Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 497
  • Obserwuję513
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 741

Hunter Madeline - Zaraza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Hunter Madeline - Zaraza.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse H
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 113 stron)

1 Madeline Hunter ZARAZA Dla mojej mamy, Anny, która naprawdę jest świecie przekonana, że wszystkie jej dzieci są piękne. Od autorki Bretania była francuską Szkocją, choleryczną, celtycką, kamienistą krainą, ożywioną duchem sprzeciwu i oporu, pragnącą, wykorzystać Anglików w walce ze swą władzą zwierzchnią, podobnie jak Szkoci wykorzystywali Francuzów do własnych rozgrywek. Barbara Tuchman, Odległe zwierciadło Dzisiejsza Bretania to północno-zachodnia prowincja Francji, wdzierająca się klinem w morze. W wiekach średnich stanowiła jednak odrębne księstwo, toczące nieustępliwą walkę o niepodległość. Choć graniczyła z Francją, czuła się o wiele bardziej związana z pobliskimi Wyspami Brytyjskimi. Wspólne dla Anglii i Bretanii były: niezwykle silna kultura celtycka, legendy o królu Arturze, a nawet nazwy miast i wsi. W połowie XIV wieku Bretania była rozdarta wojną domową. W 1341 r. bezpotomnie zmarł książę tej krainy. Pretensje do korony zgłosiło dwoje jego krewnych. Jednym z nich był Jean, Książę de Montfort, przyrodni brat zmarłego władcy. Drugim pretendentem była kobieta, Jeanne de Penthievre, żona Charles’a de Blois, bratanka króla Francji. W walce o sukcesję Anglia wspierała księcia de Montfort, a Francja księżnę de Penthievre. Dwa wielkie narody zostały wplątane w okrutną walkę, która pustoszyła Bretanię. Śmierć księcia de Montfort nie położyła kresu wojnie. Kontynuowała ją w imieniu swego syna wdowa po księciu Jeanie. Podobnie postąpiła żona Charles’a de Blois, kiedy ten został pojmany przez Anglików. W samym środku tego potwornego chaosu pojawiło się całkiem nowe zagrożenie. W 1348 r. zaraza zwana czarną śmiercią rozpoczęła swój niszczycielski pochód przez Europę. 1 1348 Syn Hugh Fitzwaryna był zdania, że to najgorszy rodzaj śmierci, jaki mógł mu się przytrafić. Zginąć z rąk gromady bretońskich wieśniaków w chałupie cuchnącej krowim łajnem! Morvan kopnął ławę pod ścianę naprzeciw drzwi chałupy. Usiadł na niej i położył miecz na kolanach. Na prawo od niego, w przeznaczonej dla zwierząt części domu, rżał i bił kopytami jego ogier, wyczuwający zbliżające się niebezpieczeństwo. Po lewej, na pryczy przy palenisku, leżał wyjący z bólu młody William. Cierpienie doprowadziło go do szaleństwa. Dla Williama koniec będzie prawdopodobnie wybawieniem. Lepsza szybka śmierć niż niekończąca się agonia, która wypala mózg i pokrywa ciało czarnymi krostami. Skąd się wzięli ci wieśniacy, którzy wywrzaskują pod drzwiami obelgi i groźby? Słabo je słyszał, bo dom miał solidne kamienne ściany, a drzwi i małe okienko były zamknięte. Pomieszczenie oświetlały jedynie płomienie z paleniska, na którym rozpalił ogień, kiedy przytaszczył tu Williama. Cała wioska robiła wrażenie kompletnie opustoszałej, gdy wprowadził do niej swoich ludzi, szukając schronienia dla Williama. Choroba zaatakowała poprzedniego dnia dokładnie w chwili, kiedy mieli przekroczyć bramy portowego miasta Brestu. I strażnicy przy bramie oczywiście nie wpuścili ich w obręb murów. Morvan i jego ludzie ruszyli więc na północ drogą wzdłuż wybrzeża. Dotarłszy do wioski, został tu sam z Williamem, a pozostałych odesłał do Brestu. Przybił czarny materiał na drzwiach domu, wieśniacy wiedzieli więc, że panuje w nim zaraza. Mieli prawo być wściekli. Śmierć przetoczyła się już przez Bretanię, więc zdawali sobie sprawę, jakie niebezpieczeństwo kryje się w tej chacie. Spojrzał w górę, na kryty strzechą dach. Nie zaryzykują wejścia do środka. Podłożą ogień. Czekają tylko na prowodyra, który podburzy ich do czynu. I na noc. Zawsze łatwiej zrobić coś takiego nocą. Oczywiście mógł zostawić giermka i odejść z innymi; ta niegodna myśl przeszła mu przez myśl. Ale przecież wiózł Williama na swoim koniu i mógł się zarazić. Wiedział, że jego ludzie będą na niego czekać na ostatnim skrzyżowaniu dróg, jak było umówione, cały dzień, a nawet i dłużej. Ale jeśli do nich pojedzie, przyniesie im ze sobą śmierć. Lepiej zostać i umrzeć tutaj. John poprowadzi ludzi do Brestu, a potem przez morze do Anglii. Nie przepadali za Johnem, ale pójdą za nim. Dochodzące zza drzwi odgłosy brzmiały teraz inaczej. Pojawiały się chwile ciszy, po których rozlegał się gwar. Ktoś coś wołał, tłum odpowiadał mu wrzaskiem. Znaleźli lidera. William rzucał się na łóżku, oddychał chrapliwie. Kilkakrotnie zawołał sir Richarda, gaskońskiego pana, na którego dworze służyli, dopóki nie dotarła tam zaraza. Kiedy choroba zabrała Richarda i jego domowników, Morvan zobowiązał się odwieźć Williama do domu. Wrzaski tłumu z każdą chwilą stawały się bardziej ochrypłe. Przywódca raz po raz coś wołał, wieśniacy

2 zaintonowali jakąś pieśń. Morvan słabo znał język Bretończyków, ale wydawało mu się, że rozróżnił słowa: „Nigdy więcej!”. Może nie będą czekali aż do nocy. Pieśń zabrzmiała donośniej, wzniosła się wyżej, podobnie jak emocje tłumu szturmującego drzwi. Mocniej ścisnął rękojeść miecza, a krew pulsowała mu w żyłach w rytm krzyków wieśniaków. Wycie stawało się z każdą chwilą głośniejsze, wyższe, szybsze, przybierało na sile, aż przerodziło w jeden niekończący się, świdrujący w uszach wrzask. Nagle urwało się jak nożem uciął. Cisza aż dzwoniła w uszach. Morvan w napięciu czekał na atak. Nie odeszli. Słyszał jakiś ruch przy drzwiach. Po poprzednim jazgocie cisza wydawała się teraz wręcz namacalna. Drzwi uchyliły się na szerokość dłoni. Na podłogę padł promień oślepiająco jasnego światła. Wstał, trzymając miecz w pogotowiu, by bronić zarówno siebie, jak i tych wieśniaków. Drzwi otworzyły się na całą szerokość. W progu, w oślepiającym popołudniowym słońcu, stanęło dwóch rycerzy. Widział tylko sylwetki otoczone jakby świetlistą aureolą, ale postawa i broń przybyszów zdradzały ich status. Obaj mieli miecze w dłoni. Jeden zbliżał się do trzydziestki. Sczesane z czoła złote włosy spływały mu na ramiona. Odziany był w pełną zbroję, nie miał jedynie hełmu. Był średniej wagi i budowy. Ciemne, głęboko osadzone oczy dziwnie kontrastowały z jasnymi włosami. Trudniej było przyjrzeć się drugiemu, bo stał nieco z tyłu. Słońce sprawiło, że z sięgających ramion blond loków bił blask. Był nieco wyższy od towarzysza, ale delikatniejszej budowy. Nie nosił zbroi, tylko szary strój i czarny płaszcz. Gdyby sądzić na podstawie odzienia i młodzieńczej sylwetki, mógłby zostać uznany za giermka, przeczyło temu jednak władcze zachowanie. To on właśnie odezwał się pierwszy. - Odłóż broń. Nic złego cię tu nie spotka. Morvan spojrzał poza ich plecami w otwarte drzwi. Wieśniacy zniknęli, więc schował miecz do pochwy. Młodszy rycerz wszedł do mrocznego wnętrza i ruszył w stronę posłania Williama. - Nie podchodź bliżej - ostrzegł Morvan. - Twoi ludzie mieli rację. Tutaj zamieszkała śmierć. - Nie boję się jej. - Drugi mężczyzna podszedł do towarzysza i we dwóch przyjrzeli się choremu. Potem starszy wyszedł na dwór. - Byliście sami? - Młodzieńczy ton wyższego rycerza wskazywał na człowieka z autorytetem, przyzwyczajonego do wydawania rozkazów. - Nie. - Gdzie pozostali? - Czekają. Godzinę drogi stąd. - Śmierć szybko się rozprzestrzenia. Mogą już ją w sobie nosić. Trzeba natychmiast przyprowadzić ich z powrotem. Obiecuję opiekę tobie i twoim ludziom, ale muszą wrócić. Morvan powiedział rycerzowi o skrzyżowaniu dróg. - Będą ci posłuszni? - Tak. - Daj mi więc swój płaszcz na znak, że przychodzimy od ciebie. Morvan rozpiął broszę i podał mu płaszcz, a potem ruszył za nim ku drzwiom. Na zewnątrz, poza starszym rycerzem, stało jeszcze sześciu konnych w pełnej zbroi i młodzieniec nie starszy od giermka. Dwa konie bez jeźdźców czekały w pobliżu. Jeden z nich, piękna gniada klacz, stał nieruchomo jak posąg. Starszy rycerz podszedł bliżej, niosąc małe pudełeczko. - Weź ten płaszcz, Ascanio - powiedział młodszy. - Pozostali czekają przy pierwszym skrzyżowaniu na drodze do Brestu. Poczekamy tu, aż chłopiec zgaśnie, i dołączymy do was w twierdzy. Powiedz służbie, żeby wszystko przygotowała. - Muszę dać mu rozgrzeszenie - rzekł Ascanio, kierując się do drzwi chaty. - Dobrze, ale pospiesz się z sakramentem. A więc ten starszy rycerz to ksiądz! Nie było to całkiem niespotykane, ale jednak dość rzadkie zjawisko. Morvan wyszedł z chaty na światło dzienne. Zbrojni cofnęli się. - Giermek już odchodzi - oznajmił młody rycerz. - Wybacz, że tak mówię, ale mam doświadczenie. Wkrótce umrze. Morvan odwrócił się, żeby odpowiedzieć, lecz słowa zamarły mu na ustach. W jasnych promieniach popołudniowego słońca zobaczył wreszcie, że młody rycerz jest kobietą! Widok był porażający. Przede wszystkim dziewczyna była słusznego wzrostu. Sam należał do wyjątkowo wysokich mężczyzn, wyższych od większości znanych sobie ludzi, a ona na oko sięgała mu do nosa. Jasne włosy wiły się wokół twarzy w niesfornych, potarganych lokach i sięgały zaledwie do ramion. Twarz dziewczyny była owalna, z wysokimi kośćmi policzkowymi i prostym nosem. Nieznajoma miała na sobie Decydowanie zbyt luźny męski strój, zbluzowany nad pasem, o którego przytroczyła miecz. Miękkie buty sięgały niemal rąbka kaftana.

