Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 117 287
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań683 122

Hughes Karen - Wizjonerka

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :780.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Hughes Karen - Wizjonerka.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 231 stron)

KAREN HUGHES Wizjonerka

ROZDZIAŁ PIERWSZY Jackson Colton świetnie znał metody działania po­ licji. Chociaż specjalizował się w prawie handlowym, podczas studiów dwukrotnie odbywał staż w biurze prokuratora okręgu Los Angeles. Wiedział, że kiedy gliniarze podejrzewają kogoś o popełnienie zbrodni, wolą przesłuchiwać go na własnym terenie. Człowiek wezwany na komisariat zazwyczaj traci pewność sie­ bie, co sprawia, że staje się bardziej prawdomówny. Dostawszy wezwanie, Jackson domyślił się, że de­ tektyw Thaddeus Law zamierza zarzucić sieci. Ale sie­ dząc naprzeciwko niego przy porysowanym stole w małym pokoju przesłuchań cuchnącym od dymu papierosowego i potu, nie potrafił odgadnąć, dlaczego to on jest zwierzyną, na którą Law postanowił zapo­ lować. Owszem, rok temu był obecny na przyjęciu uro­ dzinowym Joego, kiedy ktoś usiłował zabić patriarchę rodu. Ale przecież tamtego dnia po świątecznie ude­ korowanym patio i ogrodzie, popijając szampana i po­ dziwiając egzotyczne kwiaty, krążyły setki gości. Czte­ ry miesiące temu, kiedy ktoś ponownie próbował zabić Joego, Jackson również przebywał na ranczu. Sam fakt obecności jeszcze nie świadczy o winie. Jednakże z ja-

6 KAREN HUGHES kiegoś niezrozumiałego powodu detektyw właśnie na nim skupił swoje podejrzenia. - A więc nikt... - Thaddeus Law podniósł głowę - nikt z rodziny, nikt ze służby, nikt z gości nie potrafi powiedzieć, gdzie pan był w chwili, kiedy rok temu na przyjęciu wydanym z okazji sześćdziesiątych uro­ dzin Joego Coltona padł strzał. Jackson przyjrzał się uważnie swemu rozmówcy. Był to potężnie zbudowany facet, któremu lepiej nie wchodzić w drogę; groźny i niebezpieczny, z niewiel­ ką szramą na lewym policzku i złamanym nosem. I najwyraźniej musiał mieć jakieś podstawy, aby jego, Jacksona, wezwać na komisariat, bo inaczej nie sie­ dzieliby w tym cuchnącym pokoiku oświetlonym po­ jedynczą jarzeniówką, tocząc walkę słowną. - Nie przyszło mi do głowy, że będę potrzebował alibi na każdą minutę wieczoru. - Jackson wzruszył ramionami. - Rozmawiałem niedawno z uczestnikami przyję­ cia. I, jak wspomniałem, nikt nie kojarzy, gdzie pan przebywał w momencie, gdy rozległ się strzał. Jackson zmrużył oczy. - Od tamtej pory minął prawie rok. Dlaczego nagle zaczął się pan interesować moją osobą? - Muszę wszystko dokładnie ustalić, na tym polega moja praca. - Detektyw zerknął do notesu. - Twierdzi pan, że przeszedł przez patio i wszedł do holu, aby z barku w gabinecie stryja przynieść coś do picia. Przeanalizowawszy kąt, pod jakim kula trafiła w ko­ lumnę, ekspert od balistyki uważa, że strzelec stał metr

WIZJONERKA 7 od drzwi prowadzących do holu. Dziwny zbieg oko­ liczności, nie sądzi pan? - Jeszcze nigdy nie spotkałem gliniarza, który by wierzył w zbiegi okoliczności. Thaddeus Law uśmiechnął się nieznacznie. - Ja też nie - rzekł. - Czy idąc przez patio... ni­ kogo pan nie widział? - Owszem, widziałem. Tłumy ludzi. - A kiedy pan wszedł do holu? Z nikim się pan nie minął? Na stole stał włączony magnetofon. Pracując przed laty w biurze prokuratora, Jackson przekonał się, że nie wolno nie doceniać gliniarzy. Detektyw zadawał z pozoru niewinne pytania, ale chciał osiągnąć kon­ kretny cel: mieć nagraną na taśmę wypowiedź potwier­ dzającą, że w chwili strzału Jackson znajdował się nie­ mal w tym samym miejscu co człowiek, który strzelał. A niewątpliwie w takim miejscu się znajdował. W dodatku mogłaby to potwierdzić pewna piękna, se­ ksowna kobieta, którą zachwycił się na przyjęciu. Wrócił do niej myślami. Kruczoczarne włosy i śnia­ da cera Cheyenne James świadczyły o tym, że w jej żyłach płynie indiańska krew. Nie umiał się oprzeć; coś go do niej ciągnęło. Kiedy podszedł bliżej, zoba­ czył, że jest prawie tego samego wzrostu co on. Miała na sobie obcisłą czarną sukienkę, która podkreślała jej piersi oraz ponętnie zaokrąglone biodra. Przedstawił się. Uśmiechnęła się przyjaźnie. Ze zdu­ mieniem odkrył, że Cheyenne jest siostrą Rivera Ja­ mesa, który od lat pracował na ranczu, zajmując się

