Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Hornby Angello Simonetta - Sycylijska markiza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.7 MB
Rozszerzenie:pdf

Hornby Angello Simonetta - Sycylijska markiza.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 35 osób, 21 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 356 stron)

SIMONETTA AGNELLO HORNBY SYCYLIJSKA MARKIZA

Nie oczekuj niczego, co nie pochodzi od ciebie LUIGI PIRANDELLO z księgi gości baronowej Marii Giudice

Część pierwsza

Rozdział 1 Starym i dzieciom Bóg pomaga Grudzień 1898. Amalia Cuffaro, mamka Costanzy Safamity, gawędzi na Montagnazzy z bratanicą Pinuzzą Belice, splatając jej warkocze Amalia Cuffaro skończyła karmić Pinuzzę papką z czerstwego chleba i koziego mleka. Wytarła jej usta i brodę skrajem zawiązanej na szyi serwetki i strzepnęła ją energicznie - Pinuzzą śliniła się i często wypluwała jedzenie, nawet to, które jej smakowało - po czym wskazującym palcem strąciła na ziemię resztkę papki, która przykleiła się do ramienia dziewczynki, kiedy ta parsknęła. Mrówki już czyhały na to: cała ich gęsta kolonia osiedliła się w zagłębieniu wklęsłego kamienia, na którym stawiano kubeł z wodą; stamtąd wychodziły w zwartym szyku po dobra boże, jakie każdego dnia spadały z nieba. Amalia pomyślała z przykrością, że za dużo chleba i mleka marnuje się w domu, gdzie w nadmiarze jest tylko głód. Złe to były mrówki. Wojownicze, o dużym tułowiu i czerwonej głowie, takie, co cięły, na tyle bezczelne, że wspinały się na fotel, do którego Pinuzzą była przywiązana. Biegały po niej, pozostawiając na ciele mnóstwo czerwonych punkcików. Znajdowała je nawet w ustach tej biednej, bezbronnej dziewczynki, a wtedy palcami wyławiała między zębami najśmielsze bestie. Żwawa mimo swego wieku Amalia stanęła mocno na nogach na środku groty, gotowa podjąć znowu tę nieprzerwaną, upartą walkę z mrówkami; pochyliła się i sięgnęła po skraj spódnicy między nogami, by unieść ją i wcisnąć za pas, tworząc z niej jakby dwie nogawki wschodnich szarawarów. Zebrała kilka krótkich liści giummary, które służyły za miotłę, i przycupnęła tak, żeby spódnica nie dotykała ziemi, uniemożliwiając mrówczym zbójom atak na nią samą. Zamiatała akuratnie, rozbijając ich kolumny zmierzające ze wszystkich zakątków groty w stronę fotela Pinuzzy. Zepchnęła kupkę śmieci z szalejącymi mrówkami na skałę przed wejściem, po czym jednym machnięciem miotły zrzuciła wszystko w przepaść: kurz, okruchy, mrówki. Po przedwczesnej śmierci swojej pani Amalia odmówiła wyjazdu do syna Giovannina przebywającego w Ameryce i powróciła do rodziny. Młodszy brat, Carmine Belice, przyjął ją z konieczności,

świadom, że po śmierci teściów i wyjeździe Giovannina Amalia roztrwoniła pieniądze i różne rzeczy otrzymane od Safamitów i wracała do domu równie goła i bosa jak wtedy, gdy dom opuszczała, wychodząc za mąż za Diega Cuffaro. Miejsca w domu dla Amalii nie było, dwie izdebki musiały pomieścić wszystkich ośmioro z rodziny i jeszcze kury, kozę i osła, więc brat ulokował ją z Pinuzzą w tej grocie na Montagnazzy, gdzie nie było gospodarza ani czynszu; ponadto, jak opowiadał ciekawskim i złośliwcom, lekarz utrzymywał, że świeże powietrze i słońce dobrze przysłużą się jego chorej córce. W tym miejscu sycylijskiego wybrzeża wyrastała biała ściana wapiennych skał, wysoka na dwieście metrów i długa na dziesięć kilometrów, spękana i pełna naturalnych grot. Na pewnych odcinkach skały wciskały się w morze, tworząc swoiste przylądki, na innych ustępowały morzu, otwierając się na małe zatoczki i plaże. W jednej z takich zatok mieściło się Riporto, rybacka wieś najbliższa Sarentini, gdzie osiadł był Carmine Belice i jego rodzina. Od niepamiętnych czasów miejscowa ludność, uchodząc przed barbarzyńcami i Turkami, piratami i korsarzami, chroniła się w naturalnych jaskiniach Montagnazzy - jak nazywano tę skalistą ścianę - rozbudowując je i wydrążając nowe. Dostać się tam, jeśli się nie znało terenu, nie było można; jedynie odstępcom udawało się czasem doprowadzić Turków na miejsce i porwać ludzi w jasyr. Potem wrogie najazdy stały się coraz rzadsze i w połowie osiemnastego wieku całkowicie ustały. Wraz z narastającą nędzą mieszkańców groty zaludniły się znowu i były wykorzystywane przez różnych zbiegów, uciekinierów, młodzieńców uchylających się przed nienawistną służbą wojskową, ustanowioną przez zjednoczone państwo; tak zwane piętra niższe, łatwiej dostępne, zajęła mała kolonia biedaków, kalek, ludzi wyzutych z praw i włóczęgów. Wykuto tu schodki spadziste, niebezpieczne, które pod wpływem deszczów zacierały się po trosze, z czasem całkowicie, zamieniając się w śliskie, zdradzieckie rynny. W niektórych miejscach wejścia do grot były poszerzane, kształtowane niemal symetrycznie wobec siebie i dochodziło się do nich wąską ścieżką nad skrajem przepaści. Z morza ta część Montagnazzy za dnia mogła wyglądać jak biała, trochę rozfalowana fasada jakiegoś długaśnego domu, wieczorem, po zachodzie słońca, kiedy zapalano oliwne lampy, jak tłusty, fosforyzujący robak. Dalszy ciąg tej ściany