3 Luźny strój i czarny płaszcz skrywały wypukłość piersi, ale teraz, w pełnym słońcu wiotkie, kobiece kształty nie pozostawiały żadnej wątpliwości co do płci. Na Morvanie spoczęły ogromne szafirowe oczy, które natychmiast przykuły jego uwagę. - Jak się nazywasz, panie rycerzu? - Powinien był poznać po głosie, że to kobieta; był dość niski i gardłowy, ale miękki jak aksamit. Zarówno ona, jak i Ascanio zwracali się do niego po francusku, w języku, którym posługiwała się bretońska szlachta. - Morvan Fitzwaryn, pani. - Jesteś Anglikiem, ale Morvan to tu, w Bretanii, bardzo popularne i budzące szacunek imię. - To imię przekazywane w moim rodzie. Mój przodek przypłynął do Anglii z Wilhelmem Zdobywcą, a pochodził z pogranicza Bretanii i Normandii. Dziewczyna uśmiechnęła się i Morvan uznał, że musi być młodsza, niż mogłoby się wydawać na podstawie jej manier i autorytetu. - Cóż, panie rycerzu, nie musisz chyba tak się we mnie wpatrywać. Na pewno zdajesz sobie sprawę, że wiele Bretonek nieco zdziwaczało na skutek wojny domowej. Piła do Jeanne de Montfort, żony ostatniego księcia. Kiedy jej mąż został uwięziony przez króla Francji, stanęła na czele jego armii. Morvan spotkał ją kiedyś w Anglii, jeszcze zanim została wdową. Przekroczyła już wówczas granicę między dziwactwem a szaleństwem i opiekę nad jej małym synem przejął król Edward. Stojąca teraz przed nim młoda kobieta była równie wysoka i dumna jak mężczyzna. - Nazywam się Anna de Leon. Jesteś na ziemiach mojej rodziny. A skoro jesteś Anglikiem, pewnie miło ci będzie usłyszeć, że jesteśmy montfortystami, a nie poplecznikami Charles’a de Blois i roszczeń Penthievre do korony książęcej. Morvan nawet o tym nie pomyślał i, prawdę mówiąc, niewiele go to obchodziło. W porównaniu z realną perspektywą rychłej śmierci, wojna o sukcesję bretońskiego tronu wydawała mu się niezbyt znacząca. Ksiądz rycerz Ascanio wyłonił się z chaty. - To już nie potrwa długo. - Spojrzał sceptycznie na Morvana, a potem na lady Annę. - Czy to rozsądne, żebyście zostali tu razem? - Sir Morvan nie odniósłby żadnej korzyści, gdyby mnie skrzywdził. Zgubiłby tylko swą nieśmiertelną duszę. Idźcie już i znajdźcie pozostałych. - Zwróciła się do młodzika. - Josce, nie zapominaj, że to nasi goście, a nie więźniowie. Jedź z Ascaniem. Odjechali, zostawiając gniadą klacz, która przez cały czas nie poruszyła się nawet o włos. - Twój koń, pani, nie ma siodła - zauważył Morvan. - Może chodzić pod siodłem, ale woli na oklep. A ja nie spodziewałam się dzisiaj żadnej bitwy - stwierdziła spokojnie Anna i weszła do chaty. Jej słowa bynajmniej nie były żartem. Najwyraźniej zdarzały się takie dni, kiedy była gotowa do tego, że znajdzie się w ogniu walki. Zastał ją w chacie pochyloną nad chłopcem; kładła mu właśnie na czole mokry ręcznik. William zaakceptował jej pomoc. Jęki ustały, uspokoiły się też konwulsyjne drgawki. Morvan patrzył na młode, udręczone cierpieniem ciało. Czy i jego czekało to samo? Wolałby śmierć w bitwie niż takie żałosne konanie niegodne rycerza. Pożałował nagle, że ta kobieta ocaliła go od spalenia żywcem przez wieśniaków. Wpatrywał się w szczupłe dziewczęce dłonie, zajęte pracą. - Powiedziałaś, pani, że nie boisz się zarazy. Jeśli to prawda, jesteś jedyną osobą na świecie, która się jej nie lęka. - Nie boję się, bo już to przechorowałam. A zaraza nigdy powtórnie nie atakuje tego samego człowieka. - Zaraziłaś się tym i przeżyłaś?! - Przez całe lato, kiedy zaraza pustoszyła świat chrześcijański, wysłuchiwał opowieści o całkowicie wyludnionych wioskach i o miastach, które straciły połowę mieszkańców. Nigdy nie słyszał, by ktokolwiek przeżył. - Czy ktoś jeszcze wyzdrowiał? - Kilka osób w naszych wioskach i w mieście. Bardzo nieliczni. - A ksiądz? Ascanio? - Nie. Nieustannie wyzywał los, ale jakoś się nie zaraził. Podobnie jak kilku innych. - Jak... jak to się stało, że przeżyłaś? Podniosła głowę i spojrzała mu prosto w oczy. Żadnych kobiecych sztuczek. Żadnych omdlewających spojrzeń ani trzepotania rzęsami. Patrzyła tak, jak zwykli patrzeć mężczyźni. Prosto w oczy, szczerze, uczciwie. - Nie wiem, jak to się stało. A dlaczego... chwilami wydawało mi się, że ocalałam, by pozostał przy życiu ktoś, kto pochowa moich ludzi. Delikatnie gładziła Williama po włosach i twarzy. Na chłopca spłynął spokojny sen. - On może zgasnąć lada moment, ale może to także potrwać jeszcze wiele godzin. Niewykluczone, że będziemy czuwać przy konającym przez całą noc. Radzę ci odpocząć trochę, sir Morvanie. Jeśli powróci szaleństwo, będę potrzebowała twojej pomocy. Morvan spojrzał na twarz Williama, która wydała mu się niemal anielska w tej krótkiej chwili wytchnienia od

4 męki. Przeniósł wzrok na wpół zasłoniętą twarz tej dziwnej kobiety, która zdołała ofiarować choremu spokój. A potem rzucił się na ławę na wprost drzwi. Anna osunęła się na podłogę i oparła plecami o łóżko. Podczas tych długich upiornych miesięcy walki z zarazą nauczyła się wykorzystywać rzadkie chwile, kiedy mogła złapać trochę snu. Zamknęła oczy i obliczała w myślach długość kwarantanny; którą trzeba objąć gości. Jeśli nikt poza sir Morvanem nie zachoruje, nie będzie problemów. Ale jeżeli choroba rozprzestrzeni się wśród jego ludzi, zaraza zakończy swój cykl, dopiero gdy nadejdą chłody. Miała nadzieję, że nikt z jej chłopów ani dzierżawców nie stykał się z tymi ludźmi. Otrząsnęła się z zamyślenia, słysząc nierówny oddech chłopca. Poczuła szacunek dla rycerza, że został z giermkiem. Opiekując się ofiarami zarazy, widywała matki, które porzucały własne dzieci, i mężów opuszczających żony. Ta zesłana przez Boga plaga udowodniła wszystkim naocznie, jak pełne lęków i żałosne są w istocie ludzkie duszyczki. Pomyślała, że teraz, kiedy to nieszczęście przetoczyło się już przez ich kraj, ludzie mogą zacząć odbudowywać swe iluzje co do samych siebie. Szczerze żałowała, że ten rycerz nie postanowił spełnić swego szlachetnego, chrześcijańskiego obowiązku na ziemiach kogoś innego. Obróciła się i rozejrzała po chacie. Sir Morvan siedział z zamkniętymi oczami, oparty o ścianę. Drzwi były uchylone i światło ledwo do niego docierało, było jednak wystarczająco jasno, by Anna mogła przyjrzeć się rycerzowi. Miała przed oczami urodziwą twarz, która w dzieciństwie była pewnie idealnie piękna, zanim rysy wraz z upływem czasu stwardniały w bitwach. Wysmagana wiatrem opalona skóra, napięta na kościach policzkowych i kwadratowej brodzie, zapadała się, tworząc pokryte cieniem zagłębienia na policzkach. Mężczyzna miał kształtny nos i pięknie wykrojone usta. Jego twarzy nie szpeciła żadna blizna. Czarne potargane włosy spływały, lekko falując, na ramiona. Na brodzie pojawił się cień zarostu, co świadczyło o tym, że zwykle był gładko wygolony. Anna żałowała, że rycerz ma spuszczone powieki. Jego oczy były godne uwagi: bardzo ciemne i błyszczące pod prostymi, szerokimi brwiami. Kiedy się uśmiechał, oczy lśniły jak czarne diamenty, gdy się zachmurzył, w głębi tych oczu rozpalał się całkowicie inny ogień. Były niemal hipnotyzujące. Kiedy weszła z Ascaniem do chaty, zwróciła uwagę niemal jedynie na oczy tego rycerza. Nigdy nie patrzyła na mężczyzn jako na potencjalnych kochanków czy mężów, nie była jednak całkowicie nieczuła na męską urodę. Podziwiała ją na swój analityczny, chłodny sposób, tak samo jak podziwiała kolorowe ilustracje w niektórych książkach matki przełożonej. To był niewątpliwie oszałamiająco przystojny mężczyzna. Przyglądała mu się przez dłuższy czas. Wreszcie zamknęła oczy i oparła głowę o brzeg materaca. Anna obudziła go, lekko dotykając jego ramienia. - Odszedł. Umarł spokojnie. Morvan podszedł do łóżka i spojrzał z góry na ciało. - Jak szybko to się stało. Jeszcze wczoraj zupełnie dobrze się czuł. - Czasami tak się zdarza. Wysłałam kilku wieśniaków, żeby wykopali grób. To poświęcona ziemia. Połóż go na swoim koniu, pójdziemy za nim na piechotę. Pogrzebali Williama i szli potem przez las, dopóki nie dotarli do drogi biegnącej wzdłuż brzegu morza. Wtedy dopiero dosiedli koni i jechali w milczeniu. Lady Anna siedziała na swojej klaczy wyprostowana jak struna i trzymała wodze po mistrzowsku. Kaftan uniósł się, odsłaniając nogi dziewczyny i opinając się na biodrach. Powstała wygięta linia od talii aż do butów. Każdy, kto by na nią spojrzał, nie miałby cienia wątpliwości, że są to kobiece nogi. Na jej krótką komendę klacz posłusznie przeszła w galop. Morvan ścisnął kolanami Diabła, zmuszając go do przyspieszenia kroku, by zrównać się z wierzchowcem Anny. Kiedy wypadli z lasu na otwartą przestrzeń, dziewczyna uniosła głowę, wystawiając twarz na wiatr, który rozwiewał jej włosy i wydymał płaszcz na plecach. W jej oczach błyszczała oszałamiająca, nieskrywana radość. W końcu ściągnęła wodze wierzchowca i wskazała drogę skręcającą na zachód. - Ten gościniec wiedzie do Ville de la Roche. Moglibyśmy dojechać tędy do domu, ale znam krótszą drogę. - Poprowadziła go do leśnej ścieżki. Po jakimś czasie drzewa zaczęły rzednąć, wreszcie las się skończył. Na szerokim otwartym polu stał trójkątny stary zamek, zbudowany na wznoszącej się nad polami skale. Ogromna wieża górowała nad bramą wjazdową we frontowej części, natomiast z tyła chronił go półkolisty wysoki mur. Mur ciągnął się od bramy wjazdowej aż po północne flanki. Kiedy podjechali bliżej, Morvan zauważył, że wybrzeże tworzy w tym miejscu klif. Zamek został zbudowany na cyplu, wdzierającym się w głąb morza, i większa część murów wznosiła się nad stromymi urwiskami. W skałach od strony pól zostały wykute szerokie, głębokie fosy. - Robi wrażenie - stwierdził. - Czy kiedykolwiek został zdobyty? - Nie. Moja rodzina włada La Roche de Roald od ponad trzystu lat. Nikt nawet nie próbował go oblegać, bo mając morze za plecami, zawsze możemy zdobyć zaopatrzenie.

