John nie zo​sta​nie na dłu​go, po​nie​waż za​raz wy​jeż​dża do Fran​cji – ma ob​jąć pla​ców​- kę dy​plo​ma​tycz​ną. Chce, żeby Ju​dith była wśród przy​ja​ciół, a ja za​pew​ni​łam go, że jest u nas za​wsze mile wi​dzia​na. My​ślę, że bę​dziesz za​do​wo​lo​na z jej to​wa​rzy​stwa. – Oczy​wi​ście, mamo. Je​śli Ju​dith jest go​to​wa zno​wu po​ja​wić się na sa​lo​nach, to może wziąć udział w moim balu. Czy za​mie​rzasz wy​dać ko​la​cję na tę oka​zję? – Tak, być może rów​nież i pik​nik. Czas już, aby​śmy zno​wu za​czę​li po​dej​mo​wać go​ści, a na naj​bliż​sze kil​ka ty​go​dni mamy wie​le za​pro​szeń. Ju​dith nie mo​gła​by le​piej tra​fić… a i to​bie bę​dzie raź​niej w jej to​wa​rzy​stwie, ko​cha​nie. Po​dej​rze​wam, że więk​szość two​ich bli​skich przy​ja​ció​łek za​rę​czy​ła się lub wy​szła za mąż pod​czas na​- sze​go po​by​tu we Wło​szech. – Pew​nie tak – zgo​dzi​ła się Lucy, a w jej oczach na chwi​lę za​go​ścił smu​tek. Gdy​by ży​cie po​to​czy​ło się ina​czej, by​ła​by za​męż​na już od po​nad roku. – Cie​szę się, że ku​- zyn​ka Ju​dith u nas zo​sta​nie, mamo, i mam na​dzie​ję, że uda mi się za​przy​jaź​nić z ku​- zyn​ką Ju​dith. Jen​ny nie​dłu​go wy​je​dzie… Bar​dzo tę​sk​ni za do​mem. Lucy spa​ce​ro​wa​ła po ogro​dzie, gdy dwaj dżen​tel​me​ni zsia​da​li z koni na pod​jeź​- dzie. Po​ma​cha​ła ręką, idąc w ich kie​run​ku z pa​ra​sol​ką na ra​mie​niu. Po​wi​ta​ła ich cie​płym uśmie​chem. – Ada​mie… Lor​dzie Da​ven​try. Jaki pięk​ny dzień, praw​da? O tej po​rze roku róże pach​ną tak cu​dow​nie, że mu​sia​łam wyjść do ogro​du. – Lubi pani róże, pan​no Daw​lish? – spy​tał Geo​r​ge Da​ven​try. – W Da​ven​try Hall w De​von mamy wspa​nia​łe róże. Ogrod​nik twier​dzi, że je​stem po​sia​da​czem jed​nej z naj​wspa​nial​szych ko​lek​cji róż piż​mo​wych w kra​ju. – Moim zda​niem pach​ną naj​pięk​niej ze wszyst​kich. Nie​któ​re róże da​ma​sceń​skie też są nie​zwy​kłe – po​wie​dzia​ła Lucy. – To praw​da. – Po​dał jej ra​mię, kie​dy za​mknę​ła pa​ra​sol​kę. – Jak​że pięk​nie pani wy​glą​da, pan​no Daw​lish. Uwa​żam, że w żół​tym zde​cy​do​wa​nie jest pani do twa​rzy. – Dzię​ku​ję. Pro​szę wejść do środ​ka. Po​zna pan mamę. Wiem, że cie​szy się na pań​-

ski przy​jazd. – Jak się mie​wa mama, Lucy? – spy​tał idą​cy za nimi Adam. – Twój oj​ciec za​pew​ne bar​dzo tę​sk​nił za wami, kie​dy by​ły​ście w po​dró​ży. – Tak, rze​czy​wi​ście bied​ny papa czuł się sa​mot​ny, kie​dy zo​sta​wił nas we Wło​- szech. – To był trud​ny okres dla nas wszyst​kich. Jen​ny mó​wi​ła, że te​raz czu​jesz się już dużo le​piej. – Tak, dzię​ku​ję. Ża​łu​ję tyl​ko, że nie mogę po​wie​dzieć tego sa​me​go o two​im ku​zy​- nie. Wczo​raj Paul wy​da​wał się nie​po​dob​ny do sie​bie. Po​dej​rze​wam, że mar​twi się o ojca. – Dziś