Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 579
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 182

Horwath Witold - Wspólna chemia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Horwath Witold - Wspólna chemia.pdf

Beatrycze99 EBooki H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 168 stron)

Wspólna chemia 1057027

1057027

Witold Horwath Wspólna chemia Jirafa Roja Warszawa 2006 1057027

© Copyright by Witold Horwath, 2006 © Copyright by Jirafa Roja, 2006 Korekta: Magdalena Rejnert Łamanie: Tatsu Zdjęcia na okładce: Amanda Rohde | iStockphoto.com Druk: Drukarnia Naukowo-Techniczna Oddział PAP S.A. ISBN 83-89143-55-0 Wydanie I Warszawa 2006 1057027

5 Kiedy słyszę: seks, od razu myślę o Nim, przez największe N, o moim facecie, moim Adamie, bo nosi biblijne imię pierwszego mężczyzny, pierwszego mojego mężczyzny, któ- ry pokazał mi raj. Andżelika mówi, że jestem nimfomanką, bo powiedziałam jej, że number one przeżywam już, jak on bierze prysznic; z łazienki dobiega szum, a ja wyobrażam sobie jego ramiona, brzuch, i włosy okalające słup miło- ści, żywy posąg hinduskiego boga Lingi, a na nich, na tych, włosach perlą się krople wody, jak poranna rosa na leśnym poszyciu, a dalej uda, nie masz pojęcia, Andżela, jakie on ma uda, kolana, stopy, arcydzieło natury, a nie jak ci chłop- cy, co cały czas biegają na siłownię i pakują, taki facet z si- łowni to w ogóle nie mój typ, może tobie się oni podobają, różne są gusta, co nie? A w ogóle to na pewno nie wiesz, co to takiego ten Linga i jego kult, no to sobie przeczytaj w ostatnim „Stylu”, a może w „Cosmo”, wycięłam ten ar- tykuł, jak nie masz, to ci jutro przyniosę do szkółki. Jaka tam ze mnie nimfomanka, jeśli poza nim faceci w ogóle na mnie nie działają, nawet z Kazikiem z Kultu bym się nie przespała, ani z tym no… no co grał w tym filmie, na którym byłyśmy w Multikinie, wiesz, o którego mi chodzi, z nim bym też nie poszła do łóżka, a wiem, że laski szaleją za nim na maksa. Poważnie: seks to dla mnie Adam. Mój 1057027

6 mąż. I wcale nie dlatego, że wyznaję jakieś wartości chrze- ścijańskie, bo nie wyznaję, jestem światłą, nowoczesną, ale po prostu — kocham go. Miałam to wielkie szczęście, że się spotkaliśmy wtedy, w Jarosławcu, to było w wakacje po siódmej klasie; żeby mój stary wiedział, że straciłam dziewictwo, chyba zlałby mnie pasem, on ma takie poglądy i metody jak ze średniowiecza. Bo matce to wisiało, w ogóle nie interesowała się, co robię, nawet nie zauważyła, że nie nocuję w pensjonacie, gdybym umarła, też by pewnie zorientowała się po trzech dniach. Andżela, kiedy on bierze z półki żel, już jestem cała mokra, tam w środku. A wiesz, jaki mam wtedy wyczulo- ny słuch? Normalnie słyszę jak piana obmywa jego ciało, i pragnę być wodą, gąbką, każdym kosmetykiem, którego używa, jak one dać mu swój dotyk i zapach, i być wtartą, wchłoniętą porami jego skóry, a teraz ręcznikiem chcę być, bo słyszę, że już po niego sięgnął, za chwilę otworzy drzwi, wyjdzie, a potem osiem kroków, policzyłam, tyle zawsze robi od łazienki do sypialni, a każdy, to najbardziej wyrafinowa- na gra wstępna, co ja mówię, potem już nie potrzeba żadnej gry, tymi jego ośmioma krokami w korytarzyku ja wchodzę, wbiegam na szczyt, rozumiesz, Andżela? To jest number two, może faktycznie mam coś z nimfomanki, ale dla niego mogę być wszystkim, nawet dziwką, zero zahamowań, tak było od pierwszej nocy, tam w Jarosławcu… Za szóstym krokiem Adama wielki, stary zegar, któ- ry odziedziczyli po jego dziadku i który stał w dużym po- koju, chociaż nijak nie pasował tam do pozostałych mebli i wystroju w stylu Ikei — zakrztusił się kukułką. To ozna- czało, że jest godzina trzecia dwadzieścia, a może nawet czterdzieści, bo i takie spóźnienia przytrafiały się starowi- nie. Adam otworzył drzwi sypialni, zrobił siódmy oraz ósmy krok, po czym nachylił się nad Justyną. Miała kołdrę zsu- niętą do bioder i otwarte oczy. 1057027

7 — Śpij, śpij — szepnął, zmieszany tym, że obudził żo- nę. Naprawdę, starał się brać prysznic cicho, potem na pal- cach przejść do sypialni, ale mała ma cholernie czujny sen, jak kotek, jak królik; z przyjemnością pogłaskał policzki cie- płe od snu, słodko ogrzane tam, po drugiej stronie jawy, gdzie sam chciał się jak najprędzej znaleźć; po dniu, który trwał blisko dwadzieścia godzin marzył, by zasnąć obok Ju- styny, przytulony do jej ciała. Pod zamkniętymi powiekami zobaczył monitor, a na nim słupki cyfr, obrazujące wyniki sprzedaży za ostatni kwartał, do drugiej trzydzieści ślęczeli nad tym, a jeszcze ta kretynka, Te- resa, zgubiła gdzieś umowy leasingowe… Poczuł dreszcz, po którym świadomość, jak komputer bezpiecznie się wyłącza, program zamknięty, ekran ciemny, do rana nie ma mnie. To śni się czy naprawdę? Justyna lekko potrząsa jego ra- mieniem. Słyszy jej głos: — Adam, co jest nie tak? Pogadajmy… Chyba to jednak sen. Raczej na pewno. Justyna prze- cież nie używa takiego tonu. Ale na wszelki wypadek odpo- wiada, a może też tylko mu się śni, że odpowiada, w każdym razie do Justyny dobiega jego mamrotanie: — Wszystko okey. Śpijmy. — Śpijmy, śpijmy — powtórzyła jak echo, i w tym sa- mym momencie poczuła, że właśnie stała się echem, czyli nikim, zupełną nicością i bezsensem wśród nocy, pustką, po- śród pustki, i aby czymś się wypełnić, przywołała wspomnie- nia. Najpierw to spod prysznica, choć nie ustalała kolejności, samo przepchnęło się na pierwsze miejsce. Stała pochylona, rozwartymi dłońmi wsparta o zimne, białe kafelki, i nie wi- dząc Adama, wszystkimi pozostałymi zmysłami, wszelką ko- mórką organizmu doznawała jego obecności za plecami, po- śladkami, kręgosłupem, który wił się w esach floresach, a wo- da, ciepła woda obmywała skórę, cały czas bowiem pieścił ją prysznicem, także wtenczas, gdy oboje uklęknęli i promień 1057027