5 Wjechali bramą na dziedziniec. Był całkowicie pusty i niezwykle cichy. Wszystkie żywe istoty schowały się przed śmiercią, którą nosił w sobie Morvan. Podniósł w górę wzrok i dostrzegł jasnowłosą dziewczynę, która na jego widok szybko odsunęła się od okna. W północnej ścianie zobaczył otwarty portal, zbyt niski, by mógł pod nim przejechać jeździec. Anna zsiadła z konia. - Proszę, zostaw tu konia, panie. Zabierz wszystko, czego potrzebujesz. Brama prowadziła do północnego skrzydła zamku, oddzielonego długim murem. Mur biegł prosto na północ na długości dwustu metrów, potem zakręcał, by połączyć się z klifem, stanowiącym naturalną osłonę zamku od zachodu. Do zewnętrznego muru przylgnęły małe domki i budynki gospodarcze. Wewnątrz pracowało dwudziestu ludzi, których przywiódł ze sobą z Gaskonii. Wbijali słupki i rozpinali na nich materiał, budując namioty. Obozowisko każdego z nich było oddzielone od sąsiedniego linią ognia, który płonął w płytkich rowkach. Przypominało to szachownicę. - Daliśmy im mnóstwo koców i materiał do ochrony przed deszczem. Jedzenie będzie przynoszone na obrzeże obozowiska w porze posiłków - tłumaczyła Anna. - Są na tyle daleko od siebie, by uniknąć rozprzestrzeniania zarazy, jeśli któryś z nich zachoruje. - Po co tyle ognia? - Brat mi opowiadał, że papieża trzymano w Awinionie między dwoma ogniskami i uniknął zarazy. Nie mam pojęcia, czy to naprawdę działa, ale próbujemy wszystkiego. Na skraju terenu, dwadzieścia kroków od krawędzi klifu, stał szałas o drewnianym dachu i pokrytych materiałem ścianach. Anna prowadziła Morvana właśnie w tamtą stronę. Odchyliła płócienną klapę przy wejściu i umocowała ją, by nie opadła. Przechylił głowę i się rozejrzał. Wokół prostego paleniska stały trzy ustawione w literę U prycze. W pomieszczeniu znajdował się jeszcze stół, krzesło, stołek, a w rogu kilka wiader i szmaty. Poczuł w sobie pustkę. - A więc tak wygląda umieralnia - powiedział. Anna zajęła się rozpalaniem ognia na palenisku i starała się zachowywać tak, jakby nie słyszała ostatnich słów Morvana. Doskonale wiedziała, co rycerz teraz czuje. To pomieszczenie symbolizowało los, który go czekał w najbliższej przyszłości i z którym musiał się zmierzyć. Są wprawdzie ludzie do tego stopnia pozbawieni wyobraźni, że wydaje im się, iż śmierć może spotkać wszystkich, tylko nie ich, lecz Morvan się do nich raczej nie zaliczał. W głowie Anny zaczęły się kłębić nieproszone wspomnienia. Dowiaduje się, że może być zarażona, czeka na śmierć... leży bezsilna jak dziecko w ramionach Ascania... Próbowała walczyć z ogarniającą ją rozpaczą. Morvan nadal stał w progu. Jego wspaniałe oczy były teraz puste, patrzyły jakby do wewnątrz. - Ja przeżyłam, panie. Oczy nieco mu pojaśniały, jakby wrócił do nich blask. Rycerz wszedł do pomieszczenia i przyjrzał się trzem pryczom. - Spodziewasz się następnych. Kiedy będzie wiadomo? - Jeśli w ciągu dziesięciu dni u nikogo z twoich ludzi nie wystąpią symptomy choroby, będą mogli odjechać. - A jeśli wystąpią u jednego? - Wyląduje tutaj i zaczniemy liczenie od nowa. Odłóż swoje bagaże, pomogę ci zdjąć zbroję. Pozwolił, by rozpięła sprzączki napierśnika i pomogła mu go zdjąć. Usiadł na pryczy i sam zajął się naramiennikami i nagolennikami. - Powiedz, pani, jak ma na imię twój pan? - Mój pan? - Tak, powinienem poznać imię człowieka, którego mam być gościem. Więc jak się nazywa twój mąż? Uśmiechnęła się w odpowiedzi. - Spójrz na mnie, sir Morvanie. Podniósł wzrok, odsuwając na bok talerz. - Nie tak, spójrz na mnie naprawdę. - Dobrze, pani. - Sumiennie wykonał polecenie. Jego twarz była najpierw poważna, rozbawiona, wreszcie pojawił się na niej całkiem inny wyraz. Zacisnął mocno zęby, a oczy mu zabłysły. Anna zaniepokoiła się. Zaczęła się zastanawiać, czy mogła go czymś rozgniewać. - I cóż, sir Morvanie, czy spotkałeś kiedykolwiek w życiu mężczyznę, który ożeniłby się z kimś takim jak ja? - Pani? - Pomyśl o tym. Sądzisz, że gdybym miała męża, czyli człowieka, który mógłby mi dyktować, co mam robić, a czego nie, to on kazałby mi robić to, co robię? Powoli na jego twarz wypłynął uśmiech. - Być może twój mąż jest niezwykłym mężczyzną.

6 - Nie ma niezwykłych mężczyzn. - Anna narzuciła na ramiona płaszcz, który zdjęła, wchodząc do szałasu. - Muszę już iść. Niedługo zajrzy do ciebie Ascanio. Morvan odprowadził ją do wyjścia. Ktoś umieścił wokół pomieszczenia małe proporczyki, inne powiewały w narożnikach obozu jego ludzi. Były złoto-niebieskie, nie czarne, ale nie zmieniło to ich przesłania: ostrzegały, by trzymać się z dala od tego miejsca. A jednak w połączeniu z głośnymi przyjacielskimi pogwarkami jego ludzi nadawały mu charakter festynu ludowego. Odwrócił się do Anny. W jego oczach płonął czarny ogień. - Wrócisz? - Ktoś z tobą będzie - odpowiedziała. Mogła mu obiecać tylko opiekę, nie była w stanie dać mu nadziei. - Albo Ascanio, albo ja. Zaopiekujemy się tobą starannie. Nie zostaniesz sam. - Zmusiła się do nienaturalnie radosnego uśmiechu, żeby podnieść go na duchu, i odeszła w stronę zamku. Czuła na sobie wzrok rycerza, dopóki nie znikła mu z oczu w bramie. 2 Powiedziała: Spójrz na mnie. Spójrz na mnie tak naprawdę. I spojrzał. Spojrzał i widmo śmierci znikło w chwili, kiedy pod męskim odzieniem i dziką plątaniną zmierzwionych loków dostrzegł nagle kobietę. Była bardzo piękna, choć całkiem nie w stylu eleganckich, bogobojnych dam. Nie miała wyskubanych brwi i misternie utrefionej fryzury ani powiewnych szat. Jej uroda była równie naturalna i nieudawana, jak jej zachowanie. Spojrzał i nagłe pożądanie podsunęło mu obraz Anny odzianej w cieniusieńkie jedwabie, które po chwili się z niej zsuwają. Nie był na to przygotowany. Nie był też przygotowany na reakcję własnego ciała. Nie miał najmniejszych wątpliwości, że te rozpustne myśli odbiły się na jego twarzy, ale dziewczyna wydawała się tego nie zauważać. Albo było jej to obojętne. Uznał to za zastanawiające. Prawie nigdy nie spoglądał w taki sposób na kobietę, a już na pewno nie zdarzało się, by nie odpowiedziała mu takim samym spojrzeniem. Morvan podejrzewał, że Anna musi mieć około osiemnastu lat, nie był jednak pewien, bo włosy na wpół zakrywały jej twarz. Kiedy wydawała rozkazy swoim ludziom lub patrzyła prosto w oczy jak równy równemu, robiła wrażenie starszej. Ale gdy rzadki uśmiech rozświetlał jej oczy i rysy twarzy, Morvan odnosił wrażenie, że ma przed sobą dziewczynkę, niemal dziecko. Obserwował Annę, dopóki dumnie wyprostowana, szaro-złocista sylwetka nie zniknęła w bramie. Jej chód różnił się od stąpania większości kobiet, nie przypominał jednak także męskich kroków. Ruchy dziewczyny były oszczędne i płynne, jakby wszystkie mięśnie współpracowały, by stworzyć pełną wdzięku harmonię. Dziwna kobieta. Fascynująca. Jeszcze nigdy nie spotkał podobnej, a znał - i to bardzo blisko - wiele kobiet. Dwie rzeczy były w jego życiu stałe i pewne: mistrzostwo w robieniu bronią i w uwodzeniu. Kobiety przychodziły do niego znęcone piękną twarzą i wspaniałym ciałem, a zostawały, bo wiedział, jak dać im rozkosz. Jako młodzik uwielbiał podboje miłosne, ale później pewność zwycięstwa odebrała tym potyczkom część uroku. W końcu uznał, że to wyjątkowo wątpliwy dowód siły. Z zamyślenia wyrwał go jakiś głos; ktoś wołał go po imieniu. Mężczyzna o znajomej sylwetce stał na skraju obozu i machał do niego ręką. Morvan podszedł do granicy swojego terenu i zatrzymał się dziesięć metrów od Gregory’ego, łucznika ze swojej drużyny. Gregory był dobrym żołnierzem, silnym i prawym, a poza tym znakomitym mówcą, który przez ostatnie kilka miesięcy pomagał Morvanowi utrzymać ludzi w ryzach. Kiedy zrobiło się już bardzo ciężko, gdy kluczyli w drodze z Gaskonii na północ, próbując omijać ogniska zarazy, to właśnie on wspierał zawsze Morvana, gdy ten starał się przekonać ludzi, by zrezygnowali z rozboju. A w owym tygodniu, kiedy żadne miasto nie chciało ich wpuścić w obręb murów i zabrakło jedzenia, to właśnie Gregory zniknął na cały dzień i wrócił z sakwami pełnymi chleba i ptactwa. Nikt nie zapytał, w jaki sposób udało mu się zdobyć żywność. A Morvan najmniej ze wszystkich był tego ciekaw. - Sir Morvanie, doprowadziłeś nas wreszcie do raju! - zawołał teraz Gregory, uśmiechając się od ucha do ucha. Jego dowódca odpowiedział uśmiechem, patrząc na przetykaną siwizną brodę i chudą jak tyczka sylwetkę przyjaciela. - Były jakieś kłopoty? - Nie ma o czym mówić. Mieliśmy przewagę liczebną i tamci to jeszcze niemal dzieci, ale zaskoczyli nas podczas snu, więc musieliśmy być posłuszni. Nawet sir John, chociaż on bardzo długo i głośno wykrzykiwał, że nie możemy im ufać, bo przecież mogli ściągnąć płaszcz z twojego trupa. Ale rycerz zwany Ascaniem... notabene to ksiądz, wiedziałeś o tym? No więc ten Ascanio obiecał nam gorące jedzenie i miękkie koce, a my, no wiesz, tacy żołnierze jak my żyją z tego, że dają się kupować. - Spróbuj utrzymywać wśród ludzi porządek. Jeśli nie będą się ze sobą stykać i wszystko pójdzie dobrze, już niedługo będziecie mogli stąd wyjechać. - Z utrzymaniem ich w ryzach nie będzie problemów. Na tamtym murze rozstawieni są łucznicy, a ich strzały z równym powodzeniem mogą razić ludzi na zewnątrz murów, jak i wewnątrz. - Dowiedziałeś się czegoś o naszych gospodarzach? - Rozmawialiśmy ze służbą, która przyniosła nam zaopatrzenie. Kilkoro mówi po francusku, a niektórzy z nas