rano był w lep​szym na​stro​ju i prze​pra​szał za swo​je wczo​raj​sze za​cho​wa​- nie. Są​dzę, że cho​ro​ba ojca do​pro​wa​dza go nie​mal do roz​pa​czy. Być może czu​je się win​ny z po​wo​du swo​jej dłu​giej nie​obec​no​ści. – Jak się mie​wa jego lor​dow​ska mość? – Dzi​siaj wy​glą​dał le​piej. – Adam ski​nął gło​wą. – Przy​pusz​czam, że to sku​tek po​- wro​tu Pau​la. – Może od​zy​ska siły – wy​ra​zi​ła na​dzie​ję Lucy, po czym od​wró​ci​ła się do swe​go to​- wa​rzy​sza. – Pro​szę po​wie​dzieć, czy zna​lazł pan dla sie​bie od​po​wied​nie​go ko​nia? – Szu​kam kla​czy na pre​zent uro​dzi​no​wy dla mo​jej za​męż​nej sio​stry – od​rzekł. – Wi​dzia​łem kil​ka god​nych uwa​gi koni, ale wciąż szu​kam. Dzi​siaj po po​łu​dniu je​dzie​- my do ma​jo​ra Wil​so​na. – Ale naj​pierw zo​sta​ną pa​no​wie u nas i na​pi​ją się cze​goś. Nie ma po​wo​du wra​cać do Ra​ven​scar, sko​ro od nas jest tak bli​sko do stad​ni​ny ma​jo​ra. Wiem, że mój oj​ciec ceni jego ho​dow​lę i czę​sto ku​pu​je u nie​go ko​nie. Moja Srebr​na Miss po​cho​dzi wła​- śnie stam​tąd. – Dzię​ku​ję, jest pani nie​zwy​kle uprzej​ma – po​wie​dział lord Da​ven​try. Lucy z uśmie​chem po​pro​wa​dzi​ła ich do sa​lo​nu mat​ki. – Adam i Da​ven​try nie wró​ci​li na lunch? – za​py​tał Paul, wcho​dząc do ma​łe​go sa​lo​- ni​ku, w któ​rym ja​da​no, gdy w domu nie było go​ści. – Chcia​łem po​pro​sić Ada​ma, żeby po​je​chał ze mną obej​rzeć jed​no z pól. – Po​je​cha​li od​wie​dzić Lucy i jej mat​kę. Zda​je się, że lord Da​ven​try za​mie​rzał póź​- niej obej​rzeć ko​nie ma​jo​ra Wil​so​na. – Ach, tak, Wil​son ma kil​ka kla​czy czy​stej krwi. My​ślę, że i mnie przy​dał​by się nowy koń, a je​śli zde​cy​du​ję się za​ło​żyć ho​dow​lę, będę po​trze​bo​wał ich wię​cej. – Jego ko​nie są na​praw​dę wy​jąt​ko​we, przy​naj​mniej tak twier​dzi Adam. Ale je​śli nie znaj​dziesz ni​cze​go od​po​wied​nie​go, to we wrze​śniu od​bę​dzie się koń​ski targ. Paul przy​tak​nął i zmarsz​czył lek​ko brwi. – Wy​da​je mi się, że pan​na Daw​lish bar​dzo się zmie​ni​ła… Nie od​nio​słaś ta​kie​go wra​że​nia? – Ow​szem – przy​zna​ła Jen​ny. – My​ślę, że Lucy do​ro​sła. Twarz jej ze​szczu​pla​ła, ale kie​dy się śmie​je, wy​glą​da tak samo jak daw​niej. – Czyż​by? Nie za​uwa​ży​łem, żeby się śmia​ła. Poza tym mia​ła mi nie​wie​le do po​wie​- dze​nia. – Przy​pusz​czam, że czu​je się nie​zręcz​nie w two​jej obec​no​ści. Nie wi​dzie​li​ście się