8 rozkoszy, co ją przenikał, stał się nieledwie bolesny; wtedy dopiero odwróciła głowę i nie potrafiąc tak okręcić szyi, by spotkały się ich usta, pocałowała go w policzek. — Adam — powiedziały chórem wszystkie neurony jej czternastoletniego ciała. A on uśmiechnął się. — Wiedziałaś, że to ja? A gdyby to był inny facet… Na- wet się nie odwróciłaś, kiedy wszedłem. Wkurzył ją tym tekstem. Nawet w żartach nie znosiła aluzji, że mogłaby to robić z innymi, albo że ma do seksu takie podejście, jak niektóre koleżanki, co faktycznie potra- fiłyby stać pod prysznicem, tyłem do zasłonki i czekać, kto pierwszy ją uchyli. Ale to nie ona, nie Justyna. Choć oczy- wiście jest nowoczesna i bezpruderyjna, co niestety ciągle jeszcze wielu zacofanych facetów myli z kurestwem. Na przykład jej tata. I za przynależność do ciemnego, męskiego rodu, ugry- zła Adama w ramię, aż jęknął. — Jeszcze raz coś takiego powiesz, to cię ugryzę gdzie indziej! Lecz zamiast tego pocałowała. I to było takie niesamo- wite, takie cudowne, że Adamowi natychmiast naprężył się, w ułamku sekundy, ledwie tylko musnęła go tam rozwartymi ustami. Był twardy jak rączka prysznica, którą trzymała w dru- giej dłoni, kierując strumień na jego pępek i podbrzusze. Potem spróbowała odtworzyć, jak było pierwszy raz, tu, w ich własnym mieszkaniu, jeszcze nie na tym tapczanie, gdzie dzisiaj Adam śpi, a ona, by nie pójść na samo dno roz- paczy, kurczowo chwyta się wspomnień; mieli wtedy tyl- ko materac i śpiwór na nim. I kilka poduszek, które kupi- ła dzień wcześniej na wagę, bo trafiła na wyprzedaż w Au- chan; i tych rolet w oknach także jeszcze nie mieli, to był jej pomysł, żeby zamontować, i koniecznie niebieskie, ta- ki kolor bowiem nakazywały zasady feng shui. Lecz owej pierwszej nocy szyby były nieosłonięte i neon hotelu Forum 1057027

9 rytmicznie pulsując robił im dyskotekę, i tak fajnie opali- zowały w jego świetle puste flaszki i kieliszki na parapecie, bo godzinę wcześniej właśnie parapetówę skończyli. A kie- dy neon przygasał i ciemność zlepiała się nad nimi, pierw- szym ze zmysłów stawał się węch, kontemplowała więc za- pach świeżej farby, którego dawniej nie znosiła, bo któż lubi wąchać farbę emulsyjną, ale teraz to ich mieszkanie było pomalowane, toteż wdychała niby aromat, niby woń bzu na randce w noc majową. Gdy skończyli się kochać, spytała, jak mu było. Powiedział, że super. Jej też było super, lecz mimo to nie wiadomo skąd ja- kiś niepokój nagle się przyplątał. Dokuczliwy, narastający, cał- kiem jak te tramwaje, co właśnie zaczęły wyjeżdżać na miasto i z metalicznym zgrzytem szlifowały nadranną ciszę. — Pierwszy raz… kochałeś się z własną żoną — szep- nęła z tremą. Adam nie zrozumiał, w czym problem. — Dla mnie jesteś żoną już od dwóch lat — odrzekł z charakterystyczną dla siebie prostotą, lecz to tylko wzmo- gło obawy Justyny. Tym bardziej, że była świeżo po całej ma- sie lektur na temat psychologii i seksuologii małżeństwa. — Ale faceci wolą mieć kochanki niż żony. To ich bar- dziej podnieca — powiedziała, starając się nadać głosowi suche, beznamiętne brzmienie, bo niby jakie emocje może w niej budzić ta oczywista prawda; nie po to jest oczytaną, nowoczesną kobietą, żeby jak głupia gąska z Pcimia łkać, że life is cruel. — Zależy jacy — zaoponował Adam, ale Justyna nie dała się zwieść. — Dwoje amerykańskich uczonych udowodniło, że męż- czyźni mają naturę poligamiczną. To wynika z odmiennej chemii ich mózgu. W Ameryce były robione bardzo ciekawe badania na zwierzętach… Pamięta, że w tym momencie mąż zaczął się śmiać i nie dał opowiedzieć o baranie, który może jedną owcę pokryć 1057027