7 znają po parę bretońskich słów. - Nawet z odległości dziesięciu metrów Morvan dostrzegł, że oczy Gregory’ego zabłysły. - W dziwne miejsce nas przywiodłeś. Na tym zamku nie ma pana. Władzę sprawuje lady Anna. To święta, jeśli wierzyć jej ludziom. Broni zamku, zarządza majątkiem, leczy chorych, niewykluczone, że stąpa po wodzie i wprawia słońce w ruch. Są tacy, którzy widzieli nocą bijący od niej nieziemski blask, a wszyscy twierdzą, że to anioł wyrwał ją ze szponów śmierci. Zdaje się, że jej ojciec zginął w boju, a brata zabrała zaraza. Została tylko ona i jej młodsza siostra. Lady Anna chce się ofiarować Bogu, jak słyszałem. Wzniosła klasztor i zamierza do niego wstąpić, jak tylko znajdzie młodego księcia, który tu osiądzie. - Poznałem ją. Nie wygląda na świętą. To zwykła dziewczyna przebrana w męskie odzienie. - To ta panienka, która cię tu przywiozła? Musi być chyba wyższa ode mnie. - Wysoka i bojowa, ale jednak tylko kobieta. - Tak właśnie mówił sir John. On dobrze zna bretoński. Opowiadał też, że podobno w okolicach krąży legenda, iż w tym zamku został ukryty skarb przywieziony przez któregoś z przodków z Ziemi Świętej. John mógł przysporzyć kłopotów. Był tak pełen młodzieńczej pychy i arogancji, że po prostu nie mógł ich nie powodować. - John uważnie obejrzał zamek - kontynuował Gregory - i stwierdził, że załogę stanowi nie więcej niż dwunastu ludzi, wliczając księdza i dziewczynę. A większość z nich jest całkiem jeszcze zielona. Morvanowi nie podobała się zawarta w tych słowach sugestia. Zamek był twierdzą nie do zdobycia, ale mury obronne stawały się bezużyteczne, jeśli były słabo bronione, a wróg znajdował się wewnątrz. - Pozwolili wam zatrzymać broń? Gregory potrząsnął głową. - Sir John był śmiertelnie oburzony, kiedy odbierano mu miecz, ale ten Ascanio nie jest głupi. - Musisz uważać na Johna. Nie dopuść, żeby zdobył wpływ na innych. Musisz mieć pewność, że to ciebie będą słuchać, bo mnie przy tobie nie będzie. - Jeśli John naprawdę coś knuje, poczeka, aż się rozchorujesz albo umrzesz - oświadczył Gregory bez ogródek. - Idź coś zjeść. Widzę, że roznoszą posiłek. Jeśli Bóg będzie łaskaw, spotkamy się jutro rano. Morvan pomachał mu na pożegnanie i podszedł do krawędzi klifu. Ta część lądu wdzierała się w morze o wiele głębiej niż skala, na której wybudowano twierdzę. Z miejsca, w którym stał, mógł się przyjrzeć warowni od tyłu. Została usadowiona wprost na litej skale, a mury wzmocniono potężnymi przyporami. Wyżej wybudowano część mieszkalną, podziurawioną niewielkimi okienkami. Jeszcze wyżej wznosiła się nowsza część z większymi oknami i dziwacznym balkonem, ocienionym dachem, który wspierał się na łukach. Coś jeszcze przykuło jego uwagę. Skała poniżej zamku nosiła ślady obróbki, zostały w niej wykute wąskie stopnie, wiodące do części mieszkalnej. Schody prowadziły zygzakiem od maleńkiej plaży i kończyły się przy jednej z przypór. Muszą się tam znajdować ukryte drzwi. Sekretne przejście nie do sforsowania nawet dla nieprzyjaciela, który wie o jego istnieniu. Ruszył z powrotem w stronę swego schronienia, trzymając się krawędzi klifu. Słońce zachodziło. Usiadł na ogromnym głazie, jeszcze ciepłym od słonecznych promieni, i wpatrywał się w morze. Czuł wewnątrz taką pustkę i miał takie poczucie zagrożenia, jakiego nigdy nie zdarzyło mu się doświadczyć w wirze walki. Ale podczas bitwy nie tracił przecież kontroli nad własnym losem. Ogarnęło go uczucie całkowitej izolacji. Odgłosy dochodzące z obozu ścichły i odpłynęły. Przyzwyczaił się już, że jest całkiem sam na świecie, ale uczucie, które opanowało go w tej chwili było inne, silniejsze, bardziej dojmujące. Jakby jakaś niewidzialna ręka zakreśliła wokół niego krąg, odcinając go od najsłabszych choćby więzi z innymi ludźmi i skazując na absolutną samotność, w której jedynym towarzystwem mogła być tylko własna dusza. Nie, nie tylko własna dusza. Morze i niebo nadal istniały i były z nim, otaczały go swym bezmiarem. Zachodni horyzont usiany był lśniącymi plamkami różu i fioletu, które błyszczały jak drobiny barwnego lodu na pomarszczonej powierzchni wody. Nawet białe grzywy fal połyskiwały kolorami i w gasnącym świetle zdawały się same emanować światło. Morvana ogarnął zachwyt nad pięknem świata; wpatrywał się jak zahipnotyzowany w wolno pogrążającą się w wodzie ognistą kulę, tonącą gdzieś na krańcu świata. Jego nadwątlony duch wzrósł i zmężniał, jakby umocniony tym widokiem. W tej nienaturalnej ciszy, w tym całkowitym spokoju i bezruchu, dusza rosła, wypełniła całe ciało, sięgnęła dalej, dotknęła tego piękna. Odnosił wrażenie, że niemal fizycznie czuje jego dotyk. W tej chwili, kiedy zniknęło poczucie czasu i przestrzeni, wyczuł obecność drugiej istoty. To była istota ludzka, nie boska, tego był pewien, rozpoznał ją instynktownie, choć nie znał jej imienia. Ta oszałamiająca chwila jedności minęła równie szybko, jak nadeszła, ale dopóki trwała, dawała poczucie nieskończoności. Morvan czuł się teraz bardziej osamotniony niż poprzednio, bardziej odgrodzony od świata, głębiej pogrążony w bolesnej rezygnacji. A więc to tutaj wszystko się skończy. Nazwisko Fitzwaryn, nobilitowane przez samego Wilhelma Zdobywcę, odejdzie w niebyt na tym skalistym bretońskim wybrzeżu. Utracone ziemie nigdy nie zostaną odzyskane, synowie jego siostry nie zostaną pasowani na rycerzy, majątek rodzinny nie zostanie powiększony i już na zawsze ograniczy

8 się do złotego naszyjnika ze szmaragdami, ukrytego na dnie sakwy. Musi powiedzieć o nim księdzu i poprosić, żeby został przesłany jego mieszkającej w Londynie siostrze. Czy ten mąż kupiec pozwoli jej go zatrzymać, czy też zabierze go, żeby sfinansować kolejną ekspedycję handlową? Czy to ważne? Na ich pokoleniu skończy się szlachectwo tej rodziny. Jedyne, czego Morvan żałował w życiu, była utrata honoru rodziny. Ten żal był jak płonąca wiecznie w jego duszy pochodnia, która teraz buchnęła większym płomieniem, by go spopielić. - Sir Morvanie. Płomień zgasł. Morvan odwrócił się i przyglądał nadchodzącemu Ascaniowi. Nie był już uzbrojony, ale nadal wyglądał bardziej na rycerza niż księdza. Przyjazne spojrzenie zastąpiło podejrzliwość, z jaką patrzył na Morvana we wsi. - Przyszedłem zapytać, czy chcesz się wyspowiadać. - Ascanio usadowił się na trawie u stóp skały. - W obecnej sytuacji chyba powinienem. - Raczej tak. Nie trwało to długo. W ostatnich miesiącach uciekali przed zarazą i Morvan niewiele miał okazji do popełniania swoich zwykłych grzechów. Wyznał całą litanię wcześniejszych na wypadek, gdyby o którymś zapomniał przy po- przednich spowiedziach. Kiedy skończył, ksiądz nadal się nie odzywał. Wreszcie Morvan postanowił przerwać milczenie, żeby położyć kres nastrojowi spowiedzi. - Pochodzisz z Włoch? - spytał. - Jak tu trafiłeś? Ascanio zmienił pozę i znów stał się rycerzem. - Przed dwoma laty postanowiłem odbyć pielgrzymkę brzegiem morza do Santiago. Zatrzymałem się w opactwie Saint Meen. Na tym terenie znacznym problemem stały się bandy rabujące wioski. Przekonałem opata, że powinien zorganizować obronę i wynająć paru ludzi. - Dobra rada. - Kilka kilometrów dalej był żeński klasztor. Piętnaście zakonnic i kilka dziewcząt. Bandyci zaatakowali klasztor. Jedna z dziewcząt, niespełna szesnastoletnia panienka, wiedziała co nieco o broni. Za pomocą kuszy odparła napastników. Czterech zraniła, w tym przywódcę, a pozostali umknęli. - Lady Anna? Zakonnice wyrzuciły ją po tym, jak je uratowała? - Nie. Przeorysza była śmiertelnie przerażona. Poprosiła mojego opata, żeby przysłał jakiegoś mężczyznę, który lepiej wyszkoliłby dziewczynę. Ten posłał mnie. - Świat zdecydowanie schodzi na psy. Ty, ksiądz, zostałeś posłany, by uczyć nowicjuszkę w żeńskim klasztorze władania bronią?! - Wcale nie była nowicjuszką. Jeszcze nie złożyła żadnych ślubów. Co przeorysza miała robić? Wskutek wojny domowej Bretania zmieniła się w kraj bezprawia. Bezbronna kobieta nigdzie nie jest bezpieczna, nawet w klasztorze. Tylko wieść, że miejsce jest uzbrojone, może powstrzymać napastników. Morvan pokiwał głową ze zdumieniem. - To dziwna opowieść, ale żyjemy w dziwnych czasach. A wiec pojechałeś? - Tak. Anna polowała w dzieciństwie i miała nieprawdopodobnie celne oko. W tej materii nie potrzebowała mojej pomocy. Pracowaliśmy nad walką na miecze. - Jest w tym dobra? - Zręczna i szybka. Ale miecz jest dla niej zbyt ciężki, dłuższa walka wymaga większej siły niż ta, którą Anna dysponuje. Morvan próbował to sobie wyobrazić. Obraz nie wydawał mu się wcale tak nieprawdopodobny. - A dlaczego przyjechaliście tu oboje? - Po śmierci ojca na polu bitwy brat poprosił, żeby Anna wróciła do domu na czas jego wyjazdu do Awinionu w jakiejś tam sprawie. Po jego powrocie okazało się jednak, że dopadła go zaraza. Ksiądz z miasteczka nie chciał do niego przyjść, więc Anna posłała po mnie. Przyjechałem. Chciała, żebym udzielił mu ostatniego namaszczenia przez zamknięte drzwi. - Ascanio skrzywił się nieznacznie. - Wyznam szczerze, że zastanawiałem się nad tym. W końcu zmusiłem ją jednak, żeby wpuściła mnie do środka, i razem pomogliśmy mu umrzeć. A potem czekaliśmy. - Nie zaraziłeś się. Czyżbyś był błogosławiony? - Po prostu mam szczęście. - Ona nie miała. - Nie. Ale nikt więcej nie zachorował. To było w marcu. W czerwcu zaraza pojawiła się po raz drugi i zalała wszystkich jak fala. W mieście wymarła jedna czwarta ludzi. Na wsi jedna piąta. - Słyszałem, że było jeszcze gorzej. - My też. Ale nawet jeśli to prawda, trudno odczuwać wdzięczność po takich przeżyciach. - Ascanio wstał. - Muszę zajrzeć do twoich ludzi i zająć się innymi obowiązkami. Później ktoś jeszcze do ciebie zajrzy. Przyjdzie sprawdzić, czy już umieram, pomyślał Morvan i ruszył za księdzem w stronę obozowiska. - Zostałeś, żeby jej bronić? Dopóki nie wróci do klasztoru? - Ona sama umie się bronić. Ale tutaj nie ma żadnych rycerzy. Tych kilku, którzy zostali, zmarło. Zostałem więc