załamywał się na południe i ostro wpadał w morze. Tam już ta niepokorna skała służyła jedynie morskim ptakom jako schronienie, a wiosną i jesienią także tym wędrownym jako miejsce odpoczynku w drodze. Smagana wiatrem i deszczem zimą, oślepiająca, niemal rozżarzona w czasie letnim, zawsze była piękna. Amalii przypominała ogromną, lśniącą sernicę z owczego mleka, gładką, trochę jeszcze drżącą po rozlaniu do naczyń przez pasterzy. Ciotka i bratanica mieszkały w jednej z takich grot, jedynej w trzecim rzędzie, zaraz pod szczytem u stóp płaskowyżu. Monotonię dni tu spędzanych przerywały odwiedziny samego Carmine Belice albo braci dziewczynki, którzy raz w tygodniu dostarczali żywność i drewno. Żyło się tu ciężko, ale Amalia była rada, że udało jej się uniknąć ciasnoty w chacie brata, do której by się nigdy nie przyzwyczaiła po tylu latach życia w arystokratycznych pałacach. Lubiła samotność i naturę, a tu na Montagnazzy miała tego do woli; ponadto Pinuzza stanowiła towarzystwo stałe i dość miłe. Udawało jej się nawet czasem coś zarobić, cerując różne rzeczy kobietom z dołu, które dostarczały jej zamówienia w koszykach zawieszonych na sznurkach. I mogła sobie też pozwolić na pewien luksus: była to Revalenza Arabica, wzmacniający proszek, któremu przypisywała wszelkie możliwe właściwości. Jeśli chodzi o Pinuzzę, to w porównaniu z Riporto i dla niej Montagnazza stwarzała lepsze warunki. Została spuszczona do groty przez ojca i trzech braci otulona w koc jak do kołyski i przywiązana jak kokon do końca liny, którą dwaj bracia owinęli się tak, by można ją było stopniowo popuszczać, gdy trzeci z nich schodził po ścianie obok dziewczynki, czepiając się wbitych tu uchwytów i chroniąc siostrę przed sterczącymi, ostrymi kamieniami. W ten sposób Pinuzza została przeniesiona z więzienia w wilgotnej, ciemnej izbie do więzienia w grocie. Opieka ciotki, zdrowe powietrze i ciepło słońca sprawiły, że tu odżyła. Pinuzza czekała na codzienny rytuał czesania. Miała czternaście lat i choć cierpiała z powodu swojej bezwładności, przeżywała różne nadzieje i pragnienia jak każda inna dziewczynka i z góry cieszyła się, że ktoś o nią zadba. Amalia jeszcze raz wytarła jej zaślinione usta wilgotną szmatką, po czym dźwignęła ją z fotelem i ostrożnie przeniosła do wejścia, ustawiając u progu groty.

Pinuzza miała przed sobą morze i niebo, nic więcej. Zimowe słońce było przyjemnie ciepłe. - Dzisiaj zrobimy iskanie na głowie i zaplotę ci warkocz - powiedziała ciotka, a bratanica zareagowała uśmiechem. Amalia wzięła do ręki wielki grzebień z kości intarsjowany masą perłową i zaczęła polowanie na wszy, używając do tego gęstej części grzebienia. Ta cierpiąca istota o zniekształconym ciałku miała przynajmniej jedną rzecz piękną: gęstą szopę czarnych, lśniących włosów. Amalia rozchylała je delikatnie zręcznymi, pewnymi palcami, a potem już oczyszczone pukle wprowadzała na wrzeciono grubego warkocza, splatając go z iście koronkarskim wdziękiem. Była to chwila szczególnej ich bliskości. Amalia wracała do swoich najpiękniejszych wspomnień i zaczynała gawędzić z uczuciem, a Pinuzza słuchała jej jak urzeczona. - Kiedy markiza była małą dziewczynką, nie chciała się czesać. Trzeba ją było godzinami do tego namawiać. Miała swoją rację, bo jej włosy były poskręcane, nie takie jak twoje, które są miękkie i gładkie. Dopiero gdy udawało mi się ją posadzić przed oknem, z widokiem na dalekie morze, mogłam ją porządnie uczesać. - Dlaczego? - zapytała Pinuzza. - Bo włosy miała takie niezwykłe ta mała. Gatunkowo nie były dobre jak na tę krew szlachecką w żyłach: były twarde jak końskie włosie i pozwijane jak zmechacona wełna, im bardziej je wygładzałam, tym bardziej się skręcały, nie dawało się ich opanować, wymykały się nawet z warkoczy. Ale za to kolor - cud! Rude, złote jak słońce w południe w maleńkości miała; gdy dziewczynka rosła, zmieniały się, ciemniały, były jak siarka zakrzepła w kamieniu, a jak już się zrobiła kobietą, to nabrały czerwieni takiej jak niebo o zachodzie, lecz z miedzianymi połyskami. Kiedy słońce padało na głowę, zapalały się jak węgle w żelazku do prasowania. - Piękne musiały być i pewnie zakochanych miała wielu - westchnęła Pinuzza. - Wcale nie, ludziom się nie podobała, nie lgnęli do niej. Zatrzymywali się na ulicy, widząc, jak przejeżdża w karocy, i splatali palce, odczyniając złe uroki: kto jest inny, nie może się podobać, dlaczego, nie wiem, ale tak jest. - Amalia przerwała, zastygła z kosmykiem lśniących włosów w palcach, ze wzrokiem utkwionym w horyzoncie. - Ale ona lubiła swoje włosy czy nie?

Amalia powoli wracała do siebie. - Wiesz, co ci powiem? Nie wiem. Kochałam ją jak własną córkę, służyłam jej do ostatka, ale wielu rzeczy o niej nie wiem do dziś. Prawda jest taka, że była inna niż wszyscy, niż Safamici, niż wszelka arystokracja, niż tacy jak my... - Zorientowała się, że trochę odbiega od tematu, że rozmawia sama z sobą. - A ona chciała być inna niż wszyscy? - dopytywała się Pinuzza. - Oni, ci szlachetnie urodzeni, są zawsze inni niż wszyscy i to na pewno sprawia im przyjemność. Przede wszystkim nie znają nędzy i głodu, robią co chcą, a poza tym... Ona była rada, że jest bogata, owszem... Ale to, że była inna z wyglądu, tylko kłopoty i nieszczęścia na nią sprowadzało; ludzie brali ją za diabelskie nasienie, kiedyś nawet obrzucili ją kamieniami. - A jak myślisz, jak ona się czuła, kiedy ją obrzucono kamieniami? Amalia powiedziała o tym niepotrzebnie. Szwagierka wspomniała jej przy jakiejś okazji, że Pinuzzę, kiedy była mała, wyniosła raz na świeże powietrze, bo musiała w domu zrobić porządki. Zastała ją potem przed domem zakrwawioną: chłopcy z sąsiedztwa zabawiali się trafianiem do celu. Od tamtego czasu Pinuzza nie widziała już słonecznego światła. Teraz Amalia odpowiedziała krótko: - W sobie poczuła się źle, ale wybaczyła szczeniakom, niewiele rozumiejącym, bo serce miała wielkie. Serce złote jak jej włosy, ale i to ludziom przeszkadzało. - Ja na jej miejscu kazałabym zbić ich kijami po piętach, żeby nie mogli chodzić, żeby mieli nauczkę! - Pinuzza była poruszona i podniosła głos. - Mnie obrzucili kamieniami jak psa, bo nie mogłam się schować. Przeklęci niech będą! Amalia ukończyła splatanie warkocza i ułożyła go na ramieniu dziewczynki, tak by opadał jej na pierś i mógł cieszyć oczy swoim czarem i urodą. Obmacując go z zadowoleniem, Pinuzza nieoczekiwanie zapytała: - A jej matka co mówiła? - O czym? - Amalia nie lubiła rozmawiać o baronowej Safamicie. - O włosach swojej córki. I że była inna. - Nic. Co miała mówić? Córka to córka. - No nie, twoja markiza wydawała się dziwna i dla swojej matki, kiedy ją urodziła i zobaczyła, że jest jakaś inna. Czy nie?