10 tylko siedem razy i nigdy więcej, choćby mu nałożyć worek na łeb; Adam śmiał się, tramwaje zgrzytały, Justyna na se- rio się wkurzyła. — I lezą potem do łóżka z byle wyciruchem — wyce- dziła nienawistnie, własnymi słowami streszczając wniosek płynący z amerykańskich badań. Może chociaż teraz nie będzie się śmiał i przerywał jej w pół słowa. Justyna z determinacją potrząsnęła śpiącym mężem. — Posłuchaj, jesteśmy nowoczesnym, partnerskim mał- żeństwem. Odmruknął coś nieartykułowanego. — Powiedz mi prawdę, jak przyjacielowi: masz kogoś? Efekt przeszedł jej oczekiwania: Adam w ułamku se- kundy poderwał się i przyjął pozycję siedzącą. Zupełnie, jakby był na sprężynę. A potem jego nieprzytomny wzrok powędrował od nad- garstka do nocnej szafki, gdzie przed snem położył zegarek. — O cholera, nie zadzwonił! — westchnął, a był w tym bezmiar skargi i bezsilnej złości — na budzik, wczesną po- rę, krótki sen, nowy ciężki dzień. Na cały świat. Słysząc głos męża, aż struchlała. — Nie, dopiero czwarta, śpij — szepnęła i pogładziła go po włosach. Natychmiast z powrotem osunął się na podusz- ki. Był taki słodki, taki dzieciak, kiedy spał. I te jego rzęsy. Długie, cudowne, miała ochotę je całować, ale bała się, że znów go obudzi. — Tak strasznie cię kocham — mówiła, ale już tylko w myślach. — I dlatego muszę, rozumiesz, muszę wiedzieć, czy mnie nie zdradzasz! Kiedy rano próbował ją obudzić, zupełnie nie kontaktowała, nie rozumiała, czego od niej chce, problem Ani i jej przed- szkola przywaliła gruba warstwa niewyspania oraz okrop- 1057027

11 nych myśli, co dręczyły do świtu, więc żadna córka nie ist- niała, żadne przedszkole, a tym mniej jakaś tam godzina ósma, na którą należałoby ją odprowadzić. A zresztą, czy to nie bezsens tłuc się z dzieckiem trzy przystanki autobusem, jeśli Adam może ją podrzucić jadąc do firmy? Boże święty, wielkie tam nadłożenie drogi, najwyżej piętnaście minut! A ona przecież musiałaby wstać, umyć się, ubrać, no i ma- ke up jeszcze… nie, no chance, Adaś, ty ją odwieź! Chyba nawet mu tego nie powiedziała, tylko wyjęczała w rozespa- nych myślach, tuląc się do poduszki i rozpaczliwie nacią- gając kołdrę na głowę; z ulgą przyjęła, że sobie poszedł, nie stoi nad nią, nie gada, nie szarpie, szlaban zagradzający piękną, szeroką autostradę snu podniósł się i Justyna po- mknęła tam sto mil na godzinę. Około trzynastej zadzwonił Mietek; na szczęście słu- chawka bezprzewodowego aparatu leżała na wyciągnięcie ręki, nie musiała więc wstawać. — Obudziłem cię? Sorry. Ale masz niesamowicie sek- sowny głos, kiedy jesteś taka rozespana… Mieciu był starszy od niej dobre pięć lat i puszysty. Stale podkreślał, jaki jest bogaty z domu i że czeka go wielka kariera. Do tego jednak musi zrobić maturę, no bo głupio, żeby prezes wielkiej spółki albo banku legitymo- wał się ukończoną podstawówką. Póki co pomagał bratu w interesach, a dokładniej mówiąc stał przedpołudniami za ladą jego sklepu. Zawsze dobrze ubrany i pachnący drogimi, męskimi perfumami, na których punkcie miał hopla. Kiedyś z Andżelą odwiedziły go tam, a on próbo- wał pochwalić się bratu, że są jego kochankami. Bo poza wszystkim Mieciu to erotoman, a dokładnie: erotoman- -gawędziarz. — Chciałbym, Justynko, żebyś budziła się co rano obok mnie — kontynuował swój telefoniczny flirt. — To niemożliwe, Mietku. Przecież wiesz, że mam męża. 1057027

12 Lubiła, kiedy faceci ją adorowali, bo mogła wtedy od- powiadać tym tekstem. A mało co sprawiało większą frajdę niż chwalenie się, że jest mężatką; i to nie byle jaką, bo żo- ną samego Adama, najinteligentniejszego i najbardziej sek- sownego faceta w całej galaktyce. Najchętniej chodziłaby z taką tabliczką na piersiach. — A czy to przeszkadza? — Mietek, kiedy się denerwował, zaczynał tak jakoś poświstywać nosem; nawet przez telefon da- ło się to słyszeć. — Przecież nie żyjemy w średniowieczu… Sa- ma mówiłaś, że masz na te sprawy nowoczesne poglądy. Jego teksty były jak na zamówienie. Wprost idealnie pa- sujące do ukochanych jej odpowiedzi. — Posłuchaj, ja nie jestem z Adamem dla konwenansu czy dlatego, że coś tam sobie przysięgliśmy przed ołtarzem. Takie sprawy nie mają dla mnie znaczenia. Kiedyś trochę się bała, że dochowując małżeńskiej wier- ności może zostać nazwana mieszczką, kurą domestiką i di- nozaurem. Ale na szczęście przeczytała wywiady z kilkoma sławnymi kobietami, które zgodnie twierdziły, że wierność, jeśli wynika z miłości, wcale nie ośmiesza, a przeciwnie — jest czymś pięknym. I tak byłaby wierna Adamowi, bo go ko- chała, to ją wszakże uspokoiło. — Czyli nie mam szans? — spytał Mietek, z trudem mieszcząc się w niby to żartobliwej konwencji. — Możemy być przyjaciółmi — zaproponowała, bo na- gle przypomniało jej się, że pojutrze jest sprawdzian z geo- grafii, a Mieciu na pewno ma perfect porobione ściągi. Jed- na z tych jego gęsto zadrukowanych, małych kartek, w porę podesłana, uratuje przed jedynką na semestr. — Dla mnie to za mało — westchnął. Ten ton źle wróżył. Pod znakiem zapytania, i to wielkim, stawiał rachuby na jego pomoc na sprawdzianie. — Mietku, zapomnij. Jest tyle fajnych dziewczyn. Na przy- kład Edyta — Justyna ożywiła się nagle, bo poza wszystkim lubi- 1057027