9 na jakiś czas. Dopóki młody książę nie wyznaczy opiekuna tych włości lub dopóki młody Josce nie zdobędzie ostróg rycerskich. - A potem Anna wróci do klasztoru? Ascanio obrzucił rycerza badawczym spojrzeniem. W jego oczach można było wyczytać, że doskonale pamięta, czego przed chwilą wysłuchał podczas spowiedzi. - Wróci. Jest zdecydowana. W innych okolicznościach zabrzmiałoby to pewnie jak strzeżenie, a nie proste stwierdzenie faktu. Ale nie było powodu ostrzegać człowieka, który już niemal był martwy. 3 Anna zgięła nogi w kolanach i zsunęła się niżej, żeby zanurzyć w wodzie ramiona. Bóg jeden wie, kiedy znów uda jej się znaleźć czas na kąpiel. W nadchodzącym tygodniu należało się spodziewać bezsennych nocy i wypełnionych obowiązkami dni. Zanurzyła głowę w wodzie, żeby spłukać mydło z włosów, wstała i owinęła się ręcznikiem. Przysunęła stołek bliżej ognia i zajęła się upiorną pracą: rozczesywaniem zmierzwionych przez wiatr i deszcz gęstych loków. Kiedy była dzieckiem, robiła to stara służąca, która codziennie głośno wyrzekała nad stanem jej włosów. Potem cmokała na widok siniaków - pozostałości licznych przygód dziewczynki - a kiedy wydawało jej się, że Anna nie patrzy, ze smutkiem kręciła głową nad jej ciałem. Wiele osób to robiło, bo zawsze była wyższa nie tylko od rówieśniczek, ale także od większości chłopców. Zawsze natrafiała na osłupiałe spojrzenia ludzi, którzy widzieli ją po raz pierwszy. Tylko ojcu jej wzrost nie przeszkadzał. Ostatni Roald de Leon był ogromnym mężczyzną i wyglądał na czystej krwi wikinga, jak ów pierwszy Roald, który wybudował warownię na skalistym klifie. Cieszył się ze wzrostu i siły córki, był uszczęśliwiony, że dziewczynka uwielbia jazdę konną i ma celne oko. Zwracał na nią uwagę jedynie dzięki jej niekobiecej sprawności. Anna podeszła do skrzyni i wyjęła czyste odzienie. Ubrała się i znów zbliżyła do ognia, żeby wysuszyć włosy. Rozczesywała je bez przerwy, żeby nie wyglądały jakby piorun w miotłę strzelił. Jak zwykle robiła to w ciemno, nie patrząc w lustro. W klasztorze także nie było zwierciadeł, ale Anna odmawiała oglądania swego odbicia, na długo zanim wkroczyła do tego świata kobiet. Wiedziała, jak wygląda. Już jako mała dziewczynka dostrzegała swą brzydotę w pełnych żalu oczach matki równie jasno, jakby patrzyła w lustro. Teraz już się nie przejmowała, kiedy ludzie patrzyli ze zdumieniem na jej wzrost i twarz. Uroda nie była do niczego potrzebna w życiu, jakie zamierzała wieść - jakie będzie wiodła po tej krótkiej przerwie, wymuszonej przez obowiązki wobec rodowego majątku. Z niecierpliwością czekała na powrót do klasztoru. Tam czekał na nią świat, jakby dla niej stworzony. Z barwy światła wywnioskowała, że zbliża się zachód słońca. Wyszła na zadaszony balkon. Powitał ją wspaniały widok lśniącego błękitem, różem i fioletem nieba. I słońce, które jak ogromna pomarańczowa kula dotykało linii horyzontu. Przesycone barwami i światłem powietrze zmieniło kolor morza. Takie piękno mógł ukazać światu tylko sam pan Bóg w swej niezmierzonej potędze. Serce Anny topniało, kiedy patrzyła, jak słońce znika powoli w morzu. Spojrzała w dół. Na skale, na skraju urwiska, siedział w zamyśleniu samotny mężczyzna. Sir Morvan robił wrażenie rozpaczliwie osamotnionego i bezbronnego. Serce dziewczyny wezbrało współczuciem. Rozumiała go doskonałe. Wydawało jej się, że na jedno krótkie mgnienie oka udało jej się dotknąć jego duszy. Nagle poczuła się z nim związana tak mocno, jakby zniknęła jej jednostkowa odrębność, pochłonięta przez chwałę wypełniającą niebiosa. To uczucie przeraziło ją i była wdzięczna, że niemal natychmiast rozwiało się jak mgła. Ale zostało w niej dalekie echo tego dziwnego wrażenia, jego słaby cień, kiedy obserwowała sir Morvana. Czy powiedziano mu już, że tutejsi ludzie wierzą, iż Anna została uratowana przez anioły? Nie podejrzewała, by ten rycerz był w stanie uwierzyć w podobne nonsensy, gdyby jednak się okazało, że ta wiara daje mu cień nadziei, to ona na pewno nie będzie się starała go przekonać, że to bzdura. Dwie godziny później Anna siedziała przy wysokim stole podczas wieczerzy. Ten posiłek był niejako symbolem ich życia. Na stole stało mnóstwo mięsa i bardzo mało chleba. Zwierzyna łowna przetrwała letni pomór, nie przetrwały go jednak pola. Zbożem trzeba było bardzo oszczędnie gospodarować. Uszu dziewczyny dobiegł jakiś hałas z przedsionka. Zaczęła się zastanawiać, jak ma pogodzić opiekę nad sir Morvanem z zarządzaniem majątkiem. W stadninie stały konie, którymi należało się zająć i dobrze je ujeździć, by sprzedać je potem korzystnie na targu i kupić zboże dla wieśniaków. Od tych koni zależało ich przetrwanie. Hodowali najlepsze i najlepiej ujeżdżone wierzchowce w Bretanii. Starannie je ukrywano i wyprowadzano jedynie na tajne ścieżki, by zabezpieczyć przed rozbójnikami i złodziejami, bo Anna mogła przeznaczyć do ich ochrony jedynie dwóch ludzi.

10 Młodsza siostra, Catherine, dotknęła jej ramienia, by zwrócić na siebie uwagę Anny. - Powiedz Josce’owi, że mam rację. Powiedziałam mu, że sir Morvan jest najprzystojniejszym rycerzem na świecie i ma oczy jak anioł ciemności, a on się ze mną nie zgadza. Anna przyjrzała się delikatnej, ślicznej buzi siostry, otoczonej chmurą jasnych włosów. Obok Catherine siedział w milczeniu naburmuszony Josce. - Przestań się z nim drażnić. Wiem, że dziewczynki lubią dręczyć chłopaków, wzbudzając ich zazdrość, ale to niegodne ciebie. - Zawsze jesteś taka okropnie poważna, Anno. Podejrzewam, że jesteś najnudniejszą siostrą na świecie. - Catherine patrzyła na nią szeroko otwartymi oczami. - A może jestem po prostu siostrą, która ma zbyt wiele na głowie. Czy wzięłaś się już z kobietami do szycia na Boże Narodzenie? - Tak. Wszyscy dostaniemy nowe ubrania. - Catherine odwróciła się, żeby flirtować z Josce’em. Chłopak pochylił jasną głowę i szepnął jej coś, przygryzając przy tym jej ucho. Mieli po szesnaście lat; osiągnęli odpowiedni wiek do małżeństwa. Ojciec pragnął tego związku, potrzebował go też majątek. A więc La Roche de Roald przejdzie poprzez Catherine na Josce’a. Może powinna po prostu pozwolić im się pobrać, nie czekając na zgodę księcia? W końcu książę miał dopiero dziesięć lat i przebywał w Anglii. Ani on, ani jego opiekun, król Edward, nie odpowiedzieli na żaden z jej listów, nie dali nawet znać, że korespondencja do nich dotarła. Pytanie o przyszłość majątku ciążyło Annie nieustannie, a tego wieczoru przytłaczało ją bardziej niż zazwyczaj. Musiała wreszcie uporządkować wszystkie sprawy. La Roche de Roald powinno należeć do bretońskiego pana, by nie zostało wchłonięte przez Francję bądź Anglię podczas ich zwad i sojuszów w walce o tytuły i ziemie. Paradoksalnie zaraza zapewniła im na pewien czas bezpieczeństwo, ale chaos, który zapanował, w każdej chwili mógł i ich pochłonąć. Do sali wszedł Ascanio i zbliżył się do stołu. - Jedno z nas musi zanieść jedzenie sir Morvanowi. Służący są tak przerażeni, że boją się postawić je nawet w pobliżu granicy. Anna kazała zapakować jedzenie i wino do kosza. - Jeszcze nic nie jadłeś - powiedziała. - Ja pójdę. I tak zamierzałam jeszcze dziś do niego zajrzeć. To nie była całkiem uczciwa odpowiedź. Anna uważała, że jej obowiązkiem jest odwiedzić Morvana, ale starała się znaleźć jakąś wymówkę, by do niego nie iść. W obecności tego mężczyzny czuła się wytrącona z równowagi. Podczas podróży do zamku była bez przerwy świadoma przytłaczającej obecności rycerza i cały czas miała się na baczności. Oczywiście było to głupie. Przecież on nie stanowił najmniejszego zagrożenia, robił wrażenie człowieka honoru. A jednak sprawiał, że stawała się czujna. Kazała sobie przynieść z pokoju płaszcz, wzięła koszyk i ruszyła do szałasu. 4 Morvan dostrzegł Annę, jak tylko wyszła z bramy. Stał przy wejściu do swojego szałasu i wpatrywał się w nocne niebo. Próbował sobie przypomnieć nazwy konstelacji, których przed laty uczył go guwerner. Był pewien, że dziewczyna przyjdzie. Czekał na nią. Włosy miała starannie uczesane i nie sterczały już jak dzika szopa, a dodatkowo przytrzymywała je biegnąca przez czoło srebrna przepaska. Przebrała się w niebieski kaftan z długimi rękawami, który sięgał tuż za kolana i pozwalał chwilami dojrzeć nad długimi butami fragment obciągniętych rajtuzami nóg. - Przyniosłam ci kolację, panie - powiedziała. Morvan odsunął na bok zasłaniające wejście płótno i dziewczyna wsunęła się do wnętrza szałasu. Przysunął stół i krzesło do jednej z prycz przy ogniu. Usiadła i postawiła obok pudełko, które przyniosła ze sobą. - Zjesz ze mną? - spytał. Potrząsnęła głową, przyjęła tylko odrobinę wina. Siedziała na krześle sztywno wyprostowana, ze złączonymi kolanami. Morvan, z trudem odrywając od niej wzrok, sięgnął po jedzenie. Siedziała jak królowa. Jak królowa starożytnych wojowników. Utkwiła w nim oczy. Zauważył, że jej spojrzenie nie jest tak szczere i pełne zaufania, jak wcześniej mu się wydawało; były w nim ostrożność i ostrzeżenie. - Nie znam cię, sir Morvanie. Jeśli wolałbyś zostać sam, zaraz wyjdę. Jeśli jednak potrzebujesz towarzystwa, mogę jeszcze przez chwilę z tobą zostać. - Nie chcę, żebyś odeszła. Usiadł na pryczy i zabrał się do jedzenia. Zapadło milczenie. Był wdzięczny dziewczynie, że nie stara się zabić ciszy bezsensowną paplaniną. Ta kobieta nie bała się milczenia. Nie odzywała się, jeśli nie miała nic do powiedzenia. Wytworzyła się miedzy nimi przyjazna, swobodna atmosfera. Podczas posiłku Morvan obrzucał od czasu do czasu Annę przelotnym spojrzeniem. Niebieski kaftan był lepiej dopasowany niż strój, który miała na sobie po południu, jej kształty nadal jednak stanowiły dla niego zagadkę,