- Pewnie. Ale teraz wejdźmy do środka, bo słońce nadto grzeje - powiedziała Amalia.

Rozdział 2 Miłości, kaszlu i dymu nie da się ukryć Pierwsze spotkanie mamki z Costanzą Safamitą Baronowa Safamitą była już w siódmym miesiącu ciąży. Wciśnięta w kąt wielkiej komnaty, niemal cała za parawanem, Amalia patrzyła na bieganinę kobiet i krzątanie się położnych przerażona a równocześnie zafascynowana bogatym pokojem baronowej i jej bólami porodowymi. Tego popołudnia donna Titta Cuffaro, jej teściowa, powiadomiła Amalię, że ma się stawić w pałacu celem omówienia jej przeprowadzki do baronowych komnat, gdzie miałaby czekać na poród, by potem karmić dziecko. Siedząc przy stole w małej kuchni, gdzie pracowały posługaczki, Amalia w oszołomieniu słuchała rozmów, jakie kobiety prowadziły ze sobą podczas łuskania grochu wyłożonego na marmurowym blacie. Lina Munnizza, pomocnica kucharska, krążyła między kuchnią a stołem, przy którym zatrzymywała się co i raz, by troskliwie wybrać groszek drobny i słodki, z przeznaczeniem na stół młodego barona, gdzie Monsu gospodarzył na swój własny sposób. Groch gruby, twardy i mączasty miał być gotowany w wodzie z odrobiną zielonej cebuli i czosnku przysmażonych na oliwie - dla służby. Amalia czuła ślinkę w ustach i choć obdarzono ją jedynie pustymi łupinkami, wiedziała, że teściowa ucieszy się z tego prezentu. Czekała spokojnie na czas powrotu do domu, do swojego Giovannina i do zupy, jaką ugotuje tego wieczoru. Ale jej przeznaczenie zapisano inaczej: wezwał ją do siebie don Filippo Leccasarda, zarządca pałacu. Była tam już donna Titta i jej Giovannino. Ma przystąpić do służby natychmiast, powiadomił ją krótko don Filippo. I nagle trzeba było pożegnać się ze swoimi. Wszystko odbyło się jak we śnie. Przytłumiona atmosfera tego niezwykłego domu wyciszała uczucia i łagodziła dolegliwości. Giovannino dopadł jej piersi i usnął w trakcie ssania. Przyszła Nora Aiutamicristo, osobista pokojówka baronowej, przekazując prośbę barona, aby zechciała wejść na piętro państwa i przedstawić się baronowej, jako że jego rodząca żona musi mieć pewność, że noworodek będzie miał od razu gotowy pokarm. Rozstanie nastąpiło bezzwłocznie: śpiący Giovannino przeszedł w ramiona teściowej, Amalia stała się domownikiem Safamitów i miała pozostać na służbie

tak długo, jak państwu się spodoba: Giovannino należy teraz już tylko do rodziny Cuffaro. Nora Aiutamicristo poprowadziła Amalię schodami dla służby, potem przez pokoje, korytarze, salony. Złoto mebli, lśnienie kryształowych świeczników, malowidła na sufitach, grube dywany, eleganckie zasłony, firanki - wszystko to oszałamiało Amalię tak dalece, że z trudem nadążała za szybko maszerującą Norą. - Dochodzimy do sypialni pani baronowej. - A pan baron gdzie sypia? - zaciekawiła się Amalia. - Państwo mają osobne sypialnie, pani swoją i pan swoją, a kładą się do łóżek jak chcą. - Nora spojrzała na nią surowo. - Dam ci radę jak siostrze: pytań w domu Safamitów się nie zadaje. Zapamiętaj to sobie, jeśli chcesz zostać. Amalia zamilkła i zapamiętała. W milczeniu przeszły przez korytarz szeroki jak galeria i zastawiony krzesłami przy wąskich stolikach. Nora zatrzymała się przed dużymi drzwiami. Przyłożyła do nich ucho, po czym zapukała lekko i nie czekając na odpowiedź, pchnęła je, i zaprosiła Amalię do środka. Amalia ujrzała siebie, kiedy jako młodziutka, ledwie osiemnastoletnia dziewczyna, sama, niepewna, wchodzi ostrożnie do komnaty wielkiej niczym zakrystia, z ciężkimi, ciemnymi meblami. Łoże rodzącej zostało umieszczone pod balkonem, żeby móc skorzystać jeszcze z tego światła, czerwonawo zapylonego, które przenikało tutaj z kończącego się dnia. Nie mogła oderwać oczu od położnicy, otoczonej pierścieniem krzątających się kobiet, z których jedna pochylała się nad łożem. W pewnej chwili ta właśnie, położna, uniosła głowę i widząc wchodzącą, wyciągnęła ku niej rękę z otwartą dłonią. Amalia posłusznie zatrzymała się na środku pokoju. Krzyk. Inne głosy. Poczuła na sobie ganiący wzrok dwóch pokojówek: chciała zapaść się pod ziemię ze wstydu, zniknąć i odnaleźć się w swoim domu, przy swoim synu, nawet myśl o mężu nie była jej teraz obca. Podniosła oczy i zobaczyła, że stoi dokładnie pod kandelabrem: jego ramiona z brązu wyciągały się na boki, przez co przypominał pająka z nogami w powietrzu. Wymamrotała jakieś zaklęcie, poczuła się słabo. Pina Pissuta, położna, oderwała się od grupy kobiet i podeszła do niej. Głosem nieznoszącym sprzeciwu kazała jej usunąć się w najdalszy kąt dla niej wyznaczony, skąd zostanie wywołana we właściwym momencie.