13 ła swatać; inna rzecz, że nigdy nie udało się jej skojarzyć żadnej pary, ale zawsze to frajda poznać ze sobą chłopaka i dziewczy- nę, a potem patrzeć, co z tego wyniknie. — Co za Edyta? — zainteresował się Mietek. — Moja koleżanka. Nie znasz. Ciągle szuka chłopaka na stałe. Opowiadałam jej nawet kiedyś o tobie… To ostatnie było o tyle prawdą, że kilka dni temu we dwie z Andżelą w przytomności tejże Edyty oplotkowywały klasę, a najwięcej dostało się niejakiemu Mieczysławowi K., puszystemu erotomanowi. — Ładna? — W każdym razie faceci oglądają się za nią na ulicy. Już zapomniała o sprawdzianie z geografii i bezinte- resownie, całym sercem chciała teraz pomóc Mietkowi, a jeszcze bardziej Edycie, żeby wreszcie znalazła to, czego szuka, a raczej — tego, którego szuka i już dłużej nie wypła- kiwała się przed nią po kolejnych zawodach. — Umówię się z nią kiedyś po szkole i pójdziemy całą paczką do pubu. — Jesteś ekstra kumpela — powiedział Mietek. — Ale wolałbym, żebyś była moją dziewczyną. — Wiem — użyła smutnego tonu, lecz uśmiechnęła się zadowoleniem. — Jesteś, Mietku, bardzo ciepłym i po- zytywnie energetycznym facetem. I bardzo cię lubię. Mówiła prawdę, bo nie potrafiła kłamać. Nawet dla ko- rzyści. Rzeczywiście tak Mietka w tej chwili odbierała i — autentycznie lubiła. Niby grubego, pluszowego misia, do którego można się przytulić. I żałowała, że Mieciu nie jest nim naprawdę, i niestety — przytulony zachowa się cał- kiem inaczej niż pluszowy niedźwiadek. Powinna była już wstać, ale nie mogła się oprzeć, że- by nie zadzwonić do Andżeli. Odebrała jej matka, odęta i oschła, jasne więc, że znowu się żarły. — Koniec — powiedziała Andżela. — Podjęłam decyzję. 1057027

14 — Wyprowadzasz się z domu? — spytała Justyna. — Mam do wyboru — odcięcie przeszłości, albo nawrót bulimii — Andżela mówiła to o wiele za głośno jak na po- trzeby rozmowy prowadzonej przez sprawne telefoniczne łącza, ale chodziło oczywiście o to, żeby matka w drugim pokoju nie uroniła ani jednego słowa. — Dzisiaj znów całą noc rzygałam. Mój psychoanalityk powiedział mi, że wpa- dłam w schizogenną pułapkę podwójnego wiązania. Rozu- miesz: ja ją jem, a później wyrzyguję z siebie. — Kogo jesz? — spytała Justyna z niepokojem. — Moją matkę. To, że nie karmiła mnie piersią wywo- łało we mnie do dziś nienasycony głód uczuciowo-emocjo- nalny. Ale to oczywiście chory, toksyczny związek… Andżela zawsze rzucała takie teksty i bardzo prędko wszyscy w szkole odsunęli się od niej. To zresztą niespe- cjalnie jej przeszkadzało, dalej przez całe przerwy tokowała o swoich traumach, psychoanalizie, a ostatnio coraz czę- ściej o różnych wróżkach i egzotycznych wierzeniach, czym była do szpiku kości zafascynowana. Potrzeba mówienia tak była w Andżelice silna, że słuchacz w zasadzie się nie liczył, a nawet — mogło go wcale nie być. Do takiej ostateczności nie doszło wszakże, miała bowiem Justynę. Zawsze wierną, cierpliwą, życzliwie zainteresowaną, której nie zrażał skraj- ny egocentryzm przyjaciółki, ani też jej image techno, ale to tak okropnie techno, że aż zdawał się parodią stylu. Justyna chwilami dochodziła do wniosku, że gdyby nie te wszystkie dziwactwa z włosami, ciuchy jak obudowa cyborga i pstro- kacizna tatuaży, Andżela po prostu byłaby sobie szarą my- szą, jak jej matka — kobieta, za którą na pewno nigdy żaden facet nie obejrzał się na ulicy. Ale lubiła ją i uważała za bliską przyjaciółkę. Tym bliż- szą, im bardziej wszyscy inni w klasie unikali i nie lubili An- dżeliki. Poczytywała to sobie wręcz za przedmiot dumy, że ona jedna dorosła poziomem do rozmów o psychologii, re- 1057027