8 KAREN HUGHES głównie końmi. Przez resztę wieczoru to rozmawiali ze sobą, to odchodzili, aby porozmawiać z innymi, to znów do siebie wracali. Stali w czwórkę, z Riverem i córką Joego, Sophie, kiedy Cheyenne spytała go, czy mógłby jej przynieść coś do picia. Po chwili przeprosiła towarzystwo, bo chciała zamienić słowo z dawno nie­ widzianą przyjaciółką. W tym momencie orkiestra ucichła, a Graham Col- ton, wysunąwszy się na środek parkietu, oznajmił, że najwyższy czas wznieść toast za zdrowie jubilata. Jackson rozejrzał się wkoło; ponieważ nie dostrzegł kelnera, a goście ruszyli tłumnie do kilku rozstawio­ nych wokół barów, postanowił udać się do barku w ga­ binecie stryja. Z kieliszkami w ręku, wciąż oszołomio­ ny nęcącym zapachem perfum Cheyenne, przeciął pa­ tio i skierował się do holu. Zanim zniknął w domu, obejrzał się przez ramię i napotkał wzrok Cheyenne. To, że go śledziła, ozna­ czało, że nie był jej obojętny. Ucieszył się; zamierzał ją lepiej poznać, zgłębić tajniki jej duszy i - jeśli szczęście dopisze - może również odkryć, czy skórę na biodrach i brzuchu ma tak jedwabistą, jak mu się wydaje. Nie odkrył, chwilę później bowiem rozległ się huk wystrzału. Z walącym sercem Jackson wybiegł z po­ wrotem na patio. Odszukał wzrokiem Cheyenne, po czym przepychając się przez spanikowany tłum, dotarł do prowizorycznej sceny, przy której wcześniej stali członkowie rodziny. Odetchnął z ulgą, gdy zobaczył, że kula roztrzaskała kieliszek z szampanem, który Joe

WIZJONERKA 9 podnosił do ust, potem lekko drasnęła Joego w poli­ czek i utknęła w oplecionej bluszczem kolumnie. Przez resztę wieczoru Jackson zajmował się uspo­ kajaniem zdenerwowanej rodziny i gości oraz poma­ ganiem policji. Z Cheyenne już więcej się nie widział. Wstępne dochodzenie nie wykryło, kto strzelał. Dwa dni później Jackson musiał wrócić do biura w San Diego. Powtarzał sobie, że widocznie bliższa znajo­ mość z Cheyenne nie była mu pisana. Ale oczywiście takiej kobiety jak ona łatwo się nie zapomina. Jackson nie tylko nie zapomniał, ale pamiętał każdy szczegół jej ślicznej twarzy. Skrzywił się. Ilekroć myślał o czarnowłosej pięk­ ności, czuł bolesny ucisk w sercu. Od pewnego czasu żył w rozterce. Trzy tygodnie temu wziął bezpłatny urlop z Colton Enterprises i przyjechał do Prosperino na ślub siostry. Zamierzał zostać tu tak długo, dopóki nie podejmie decyzji do­ tyczącej swojego dalszego życia. Teraz, zmęczony alu­ zjami detektywa, popatrzył mu prosto w oczy. - W porządku. Ustaliliśmy, że byłem na ranczu oba razy, kiedy jakiś wariat strzelał do Joego... - Za drugim razem strzelano w okno sypialni pań­ skiego stryja. Strzelec znajdował się w południowym skrzydle. - Detektyw podrapał się po brodzie. - Kiedy zjawiłem się na miejscu, pan był na zewnątrz. Pański porsche, z ciepłym silnikiem, stał zaparkowany przed garażem. Garaż mieści się w południowym skrzydle. Powiedział pan, że wjechał na teren posiadłości tuż po strzale. Zarówno za pierwszym, jak i za drugim ra-

10 KAREN HUGHES zem przebywał pan w tym samym miejscu, co niedo­ szły zamachowiec. - Niestety, nie widziałem człowieka, który usiłował zabić Joego, i dlatego nie mogę panu pomóc. - Nagle coś przyszło Jacksonowi do głowy. - Chyba nie jest pan zazdrosny, co, Law? Detektyw zmarszczył czoło. - Zazdrosny? O Heather? Heather była żoną Lawa i córką Petera McGratha. - Tak, o Heather. Zdaje się, że nie bardzo się panu podoba, że ona i ja ciągle na siebie wpadamy. Że kiedy przyjeżdżam na ranczo, ona również tu przebywa. Ale niech się pan nie obawia, nic nas nie łączy. Po prostu przyjaźnimy się. - Wiem, to samo mówi Heather. - Detektyw zmie­ rzył Jacksona lodowatym wzrokiem. - Dzisiejsze wez­ wanie na komisariat nie ma z Heather nic wspólnego. - Świetnie. Czy już skończyliśmy? - Czy posiada pan broń? - spytał Thaddeus Law. Jackson wypuścił z płuc powietrze. - Owszem. Walthera kaliber 8 milimetrów. Trzy­ mam go w domu, w szafce nocnej. Jest zarejestrowany na moje nazwisko. Podejrzewam, że pan to wszystko sprawdził i wie. - Żadnej innej broni pan nie posiada? Gdyby badania balistyczne wykazały, że do Joego strzelano z walthera, Law na pewno miałby już nakaz rewizji. Brak nakazu świadczył o tym, że zabójca po­ sługiwał się innym rodzajem broni. - Nie posiadam.