od wie​ków, a ty by​łeś wo​bec niej ostat​nio nie​co szorst​ki, Paul. – Tak, chy​ba masz ra​cję – przy​znał, pa​trząc w za​my​śle​niu na swój ta​lerz. – Przy​- szło mi do gło​wy, że ma mi za złe, że za​ją​łem miej​sce Mar​ka w domu. – Jak mo​gła​by tak my​śleć? Nie mo​żesz się ob​wi​niać, Paul. Wszy​scy wie​my, że od​- dał​byś ży​cie za bra​ta. – Na​praw​dę? – Na usta Pau​la wy​pły​nął cień uśmie​chu. – Dzię​ku​ję ci, Jen​ny. Je​stem głup​cem. Nie po​wi​nie​nem był wi​nić Lucy za jej chłód wo​bec mnie, sko​ro sam zdo​by​- łem się tyl​ko na ofi​cjal​ne po​wi​ta​nie. Czy to na​dal wi​dać? Moje po​czu​cie winy? – Tak, obo​je z Ada​mem to do​strze​ga​my. Ro​zu​mie​my twój smu​tek, Paul – prze​cież Adam tak​że ko​chał Mar​ka – ale czy nie po​wi​nie​neś już upo​rać się z prze​szło​ścią? Mark nie chciał​by, że​byś roz​pa​czał w nie​skoń​czo​ność. Pierw​szy po​wie​dział​by ci, że ży​cie to​czy się da​lej. – Wiem… – Paul wes​tchnął. – Pró​bu​ję sku​pić się na obo​wiąz​kach, Jen​ny. Za​wsze ko​cha​łem ten ma​ją​tek i lu​dzi… my​ślę, że na​wet bar​dziej niż Mark. Wie​rzę, że dam so​bie radę, kie​dy oj​ciec… Ale Lucy… – Po​trzą​snął gło​wą. – Nie, nie wol​no mi ob​cią​- żać cię mo​imi prze​my​śle​nia​mi. Prze​pra​szam, mu​szę iść na górę do ojca. Od​su​nął krze​sło, zo​sta​wia​jąc nie​tknię​ty ta​lerz. – Twój oj​ciec wy​glą​da le​piej, Paul. My​ślę, że może za​sko​czyć le​ka​rza. – Je​steś dla nas wszyst​kich taka do​bra. Za​wsze będę ci wdzięcz​ny za to, że by​łaś z nim, kie​dy po​trze​bo​wał przy​ja​znej du​szy. – Za​wsze mo​że​cie na mnie li​czyć. Paul ski​nął gło​wą i po​biegł na górę do sy​pial​ni lor​da. Po​zo​sta​wa​ło mu mieć na​- dzie​ję, że Jen​ny się nie myli. Zdro​wie ojca ule​gło po​pra​wie od cza​su jego po​wro​tu do domu i Paul po​sta​no​wił ni​g​dy wię​cej go na dłu​żej nie opusz​czać. Mu​szą na​cie​szyć się każ​dym po​da​ro​wa​nym im dniem. Na​uczy się od ojca tyle, ile zdo​ła, ku po​żyt​ko​wi dzier​żaw​ców i z my​ślą o tym, by oj​ciec mógł opu​ścić ziem​ski pa​dół w spo​ko​ju, kie​dy na​dej​dzie jego czas. Ostat​nio sta​now​czo zbyt czę​sto my​ślał o Lucy Daw​lish. Kie​dy zo​ba​czył ją po raz pierw​szy po po​wro​cie, nie​mal do​znał szo​ku. Przy na​stęp​nym spo​tka​niu za​mie​rzał być wo​bec niej mil​szy, ale wów​czas za​stał ją na roz​mo​wie z nie​zna​jo​mym i to mu się nie spodo​ba​ło. Nie miał jed​nak pra​wa wy​ra​żać nie​za​do​wo​le​nia. Do​brze się zna​li, ale nie mógł ro​ścić so​bie do niej żad​nych praw. Mimo to jej twarz wkra​da​ła się w jego my​śli bez ostrze​że​nia, szcze​gól​nie nocą, kie​dy le​żał w łóż​ku, a sen nie chciał na​dejść. Nie mógł zre​zy​gno​wać z mał​żeń​stwa. Wie​dział, że musi zna​leźć mło​dą damę, któ​- ra da mu dzie​dzi​ca i uczy​ni z jego re​zy​den​cji praw​dzi​wy dom. Je​śli do​pi​sze mu szczę​ście, tra​fi na ko​goś ta​kie​go jak Jen​ny. Adam wy​grał los na lo​te​rii – jego żona była nie tyl​ko pięk​na, do​bra i roz​sąd​na, lecz tak​że wnio​sła w po​sa​gu for​tu​nę. Jako spad​ko​bier​ca ma​jąt​ku Ra​ven​scar Paul nie mu​siał że​nić się dla po​sa​gu. Mógł szu​kać