Utkwiła tam na całe godziny, niemal zapomniana. Sama też zapomniała o domu i dziecku. Nie zauważyła nawet w tym otępieniu, że z jej piersi wycieka mleko. Na bluzce pojawiły się dwie mokre plamy. Jakaś inna akuszerka przywróciła ją do rzeczywistości. „Umyj go dokładnie!" - poleciła pospiesznie, przekazując jej noworodka owiniętego w płótno, i powróciła do łoża, gdzie Pina Pissuta miała jakieś kłopoty z położnicą. Teraz postawiono koło niej specjalny stolik przystosowany do rozmaitych zabiegów z mnóstwem emaliowanych wanienek, a także ręczniki, ścierki, agrafki, bandaże, koszulkę, sukieneczkę, czepek, rękawiczki, żakiecik, śliniaczek, buciczki i koszyczek z różnościami na pierwsze potrzeby. Powoli, w półmroku tu panującym, watką zmoczoną w ciepłej różanej wodzie i dobrze wyciśniętą zebrała z ciałka niemowlęcia skrzepy, po czym umyła mu rączki i wzięła się za oczyszczanie z lepkiego śluzu włosków na główce. Zajęta dzieckiem, zlewaniem ciepłą wodą jego główki - mieszczącej się dokładnie we wnętrzu dłoni - czyniąc to ostrożnie, niemal uroczyście, jak przy chrzcielnicy, nie zauważyła zbliżającej się baronowej Scravaglio ani blasku światła ze świeczników, które baronowa kazała tu przysunąć. Wpatrywała się w istotkę, której miała poświęcić najbliższe dwa lata swego życia, a może i znacznie więcej: ogarnęła ją fala czułości niemal bolesnej i rosła w niej wielka miłość dla tej dziewuszki. Blask świec odkrywał przed jej oczami - kiedy tak myła i wycierała muślinem jej włoski - ich intensywnie rudy kolor. Podniosła głowę i zawołała do kobiet wokół: „Ta baronówna jest niezwykła! Ma włosy rude jak słońce! Szczęśliwy będzie ten, za kogo wyjdzie, patrzcie, jakie ma pełne i mocne ciało! A jaka długa ta pępowina, to wcześniak największy na świecie!". Owinęła dziecko w chustę i przytuliła do piersi. Pamiętała jeszcze Amalia tamte słowa, jakie miała śmiałość skierować do barona, który zjawił się przed nią dumny z siebie: „Wielmożny pan chce potrzymać swoje dziecko?". Zapomniała, że noworodków nie daje się do rąk mężczyznom, jedynie kobiety mogą je kołysać w ramionach, ale on wziął od niej swoją rudą córkę, przygarnął ją do siebie i zapatrzył się w nią z miłością... Amalia wytarła łzę - wspomnienie Costanzy w ramionach ojca zawsze ją wzruszało.

Rozdział 3 Wszystkiego dobrego i samych synów! Narodziny Costanzy Safamity w pałacu w Sarentini 22 maja 1859 roku W swojej sypialni baronowa leżała na obiadowym stole przystrojonym jak ołtarz, z wełnianą kapą, ceratą, prześcieradłem z najdelikatniejszego matapalamu, pięknie wykończonego haftami: przykrywa ono wstydliwie także nogi położnicy, uniesione i spoczywające na poduszkach. Kamerdynerzy przenieśli ją pospiesznie tego popołudnia z małej jadalni, gdy baronowa poczuła nadchodzące rozwiązanie podczas obiadu z ciotką, a zarazem szwagierką, baronową Caroliną Arrassą delio Scravaglio. W pokoju wrzało. Kobiety pocieszały umęczoną baronową, opartą bezwładnie o stosy poduszek podsuniętych jej pod plecy i głowę: wydawało się, że usypia. Głosy wokół gasły jak w zaklęciu. Pina Pissuta, akuszerka domu, oraz jej dwie asystentki, siostrzenica Filomena Battaria i Celestina Vitta, również akuszerki, pracowały przy końcu stołu. Trzy pokojówki, znieruchomiałe jak posągi, trzymały w górze oliwne lampy, gdy inne krzątały się w milczeniu, wykonując polecenia Piny Pissuty. Amalia Cuffaro, mamka rodzącego się dziecka, została odsunięta w kąt sypialni, gdzie siedząc w bezruchu na stołku, zrastała się stopniowo z wyprawką dla noworodka. Na baronową znowu spadły bóle. Pina Pissuta sprawdzała rozwarcie i w świetle lampy umiejętnie kierowanej przez asystentkę wypatrzyła główkę dziecka. Oparła prawą rękę na ciepłym brzuchu rodzącej: bóle narastały, ale ona nie skarżyła się. Pina westchnęła. Biedna ta baronowa, rozwarcie waginy było mizerne. Niektóre kobiety nie były przeznaczone do rodzenia dzieci, zdarzało się to także wśród bogatych. Safamici o tym wiedzieli, ale nie ustępowali, po śmierci pierworodnego zawzięli się, żeby jednak doczekać się dziedziców swojego majątku. Stefano przyszedł na świat siedem lat temu, to był prawdziwy cud, ale potem nastąpiła seria bolesnych poronień. Pina zrobiła wówczas coś, czego nie powinna była czynić. Dwa lata temu odważyła się zasugerować baronowi, żeby dał sobie spokój z płodzeniem dzieci, w końcu jednego chłopca już mają; powiedziała, że wielu innych mężów oszczędza swoje żony, nie naraża ich zdrowia, a swoją przyjemność mają, jeszcze jaką!

Baronowi nie podobały się te uwagi, ale - może dlatego, że umiała znaleźć na to właściwą chwilę - nie poczuł się obrażony. Odpowiedział sucho, że pewne półśrodki są dobre dla takich kobiet jak ona, ale nie dla baronowej. Potem, ten jeden raz, znowu zaryzykował. Nastąpiły ostatnie bóle wyparcia: biała i zlana potem baronowa próbowała podciągnąć się, korzystając z pomocy dwóch kobiet, wczepiając się w ich ręce, wbijając paznokcie w ich ciała, jęczała, ale pozostawała w tym wychyleniu do przodu, żeby widzieć. Ostatnie pchnięcie, jeszcze jeden wysiłek, a potem chrapliwy krzyk, gdzieś z głębi: wyszła główka. Pina Pissuta wyprostowała się gwałtownie, była szybka jak łasiczka, nabrała tchu przed ostatnią walką. Zebrała się w sobie, łokciem odsunęła włosy opadające na czoło i całkowicie skupiła się na stojącym przed nią zadaniu: nie bez powodu uznawano ją za najlepszą położną w okolicy. Trzymała w dłoniach małą główkę i zgodnie z rytmem parcia matki starała się pomóc małemu stworzonku ostatecznie zakończyć przemianę płodu w noworodka. Jest! Wydobyło się na świat i oto Pina Pissuta trzyma go w rękach w całej jego doskonałości. - Dziewczynkę urodziła baronowa! - zawołała głośno, żeby ją usłyszano także w przedpokoju, gdzie obok siostry i zakonnic czekał starszy baron z młodszym baronem. Wstrząsnęła noworodkiem, żeby otworzyć mu płuca, i dziewczynka zapłakała. Wydawała się w świetnej formie. Przekazała ją Celestinie, by obcięła i zawiązała pępowinę, przekłuła uszy i sprawdziła wszystko, a sama zajęła się opieką nad baronową, która płakała wyciągnięta na stole. - Nie chcę dziewczynki, chłopiec miał być, nie, nie, nie... Celestina pochyliła się nad nią z owiniętym w płótno dzieckiem na ręku. Baronowa spojrzała na akuszerkę z ukosa zmęczonym okiem, odepchnęła ją i zasłoniła twarz dłońmi. Szlochała. „Nawet łożyska nie chce się pozbyć, wydaje się bardziej niepocieszona, niż kiedy rodziła martwe - myślała Pina Pissuta. - Dziwni są ci arystokraci, dziwni, ale po niej tego się nie spodziewałam. Urodziło się maleństwo żywe i zdrowe, a ta go nie chce i płacze". Teraz żadna z kobiet nie śmiała pocieszać baronowej; milczące, speszone przyglądały się akuszerkom zajętym przy położnicy i ulatniały się jedna po drugiej z byle powodu: a to trzeba nabrać do dzbanów gorącej wody, a to trzeba odnieść