11 jakby dziewczyna starała się ukryć kobiece ciało pod luźno skrojoną wełną. Na jej twarzy malowała się pogoda i spokój. W jakiś przedziwny sposób samą swą obecnością zmieniła umieralnię w miejsce przyjazne i przytulne. Od wielu miesięcy nie czuł się tak odprężony. - Gdzie jest twój dom? - zapytała po długim milczeniu. Chciał, żeby z nim została, ale nie po to, by rozmawiać o nim. Z drugiej jednak strony miała prawo być ciekawa. Postanowił dowiedzieć się czegoś o niej przy okazji. - Moja rodzina mieszkała na północy, przy granicy ze Szkocją. Majątek nazywał się Harclow. - Mieszkała? - Czternaście lat temu, podczas wojny ze Szkocją, nasz majątek został zagrabiony przez lorda z drugiej strony granicy. Ojciec zginął, broniąc zamku. Ja jeszcze wówczas byłem dzieckiem. Nie pozostało mi nic innego, jak poddać się, żeby ocalić życie matki i siostry. Pojechaliśmy do króla Edwarda, który wyprawił się z wojskiem na północ, i on udzielił nam schronienia. Był przyjacielem mojego ojca. Anna czekała na dalszy ciąg historii. Morvan milczał przez dłuższą chwilę, wreszcie podjął opowieść. - Wkrótce zmarła moja matka. Edward zabrał mnie i siostrę na dwór. - Mieszkałeś na królewskim dworze? - Jako młodzik byłem paziem sir Johna Chandrosa. Potem król pasował mnie na rycerza. Ale większość czasu rzeczywiście spędzałem na królewskim dworze. - Jak tam było? - To siedlisko fałszu i fałszywych ludzi. Przyszłość człowieka może zależeć od jednego słowa, jednego gestu. Anna patrzyła wprost na niego, on także otwarcie się jej przyglądał. Oczy dziewczyny miały kształt migdałów, a jej brwi wyglądały jak skrzydła sokoła w locie. - Czy słowo lub gest zaważyły na twojej przyszłości? Do diabła, jakaż to bystra dziewczyna! - Przed trzema laty wypadłem z łask księcia. Mniej więcej w tym samym czasie zrozumiałem, że król nie ma zamiaru pomóc nam odzyskać dóbr rodowych. Kiedy armia wyruszyła do Normandii na wojnę z królem Francji, pociągnąłem razem z Edwardem, ale już wtedy wiedziałem, że nie wrócę już z nim na dwór. Teraz zarabiam na życie mieczem. To nie jest sprzeczne z honorem rycerskim. Anna w zamyśleniu sączyła wino, trzymając oburącz puchar. Jej wyprostowane jak struna plecy nie drgnęły nawet o centymetr. - Czy na dworze królewskim uczestniczyłeś w wielu turniejach i potyczkach? Słyszałam, że niektórzy władcy zabronili takich rozrywek, bo tracili zbyt wielu ludzi. I później mniej rycerzy mogło ginąć za nich w bitwach. - To typowo kobiecy punkt widzenia, pani. - Tak sądzisz? Ale ta kobieta chciałaby wziąć udział w turnieju rycerskim, na wszystkie rodzaje broni. Turnieje zbyt często ograniczają się do walki na kopie. Ty też, panie, najwyżej cenisz kopie? - Wolę miecz, ale kopia nadal ma opinię najbardziej rycerskiej broni. - Morvanowi nie mieściło się w głowie, że oto dyskutuje z kobietą na temat uzbrojenia i, o dziwo, sprawia mu to przyjemność. - A jaką broń ty najbardziej lubisz, pani? - Łuk. To broń tchórzy. Jestem kobietą, sir Morvanie. - Powiedziałbym, że to raczej oczywiste. - Niekoniecznie. Wiele osób tego nie dostrzega. Także i ty początkowo. Nie zauważyła ani komplementu, ani pełnego podziwu spojrzenia, którym ją obrzucił. Ina jedno, i na drugie pozostała całkowicie obojętna. Zadziwiające! - W chacie było ciemno. Widziałem to, co spodziewałem się zobaczyć. - Jak większość ludzi. To bardzo użyteczne. Kiedy jeżdżę sama, obcy także widzą to, co spodziewają się zobaczyć. - Często to robisz? Często jeździsz sama? To niebezpieczne. Drogi są pełne maruderów i zbiegłego chłopstwa. Zaraza i wojna... - Mam obowiązki do wypełnienia i zbyt mało ludzi, żeby za każdym razem brać ze sobą eskortę. Anna wreszcie się odprężyła, nie była już tak - sztywno wyprostowana i jej wysokie smukłe ciało przybrało miękką, falistą linię. Morvanowi znów udało się dojrzeć poniżej rąbka kaftana nogi. Były smukłe i zgrabne. Silne proste ramiona stanowiły przeciwwagę dla zaokrąglonych bioder. Ciekaw był, jak wyglądają piersi dziewczyny. Cała reszta jej ciała idealnie harmonizowała ze wzrostem. - Uważasz, że jestem śmieszna, prawda? - zapytała, źle zrozumiawszy jego uważne oględziny. - Ten strój i miecz. Pytania o turnieje. Pewnie sądzisz, że jestem dziewczynką, która dla zabawy udaje, że jest chłopcem. - Uważam to za niezwykłe. - Niezwykłe... To uprzejme sformułowanie, którego użyłaby większość ludzi. - Czujesz się tym obrażona? - Zupełnie nie. Nie obchodzi mnie, co ludzie o mnie myślą. Kobieta, która wygląda jak ja, musi się tego nauczyć. Niezwykłe... Niezłe słowo. Ale nie pochwalasz tego.

12 - Jesteś bardzo odważna. Czy ktokolwiek mógłby tego nie pochwalać? Jestem jednak przyzwyczajony do kobiet, które potrzebują ochrony. - No tak, ochrony. I rozkazów. Jedno idzie w parze z drugim, prawda? - Anna odwróciła na moment twarz do ognia, ale zaraz znów spojrzała na Morvana i celowo zmieniła temat. - Masz zamiar próbować odzyskać swoje dobra. - Taką miałem nadzieję. - Ale z upływem lat staje się to coraz mniej prawdopodobne - powiedziała Anna, jakby kończąc myśl Morvana. I rzeczywiście dokończyła jego myśl, choć dotychczas sam przed sobą nie chciał się do tego przyznać. Ale, o dziwo, nie mógł wykrzesać z siebie gniewu. Od chwili gdy Anna do niego przyszła, czuł się w jej towarzystwie nie jak z kimś obcym, ale jak z bliskim przyjacielem. Początkowe długie milczenie wypełniło się niesamowitym, znajomym poczuciem bliskości, które pogłębiło się jeszcze w trakcie rozmowy. Z każdą chwilą wzmacniały się łączące ich więzi, jak lina wiążąca ich dusze. Czy sprawiła to szczerość dziewczyny? A może jego potrzeba oderwania myśli od śmierci? Wiedział tylko, że coraz lepiej rozumie duszę tej kobiety. Powietrze w szałasie stało się aż ciężkie od czegoś niebywale intensywnego. Morvan poczuł się całkowicie wolny. - Dlaczego nosisz męski strój? - Zdecydowanie wolał rozmawiać o niej niż o sobie. - A dlaczego ty nosisz męski strój? - Anna uniosła brwi z rozbawieniem. - Bo jestem mężczyzną. - Nie. Nosisz go, bo jest najwygodniejszy przy męskich zajęciach. I dlatego właśnie jest to męski strój. A ja obecnie wykonuję męskie zajęcia. - Uśmiechnęła się. Miała bardzo miły uśmiech. Ożywiał całą twarz. Niestety, ostatnio rzadko się uśmiechała. Morvan nie miał pojęcia skąd, ale wiedział to z całą pewnością. - To ubrania mojego brata. Zaczęłam je wkładać do pracy przy koniach. Potem przyszła zaraza i kobiece szaty okazały się całkiem niepraktyczne. Nie przywiozłam zresztą ze sobą do domu zbyt wielu sukien. - Z klasztoru? Mieszkasz tam od dziecka? - Nie, dopiero cztery lata. Kiedy ojciec poszedł na wojnę w drużynie księcia, umieścił mnie tam dla bezpieczeństwa. Jeden z wasali ofiarował dom Catherine, ale mnie nie zaprosił. Początkowo nie znosiłam klasztoru, ale wkrótce odnalazłam w nim zadowolenie. - Ascanio twierdzi, że tam wrócisz. Że złożysz śluby. - Tak. - Dlaczego? Anna przez chwilę patrzyła w przestrzeń, nie od razu odpowiedziała. Morvan wyczuł kruchość dziewczyny i ucieszył się, że ją w niej odnalazł. - Tam jest moje miejsce. A w świecie pozaklasztornym nie widziałam go dla siebie - odpowiedziała w końcu. - Twoje miejsce jest tutaj. Z twoimi ludźmi. - Nie. Nie wyjdę za mąż i nie lubię kobiecych zajęć. Przez grzeczność nazwałeś mnie niezwykłą. Moi ludzie uważają mnie za istotę nie z tej ziemi. - Uważają cię za istotę nieziemską. - To jedno i to samo. Dzisiaj jestem dla nich świętą. Za rok, jeśli plony będą nieudane, uznają mnie za czarownicę. Stąpam po cienkiej linie, i to nie z własnego wyboru. Szybko wstała i sięgnęła po pudełko, które przyniosła. - Skończyłeś już posiłek? Zagrajmy w warcaby. Morvan nalał jeszcze wina, a Anna w tym czasie rozstawiła pionki. Spodziewał się, że ta noc będzie pełna grozy i rozpaczy, ale widmo śmierci zostało odegnane przez samą obecność tej dziewczyny i dziwną sympatię, jaką do niej poczuł. Zrobił pierwszy ruch i przyglądał się, jak Anna zastanawia się nad swoim posunięciem. - To dziwne, ale od chwili, gdy tu przyszłaś, mam takie uczucie, jakbym znał cię od lat. - Morvan wypowiadał już te słowa wielokrotnie w życiu, kiedy próbował uwieść kobietę. Teraz po raz pierwszy powiedział je szczerze. - Tak. To się niekiedy zdarza. - Anna podniosła wzrok znad szachownicy i spojrzała mu w oczy tak, jakby mogła patrzeć w jego serce, jakby znała go, jak matka zna swoje dziecko albo żona męża. - To ma źródło w tobie. Spodziewasz się śmierci. Nie masz nic do stracenia. Jesteś otwarty. A ja się po prostu znalazłam przy tobie. Gdyby zamiast mnie przyszedł Ascanio, czułbyś to samo. Ale doskonale cię rozumiem. Też to kiedyś czuła. To zdumiewające. Kontynuował grę w milczeniu. Wiedział, że Anna nie ma ochoty o tym rozmawiać. Pod jednym względem jednak bardzo się myliła. Gdyby na jej miejscu znalazł się Ascanio, wcale nie byłoby tak samo. Bo Anna była kobietą i Morvan od pewnego czasu zdawał sobie sprawę, że pragnie jej tak, jak nigdy jeszcze żadnej nie pragnął. - Opowiedz mi coś o Josce’em - poprosił, daremnie próbując zmienić tok swych myśli. Ale gotująca się w nim krew podpowiadała mu nieustannie, w jaki sposób powinna się zakończyć ta noc. Musiał jej dotknąć. Pragnął zdjąć z czoła dziewczyny srebrną przepaskę i zburzyć włosy, by znów opadły w dzikim nieładzie na twarz.