ko​bie​ty, któ​ra da mu szczę​ście. Kie​dyś uwie​rzył, że wła​śnie po​znał oso​bę, z któ​rą chciał​by spę​dzić ży​cie… Czy Lucy na​praw​dę aż tak się zmie​ni​ła? Wy​glą​da​ła pięk​nie, lecz wy​da​wa​ła się nie​po​ko​ją​co chłod​na. Znik​nę​ła cała jej ener​gia i ra​dość ży​cia. Czy spra​wi​ła to śmierć Mar​ka? Czy tak bar​dzo go ko​cha​ła. Ser​ce ści​snę​ło mu się współ​czu​ciem. Wspo​mniał swo​je na​dzie​je, że upo​ra​ła się

z prze​szło​ścią… że znów spoj​rzy na nie​go śmie​ją​cy​mi się oczy​ma, a on zo​ba​czy w nich mi​łość, któ​ra – jak mu się wy​da​wa​ło – po​ja​wi​ła się w nich kie​dyś, za​nim Mark zo​stał za​mor​do​wa​ny. A może tyl​ko to so​bie wy​obra​żał? Co by się sta​ło, gdy​by Mark na​dal żył? Czy Lucy wy​szła​by za nie​go, czy może ze​- rwa​ła​by za​rę​czy​ny z po​wo​du mi​ło​ści do ko​goś in​ne​go? Paul ni​g​dy nie miał pew​no​ści, że Lucy na nim za​le​ży, na​wet kie​dy miał po​ku​sę, aby ją po​ca​ło​wać i bła​gać, by nie wy​cho​dzi​ła za jego bra​ta. Lo​jal​ność i wąt​pli​wo​ści po​- wstrzy​my​wa​ły go przed uwo​dze​niem przy​szłej bra​to​wej, lecz chwi​la​mi wi​dział w jej oczach coś, co pod​sy​ca​ło jego na​dzie​ję i chę​ci. Za póź​no było jed​nak na żale, tym bar​dziej że nie zro​bił nic, kie​dy po raz pierw​- szy przy​szło mu do gło​wy, że ma swo​je miej​sce w ser​cu Lucy. Sta​ło się tak, jesz​cze za​nim Mark wró​cił do domu w mun​du​rze jako zwy​cię​ski bo​ha​ter. Gdy​by wte​dy jej po​wie​dział… Tym​cza​sem cze​kał, nie chcąc przy​spie​szać bie​gu spraw, a Mark za​wró​cił jej w gło​wie. Paul za​sta​na​wiał się, czy Lucy aby nie ża​ło​wa​ła przy​ję​cia oświad​czyn, ale ni​g​dy nie zdo​był się na od​wa​gę, by ją o to za​py​tać. Po​trzą​snął gło​wą, jak​by chcąc po​zbyć się tych nie​do​rzecz​nych my​śli, po czym wszedł do sy​pial​ni ojca. – Po​zna​nie pani mat​ki spra​wi​ło mi wiel​ką ra​dość – po​wie​dział lord Da​ven​try, ca​łu​- jąc dłoń Lucy, gdy od​pro​wa​dzi​ła go​ści do drzwi. – Mam na​dzie​ję, że wkrót​ce znów się zo​ba​czy​my, pan​no Daw​lish. – Ju​tro opusz​cza pan Ra​ven​scar, sir? – Tak, naj​praw​do​po​dob​niej. – Uśmiech​nął się smut​no. – Cho​ro​ba lor​da Ra​ven​scar nie po​zwa​la mi zo​stać dłu​żej. Mam jed​nak ku​zy​na w oko​li​cy i być może wy​bio​rę się do nie​go z krót​ką wi​zy​tą. Lucy uśmiech​nę​ła się nie​śmia​ło, czu​jąc falę go​rą​ca na po​licz​kach. – Mama za​pro​si​ła pana na mój wie​czo​rek ta​necz​ny w przy​szłym mie​sią​cu… za nie​ca​łe trzy ty​go​dnie. By​ła​bym szczę​śli​wa, gdy​by zna​lazł pan czas, by przy​je​chać, sir. – Po​wtó​rzę za​tem to, co pani dro​giej ma​mie: że uczy​nię to z naj​więk​szą przy​jem​- no​ścią. Przy​ja​dę, na​wet je​śli będę mu​siał za​trzy​mać się w tu​tej​szym za​jeź​dzie. – Je​stem pew​na, że mama bę​dzie