15 inkarnacji i długu karmicznym. Bez dwóch zdań one dwie w klasie w najwyższym stopniu były uduchowione, czyli że miały najstarsze dusze. Andżela pokazała jej, jak wiek du- szy się oblicza — trzeba przypisać literom imienia i nazwi- ska odpowiednie cyfry, po czym zsumować. I chyba jesz- cze przez coś podzielić, już dokładnie nie pamięta, w każ- dym razie wyszło, że taki na przykład Mietek jest od każdej z nich dwa razy młodszy. A reszty klasy to nawet szkoda cza- su sprawdzać. — No a co u ciebie? — spytała Andżela po dwudziestu minutach mówienia wyłącznie o sobie; to i tak był postęp, bo kiedyś w ogóle nie interesowała się sprawami przyjaciółki. — Bez zmian — odpowiedziała smętnie Justyna. — Kolejna noc bez seksu? Miała wrażenie, że słyszy w głosie Andżeli nutkę złośli- wej satysfakcji i zrobiło jej się przykro. — Sama nie wiem. Może to moja wina — westchnęła. Na dźwięk słowa „wina”, Andżela niespodziewanie oży- wiła się. — Pięknie! Bierz winę na siebie! Ja przez dwadzieścia lat to robiłam… Wszystko, rozumiesz, wszystko było moją winą: to, że ona ma wrzód żołądka, że musi na mnie pra- cować, że nie znalazła sobie chłopa, nawet to, że kondom pękł i się urodziłam. Justyna wyobraziła sobie twarz jej matki, która słyszy to wszystko przez akustyczną ścianę ich mieszkania w bloku, i zawstydziła się — za Andżelę i za siebie, że uczestniczy w takiej rozgrywce. Mój Boże, przecież teraz nie będzie mo- gła spojrzeć tej kobiecie w oczy! A na pewno natknie się na nią w kuchni czy w przedpokoju. I to nie raz jeszcze, bo An- dżela tylko tak gada, ale oczywiście nigdzie się nie wypro- wadzi. Najwyżej na dwa, trzy dni, do jakiegoś faceta. — I dopiero Jurek, mój psychoanalityk, otworzył mi oczy. Dziewczyno, mówi, zrzuć ten garb! Nie ma winy, są 1057027

16 tylko przyczyny. Kazał mi to napisać na kartce i powiesić nad łóżkiem. — Wiem — powiedziała Justyna — cała nasza kultura przepojona jest pojęciem grzechu. To zasługa, w cudzysło- wie oczywiście, naszej religii. Gdy to mówiła, a ściśle powtarzała po jednym znajo- mym Adama, przyszło jej do głowy, że każda przesada jest niedobra — faktycznie, księża na pewno przeginają z tym grzechem, ale powiedzieć, że ludzie w ogóle nie są nicze- mu winni, to też przegięcie, tylko w drugą stronę. Na przy- kład — jej matka. Czy można mówić, że nie jest winna? Po tym jak pograła z ojcem? A z nią, Justyną, własną córką, co zrobiła? Jakie dzieciństwo jej zafundowała? I co? Nie ma winy, są tylko przyczyny? A pieprzyć taką filozofię! Tylko, w przeciwieństwie do Andżeli, ona nigdy swojej matce tego nie wygarnie. Spojrzała na zegarek, była już 14.30. — Cholera, za godzinę musimy być w szkole! — prze- rwała przyjaciółce wpół słowa. To była bardzo dziwna zbieranina ta ich klasa; rozpiętość wieku od siedemnastu do czterdziestu lat, i normalnie cały przekrój społeczny — od takich prawie stuprocentowych in- teligentów, którym gdzieś na edukacyjnym szlaku powinęła się noga po lud pracujący miast, a nawet i wsi; tych ostat- nich popularnie nazywano pszenno-buraczanymi. Natural- nie, więcej było kobiet, faceci bowiem nie zachodzą w ciążę i dzieci nie rodzą, a co za tym idzie trochę im łatwiej zrobić maturę o czasie w zwykłej szkole dziennej. Ci, którym mimo to się nie udało, mieli na ogół jakąś przeszłość — alkoholową, narkomańską, więzienną, taktownie nikt ich nie wypytywał. No i oczywiście było też kilku zupełnych matołów, i to obojga płci, co to liczyli, że może chociaż tutaj, gdzie płacą za naukę z własnej kieszeni i gdzie wymagania są naprawdę minimal- ne, dostaną wreszcie ten papierek upragniony-wymarzony; 1057027

17 nie tyle przez siebie, ile przez rodziców, którzy do końca, de- speracko usiłowali stworzyć swym trzydziestoletnim pocie- chom lepszą szansę na starcie do kariery. Co pewien czas ktoś ubywał, a to zwykle znaczyło, że wszedł w posiadanie świadectwa maturalnego prostszym sposobem: zamiast mę- czyć się tu trzy razy w tygodniu, kupił je sobie na bazarze. Ju- stynie też kiedyś ktoś oferował taką fałszywkę, ale uczciwość nie pozwoliła jej skorzystać. Zresztą lubiła chodzić do szkoły, bo to co drugi dzień zapewniało nie tylko życie towarzyskie, ale — co ważniejsze jeszcze — poczucie bycia w grupie, cze- go przez ostatnie lata strasznie jej brakowało. Bo w podsta- wówce należała do tych najbardziej lubianych przez klasę, i to ze wzajemnością; rozpłakała się, kiedy ginekolog orzekł, że ciąża jest zagrożona i wystawił zwolnienie do końca ro- ku… Zresztą i tak nie mogłaby się w szkole pokazać z brzu- chem, taki to u nas ciemnogród! Lekarz był przekonany, że to z lęku o dziecko ten płacz, i zaczął pocieszać, mówiąc jakimi to doskonałymi środka- mi na podtrzymanie dysponuje dzisiaj medycyna; przerwa- ła mu: panie doktorze, ja muszę pójść do szkoły! Edytka nie poradzi sobie sama z konkursem! Chodziło o to, że organi- zowały z Edytką konkurs na najbardziej oryginalny ciuch jesienny. Ale oczywiście potrafiła wagarować, i dawniej w podsta- wówce, i teraz też, jak chociażby dzisiaj, kiedy bez więk- szych oporów uległa namowom Andżeli, żeby zerwać się z fizyki. Po prostu miała wszystkiego potąd: najpierw ta noc, kolejna bez seksu, za to pełna okropnych domysłów, potem na komórce Adama cały dzień odzywała się poczta dźwięko- wa, a w firmie mówili, że gdzieś wyszedł, no i wreszcie że- nująca afera na polaku, czyli — gwóźdź do trumny. Babka od polaka jak zwykle nadawała teksty, z których zrozumieć można było dokładnie zero; o jakichś strukturach 1057027