WIZJONERKA 11 - Hm, gdyby pański stryj umarł, byłby pan o krok bliżej do wielkiej fortuny, prawda? Jackson zawahał się. Detektyw wyraźnie chciał go zbić z tropu. - Myli się pan - odparł. - Wszystko odziedziczył­ by mój ojciec, Graham Colton. - Nie powiedziałem, że pan by odziedziczył, lecz że byłby o krok bliżej. - Detektyw wyszczerzył zęby. - Zna pan sprawę wytoczoną Jonesowi przez Amal- gamated Industries? Jackson odruchowo zacisnął dłoń w pięść. Świado­ mość, że Law tak dokładnie grzebał w jego przeszło­ ści, przejęła go dreszczem. - Dobrze pan wie, że znam. - No właśnie. - Detektyw postukał palcem w no­ tes. - Ojciec, prezes znanej firmy, jest uzależniony od narkotyków. Udowadniając mu niekompetencję, syn usuwa ojca ze stanowiska, a sam przejmuje kontrolę nad firmą. Pan, panie Colton, reprezentował w sądzie firmę oraz syna. - Zgadza się. I o czym to świadczy? - Że potrafi pan, nie łamiąc prawa, usunąć ze sta­ nowiska ojca, a na jego miejscu umieścić syna. Dla nikogo nie jest tajemnicą, że to Joe Colton kieruje Col­ ton Enterprises, a nie pański ojciec. Nie jest też taje­ mnicą, że Graham Colton lubi alkohol. W nadmier­ nych ilościach. I prowadzi hulaszczy tryb życia. Dawno temu Jackson nauczył się nie zdradzać emo­ cji. Teraz też przybrał kamienny wyraz twarzy, z któ­ rego nie sposób było nic wyczytać. Tego tylko brako-

12 KAREN HUGHES wało, żeby policja dowiedziała się o pieniądzach, jakie Graham wpłacał na konto Meredith - za milczenie. Za to, by nie ujawniła Joemu, że ich najmłodszy syn został spłodzony przez Grahama. - Tak sobie myślę - ciągnął detektyw - że gdyby Joe Colton zginął, a nadużywający alkoholu Graham Colton odziedziczył po nim firmę, wówczas pan bez skrupułów odsunąłby ojca od stołka, a sam przejął wła­ dzę w firmie. Jeździ pan porsche. Gdyby stryj nie żył, stać by pana było na dziesięć takich samochodów. Jackson poczuł narastającą wściekłość. - Dla pieniędzy i władzy nigdy nie popełniłbym morderstwa. - Niektórzy duszę by diabłu zaprzedali, aby zdobyć jeszcze większe pieniądze i móc rządzić. - Ja do nich nie należę. Sprawa wytoczona Jone­ sowi przez Amalgamated była uczciwa od początku do końca. Ojciec Adama Jonesa uzależnił się od ko­ kainy, alkoholu i hazardu. Gdyby dalej kierował firmą, w ciągu roku doprowadziłby ją do bankructwa. Adam słusznie postąpił, odbierając ojcu władzę. - I samemu się na tym wzbogacając. - Czy zamierza pan wysunąć wobec mnie jakieś oskarżenie? - Nie dziś. Jackson wstał. - W takim razie pozwoli pan, że zakończymy tę rozmowę. - Skoro nie zależy panu na pieniądzach - dodał detektyw, gdy jego gość doszedł już do drzwi - dla-

WIZJONERKA 13 czego wykupił pan polisę ubezpieczeniową na nazwi­ sko stryja? Jackson stanął jak wryty, po czym odwrócił się. - Niczego takiego nie zrobiłem. - Nie? - Z kieszeni na piersi detektyw wydobył kilka złożonych kartek papieru. Rozprostował je i po­ łożył na stole, po czym skinął na Jacksona. - Proszę, niech pan spojrzy. Polisa na nazwisko Joego Coltona opiewająca na sumę jednego miliona dolarów. Jedynym beneficjantem jest Jackson Colton. Jackson podszedł do stołu i ogromnym wysiłkiem woli, nakazując sobie spokój, podniósł kartki. - Widzę to po raz pierwszy w życiu. - Pracownik agencji, który to panu sprzedał, twier­ dzi co innego. Pokazałem mu zdjęcia różnych ludzi pojawiających się w kronikach towarzyskich gazet. Fa­ cet bez wahania wskazał pańskie zdjęcie. Nie miał naj­ mniejszych wątpliwości, że pan wykupił tę polisę. - Myli się. - Jest gotów zeznać to w sądzie. Pod przysięgą. Jackson wbił wzrok w detektywa. - Czyli idziemy do sądu? Thaddeus Law przysiadł na brzegu stołu i skrzy­ żował ręce na piersi. - Wszystko jest możliwe - odparł. - Polisę wystawiono trzy tygodnie temu. Gdybym chciał się wzbogacić na śmierci wuja, wykupiłbym ją dużo wcześniej, przed próbami zamachu na jego życie. A pierwsza próba miała miejsce jedenaście miesięcy temu.