zbrudzone prześcieradła do pralni, a to trzeba powiadomić ludzi o dobrej nowinie i poplotkować trochę. Weszła baronowa Scravaglio, pozostawiając przy mniszkach swoją pokojówkę. Bratanica - szwagierka teraz powtarzała niemal mechanicznie: „Nie, nie, dziewczynki ja nie chcę", podnosząc głos, gdy starczało jej na to siły. - Caterina, chłopca już masz. Dobrze mieć dziewczynkę, córki zawsze będą przy tobie - powiedziała baronowa Scravaglio. Widząc, że tamta nie chce o niczym słyszeć i że ze złością przewróciła się na drugi bok, podeszła do mamki, która przejęła opiekę nad noworodkiem. „Pewnie, piękna nie jest - pomyślała. - Wygląda jak małpa albinoska. Cała pocętkowana, uwłosiona na ramionach, może i na twarzy, szopa na głowie... Okropieństwo!". W półmroku kolor włosów był nie do określenia. Kazała przynieść dodatkowe świece. Pospieszyły dwie pokojówki, każda powróciła z pięcioramiennym świecznikiem. Dumnie wyprostowana baronowa Scravaglio patrzyła z wyższością na młodziutką piastunkę i z odrazą na czuprynę noworodka: była płomiennie czerwona. Mamka wreszcie ją zauważyła. Zmieszana bąknęła w jej stronę kilka grzecznościowych słów, a potem, jakby zapominając, kim tu jest, rzuciła do kobiet wokół: - Co się gapicie? Zostawcie nas same! Baronowa Scravaglio podeszła do stołu. Na chwilę zatrzymała się tam zbita z tropu i patrzyła na położnicę. Tamta wydawała protestujące okrzyki, nie chciała słuchać nawet akuszerek, Pina Pissuta musiała na siłę wydusić z niej łożysko, energicznie masując brzuch. „W tym domu, odkąd Mimi ożenił się ze swoją bratanicą, wszyscy powariowali, nawet mamka!" - powiedziała do siebie baronowa Scravaglio, po czym odwróciła się na pięcie i wyszła, z nikim się nie żegnając. Mniszki, specjalnie przysłane przez panią Assuntę Safamitę, by modliły się do Marii Dziewicy o opiekę nad matką i noworodkiem, zostały już same w przedpokoju. Niezdarne w swoim zakłopotaniu siedziały na skraju foteli wyraźnie umęczone. Wzdrygały się na każdy krzyk baronowej. Dziewiczą wstydliwość narażała na szwank tajemnica narodzin i ten język, twardy, obcy, wobec którego czuły się upokorzone. Baronowa Scravaglio ledwie zerknęła na nie, przez

przedpokój spiesząc do zielonego salonu, w którym jej bracia schronili się przed dramatem połogu. - Ruda jest z włosów, ale chyba zdrowa - oznajmiła, wchodząc. - Ale kto był rudzielcem w rodzinie Safamitów? Guglielmo, najstarszy z braci, zapytał: - Jak się czuje moja córka? - Mocno cierpi tym razem moja Caterina - powtarzał Domenico, ale jakby odpowiadając sobie samemu. Pochylił się w fotelu i rękoma objął głowę. - Mówiąc prawdę, nie spodziewałam się takiej rudej - zwierzyła się im siostra. - W rodzinie Safamitów nigdy się tacy nie rodzili. Stojąc pośrodku salonu, ona też oczekiwała odpowiedzi. - Zawsze głupia byłaś, Carolina - oświadczył Guglielmo, wstając. - Gorzej, jesteś ignorantką, skoro nie wiesz, że na jednym z obrazów w naszym pałacu w Palermo mamy antenatkę z rudymi włosami... Pójdę zobaczyć, co się dzieje z Caterina, i poznać moją pierwszą wnuczkę. Costanza, chciwie uczepiona piersi mamki, ssała. Jej dziadek Guglielmo Safamita, baron na Muralisci, przyglądał się dziecku w głębokim zamyśleniu. Potem musnął jego rączkę i skierował się do córki. Caterina odpoczywała, wyczerpana, w dużym łożu pod baldachimem. - Chcesz ją zobaczyć? - zapytał czule. - Nie, nie, to chłopiec miał być - odpowiedziała, otwierając oczy. Zaczęła znowu płakać i ojciec opuścił pokój. Domenico Safamita poszedł prościutko do swojej córki, która ssała już tylko z rozpędu. Dumnie stanął na rozstawionych nogach i założył ręce na plecy. Kobiety krzątające się jeszcze po sypialni znieruchomiały w półcieniu i patrzyły. Mamka odsunęła niemowlę od piersi, nie zakrywając jej, napęczniałej i jasnej, z sutką ciemną i nabrzmiałą. Bez wstydu podawała baronowi córkę, unosząc ją na zgrabnie wytoczonych ramionach, nagich ponad łokcie. Baron wziął małą w swoje duże, męskie ręce. Patrzył na nią w zamyśleniu, trzymając ją na wyciągniętych ramionach niby jakieś zwierzątko, ze wzrokiem utkwionym w płaskiej twarzyczce. Ułożył sobie niemowlę na prawym ramieniu, mocno przytulił do piersi i wolnym krokiem poniósł je do żony.