18 przekazu, warstwach semiotycznych, semantycznych, nikt w klasie tego nie kumał. I oczywiście wszystko czytała z kartki, no bo jak inaczej? Żeby walić taki wykład z głowy, musiałaby się chyba nauczyć na pamięć słownika wyrazów obcych. Opowiadała akurat o jakimś uczonym, który zajmował się tymi warstwami se… se…, no, nieważne, gdy nagle coś się w niej zawiesiło — zająknęła się, poczerwieniała i zamil- kła. I tylko słychać było szybki i taki nerwowy szelest tych jej karteluszek, które wertowała, szukając dalszego ciągu wąt- ku. Wreszcie rozłożyła je na stole, jak karty w pasjansie, po czym na chwilę wznowiła wykład, ale się okazało, że czyta to już drugi raz. I wtedy Justyna, która siedziała na począt- ku rzędu, spostrzegła, że brakująca kartka jakimś cudem leży akurat pod jej stolikiem. — Pani profesor, chyba znalazłam! Ucieszona, że może pomóc, schyliła się i w kucki, z oczami tuż nad podłogą przeczytała pierwsze zdanie: — Ingarden traktuje utwór literacki jako wielowar- stwową strukturę, gdzie warstwą pierwotną, podstawową jest struktura zgłosek, następnie całych wyrazów, a dalej… Czy to ta kartka, pani profesor? — Tak, tak — nauczycielka rozpromieniła się — bar- dzo pani dziękuję. Wtedy Justyna z kartką w dłoni podniosła się spod stoli- ka, a raczej: chciała się podnieść, tylko jakoś źle sobie skal- kulowała szerokość blatu i trasę, którą przebyć ma jej głowa. Poczuła nagły, nie wiadomo skąd ból w potylicy i dopiero do- biegający z tyłu śmiech klasy uświadomił jej, co zaszło. — Boże, nic się pani nie stało? — spytała nauczycielka takim głosem, jakby to jej przydarzyło się stuknąć w głowę. — Nie, wszystko jest pod kontrolą — podając kartkę, drugą ręką pocierała kontuzjowane miejsce. A potem od- wróciła się gwałtownie i ze złością spojrzała na rozbawione twarze. 1057027

19 — Bardzo śmieszne! — rzuciła zjadliwie. — Humor na poziomie Pcimia Dolnego! Mietek, który siedział dwie ławki za nią, poczerwieniał w tym momencie i zacisnął pięści, jakby chciał kogoś bić. Cholera, żeby mogła cofnąć te słowa, ale — niby skąd mia- ła wiedzieć. — Dlaczego mnie obrażasz? I po chwili znów, tylko głośniej, bardziej histerycznie i w dodatku w zupełnej ciszy, jaka nagle zapadła: — Dlaczego mnie obrażasz? Świstał przy tym przez nos, jakby w każdej dziurce miał upchnięty sędziowski gwizdek. — A co? — jeszcze do końca nie ogarnęła sytuacji. — Ty jesteś z Pcimia Dolnego? Mieciu wstał i wolno podszedł do niej, a jego usta wy- krzywiał okropny, sardoniczny uśmieszek, jakim zapewne seryjni mordercy obdarzają swe ofiary tuż przed udusze- niem. Ze strachu usiadła i skuliła się na krześle. — Posłuchaj, mała — mówił niby to normalnie, lecz w tym spokoju było coś z tykania bomby zegarowej. — Nie ma żadnego Dolnego Pcimia, ani Górnego. Jest po prostu Pcim! I ja się tam urodziłem! I jestem z tego dumny! — Proponuję, żebyście może porozmawiali o tym na geografii, okej? — nauczycielka nie bardzo wiedziała jak, ale próbowała ratować sytuację. Mietek całkiem ją zignorował. — Dziś przez telefon powiedziałaś, że mnie lubisz, że jestem ciepły i takie tam duperele. Po co? Żeby potem bar- dziej zranić? Ach, jakie to dla was typowe… Baśka z ostatniej ławki, słysząc że przeszedł na licz- bę mnogą i generalnie czepia się kobiet, poczuła się nagle z Justyną solidarna. — Mietek, kurde, o co ci chodzi? Tak się mówi: z Pci- mia. Skąd dziewczyna miała wiedzieć, że się tam urodzi- łeś? Co, w dowód ci zaglądała? 1057027

20 — Proszę o ciszę! — krzyknęła nauczycielka, nagle od- najdując się w swojej roli. — Jesteście chyba państwo doro- słymi ludźmi?! — Ja tak — odparł Mietek. — Ale nie jestem pewien, czy… wszyscy tu obecni. Chciał, by były to ostatnie słowa scysji, zgrabny bon mot i żeby należały do niego, tak się jednak nie stało, afera trwa- ła dalej, role tylko się odwróciły: teraz on siedział na swoim krześle, ona zaś stała nad nim, prosząc o wybaczenie, i żeby, do cholery uwierzył, że z tym Pcimiem naprawdę był zbieg okoliczności, straszny, okropny, płakać jej się chciało nad Mietkiem, że taki zdołowany, biedny, jakieś głupie dziew- czyny musiały mu kiedyś dopiec, i to ostro, skoro w ten spo- sób zareagował; a teraz jeszcze ona pakuje mu szpilę, dopi- sując się do listy dręczycielek nieszczęsnego, grubego misia z Pcimia. Boże mój, a gdybyż to ona z Pcimia była i ktoś ro- bił sobie z tego jaja?! Misiu, rozchmurz się — błagała, po- wstrzymując łzy, które nie pociekły także i dlatego, że mi- mo wszystko, gdzieś na marginesie współczucia zachowała świadomość komizmu całej sytuacji. A im goręcej go przepraszała, tym bardziej Mieciu sta- wał się odęty i wyniosły. Krzywił się z niesmakiem albo oczy wznosząc do nieba, czy raczej sufitu, skarżył się wzrokiem Panu Bogu, że stworzył podobną idiotkę, Justyna wszakże całą sobą przejęta tym, że wyrządziła mu przykrość, w ogóle tego nie dostrzegała, i nie rozumiała zupełnie, czemu An- dżela, Baśka i jeszcze taka Kinga Paciorek odciągają ją od Mietka, perswadując, żeby dała sobie z kretynem spokój. Trwało to aż do dzwonka, a w międzyczasie nauczyciel- ka dwa razy oświadczyła, że z taką klasą nie ma ochoty dłu- żej pracować, Baśka zaś zapowiedziała, że jutro kupi świa- dectwo na bazarze. — Kurde, tracę tu tylko czas na uczenie się głupot, a jeszcze ludzie zachowują się jak czubki! Mnie wystarczy 1057027