14 KAREN HUGHES - Kolejna zaś cztery miesiące temu. Wiem. Ale mo­ że o to chodziło? O odwrócenie od siebie podejrzeń? Może te dwie pierwsze próby miały być właśnie pró­ bami? Dwa nieudane zamachy, potem kupno polisy, i bach! Za trzecim razem kula trafia prosto w serce. - Ponosi pana fantazja. - Dorastając, spędzał pan mnóstwo czasu u stry- jostwa na ranczu. Razem z kuzynami strzelał pan do celu nad brzegiem rzeki Noyo. Podobno umie się pan posługiwać wszystkimi rodzajami broni palnej. Widzę, że odrobiłeś lekcje, pomyślał Jackson. - Nie znaczy to jednak, że usiłowałem zabić Joego. Detektyw wskazał głową na kartki papieru, które Jackson wciąż trzymał w dłoni. - Na ostatniej stronie widnieje podpis nabywcy po­ lisy. Wszystko można by dziś wyjaśnić, gdyby zechciał pan zostawić swój podpis dla naszego grafologa... Jackson zajrzał na ostatnią stronę. Wiedział, co zo­ baczy. I nie pomylił się. Był prawie identyczny. Odłożył polisę na stół. Człowiekowi, który znalazł­ by się w jego sytuacji, mógłby poradzić jedno: aby nic nie mówił i poszukał sobie dobrego adwokata. - To nie mój podpis - oznajmił. - Wygląda jak pański. - Może wygląda, ale nie jest. - Z trudem hamował wściekłość. - Najwyraźniej osoba, która wykupiła po­ lisę, potrafi nie tylko podrabiać podpisy, ale i upodab­ niać się do innych. Komuś bardzo zależy na tym, aby skierować podejrzenia na mnie. Law przekrzywił w bok głowę.

WIZJONERKA 15 - Po co, panie Colton? - Jak to po co? Żeby odwrócić je od siebie. Niech pan posłucha. Ktoś bardzo pragnie śmierci Joego. I znacznie łatwiej osiągnie cel, jeżeli uwaga policji bę­ dzie skupiona na kimś innym. - Interesująca hipoteza. - To nie hipoteza, lecz prawda. Powtarzam panu: nie strzelałem do stryja. - Jackson zacisnął zęby. Przez moment ważył coś w myślach. - Ciekawe, jak się pan dowiedział o istnieniu tej polisy. I skąd pan zdobył in­ formację, że reprezentowałem Amalgamated. Ktoś mu­ siał pana o tym powiadomić, prawda? Może by mi pan zdradził nazwisko tej osoby? Myślę, że to by nam wiele wyjaśniło. - Jako prawnik doskonale pan wie, że nie wolno mi ujawniać informacji zdobytych podczas dochodze­ nia lub przesłuchania. - Wiem również, że gdyby miał pan prawdziwe do­ wody mojej winy, już dawno by mnie pan oskarżył o próbę zamordowania Joego. - To fakt. Co nie znaczy, że kiedyś pana nie oskar­ żę. - Detektyw sięgnął po polisę i ponownie złożył ją na czworo. - Zamierza pan wkrótce opuścić Prospe- rino? Jackson wsunął ręce do kieszeni. Nie ciążyło na nim żadne oskarżenie, nawet nie był świadkiem w sprawie. Mógł więc robić, co mu się podoba. Gdyby po wyjściu z komisariatu wsiadł do porsche i pojechał prosto do San Diego, nie złamałby prawa. Wziął głęboki oddech, po czym wolno wypuścił po-

16 KAREN HUGHES wietrze. Nie złamałby prawa, Law jednak mógłby po­ traktować wyjazd z miasteczka jako pośredni dowód winy; mógłby twierdzić, że Jackson, dowiedziawszy się, że jest podejrzany o dwukrotną próbę dokonania morderstwa, postanowił ratować się ucieczką. - Nie, nie zamierzam - odparł Jackson i ruszył do drzwi. Przystanąwszy w progu, obejrzał się przez ra­ mię. - Zostanę u stryja na ranczu tak długo, dopóki się nie dowiem, kto usiłuje mnie w to wszystko wrobić. Skinąwszy głową, detektyw wyłączył magnetofon. - Gdyby pańskie plany uległy zmianie, proszę mnie zawiadomić. Kiedy Jackson wyszedł z budynku na słabo oświet­ lony parking, dał upust złości, którą tak długo tłumił w sobie. Cholera jasna! Jakim prawem Law go oskarża o próbę zabicia człowieka, za którego gotów byłby od­ dać życie? Zresztą pal sześć detektywa! Znacznie groźniejszym przeciwnikiem jest osoba usiłująca wro­ bić go w morderstwo. Wsiadł do samochodu i przekręcił kluczyk w sta­ cyjce. Silnik zawarczał. Zaciskając ręce na kierownicy, Jackson wyjechał z parkingu na ulicę. Za miastem wrzucił najwyższy bieg i wcisnął pedał gazu. Psiakrew, nie ma czasu na takie bzdury! Po ślubie Lizy został dłużej W Prosperino, żeby na spokojnie przemyśleć sprawy zawodowe: czy chce dalej praco­ wać ze swoim ojcem. Teraz jednak, zamiast o pracy, powinien myśleć o tym, jak udowodnić swą niewin­ ność. Pędzący autostradą czerwony porsche wyglądał jak