13 - To nasz krewniak. Daleki. Przyjechał jako paź na wychowanie. Był giermkiem ojca i stał u jego boku, kiedy zginął. Morvan pragnął ją całować, poczuć smak jej ust i skóry szyi. Poznać jej zapach. Marzył, by oprzeć ją na swym ramieniu, przegiąć w tył i patrzeć w oczy, kiedy będzie ją pieścił, a jego dłoń odnajdzie zapięcie kaftana... - Jest dla mnie jak brat. Ale jego stosunek do Catherine ma od kilku lat całkowicie inny charakter. Rozebrałby ją i wreszcie odkryłby kryjące się pod luźnymi szatami ciało. Wyobraził sobie, jak odsłania jej piersi, obejmuje je rękami, bierze do ust. Wydawało mu się przez chwilę, że słyszy jej jęki rozkoszy. Oczami duszy widział, jak mgiełka narastającej namiętności łagodzi przenikliwe spojrzenie dziewczyny. Położyłby ją na pryczy, nakrywałby dłońmi, ustami, wreszcie całym ciałem... - Testament ojca stanowi, że dziedzicem zostanie mój brat Drago, natomiast ja złożę śluby i wstąpię do klasztoru. Teraz, po śmierci brata, Catherine wyjdzie za Josce’a i to on będzie następnym panem La Roche de Roald. Morvan widział już kiedyś wyraz ekstazy na twarzy Anny, wtedy gdy pędziła galopem, a wiatr rozwiewał jej włosy. Pragnął patrzeć na nią, kiedy będzie ją brał, gdy w zmysłowym zapomnieniu odda mu się bez reszty. - Sir Morvanie! - Głos dziewczyny wdarł się w jego marzenia i sprowadził go na ziemię. Czy on oszalał?! Przecież wyspowiadał się dzisiaj i był teraz wolny od grzechu. A oto siedział tu i rozmyślał o uwiedzeniu dziewicy wybawionej przez anioła od śmierci i poświęconej Bogu. Odnosił jednak dziwne wrażenie, jakby same niebiosa miały udział w jego pragnieniach. - Sir Morvanie - powtórzyła Anna i klepnęła szachownicę. - Twój ruch. Wziął do ręki pionek i znów spojrzał na nią tym odbierającym spokój wzrokiem. W klasztorze nauczono Annę powściągliwości i spokoju, ale jej wystudiowana rezerwa teraz rozwiała się jak dym. Nigdy dotychczas nie doświadczyła czegoś podobnego. Tego typu poczucie więzi mogło się zrodzić, kiedy opiekowała się umierającymi, ale nigdy nie pojawiało się tak niespodzianie. Nawet z Ascaniem, kiedy oboje w chwili śmiertelnego lęku wracali myślą do czekających na nich klasztorów, nawet wówczas to poczucie więzi narastało o wiele wolniej. Później, kiedy zaraza rozszalała się na dobre, Anna bała się tej nienaturalnej intymności, bała się miłości i bólu, które ta bliskość za sobą pociągała. Śmierć takiego człowieka stawała się potem dla niej jeszcze cięższa do zniesienia. Czuła wdzięczność do losu, że dla większości chorych była jedynie panienką i pielęgniarką. I nikim więcej. A teraz to. Inne. Silniejsze. Nawet w pewien sposób niebezpieczne. Morvan chciał czegoś więcej. Czuła, że jego dusza wyrywa się ku niej. Podtrzymywała rozmowę, bo w chwilach milczenia natychmiast w jej głowie kłębiły się dziwne myśli, które ją denerwowały. Opowiadała rycerzowi o swych wysiłkach, by zapewnić przyszłość rodowym włościom i związać je z Bretanią, o wysyłanych do Anglii listach do księcia, w których prosiła o przysłanie opiekuna i o zgodę na małżeństwo Catherine. Rozwodziła się nad problemami z obroną dóbr. Mówiła o tym, jak i kiedy zachorował jej brat, o ucieczce kilku zbrojnych po jego śmierci i o rozprzestrzenianiu się zarazy wśród pozostałych. W końcu Ascanio wybrał i przeszkolił w rycerskim rzemiośle kilku synów wolnych chłopów z majątku. Zaraza wreszcie dała im odetchnąć, ale pojawił się problem grasujących w okolicy band złodziei. - Dlaczego nie wyszłaś za mąż? - zapytał Morvan w samym środku opowieści o rozlicznych problemach Anny. - Gdybyś to zrobiła, majątek przypadłby tobie. - Przypadłby mojemu mężowi. - Ale jednak byłabyś tu panią. Nie miała ochoty o tym rozmawiać. Podejrzewała, że nikt na świecie, nawet ten mężczyzna, nie byłby w stanie zrozumieć. - Tylko na tyle, na ile on by mi zezwolił. Rolą kobiety jest służyć mężowi. Wolę już służyć Bogu. - Jeśli pragniesz wolności, klasztor jest ostatnim miejscem, w którym mogłabyś ją odnaleźć. - Ależ w klasztorze jest więcej wolności, niż mógłbyś przypuścić! Natomiast szlachetnie urodzona mężatka jest całkowicie ubezwłasnowolniona. Bardziej niż pracujące w polu wieśniaczki czy też kupieckie córki w miasteczkach. Ja nie jestem stworzona do takiego życia. I nie mam zamiaru zmuszać się do bycia kimś, kim nie jestem, żeby tylko zadowolić męża. Morvan wpatrywał się w szachownicę, jakby nie mógł oderwać od niej wzroku. - Niczego nie będzie ci brakowało? Nagle podniósł na nią oczy. Płonął w nich ten sam ogień, który widziała, gdy wychodziła po południu z jego szałasu. Przez chwilę czuła się jak zahipnotyzowana. Ogarnęło ją jakieś nieznane podniecenie. Nie było to nieprzyjemne. - Znowu będę musiała obywać się bez koni i polowania. Pewnego dnia mogę pożałować, że nie mam dzieci. Czego jeszcze mogłabym żałować? Wspaniałe oczy Morvana zabłysły. Uśmiechnął się. - Myślę, że sama nie wiesz, o czym mówisz.

14 Anna poczuła się jak złapana w pułapkę. Znów zaczęło narastać w jej ciele jakieś radosne podniecenie. Z tego rycerza promieniowała dziwna siła. Bardzo potężna, bardzo sugestywna i bardzo męska. Wola i siła Anny zniknęły nagle, pozostawiając ją całkowicie bezbronną i wystawioną na ciosy. Instynkt podpowiadał jej, że powinna wyjść. Natychmiast. Wstała. - Zrobiło się już późno, a mam z rana mnóstwo rzeczy do robienia. I, co najważniejsze, musisz porządnie wypocząć. Płaszcz dziewczyny leżał na pryczy. Morvan wstał, wziął okrycie i podszedł do Anny. Z trudem odparła potrzebę cofnięcia się. Okrył jej ramiona i zapiął broszę pod szyją. Wykonywał wszystkie czynności bardzo wolno i dziewczyna z każdą chwilą czuła się bardziej skrępowana jego bliskością. Znów zalała ją fala dziwnych emocji. Morvan położył dłonie na ramionach dziewczyny i spojrzał na nią oczami, które lśniły jak ciemne klejnoty. Pochylił głowę i lekko dotknął wargami jej ust w delikatnym pocałunku. Przeszył ją gwałtowny dreszcz, jakby całe ciało zaczęło krzyczeć. Wzrok mężczyzny trzymał ją na uwięzi. Uświadomiła sobie, że wpatruje się w niego jak schwytane w pułapkę zwierzę, i z trudem zdołała otrząsnąć się z zauroczenia. Oczy anioła ciemności, powiedziała Catherine. A może to tylko początek gorączki? Na tę myśl w Annie obudziła się pielęgniarka. Dotknęła twarzy Morvana, żeby sprawdzić temperaturę. Ujął ją za nadgarstek i przytrzymał dłoń dziewczyny na swej twarzy. - Chcę, żebyś została - szepnął, całując jej rękę, aż dreszcze przebiegły przez całe ramię Anny. Reakcja była tak gwałtowna, że konwulsyjnie złapała oddech. I nagle zrozumiała. To było tak niedorzeczne, tak absurdalne, że zamarła ze zdumienia. W czasie epidemii wielokrotnie obserwowała, że mężczyźni próbowali ułatwić sobie oczekiwanie na to, co przyniesie los, kładąc się na kobietach. Ale ona oczywiście nigdy nie była tą dziewczyną, którą mieli na myśli. Po prostu nie należała do kobiet, które budzą w mężczyznach pożądanie. Ten rycerz najprawdopodobniej sądził, że jest jedyną dostępną mu kobietą. Delikatnie cofnęła dłoń. - Nie mogę. Odeszła. Była dziwnie wstrząśnięta. Nie czuła się urażona, raczej zaskoczona. Zdawała sobie sprawę, że mężczyźni miewają tego typu potrzeby i że niekiedy bywają one przemożne. Potrzeba Morvana musiała być wyjątkowo potężna, skoro wyciągnął rękę nawet po taką kobietę jak ona. Gdy zatrzymała się na progu szałasu, stanął przy niej. Czuła, że ciepło jego ciała rozgrzewa jej ramię i bok. Powietrze wokół nich aż wibrowało od napięcia. - W mieście jest pewna kobieta, która nigdy nie choruje i nie boi się zarazy. Poślę po nią. Przyjdzie - powiedziała Anna, wpatrując się w ciemności przed wejściem. Czuła, że Morvan się jej przygląda. Może zaszokowało go, że zaproponowała mu coś podobnego. - Dziewki mnie nie interesują. Zmieszała się. Czyżby go źle zrozumiała? Lekko dotknęła jego ramienia, żeby przeprosić za to, co między nimi zaszło, i zrobiła krok, żeby odejść. Zatrzymał ją w pół kroku. Osłupiała, bez tchu, poczuła, że Morvan ją przyciąga i odwraca twarzą do siebie. Jego oblicze w słabym świetle odległego ogniska wydawało jej się surowe. Trzymał ramiona dziewczyny, jakby chciał ją podnieść po góry. - Nie musisz odchodzić. Zostań ze mną. - Prosisz o zbyt wiele. Nawet chrześcijańskie miłosierdzie ma pewne granice. - Proszę tylko, żebyś została, dopóki nie usnę. Twoja obecność mnie uspokaja. Chciałbym, żebyś tu została, by odpędzać demony. Nie uchybię ci. Uświadomiła sobie, że Morvan czeka na śmierć, i przypomniała sobie, co sama czuła w tej sytuacji. A przecież mężczyznom musi być o wiele ciężej, bo nie mogą pokazać po sobie strachu, nie mogą się nawet sami przed sobą do niego przyznać. Jak by się czuła, gdyby wówczas nie było przy niej Ascania, który dodawał jej otuchy? Czy to może komukolwiek zaszkodzić, jeśli posiedzi przy nim jeszcze przez chwilę? Obiecał przecież, że jej nie uchybi. Ale będzie próbował... jakoś sobie z tym poradzi. - Jeżeli się położysz, zostanę jeszcze przez chwilę. Weszła za nim do szałasu, ale czuła się potwornie niezręcznie. Kiedy podeszli do pryczy, Morvan odwrócił się ku niej. Zawahała się, nie mając pojęcia, co powiedzieć, co zrobić. Przypomniała sobie, że fizyczna bliskość Ascania przyniosła jej w tych pełnych grozy godzinach ogromną ulgę. Nie mogła jednak objąć tego mężczyzny ani położyć się u jego boku, jak to czynił Ascanio. Bo pełne oczekiwania oczy Morvana w najmniejszym stopniu nie przypominały spojrzenia księdza. Anna podeszła do innej pryczy i przycupnęła na brzeżku. - Śpij, sir Morvanie. Będę siedziała u twego wezgłowia. Usiadł, ściągnął buty, po czym rozwinął i rozpostarł koc. Był bardzo wysokim mężczyzną i jego głowa spoczęła