21 że wiem jak zrobić odlew szczęki! A te warstwy semantycz- ne na cholerę mi?! Baśka od czterech lat zatrudniona w przychodni jako pomoc protetyka, nagle dowiedziała się, że jeśli chce praco- wać tam dalej, musi zrobić maturę. Tym różniła się od Ju- styny, która przychodziła tu bezinteresownie. Ale dziś obie w równym stopniu miały dosyć. — Boże, co za dzień! — jęknęła Justyna. — To chodź ze mną na grupę — zaproponowała Andże- la. Żeby jednak pójść na grupę, musiały zerwać się z fizyki. Grupą określały skrótowo zajęcia psychoterapeutyczne, które organizowała instytucja o szumnej nazwie Centrum Terapii i Kreatywnego Rozwoju, a faktycznie wszystko dzia- ło się w małej salce na dziennym oddziale szpitala psychia- trycznego. Justyna teoretycznie uczestniczyła w tym od po- czątku, ale naprawdę przyszła dziś dopiero drugi raz, bez entuzjazmu, za namową Andżeli, podobnie jak poprzednio. Bo Andżela żadnej takiej imprezy w mieście nie odpuszcza- ła. Wszędzie, gdzie można było gadać o sobie, grzebać w so- bie, albo psy wieszać na matce, tam była pierwsza. Justyna, owszem, też fascynowała się psychologią i duszą, zwłaszcza swoją, ale akurat to miejsce i ci ludzie nie bardzo jej pasowa- li. Od dzieciństwa miała bowiem cholernie wrażliwy węch, a zarówno terapeuta, jak i większość pacjentów to byli jacyś niedomyci faceci, w ciuchach od miesięcy nie wypranych, a dezodorant to chyba widzieli tylko w sklepie. A jeszcze ma- terace, na których siedziało się w kucki wydzielały zapach zastarzałego potu i od tego normalnie ją mdliło. Po drugie wkurzało ją to całe dotykanie. Andżela mówi- ła, że w ten sposób realizuje się kontakt pozawerbalny. „Czy mogę dotknąć twojego nosa?”, „Czy mogę dotknąć twojego brzucha?”, albo ktoś leży na wznak z zamkniętymi oczami, a wszyscy kładą na nim ręce. Justyna była pewna, że jedne- mu chłopakowi stał jak na weselu, kiedy dotykał jej brzucha. 1057027

22 Zresztą potem przyczepił się do niej, nawijał jak psychiczny, odprowadził do samego domu, gdzie od razu musiała wziąć dwie pyralginy na ból głowy. Opowiadał zupełnie nieistotne i nieciekawe zdarzenia, na przykład, że jechał rano autobu- sem, robił zakupy, albo coś w tym guście, a potem pytał się, czy jego sposób opowiadania jest zajmujący. Jak zrozumiała chciał podnieść poziom swojej towarzyskiej atrakcyjności, której rzeczywiście nie miał za grosz, i to był jego problem, więc wymyślił, że na Justynie sobie poćwiczy. — Biedny facet — ocenił Adam, gdy mu o tym opowie- działa. Wciąż miała w uszach jego monotonny, niekończący się monolog, ale pyralgina zaczynała już dobroczynnie działać i irytacja ustępowała przed współczuciem. — Wiem. I bardzo mi go żal. Ale chyba nie potrafię mu pomóc. — A ty, Justynko, po co tam chodzisz? — spytał nagle mąż. — Przecież jesteś normalna. Zaskoczył ją. Nie wiedziała, co powiedzieć. Jasne! No- gi ma, ręce ma, i w ogóle jest młodą, podobno bardzo ład- ną dziewczyną. Wszystko okej, powinna się cieszyć, skakać do góry jak kangury, a nie łazić na mityngi świrów. Wtedy pierwszy raz dotarło do niej, że Adam — chyba jej nie ro- zumie. Właśnie ten koleś, Leszek miał na imię, był dziś głów- ną osobą spotkania, to znaczy, wszyscy wspólnie mieli za- jąć się jego problemami. Usadzono go w kucki na środku, chudego, mizernego, siatka niebieskich żył odcinała mu się na ściągniętej skórze policzków, długie i niezbyt czyste wło- sy spadały na oczy, więc co chwila nerwowo je odgarniał, a wtedy Justyna widziała jego wzrok — dziki wzrok pantery w klatce, otoczonej przez gapiów. — Nad czym chcesz pracować, Leszku? — spytał tera- peuta, czterdziestokilkuletni facet z wyglądu przypominający 1057027