WIZJONERKA 17 ognista błyskawica. Jackson nie zwracał uwagi na szybkość. Przeczesał ręką włosy. Lubił jasne sytuacje, proste, przejrzyste. Istnieje dobro i zło, prawda i fałsz. Zamierzał dotrzeć do prawdy. Był fachowcem. Czę­ sto występował w sądzie, prowadził różnorodne spra­ wy. Potrafił odsiać ziarno od plew, ze śmietnika słów wyławiać fakty. Tym razem też sobie poradzi, musi jedynie zastanowić się, od czego zacząć. Wpatrując się we wstęgę szosy, odtwarzał w myś­ lach rozmowę z Lawem. Zawsze w ten sposób roz­ wiązywał zagadki: wolno, metodycznie, w skupieniu rozbierał skomplikowaną całość na drobne elementy, które dokładnie analizował i próbował ułożyć w lo­ giczny ciąg. Z doświadczenia wiedział, że najlepiej wychodzą mu analizy, kiedy siedzi w ciemnym kinie, udając, że ogląda film. Ponieważ groził mu wieloletni pobyt za kratkami, postanowił nie zwlekać. Na najbliższym skrzyżowaniu skręcił w prawo i ruszył w stronę Cinema Prosperino. Tego wieczoru Cheyenne James miała ważniejsze rzeczy do zrobienia niż pójście do kina. Trzymając w dłoni kupiony przed chwilą bilet, rozejrzała się po wyłożonym czerwoną wykładziną holu Cinema Pro­ sperino. Jak przez mgłę docierały do niej prowadzone półgłosem rozmowy oczekujących na seans widzów oraz unoszący się w powietrzu zapach prażonej kuku- rydzy. W domu czekały na nią akta trójki nastolatków, z którymi rano odbyła indywidualne spotkania. Przed

18 KAREN HUGHES chwilą zaś jej szef, Blake Fallon, zgodził się, aby wy­ stąpiła o stypendia pozwalające opłacić szkolenie za­ wodowe dla kilku młodych osób, które - podobnie jak dawniej ona - mieszkały na ranczu w Hopechest. Zaraz po przyjściu do domu zamierzała usiąść do pracy: najpierw chciała uzupełnić akta o własne uwagi i spostrzeżenia, a następnie zredagować prośbę o sty­ pendium, uzasadniając znaczenie takiego szkolenia dla młodzieży z Hopechest. Z jej dobrych chęci nic nie wyszło. Zamiast skupić się na pracy, wybiegła do sa­ mochodu i przyjechała do świeżo wyremontowanego kina usytuowanego przy głównej ulicy, między bar­ kiem kawowym a galerią sztuki. Gdy miała wizję, wszystko inne przestawało się li­ czyć. Wizje były jej dziedzictwem, darem od matki In­ dianki. Darem, który nauczyła się cenić i którego nigdy nie lekceważyła. Pojawiające się w jej myślach obrazy nie zawsze były przyjemne, ale zawsze dotyczyły rze­ czy istotnych. Kiedy się ukazywały, nie zadawała pytań - po prostu robiła to, co musiała. Tak było godzinę temu, kiedy ujrzała oczy jakiegoś mężczyzny. Oczy szare jak granit. Przymknąwszy powieki, przywołała obraz w pa­ mięci. Nie widziała twarzy, tylko same oczy. Nie znała imienia ani nazwiska mężczyzny. Wiedziała jedynie, że człowiek ten ma kłopoty i potrzebuje jej pomocy. Oraz że spotka go w kinie. Patrzyła, jak drzwi pogrążonej w mroku sali kino­ wej otwierają się. Ze środka wyszło kilka par, po chwili

WIZJONERKA 19 jakaś kobieta, która wrzuciła do kosza pojemnik po chrupkach i plastikowy kubek po coli, a po niej dwie nastolatki. Dziewczyny szeptały sobie coś na ucho, jak­ by nie chciały, aby idący za nimi dwaj chudzi mło­ dzieńcy słyszeli, o czym rozmawiają. Kilka sekund później z mrocznej głębi wyłonił się mężczyzna w jasnych spodniach. Ręce trzymał scho­ wane w kieszeni. Na jego widok serce podskoczyło Cheyenne do gardła. Jackson Colton wyglądał jak sportowiec: był wy­ soki, szczupły, fantastycznie umięśniony. I tak samo przystojny jak jedenaście miesięcy temu na przyjęciu urodzinowym stryja. A jednak różnił się od tamtego Jacksona. Dawny Jackson ze swym łobuzerskim uśmiechem stanowił uosobienie wdzięku i seksapilu. Dzisiejszy był spięty, usta miał zaciśnięte, spojrzenie ponure, oczy... szare jak granit. Na widok Cheyenne jego twarz pojaśniała. Zwin­ nym, sprężystym krokiem ruszył w jej kierunku. Świadomość tego, że los wyznaczył jej spotkanie z mężczyzną, o którym nieustannie myślała od jede­ nastu miesięcy, przejęła ją dreszczem. - Cheyenne... - powiedział cicho, jakby nie mógł uwierzyć, że to naprawdę ona. - Witaj, Jackson. Miło cię znów zobaczyć. - Ciebie też. To niesamowite. - Co? Przeczesał ręką włosy. - Nasze spotkanie - wyjaśnił. - Minął prawie rok, odkąd się widzieliśmy.