- Miłości mego życia, jakże piękną córką mnie obdarowałaś, popatrz! Usiadł obok, na skraju łóżka, opuszczając ramię, żeby lepiej mogła przyjrzeć się dziecku. Baronowa gwałtownie wykręciła głowę w drugą stronę. - To dziewczynka, nie chcę jej, chłopiec miał być! - Odwróć się! - Baron powiedział to już głosem chłodnym, władczym, głosem Safamitów. - Spójrz na nią! - ponaglił. - To dziecko, które urodziłaś, jest moje, rozumiesz? Moją córką jest. Ja ją kocham i ty masz ją kochać też. Jasne? Mówił półgłosem, żeby te słowa nie dobiegły do kobiet pod ścianami, zalęknionych, zakłopotanych, ale zamienionych w słuch. Baron powoli uniósł noworodka i pochylił nad nim głowę. Długie wąsy i broda przykryły małą, skrywając ją przed oczami innych, gdy on obsypywał córkę delikatnymi pocałunkami. Po czym ułożył dziecko ostrożnie obok matki i przykrył jedwabnym prześcieradłem. Wyprostował się i przez chwilę przyglądał się matce i córce leżącym razem. Pochylił się, aby ucałować żonę, ale ona miała usta suche, zaciśnięte; otworzył je więc językiem i wtedy pocałunek stał się namiętny. Pokojówki były przyzwyczajone do takich scen, ale inne kobiety nie. Celestina i mamka patrzyły z zakłopotaniem na to beztroskie, przedłużające się całowanie. Mała została zepchnięta na skraj łóżka. Właśnie wtedy wszedł do pokoju starszy baron, a jego pojawienie się zakończyło tę scenę.

Rozdział 4 Pieniądzom i świętościom zawierzcie po połowie Na zamku w Sarentini donna Assunta Safamita modli się ze swymi mistyczkami Ze średniowiecznego zamku w Sarentini zostało niewiele, o wiele więcej dobudowano w późniejszych stuleciach; powstała z tego duża budowla pałacowa, wciąż pompatycznie nazywana zamkiem. Pokryty różowym tynkiem i otoczony ogrodowym parkiem, wznosił się niemal wdzięcznie, niczym czereśnia na torcie pokrytym królewską zieloną masą, na grani wzgórza, na zboczu którego w siedemnastym wieku powstało miasteczko Sarentini. Dominował nad okolicą, budząc respekt wśród miejscowej ludności. Wzniesiono go na najwyższym wzgórzu wśród tych, które jakby całą kiścią oderwały się od gór w głębi lądu i schodziły stopniowo ku morzu, dzieląc żyzne ziemie sarentyńskie na dwie doliny. Jedna rozwijała się faliście, by potem jednak spłaszczyć się i spłynąć do zatoki rzeczką Tinto, z której do dziś pozostało bardziej koryto niż nurt, a jej bieg wyznaczały zarośla trzcin bujnie porastających kamieniste dno, wijących się wzdłuż brzegów niczym spragniony zielony wąż. Druga dolina, szersza, ciemna, lecz bardziej szczodra, zamieniała się w rozległe pola pszenicy i kończyła murem wysokich gór. Donna Assunta Safamita zamknęła się w saloniku wraz ze swoimi mistyczkami, jak tylko otrzymała wiadomość, że Caterinę dopadły bóle porodowe. Odmówiła udania się do pałacu z powodu wstydliwości i dyzgustu, uczuć, z jakimi poszły tam mniszki, gdy ona postanowiła uczestniczyć w tych wydarzeniach na odległość, odmawiając różaniec i błagalne modlitwy. Donna Assunta usadowiła się w fotelu, reszta przycupnęła na twardych krzesłach wokół, każda z kobiet ze swoim różańcem w ręku, wszystkie przejęte, niespokojne, przebierały koraliki, recytowały litanie, wypowiadały zaklęcia, wzywały świętych prawdziwych i zmyślonych. Ów rodzaj chóralnej dewocji wypełniał dni życia tym kobietom w staropanieństwie i wdowom posuniętym w latach, przynosząc pocieszenie i spokój. Najpierw przeżywały jednak napięcia i stany niemal histeryczne. Wymieniały między sobą wystraszone spojrzenia, traciły panowanie nad słowami, ciężko dyszały, w przerwach łapały

oddech, ściszając głos, żeby nie narazić się pani Assuncie, wciąż wzdychając: „biedactwo", „kto wie, jak cierpi", „żadnych nowych wieści", „niech tylko przeżyje", „dzieci to same kłopoty". Pani Assunta, mimo przekroczonych pięćdziesięciu lat, umiała być stanowcza i władcza: głosem zmęczonym, ale wyraźnym zaczęła odmawiać Pater noster, a za nią, klepiąc w kółko, jej mistyczne, posłuszne towarzyszki. Jedynie falowanie białych nakrochmalonych wstążek, opadających z czepka na ramię i tęgą pierś, zdradzało jej emocje: co pewien czas zerkała w stronę drzwi, spodziewając się, że ktoś wreszcie przyniesie jej tę dobrą nowinę - że urodził się znowu chłopiec, kolejna gwarancja ciągłości rodu. Była jednak niespokojna, jak zawsze, o to małżeństwo zawarte wbrew prawom Kościoła, a więc pod złą gwiazdą, ale, co musiała przyznać, szczęśliwe, a byłoby jeszcze lepsze, gdyby obyło się bez tych przykrości, kiedy Caterina nie mogła donosić swoich licznych ciąż. Niech się święci imię Twoje. Rozmyślała o doli i niedoli swojej bratanicy. Jedynaczka, lata dzieciństwa spędziła na zamku bez towarzystwa innych dzieci i ciągle zatroskana o chorą matkę. Niech się stanie wola Twoja. Gdy Guglielmo został wdowcem, nie ożenił się po raz drugi, był chorobliwie przywiązany do Cateriny, nie wysłał jej wraz z kuzynkami do instytutu dla dziewcząt w Palermo. Żyła tu osamotniona, nauczana przez mademoiselle Besser, cudzoziemkę wyznania protestanckiego - dwa powody dla nieufności donny Assunty - aż obudziły się w niej uczucia do stryja. Co stwierdziwszy, tak uczyniła, że Domenico przerwał swoje kawalerskie życie, zakończył podróże do przyjaciół w Palermo i utknął w Sarentini, zaczarowany przez Caterinę. Ta bratanica zawsze była trochę dziwna, nie mówiła dużo, lubiła samotność, wolała książki i muzykę niż towarzystwo innych kobiet. Od dziecka interesowały ją żółwie, a ojciec pozwolił, żeby zadomowiły się na tarasie. Po ślubie najchętniej pozostawała sama w pałacu i źle znosiła wizyty; wydawało się, że całkowicie wystarcza jej towarzystwo męża, a potem także syna Stefana, jedynego dziecka, które przeżyło. Ale była przy tym małżonką zgodną, dobrą gospodynią i matką bez zarzutu. Assunta wyczuwała jednak, że nie wszystko tam jest w porządku, w Caterinie była jakaś obcość, coś nieprzeniknionego, ciemnego, jakby tragicznego. I nie wódź nas na pokuszenie, ale nas zbaw ode złego. - Amen! - dokończyły kobiety. I podjęły Ave Maria.