23 bohaterów filmu „Hair”, a z głosu księdza. Justyna nie lubiła go, bo przeklinał i robił wrażenie, jakby był na ciężkim kacu. — Mam kłopoty z opowiadaniem kawałów — rzekł ci- cho Leszek. — Nie rozumiem dlaczego: przeczytałem du- żo książek z dowcipami — o Szkotach, Żydach, teściowych, a teraz ostatnio o ufoludkach… Uczę się tych kawałów na pamięć, ćwiczę opowiadanie przed lustrem, ale jak spróbu- ję w towarzystwie, nikt się nie śmieje. Czasem nawet nie chcą słuchać do końca. — Myślę, że to nie jest twój prawdziwy problem — za- wyrokował terapeuta. Justynę to zdenerwowało. Bo co on, Pan Bóg, żeby wiedzieć, co jest dla człowieka prawdziwym problemem? Nawet psychologii nie skończył, sam się przy- znał na pierwszym spotkaniu. A właśnie ona świetnie Lesz- ka rozumie — chłopak chce dobrze wypaść w towarzystwie, zrobić wrażenie na laskach i w sumie nie tak głupio kombi- nuje, bo często błyskotliwa gadka jest ważniejsza niż wygląd. Złapała się na tym, że wertuje w myślach katalog wszyst- kich swoich koleżanek, szukając odpowiedniej dziewczyny dla Leszka. Ale nie — nie zna takiej, co by go chciała. I za- raz potem dotarło do niej, że prawdopodobnie nigdzie na świecie nie ma dla Leszka towarzyszki życia, choć przecież nie jest ani garbaty, ani kulawy, ani nawet bardzo brzydki. Prędzej już ci kulawi, garbaci i brzydcy znajdą sobie kobie- ty niż Leszek. Pomyślała że to jest podła niesprawiedliwość, najokrutniejsza krzywda, wyrządzona przez Boga, Naturę, czy kto tam tym światem zarządza, i gdyby mogła, oddałaby w tej chwili temu chłopakowi połowę własnej atrakcyjno- ści… no, może połowę to nie, ale dziesięć procent na pew- no, już, od ręki, bez chwili wahania. — Przecież mówiłeś, że masz podwójne wiązanie! — wtrąciła się Andżela. — Pamiętasz, rozmawialiśmy na dru- gim spotkaniu, jak ci powiedziałam, że też mam podwójne wiązanie z moją matką! 1057027

24 — To prawda, jest toksyczna — zgodził się smętnie Le- szek. — Mów do niej — nakazał terapeuta. — Nie do mnie, tylko do niej — doprecyzowała Andże- la. — Mów do matki tak, jakby tu była. A może będzie ci ła- twiej, kiedy ją zagram? Koniecznie chciała wprowadzić do gry swoją matkę i swoje problemy, ale psychoterapeuta zwęszył podstęp i nie zgodził się. Matką Leszka została poduszka — położono ją przed nim na wyciągnięcie ręki. — Wyobraź sobie, że to ona — psychoterapeuta pokle- pał wytarty, poplamiony materiał pokrowca. Na jednym rogu była dziura, przez którą wykruszały się kawałki żółtej gąbki. Justynie intuicja podpowiedziała, że prawdopodobnie mama Leszka jest w niewiele lepszej kondycji niż to jej tu wyobra- żenie, i że w tej sytuacji może należałoby dać biednej kobie- cie spokój; ona, Justyna, nigdy by swojej matki publicznie nie oskarżała, choć byłoby o co, ale to ich sprawy, rodzin- ne, obcym nic do tego, ostatecznie Andżeli mogłaby coś po- wiedzieć, ale nie ludziom, których w ogóle nie zna. Ale jeśli Leszkowi to ma pomóc… bo to najważniejsze, żeby mu coś pomogło, nie może tak być, że chłopak zachowuje się jak czubek… Aż do bólu ścisnęła kciuki, żeby się udało. — Nie chciałaś kupić mi psa — zaczął Leszek. — Na- wet świnki morskiej… też nie chciałaś. A gdyby Adrian cię poprosił, to byś mu kupiła. Jego wzrok, gdy to mówił, błądził gdzieś po suficie, w okolicach białej plafoniery, z której wnętrza widać było przez szkło kilka martwych much; wyglądało jakby Leszek liczył te zwłoki. — Patrz na nią! — przerwał terapeuta. — Ona tu jest! Klepnął poduszkę tak silnie, że wyrzuciła z siebie po- trójną porcję gąbczastych paprochów. Leszek oderwał wzrok od klosza i gwałtownym ruchem odgarnął grzywkę. 1057027

25 — Nie bij jej! — wycedził z nienawiścią. — Jeszcze raz to zrobisz, a tak cię kopnę w dupę, że wylecisz przez okno. Jasność? Psychoterapeuta, zgodnie z zasadą, że niczemu nie wolno się dziwić, krótkim mhm przyjął to do wiadomości. Gdy wyszły, na ulicy po raz dwudziesty siódmy tego dnia zadzwoniła do Adama i po raz dwudziesty siódmy miły kobie- cy głos automatu poinformował ją, że abonent jest czasowo niedostępny. Na wyświetlaczu telefonu komórkowego był ze- gar, co przydało Justynie dodatkowego stresu — zobaczyła, że dochodzi dwudziesta pierwsza, a teściowa zgodziła się zostać z Anią najdłużej do dziewiętnastej trzydzieści; a i to po dłu- gich prośbach. Najprościej było wyładować złość na Andżeli. — Po co ja tu z tobą poszłam. Zupełnie brakuje mi atry- bucji. Andżela uśmiechnęła się zjadliwie. — Domyślam się, że chciałaś powiedzieć: asertywności. — Cholera, przestań mnie ciągle poprawiać! — w Ju- stynie aż zawrzało. — Znam więcej książek psychologicz- nych od ciebie! — i patrząc na telefon komórkowy, który ciągle kurczowo ściskała w dłoni, tonem tragicznym, na wy- dechu, głośno przeczytała wyświetloną godzinę. Andżela już miała na końcu języka ciętą ripostę, ale sły- sząc, że jest dwudziesta pięćdziesiąt siedem, momentalnie straciła zainteresowanie kłótnią. — Poważnie? — spytała tonem, w którym złość mie- szała się z czymś w rodzaju fascynacji; tak, jak gdyby czas był żywym przeciwnikiem i właśnie pokonał ją przy pomocy jakiegoś diabelskiego podstępu. Justyna na dowód podsunęła jej telefon przed same oczy, które natychmiast skryły się pod powiekami, a równocześnie palce Andżeli przywarły do skroni. Lecz wyuczona metoda koncentracji tym razem zawiodła: ani zamknięcie oczu, ani masaż głowy nie pomogły znaleźć wyjścia z sytuacji. 1057027