20 KAREN HUGHES - To prawda. - Często zastanawiała się, czy w tym roku Jackson również przyjedzie na urodziny Joego. I jeśli tak, to czy będą mieli okazję się widzieć. Zniżywszy wzrok, zauważył kartonik w jej ręku. - Kupiłaś bilet na następny seans? - Tak. Rozejrzał się po holu. - Czekasz na kogoś? - Nie. Przyszłam sama. - Może kasa zwróciłaby ci pieniądze...? Przechyliła w bok głowę. - A co? Film jest aż tak kiepski? - Nie wiem. - Uśmiechnął się bezradnie. - Usiło­ wałem rozwikłać pewną zagadkę. Prawdę mówiąc, nie patrzyłem na to, co się dzieje na ekranie. - Film, który nie wciąga, chyba nie może być do­ bry. - Chyba nie - przyznał. Miał kłopoty, jednakże nie umiała nic wyczytać z je­ go oczu. Doskonale potrafił ukrywać emocje. Podobnie jak ona. Dar jasnowidztwa, który odzie­ dziczyła po matce, sprawił, że przyjechała do kina, ale nie zamierzała Jacksonowi niczego tłumaczyć. Nawie­ dzające ją wizje były zarówno błogosławieństwem, jak i przekleństwem. Przekonała się ó tym na własnej skó­ rze, kiedy opowiedziała o nich mężczyźnie, którego kochała, a on odepchnął ją, bo była „inna". - Na przyjęciu urodzinowym Joego - kontynuował po chwili Jackson - odszedłem, żeby przynieść ci coś do picia. I już do ciebie nie wróciłem.

WIZJONERKA 21 - Ktoś usiłował zabić twojego stryja - powiedziała. - W takiej sytuacji trudno, żebym miała ci za złe nie­ dotrzymanie słowa. - Może teraz mógłbym cię gdzieś zaprosić? Po­ dobno w barku obok podają znakomitą kawę. Nie umiałaby zliczyć, ile razy myślała o tym przy­ stojnym, seksownym mężczyźnie. A przecież spędzili z sobą tylko jeden wieczór, w dodatku niecały, bo przecież oboje rozmawiali z różnymi osobami. Dziś jednak los ich ponownie zetknął. Cheyenne nie potrafiła odgadnąć dlaczego. Ale wiedziała, że dopóki sprawa się nie wyjaśni, nie zostawi Jacksona samego. - Marzę o kawie. - Wspaniale. - Zabierając bilet, który ściskała w dłoni, otarł ręką o jej palce. - Postaram się go zwró­ cić. - Dobrze. - Przeszył ją dreszcz. - Zaczekam tutaj. Kiedy odszedł do kasy, zamknęła oczy i wciągnęła wolno powietrze, usiłując opanować nerwy.

ROZDZIAŁ DRUGI Kto by przypuszczał, że zaledwie kilka godzin po wyjściu z komisariatu spotka jedyną kobietę na świe­ cie, której zeznania mogłyby go posłać za kratki? Tam­ tego wieczoru rozstał się z Cheyenne dosłownie chwilę przed wystrzałem. Zanim zniknął w holu, obejrzał się przez ramię. Posłała mu uśmiech. Stał niemal w tym samym miejscu co człowiek, który oddał strzał. Gdyby powiedziała o tym Lawowi, detektyw miałby kolejną poszlakę wskazującą na jego winę. Siedzieli przy stoliku w małej przytulnej kawiaren­ ce pełnej ludzi. Patrząc, jak Cheyenne podnosi filiżankę do ust, Jackson uzmysłowił sobie, że pamięta każdy szczegół jej twarzy - wysokie kości policzkowe, wy­ datne, zmysłowe wargi, duże piwne oczy, ciemne brwi, kruczoczarne włosy, które dziś miała luźno splecione w warkocz. Uderzyło go niezwykłe podobieństwo między Che­ yenne a jej bratem Riverem. - Odkąd Sophie poślubiła Rivera, chodzi rozpro­ mieniona. Małżeństwo wyraźnie jej służy. No i oczy­ wiście macierzyństwo. Na myśl o swojej malutkiej bratanicy Cheyenne rozciągnęła usta w uśmiechu. Jackson poczuł dziwny