Rozdział 5 Kto się odradza, nie umiera Rozmowa pełna aluzji między braćmi Safamita Był późny wieczór i w zielonym salonie zrobiło się chłodno. Carolina nareszcie poszła spać, oświadczywszy przedtem melodramatycznie, że teraz ona, jako że starsza siostra wyszła za mąż, musi zastąpić ukochaną szwagierkę Marię Stellę, a więc zatrzyma się tu, żeby otoczyć opieką położnicę. Bracia zostali sami i odetchnęli z widoczną ulgą. Łączyła ich głęboka i jawna niechęć do Caroliny. Wyczerpani przeżyciami dnia, palili w milczeniu, pogrążeni w myślach. Domenico Safamita poczuł chłód. Miał ochotę trochę się ogrzać. Zbudził Gaspara, drzemiącego na stołku za drzwiami, a ten potruchtał po innych służących. Cuchnący ciepłym potem pierwszego snu, w niedopiętych liberiach, w koszulach spuszczonych na wciągnięte pospiesznie spodnie, dwaj pokojowcy przybiegli do kominka i na klęczkach zajęli się rozpalaniem ognia pod znudzonym, przytępionym okiem panów. Domenico sięgnął po kolejne cygaro, wyciągnął się w fotelu i uniósł głowę. Dym rozpływał się po pokoju, rozjaśniony światłem kandelabrów wznosił się coraz wyżej, aż znikał wśród malunków mrocznego sufitu. Guglielmo spode łba leniwie przyglądał się płomieniom kominka. Głęboko, niespiesznie wdychał zapach strzelającego w ogniu oliwkowego drewna. - Wolałbym, żeby Carolina nie pozostawała tu na noc jeszcze jutro - powiedział Domenico. - Nie zabrałbyś jej do zamku? - Ale ona chce tu zostać dla Cateriny - zauważył Guglielmo. Nie podobał mu się pomysł goszczenia nielubianej siostry, o której się mówiło, że bywa też kleptomanką. - Caterina nie chce jej - usprawiedliwiał się Domenico. - Nic nie zginęło? - Czy ja wiem, nic nie ukradła. Kazałem pokojówce pilnie baczyć na nią. - Złodziejką ona nie jest, to jakaś choroba - wyjaśnił Guglielmo. I po chwili dorzucił: - Pewnie, że ją wezmę do siebie, w końcu to moja siostra. Twoja też.

- Wiem, ale Caterina potrzebuje spokoju. Carolina potrafi mówić bez ustanku. Opowiedziała mi dzisiaj niewiarygodną historię o tym, że ktoś ją prześladuje, podejrzewam, że coś zabrała jakimś przyjaciółkom, teraz to się za nią wlecze, ktoś ją szantażuje, straszy; nie wiem, na pewno się boi. - Mnie już nieraz mówiła, że jej ktoś grozi. - Guglielmo znowu zapatrzył się w ogień; jego języki, żywe, zmysłowe, wyskakiwały z polan jak węże, goniły się, po czym znikały pod okapem. Domenico strząsnął popiół z cygara na żar; miał przed sobą płomienie, długie, czerwone. - Kto to? - zapytał nagle, przechodząc na sycylijski. - To cię gnębi. - Guglielmo nie odrywał oczu od ognia. - Znasz go? - nalegał Domenico. - I tak, i nie - odpowiedział baron nieporuszony. - To znaczy? - zapytał Domenico zduszonym głosem. - Znaczy, co znaczy, Caterina robi, jak jej się podoba i jak uważa, że trzeba, ja jestem tylko ojcem, nie mężem. Ty możesz jej kazać. Ciebie zawsze słucha. - Znowu byli rywalami. - Musi odejść - powiedział Domenico. - O to już zadbałem - odrzekł Guglielmo, patrząc mu prosto w oczy. - Kiedy? - To mój człowiek. - Guglielmo zachował dyskrecję. - Wiedziałeś o tym? - Domenico nerwowo gryzł cygaro. - Nie byłem pewny. - A teraz? Jesteś pewny? - Widziałem ją. I ty też. - Oczy Guglielma rozbłysły i stwardniały. - Ruda jest - powiedział Domenico. - Właśnie - odpowiedział starszy brat. Wziął pudełko z cygarami, podsunął je młodszemu baronowi, a kiedy tamten odburknął: „Nie, dziękuję", sam się poczęstował. - A co na to siostry? - Domenico próbował zaskoczyć brata. - Co mają do tego te głupie? Assunta będzie szczęśliwa, jeśli ją poprosisz, żeby została matką chrzestną, jest pierwsza po mamie świętej pamięci. Co do innych, nie liczą się. Wiesz, że Carolina chce pożyczki? - zakończył Guglielmo, zmieniając temat.

Podniósł się. Mimo swoich pięćdziesięciu siedmiu lat był jeszcze mężczyzną przystojnym, zgrabnym i eleganckim, zachował gęste włosy i brodę miał ledwie posrebrzoną. Patrzył na młodszego brata i był poruszony jego nieskrywaną konsternacją. Głęboką. Zapomniał o dawnej i obecnej rywalizacji, o odwiecznej niechęci, budzącej się w nim na sam widok brata, sojusznika i konkurenta, kochanka i męża jego jedynej córki, poczuł dla niego litość. Obok kominka wisiał portret ich ojca, Stefana Safamity, przedstawionego na tle willi La Camusa, letniej rezydencji rodzinnej, leżącej zaraz za miasteczkiem, do której nie chciał nawet zajrzeć po śmierci żony. Napłynęły smutne wspomnienia z przeszłości. Przespacerował się po salonie, po czym z nieustępującym zmieszaniem podszedł do brata, siedzącego wciąż w fotelu, położył swoją gruzłowatą rękę na jego ramieniu - rzadki gest solidarności u Safamitów, ludzi raczej skrytych, niechętnie okazujących swoje uczucia. - A tym oseskiem musimy się zająć my obaj, ojciec i dziadek, skoro Caterina nie chce go znać. Krew Safamitów płynie w jej żyłach i musi mieć wszystko, jak jej brat Stefano. Ja idę spać, ty zrób to samo, Mimi - zakończył, używając tego zapomnianego zdrobnienia. I wyszedł, nie oglądając się. W karocy, podczas krótkiego przejazdu do zamku, baron Guglielmo zapytał Gaetana Cucurullo, czy wykonał polecenie. - Tak, wielmożny panie - odpowiedział zaufany sługa - posłałem wezwanie do dyrektora Corbotty, będzie jutro wieczorem, i powiadomiłem don Antonina Cicero, że ma posłać po malarza, mistrza Ciappę. - Dobrze - skwitował baron z zadowoleniem. I dodał: - Podoba mi się moja wnuczka Costanza, ruda niczym córka błogosławionego Józefa: to dobry znak jest, Tano. Jak chleb potrzebna była dziewczynka w domu Safamitów. Tej nocy baron Guglielmo spał dobrze i bez snów. Jego brat Domenico natomiast nie mógł zasnąć. O świcie udał się do sypialni żony: zastał ją śpiącą na wznak, jej kasztanowe włosy rozsypały się na poduszce wokół głowy jak aureola. W ubraniu położył się obok na koronkowej kapie i po raz setny z uwagą przyglądał się jej twarzy: tym drobnym rysom, delikatnym ustom, nad którymi nos Safamitów lekko się garbił, skórze gładkiej i miękkiej... Taką ją kochał, tę istotę namiętną, która wybrała go na swego męża w wieku ośmiu lat.