za​szczy​co​na, mo​gąc za​pro​po​no​wać panu go​ści​- nę na dzień lub dwa. – Z ra​do​ścią przyj​mę za​pro​sze​nie – rzekł, wo​dząc po niej wzro​kiem. – Śmiem jed​- nak ży​wić na​dzie​ję, że być może zo​ba​czy​my się jesz​cze przed ba​lem. – Bę​dzie mi bar​dzo miło – po​wie​dzia​ła Lucy, pa​trząc na Ada​ma, któ​ry skoń​czył roz​mo​wę z jej oj​cem i wy​szedł na dzie​dzi​niec. – Do wi​dze​nia, ka​pi​ta​nie Mil​ler. Pro​- szę po​zdro​wić ode mnie Jen​ny. – Oczy​wi​ście. Pro​szę od​wie​dzać Jen​ny, kie​dy tyl​ko bę​dzie mia​ła na to pani ocho​tę, a je​śli wuj po​czu​je się le​piej, ona sama bę​dzie mo​gła przy​je​chać do pani w przy​- szłym ty​go​dniu. – Jen​ny musi do nas przy​je​chać! Przez więk​szość cza​su je​ste​śmy w domu, ale w przy​szły wto​rek mamy przy​ję​cie – wy​ja​śni​ła Lucy. Adam ski​nął gło​wą. Da​ven​try uśmiech​nął się i po chwi​li obaj od​je​cha​li. Sta​ła

w słoń​cu, od​pro​wa​dza​jąc ich wzro​kiem, do​pó​ki nie do​je​cha​li do koń​ca alei, po czym wró​ci​ła do sa​lo​nu. – No cóż, Lucy, earl bar​dzo mi się spodo​bał – po​wie​dzia​ła lady Daw​lish, są​cząc sher​ry z ma​łe​go kie​lisz​ka. – Po​mi​mo jego po​zy​cji i ma​jąt​ku nie ma w nim ani odro​bi​- ny aro​gan​cji. To wspa​nia​ły czło​wiek. – Jest bar​dzo mi​łym to​wa​rzy​szem – zgo​dzi​ła się Lucy. – Po​wie​dział, że przy​je​dzie na mój bal, na​wet je​śli bę​dzie mu​siał za​trzy​mać się w go​spo​dzie, ale za​pew​ni​łam go, że z ra​do​ścią go przyj​mie​my. – Tak, oczy​wi​ście. Wy​ślę mu ofi​cjal​ne za​pro​sze​nie. – Wspo​mniał, że być może od​wie​dzi krew​ne​go w na​szej oko​li​cy i ma na​dzie​ję, że za​wi​ta do nas po​now​nie przed ba​lem. Mat​ka uśmiech​nę​ła się z za​do​wo​le​niem. – My​ślę, że earl bar​dzo cię po​lu​bił, Lucy. Może jest nie​co star​szy, niż so​bie wy​- obra​ża​łam, ale je​śli ci się spodo​bał, jego wiek nie ma zna​cze​nia. – Ma trzy​dzie​ści trzy lata. Nie uwa​żam, że to zbyt wie​le, mamo. Gdy​by Mark żył, skoń​czył​by w tym roku dwa​dzie​ścia osiem lat. Pięć lat to nie​wiel​ka róż​ni​ca. – To praw​da. Czy mam ro​zu​mieć, że przy​ję​ła​byś oświad​czy​ny ear​la? – Zbyt wcze​śnie, aby o tym mó​wić. – Lucy zmarsz​czy​ła brwi. – Bar​dzo go po​lu​bi​- łam, ale nie wiem, czy chcia​ła​bym za nie​go wyjść. Mat​ka kiw​nę​ła gło​wą. – Cie​szę się jed​nak, że za​czy​nasz my​śleć o mał​żeń​stwie, ko​cha​nie. Mia​łam już oba​wy, że twój smu​tek nie bę​dzie miał koń​ca. – Po​trze​bu​ję cza​su, aby na​brać pew​no​ści, ale może kie​dyś będę go​to​wa go po​ślu​- bić. – Bar​dzo mnie to cie​szy – po​wie​dzia​ła mat​ka. – Nie zmu​sza​ła​bym cię do mał​żeń​- stwa, któ​re​go byś nie chcia​ła, ale nie mogę się do​cze​kać two​je​go ślu​bu, a Da​ven​try jest do​sko​na​łym kan​dy​da​tem. – Na pew​no do​sko​na​le opa​no​wał