WIZJONERKA 23 ucisk w dołku. Rany boskie, przecież nie łypał pożąd­ liwym wzrokiem na każdą dziewczynę, jaką spotykał. Ale z Cheyenne... rok temu nie mógł oderwać od niej oczu. Teraz też pragnął jej od pierwszej chwili. Nie wiedział dlaczego. Po prostu była inna; różniła się od wszystkich kobiet, jakie znał. - Obiecała mi, że wkrótce będę mogła zaopiekować się malutką Meggie - powiedziała cicho. - Nie mogę się doczekać. - Wcale ci się nie dziwię. Mała jest urocza. Wy­ starczył mi jeden jej bezzębny uśmiech, a zakochałem się na zabój. Cheyenne roześmiała się wesoło. - Zupełnie jakbym słyszała Rivera. Potrafi godzi­ nami o niej opowiadać. Jak tak dalej pójdzie, Meggie owinie go sobie wokół palca, zanim jeszcze nauczy się mówić. - Wszystkich owinie. Przez moment Jackson wpatrywał się w ręce Che­ yenne. Palce miała długie, paznokcie pociągnięte bez­ barwnym lakierem. Były to ręce stworzone do noszenia biżuterii. - Szkoda, że poznaliśmy się dopiero na przyjęciu Joego. I szkoda, że nie było mnie na ślubie Rivera i Sophie. Akurat załatwiałem coś za granicą... - Prawdę mówiąc, poznaliśmy się znacznie wcześ­ niej, tyle że nie pamiętasz. - Żartujesz? - Nie. River i ja dorastaliśmy osobno. W wieku szesnastu lat zamieszkał na farmie twojego stryja.

24 KAREN HUGHES Właśnie wtedy nasze drogi znów się zeszły. W week­ endy Joe zabierał mnie z rezerwatu i przywoził do Ha- cienda de Alegria, żebym mogła nacieszyć się bratem. Niektóre weekendy ty z siostrą też spędzaliście na ranczu. Jackson zmrużył oczy. - Hm, przypominam sobie chudą czarnulkę o dłu­ gich nogach i włosach uczesanych w koński ogon, któ­ ra ciągle deptała Riverowi po piętach. To byłaś ty? - Owszem. Miałam mniej więcej jedenaście lat, kiedy się poznaliśmy. Chodziłeś do szkoły średniej; czasem twoi szkolni przyjaciele wpadali na ranczo, żeby pojeździć konno. Jeśli mnie pamięć nie myli, gustowałeś w ponęt­ nie zaokrąglonych blond cheerleaderkach. Jackson roześmiał się. Gdyby mu powiedziano, że kilka godzin po rozmowie z detektywem komuś uda się go rozweselić, nie uwierzyłby. - W cheerleaderkach, powiadasz? - Kiedy w końcu sama poszłam do szkoły średniej, wciąż opowiadano o twoich podbojach. - Serio? - Tak. Podobno nie byłeś monogamistą; widywałeś się z kilkoma dziewczynami naraz. Z jedną w ponie­ działki, z drugą we wtorki i tak dalej. Kiedyś pomyliły ci się dni i w środę zjawiłeś się w domu wtorkowej dziewczyny. - To pomówienie, panie sędzio! - zawołał ze śmie­ chem. - Nieudolna próba oszkalowania mojego dobre­ go imienia! Fakty zostały przeinaczone, pominięto mo­ je zalety, wyolbrzymiono wady...

WIZJONERKA 25 Nie do końca była to prawda. Dość wcześnie w życiu przekonał się, że nie warto traktować związ­ ków męsko-damskich zbyt poważnie. Małżeństwo jego rodziców było farsą. Potem widział, jak rozpada się małżeństwo stryja. Postanowił sobie, że nie pójdzie w ich ślady. Po co ma cierpieć? Już w szkole śred­ niej spotykał się wyłącznie z dziewczynami, które lu­ biły się śmiać i bawić. Unikał natchnionych romanty- czek. Nie wiedział, czy Cheyenne jest romantyczką, ale nagle to przestało mieć znaczenie. Była piękna i taje­ mnicza. I odkąd ujrzał ją na przyjęciu u stryja, bez przerwy o niej myślał. - Pamiętam jeszcze jedną rzecz o małej chudej czarnulce, która deptała bratu po piętach. - Że była chorobliwie nieśmiała? - Tak. I że wróżyła z dłoni. - Zmarszczył czoło, jakby usiłował wygrzebać coś z zakamarków pamięci. - A może miała zdolności telepatyczne? Uśmiech znikł z jej twarzy, spojrzenie stało się chłodne. - Ani jedno, ani drugie. - Coś mi się musiało pomylić - przyznał Jackson. Widząc reakcję Cheyenne, domyślił się, że poruszył wyjątkowo drażliwy temat. Postanowił go czym prę­ dzej zmienić. - Wspomniałaś, że Joe zabierał cię z rezerwatu. Nadal tam mieszkasz? - Nie. Odwróciła oczy. Przez moment rozglądała się po