Pragnął jej. Ostrożnie wziął w palce kosmyk jej włosów, podniecała go, ale jej nie obudził. Potem opuścił głowę na poduszkę i zapadł w głęboki sen. O pierwszym brzasku pokojówki wkroczyły do zielonego salonu, żeby zrobić tam porządek. W kominku dopalały się jeszcze resztki wytoczonego i pozłacanego drewna, wyściółki tapicerskiej, strzępy adamaszku: młody baron w porywie desperacji roztrzaskał w nocy jeden z foteli. Tym razem, może chcąc w ten szczególny sposób uczcić narodziny córki, wolał spalić jego szczątki, niż oddawać w ręce pałacowego majstra do sklejenia. Po południu w izbie przy kuchni, gdzie posługaczki przygotowywały warzywa do zupy na kolację, mówiło się o tym, korzystając z nieobecności mężczyzn, długo i swobodnie. Początkowo nie rozumiano tego wydarzenia, później jednak uznano, że młody baron roztrzaskał fotel z powodu rozczarowania, jakie przeżył po urodzeniu się dziewczynki.

Rozdział 6 Do powalonego drzewa wszyscy biegną z siekierami W Sarentini mówi się o narodzinach Costanzy Safamity, zapominając o śmierci króla, ale nie o przeszłości Wieść o narodzinach córki barona Domenica Safamity z Sarentini rozeszła się jak błyskawica, potwierdzając opinię, jakby to było potrzebne, że telegraf bez drutu zawsze bije na głowę środki komunikacji urzędowej. Herold, który z towarzyszeniem werbla powiadamiał ludność o śmierci monarchy, nielubianego Ferdynanda II, w dalekiej Casercie, i o wstąpieniu na tron Franciszka II, nie wywoływał zainteresowania, a śmierć króla nie budziła żalu; ciekawscy jednak nie zostawiali go zupełnie w spokoju, dopytywali się dyskretnie o wiadomości z domu Safamitów, a on się dzielił nimi z godnością odpowiadającą jego roli. Naplotkowano się co niemiara. A powodów do plotek na temat tej zadufanej w sobie rodziny palermitańskiej było doprawdy wiele, zaczynając już od początku wieku, kiedy to zawładnęli Sarentini dzięki małżeństwu barona Stefana Muralisci z Cateriną Lattucą, dziedziczką fortuny mieszczańskiej. Safamici okazali się chciwi i pełni pychy, wzmocnili oddziały ochrony prywatnej, zatrudnili bezwzględnych karbowych i nadzorców, odbudowali, fortyfikując je niemal, strażnice i folwarki, słowem, poczuli się królami tych ziem, a nawet miasteczka. Usadowiwszy się na zamku książąt Arcuneri, baronowie z Sarentini, od pokoleń już tu nieobecni jako feudałowie, zbiedniali przy tym, teraz go rozbudowali, nie licząc się z kosztami. Mogliby wszyscy żyć tu wygodnie, ale młodszy baron Safamita postanowił wznieść nowy wielki pałac, by przenieść się tam z bratanicą, poślubioną po wymuszonej na biskupie dyspensie od zakazu zawierania małżeństw między bliskimi krewnymi. Wszyscy wiedzieli, że to ona zakochała się w stryju i go uwiodła. Ale pieniądze nie rozgrzeszają z grzechów, tak biedni jak i bogaci muszą za nie kiedyś ponieść karę: ta okropna córka o rudych włosach - coś podobnego za pamięci sarentyńczyków nigdy się tu nie zdarzyło - była świadectwem hańby. Jednak teraz chodziło o coś jeszcze gorszego, bo oto matka dziecko odrzuciła. Mówiło się, że po urodzeniu dziewczynki zachowywała się jak wariatka i nie chciała jej nawet wziąć w ramiona. Mniszki z klasztoru Karmelitanek miały co opowiadać na ten temat. Ludzie, którzy pod pretekstem zakupu

cukierków czy biszkoptów chodzili do klasztoru, spotykali tam zakonnicę, której wolno było zza kratek prowadzić sprzedaż, a która powtarzała opowieści sióstr wysłanych do pałacu Safamitów na modlitwy o udany poród. Relacjonowała ona swym głosem opanowanym i łagodnym, jak to siostry do tej pory dostają dreszczy, przypominając sobie nieprzyzwoite wrzaski baronowej, podpowiadane przez diabła, najpierw kiedy roznosiły ją bóle porodowe, a potem w desperacji i odrazie, jakby to nie dzieło jej krwi było. Nie tylko obcy poświadczali dziwne cechy noworodka i osobliwą reakcję matki. Również baronowa Scravaglio mówiła o nieobyczajności szwagierki. Caterina Safamita jest „naznaczona" złym piętnem i trzeba by znaleźć jakiegoś egzorcystę lub skorzystać ze starych, skutecznych sposobów odczynania uroków, żeby ocalić ją i wszystkich Safamitów. Sarentyńczycy nie oszczędzali bynajmniej młodszego barona, wytykając mu jego pychę, pragnienie wyprzedzenia brata w luksusach i bogactwie, a także uleganie chorobliwej namiętności wobec bratanicy. Dosięgnęła go kara boska, gdy umierały mu wszystkie dzieci niedonoszone przez żonę, z wyjątkiem jednego - o nim też można by pogadać, ale to nie byłoby roztropne - a teraz ta ruda córka o wolich oczach i żółtawej twarzy z wielkimi piegami. To, że mało kto ją widział i że Costanza była normalną dziewczynką o rudych włosach i jasnej skórze, nikogo już nie obchodziło. Brzydota Costanzy Safamity została usankcjonowana, stała się punktem odniesienia w rozmowach ludzi, gdy coś porównywali, i przeszło to do następnych pokoleń. Pilu russu, malu pilu. Rude włosy, zgubne włosy. Starożytni od dawna o tym wiedzieli.