sztu​kę uwo​dze​nia. Nie wiem jed​nak, czy na​- praw​dę szu​ka żony. Lucy zo​sta​wi​ła mat​kę w sa​lo​nie i po​szła na górę, by się prze​brać do ko​la​cji. Po​ko​- jów​ka na​szy​ko​wa​ła dla niej ja​sno​sza​rą suk​nię i po​mo​gła jej się ubrać. Kie​dy Lucy zo​ba​czy​ła swo​je od​bi​cie w lu​strze, po​trzą​snę​ła gło​wą. – Nie będę się już dziś prze​bie​rać, Ma​rie, ale pro​szę, abyś scho​wa​ła wszyst​kie moje sza​re suk​nie. Od tej chwi​li będę no​sić ko​lo​ro​we stro​je. Moja ża​ło​ba się skoń​- czy​ła. – Tak, pan​no Lucy. Każę za​pa​ko​wać je do ku​frów z la​wen​dą. – Dzię​ku​ję. I ułóż mi dzi​siaj loki, tak jak ro​bi​łaś to kie​dyś. – Cie​szę się, pa​nien​ko. My​ślę, że taka fry​zu​ra bar​dziej do pani pa​su​je. Lucy kiw​nę​ła gło​wą. Kie​dy Ma​rie koń​czy​ła ją cze​sać, przyj​rza​ła się so​bie w lu​- strze. Zbyt dłu​go no​si​ła skrom​ne koki upię​te tuż nad kar​kiem. Uzna​ła je za od​po​- wied​nie na czas ża​ło​by. Wie​dzia​ła jed​nak, że daw​na fry​zu​ra jest ład​niej​sza i wy​glą​- da w niej ko​rzyst​niej. Wkła​da​jąc per​ło​wy na​szyj​nik i kol​czy​ki, Lucy przy​po​mi​na​ła so​bie chwi​le spę​dzo​ne z lor​dem Da​ven​try. Dro​czył się z nią i jej po​chle​biał, pra​wiąc sta​now​czo zbyt wie​le kom​ple​men​tów, jed​nak umiał rów​nież roz​ma​wiać o po​ezji i mu​zy​ce. Mie​li po​dob​ne

za​in​te​re​so​wa​nia. Lucy zda​wa​ła so​bie spra​wę, że nie jest w nim za​ko​cha​na. Jego do​- tyk nie spra​wiał, że moc​niej biło jej ser​ce, ale bar​dzo go po​lu​bi​ła. Sko​ro nie jest jej dane po​ślu​bić męż​czy​zny, na któ​rym na​dal jej za​le​ży… może wyjść za mąż z roz​sąd​- ku. Da​ven​try był​by dla niej miły… Zo​sta​ła​by żoną ma​jęt​ne​go czło​wie​ka… oczy​wi​- ście, je​śli earl w ogó​le się oświad​czy. Lucy za​czę​ła chi​cho​tać. Nie mia​ła po​ję​cia, czy earl nie za​cho​wu​je się szar​manc​ko wo​bec wszyst​kich ko​biet i nie trak​tu​je flir​tu jak za​ba​wę. To cał​kiem praw​do​po​dob​- ne. Ta myśl nie spra​wi​ła jej bólu. Nie skoń​czy ze zła​ma​nym ser​cem, je​śli earl oka​że się jej nie​wart. Być może jed​nak by​ła​by szczę​śli​wa jako jego żona. Dłu​gie mie​sią​ce roz​my​ślań o Pau​lu i ocze​ki​wa​nie na jego przy​jazd do Włoch – wszyst​ko to wy​da​wa​ło się jej te​raz bar​dzo od​le​głe. Lucy po​my​śla​ła, że w koń​cu się wy​le​czy​ła. Wszy​scy są​dzi​li, że zmia​na w jej za​cho​wa​niu ma zwią​zek ze śmier​cią Mar​ka. Było to po czę​ści praw​dą, po​nie​waż opła​ki​wa​ła przy​ja​cie​la, lecz to Paul zła​- mał jej ser​ce. Nie po​zwo​li mu zro​bić tego po​now​nie. Pod​nio​sła gło​wę, zde​cy​do​wa​na oka​zać mu obo​jęt​ność przy na​stęp​nym spo​tka​niu. Je​śli on pa​trzy na nią tak, jak​by nie ist​nia​ła, ona od​pła​ci mu tym sa​mym. Nie za​mie​rza​ła mar​no​wać ży​cia na żale.