26 KAREN HUGHES sali, wreszcie zatrzymała wzrok na szklanej gablocie, w której wystawione były ciastka i torty. Jackson zacisnął rękę na jej dłoni. - Cheyenne... - szepnął i czekał, aż popatrzy mu w twarz. - Przepraszam, jeśli cię uraziłem. - Nie uraziłeś. Po prostu odżyły dawne... mniejsza z tym. A wracając do twojego pytania... Nie miesz­ kam na terenie rezerwatu. Pracuję w Hopechest jako psycholog. I tam, na terenie rancza, wynajmuję domek. - W Hopechest? - Delikatnie gładził jej palce. - Przed laty stryjostwo byli blisko związani z tym ośrod­ kiem. Często tam zaglądali. Pewnie już sami stracili rachubę, ile dzieciaków przyjęli pod swoje skrzydła. - Jednym z nich był mój szef, Blake Fallon. Nie może się nachwalić twojego stryja. Święty człowiek, tak o nim mówi. - I ma rację. Kiedyś... - urwał. Kiedyś ludzie równie wysoko, co Joego, cenili Me- redith. Ale to było dawno temu, zanim dokonała się w niej ta dziwna zmiana. Zmiana, której nikt nie po­ trafił do końca zrozumieć. Patrząc na zimną, nieczułą kobietę, która trzęsła całym domem, mąż, dzieci i przy­ jaciele zachodzili w głowę, gdzie się podziała ich cu­ downa, kochająca matka, żona i przyjaciółka. On, Jackson, mieszkał w San Diego. Odległość dzieląca go od Prosperino działała na zasadzie amor­ tyzatora - docierały do niego niepokojące wieści, ale rzadko i nie wszystkie. Prawdziwy wstrząs przeżył do­ piero niedawno, gdy odkrył, że Meredith szantażuje jego ojca: dwa miliony dolarów za nieujawnienie Joe-

WIZJONERKA 27 mu, że Graham jest ojcem Teddy'ego. Dla Jacksona był to tym większy szok, ponieważ jako dziecko uwiel­ biał Meredith; to ona otoczyła troską i miłością jego oraz Lizę, kiedy ich rodzice, zajęci własnymi sprawa­ mi, wychowanie dzieci powierzali kolejnym nianiom, opiekunkom i służącym. Właśnie dlatego, że pamiętał tę dobrą, troskliwą Me­ redith, postanowił wygarnąć tej obecnej nieprzyjemnej kobiecie, w którą się przeistoczyła, co sądzi o jej za­ chowaniu. Miał nadzieję, że coś w niej pęknie; że w jej ciemnych oczach ujrzy zawstydzenie, żal, smutek. Ale nie. Podobnie jak Graham, nie okazała najmniejszych wyrzutów sumienia. Tego dnia Jackson stracił dla niej resztkę sympatii i szacunku. Widząc jej wrogie, lodo­ wate spojrzenie, oznajmił wprost, że jeśli nie zaniecha szantażu, on, Jackson, powiadomi o wszystkim policję. A teraz sam ma problemy z policją. I to duże. - Czy coś się stało? - spytała Cheyenne. Jej pytanie uzmysłowiło mu, że jednak nie zawsze potrafi ukryć emocje. - Nie, po prostu się zamyśliłem. Opowiedz mi o so­ bie. - Uśmiechnął się. - Co sprawiło, że zajęłaś się dziećmi z rozbitych rodzin? - Chyba własna sytuacja rodzinna. Moja matka by­ ła Indianką z plemienia Mokee-kittuun, ojciec był bia­ ły. Mama zmarła zaraz po moim urodzeniu. Ojciec zo­ stawił mnie w rezerwacie pod opieką ciotek; jedynie wymógł na nich, że będą posyłać mnie do szkoły. Ri- vera zabrał do siebie na farmę. Straciłam z bratem kon­ takt. - W jej głosie pobrzrniewała nuta żalu. - Wcześ-

28 KAREN HUGHES niej, zanim ja i River się urodziliśmy, mama miała je­ szcze jedno dziecko, syna Rafe'a. Ojciec go zaadop­ tował, ale po śmierci mamy przestało mu się podobać, że jego syn jest pełnej krwi Indianinem. Nie chciał go więcej znać. Z tego, co Rafe mi mówił, ojciec był al­ koholikiem. Podłym, agresywnym typem. Głównie ob­ rywał od niego Rafe. River mniej, bo Rafe zawsze sta­ rał się go chronić. To się zmieniło po śmierci mamy, kiedy ojciec zatrzymał przy sobie Rivera, a mnie i Ra­ fe'a oddał do rezerwatu. Jackson pokręcił głową. - Biedny River. - Oj, biedny. Któregoś dnia pojawił się w szkole cały w siniakach. Wiadomo było, że nie może dłużej mieszkać z ojcem. Pracownik społeczny umieścił Ri- vera w Hopechest. Po pewnym czasie twoja ciotka i stryj wzięli go pod swoje skrzydła; zostali jego przy­ branymi rodzicami. - A zatem to był przypadek, szczęśliwy zbieg oko­ liczności, że odnalazłaś się z bratem? Cheyenne przyjrzała mu się badawczo. - Niektórzy uważają to za zbieg okoliczności. Coraz bardziej go fascynowała. Jej piękne ciemne oczy kryły w sobie mnóstwo tajemnic. - A ty nie? - Nie. Ja uważam to za zrządzenie losu - odparła z powagą. - Dzięki Coltonom River nareszcie miał dom i rodzinę. Widząc, że River uwielbia zwierzęta, twój stryj powierzył mu opiekę nad końmi. River po­ czuł się dowartościowany.