15 nie obok Anny, a na jej kolanach. Zaskoczona, wyprostowała się jeszcze bardziej, jeśli to w ogóle możliwe. Morvan podniósł rękę, pochylił ku sobie głowę dziewczyny i obdarzył ją długim, pełnym słodyczy pocałunkiem. Wreszcie oderwał się od ust, ale nie pozwolił jej się wyprostować. Wpatrywał się płonącym wzrokiem w jej oczy. Bała się, że Morvan usłyszy oszalałe bicie jej serca. - Wygląda na to, że w chwili śmierci będę żałował dwóch rzeczy, a nie jednej, pani - rzekł, uśmiechając się smutno. - Kiedy znów odwiedzą cię aniołowie, musisz zażądać dla mnie całkowitego odpustu w nagrodę za wstrzemięźliwość. Opuścił rękę i odwrócił się na bok, przytulając twarz do jej nóg i obejmując jedną ręką kolano dziewczyny. Siedziała bez ruchu, jakby sparaliżowana dziwnymi wrażeniami, które owładnęły nią, gdy poczuła na sobie ciężar mężczyzny. Ciągle jeszcze była pod wrażeniem jego pocałunku, nadal miała trudności z oddychaniem, kiedy wyczuła, że ciało Morvana odpręża się i rycerz zapada w sen. Przygasający ogień rzucał słabe światło na jego twarz, którą zaczęło opuszczać napięcie. Wygładzona, złagodniała, wyglądała młodziej. Malowała się na niej ta wzruszająca przyjaźń, którą Anna zawdzięczała zarazie i którą ta sama zaraza mogła jej lada chwila odebrać. Poczuła w sercu ostry ból, żal i gniew. Bez zastanowienia uniosła ręce i zatrzymała je nad Morvanem. Z wahaniem, niepewnie opuściła je i zaczęła gładzić czarne fale jego włosów. 5 Wrażenia zaatakowały go, kiedy dryfował na skraju czarnej mgły. Przytłaczający ciężar... Śliskie, wilgotne gorąco... Błyski światła... Próbował się obudzić, ale zbliżył się tylko do krawędzi jawy, ledwo jej dotknął. Udało mu się tylko wyczuć zapach - odór rozkładającego się ciała, odór śmierci. Cofnął się w duchu, uciekał od smrodu, ale ten gonił za nim we mgle, a wraz z nim płynęły jakieś wyłaniające się z ciemności cienie, ożywiające wspomnienia straszniejsze od najokrutniejszych wizji, jakie mogły nań zesłać demony... Cały pokój cuchnął rozkładającym się ciałem, śmiercią. Dwoje oczu łypało z zapadniętych oczodołów. Dłoń poruszyła się słabo w ledwie wyczuwalnym geście przywołania. Przełknął śliną, żeby powstrzymać falą mdłości, i pochylił się nad umierającym ojcem. To nie w porządku, żeby jedna zabłąkana strzała położyła kres życiu takiego człowieka jak Hugh Fitzwaryn - Czy Edward przybył? - Rana w piersi sprawiła, że pytanie było niewiele głośniejsze niż westchnienie. - Wszyscy wiedzą, że umieram, bada, wiać starali się, mnie okłamywać. Ciebie proszę, o prawdą. Czuł, że powinien skłamać, ale nie był w stanie. Potrząsnął głową. - Nie przybył. Nie przysłał też obietnicy, że przybędzie. Powieki rannego zakryły pełne bólu oczy. Leżał tak nieruchomo, jakby śmierć już go zabrała. Po chwili oczy znów otworzyły się i ich spojrzenie spoczęto na synu. - W takim razie spadnie to na ciebie, bo mój czas dobiega już końca. - Obiecują ci, że będziemy się trzymać. Nieważne, jak długo to potrwa. Wytrzymamy, dopóki nie nadejdzie pomoc. Albo będziemy walczyć aż do ostatniego człowieka... - Nie, musisz prosić o warunki kapitulacji. Po mojej śmierci ludzie się załamią, Głód już by ich pokonał, gdyby nie poczucie lojalności wobec mnie. - Za późno. Jakie warunki mogą stawiać ludzie, którzy poddają się, bo są na granicy załamania? - Nie chodzi o ciebie i mężczyzn. Chodzi o kobiety. Zmuś wodza, żeby dał ci słowo, że pozwoli im wyjść. Poślij je do Edwarda. Rycerz musi bronić słabszych, chłopcze, i teraz to ty musisz zrobić wszystko, co w ludzkiej mocy, żeby obronić damy. - Z trudem wydobywał z siebie słowa. Znów zamknął oczy. Wydawało się, że jego ciało się skurczyło, jakby mówienie odebrało mu resztką energii. Znów słaby gest, by się zbliżył. Nie pochylił się. Zawołał mamę i siostrę, żeby razem z nim czuwały przy umierającym. Przez okno znów dobiegły odgłosy walki. Stał przy łóżku, imając nieruchomą dłoń w nadziei, że odwaga i siła wielkiego Hugh Fitzwaryna przejdą, na jego syna w chwili, gdy ojciec wyda ostatnie tchnienie. Kiedy na godziną przed zmierzchem wyszedł z komnaty ojca udał się do wielkiej sali, nie był już dzieckiem. Polecił zarządcy, żeby wysłał herolda na negocjacje, i przygotował się. Przebrał się w najlepsze odzienie i przypasał do boku miecz ojca. Był wysoki jak na swój wiek, ale czubek miecza i tak szorował po ziemi. Poszukał księdza i wyspowiadał się, a potem długo modlił się, w kaplicy. Nie poszedł do matki, bo wiedział, że starałaby się, wyperswadować mu decyzja. Na dziedzińcu zapadła cisza, kiedy wyszedł z zamku. Mężczyźni przyglądali mu się z poważnymi minami, zażenowani tym, że dziesięcioletni chłopiec musi zaoferować swoje życie w rozpaczliwej próbie ocalenia ich od śmierci. Maszerował odważnie, tak jak nauczył go ojciec, rycerskim krokiem. Minął dziedziniec, na którym jeszcze przed pięcioma miesiącami grał w piłkę, i ćwiczył walkę, drewnianym mieczem. Zatrzymał się na chwilę, w otwartej furtce i obejrzał za siebie. Matka stała w progu, śmiertelnie blada z głodu, a jej czarne oczy lśniły jak klejnoty. Był jeszcze dzieckiem i zapragnął podbiec do niej jak dziecko i szukać w jej

16 ramionach pocieszenia. Spojrzał na furtkę. Po drugiej stronie czekała śmierć... Całe pomieszczenie cuchnęło rozkładającym się ciałem i śmiercią. Przebudził się. Czuł wilgoć, żar i nieznośną słabość. Przez chwilę nie rozpoznawał płóciennych ścian i drewnianego dachu. Z wysiłkiem odwrócił głowę. Na pryczy obok miotał się w bólu jakiś człowiek; koc zsunął się do połowy i odsłonił nagie ciało. Czarne krosty znaczyły owłosione ramię i bok. Mężczyzna jęczał. Morvan próbował rozpoznać niewyraźny głos. Miał nadzieję, że to nie Gregory. Prycza Morvana była wilgotna i lepka, a skóra pokryta potem. Kilka ciężkich futer przygniatało słabe ciało, niemal dusząc. Pragnął je zrzucić, ale każdy mięsień aż dygotał na samą myśl o jakimkolwiek wysiłku. Czyżby umierał? Czuł się bardziej wyczerpany niż kiedykolwiek w życiu. Nawet po całym dniu ciężkich walk jego ciało nie było równie bezużyteczne jak w tej chwili. Muskające twarz chłodne powietrze było cudowne, jak łyk zimnego piwa po walce. Zebrał wszystkie siły i wy- ciągnął spod futer prawie ramię; natychmiast opadło bezwładnie. Oswobodzone palce gładziły puszyste futrzane okrycie. Dotknął czegoś jedwabistego i cudownego. Owinął palce tym materiałem o innej strukturze, gładził go między kciukiem i dłonią. Włosy. Kobiece włosy. Powoli uniósł się nieco i z trudem przekręcił głowę, żeby na nie spojrzeć. Anna siedziała przy nim na podłodze, śpiącą głowę złożyła na skraju pryczy w zagięciu prawego ramienia. Miała na sobie tylko rajtuzy i męską koszulę. Cienki materiał napinał się na krągłej piersi. Krągłej, pełnej kobiecej piersi. Widział jej fragment przez szerokie rozcięcie koszuli przy szyi. Ta dziewczyna krzywdzi samą siebie, nosząc męski strój, pomyślał. Rajtuzy opinały kształtne biodra i nogi. Jak miło byłoby pieścić te cudownie zaokrąglone linie. Uznał, że chyba nie umarł, skoro takie myśli przychodzą mu do głowy. Jej oświetlona blaskiem ognia uśpiona twarz wyglądała bardzo młodo, spokojnie i nieco tajemniczo. Mógłby przyglądać się tej dziewczynie bez końca, gdyby tak bardzo nie bolał go kark. Opadł na poduszkę. Pewnie Anna była przy nim podczas całej choroby, ale wspomnienia z tego okresu bardziej przypominały mgliste wyobrażenia niż rzeczywistość. Ostatnie przytomne spojrzenie rzucił na nią nazajutrz po przybyciu, kiedy tuż po przebudzeniu zobaczył ją siedzącą na sąsiedniej pryczy. Rano pojawiły się jakieś kłopoty w majątku i odjechała ze strażą, żeby spróbować pochwycić złodziei, którzy znów na nich napadli. Po odjeździe dziewczyny Morvanowi podskoczyła temperatura i do południa, kiedy zajrzał do niego Ascanio, rycerz dygotał już w gorączce. A potem była już tylko ciemność i przerażające sny, z krótką przerwą na chwilę, kiedy odzyskał przytomność i zobaczył przy sobie dziewczynę. - Jestem przy tobie - powiedziała i ciemna mgła natychmiast znów ogarnęła Morvana. Teraz pieścił jej włosy, rozkoszując się ich dotykiem. Nie siedziała tu przez cały czas. Przychodzili i inni, Ascanio i jakaś kobieta. Może ta dziwka, o której Anna wspomniała. Przed oczami przesunęły mu się sceny z tamtej nocy. Przestraszył ją. W tych sprawach była jak małe dziecko. Tylko kiedy zerwała się, żeby uciec jak królik, który stanął oko w oko z lisem, była w stanie nazwać rzeczy po imieniu. A i wtedy źle zrozumiała to, co się dzieje. Uznała to za najbardziej prymitywne, rozpaczliwe pożądanie. Jeszcze nigdy w życiu nie zdławił pożądania tak, jak to zrobił przy niej. Loki Anny miękko owijały się wokół jego palców. To była niezwykła kobieta, silna i niezależna, ale jemu udało się dostrzec w niej dziecko. Była całkiem sama, jak on. Mgła znów zaczęła go oblepiać. W milczeniu osunął się w zapomnienie, ślubując w duchu bronić tej dziwnej dziewczyny, która odważnie obstawała przy swoim w tym niebezpiecznym i niewdzięcznym świecie. Płócienne ściany nie przepuszczały promieni słonecznych i wnętrze szałasu oświetlał tylko słaby blask ognia. Przez chwilę oczy Anny musiały się przyzwyczaić do panującego wewnątrz półmroku. Stanęła jak wryta na widok tego, co wreszcie dojrzała. Morvan wstał z pryczy. Stał zwrócony twarzą do ognia, całkiem nagi, na rozstawionych nogach, z rozłożonymi szeroko ramionami. Odrzucił głowę do tyłu i Anna wyobraziła sobie, że mężczyzna ma zamknięte oczy. Wyglądał tak, jakby ciepło wprawiło go w ekstazę. Nie usłyszał jej wejścia. Mogła wyjść albo dać znać, że jest w środku. Albo przynajmniej odwrócić wzrok. Nie zrobiła tego. Stracił trochę na wadze, lecz choroba nie pozbawiła go siły. Nadal przypominał piękne zwierzę, raczej wierzchowca, na którym dopiero co jeździł, niż konia bojowego. Tors i nogi miał muskularne, ale bez przesadnych gruzłów mięśni. Wyprostowane ramiona znamionowały siłę. Kiedy tak stał w blasku ogniska, wyglądał jak pomnik zwycięzcy i to wykuty z kamienia, a nie wymodelowany w glinie. Jak posąg obdarzony życiem.

17 Anna zdążyła już doskonale poznać to ciało, pielęgnując go, kiedy majaczył nieprzytomny w gorączce. Wielokrotnie musiała je obmywać. Po pierwszym dniu przestała się czuć zażenowana. W czasie choroby Morvan był obok niej, ale jednocześnie przebywał bardzo daleko i nieświadomość tego, co się z nim dzieje, sprawiała, że dziewczyna mogła zachwycać się męskim ciałem całkowicie beznamiętnie. Wszystko zmieniło się jednak w chwili, gdy gorączka ustąpiła. Zupełnie się zmieniło. Morvan stał się nagle przytomnym i w pełni świadomym mężczyzną, który z upływem każdej godziny odzyskiwał coraz więcej sił. Najmniejszy ruch stawał się dla Anny niezręczny i krępującym Dla niej, nie dla niego. Te niesamowite, lśniące jak diamenty oczy zdradzały rozbawienie jej zakłopotaniem. Ascanio domyślił się, co się z Anną dzieje, i wziął na siebie najbardziej żenujące dla dziewczyny obowiązki. Trochę pomogło, ale mimo wszystko ostatnie dwa tygodnie były dość trudne. Podejrzewała, że następny tydzień będzie już nie do zniesienia. Morvan opuścił ręce i obejrzał się przez ramię. Jego płonące spojrzenie spotkało się ze wzrokiem dziewczyny i Anna poczuła, że oblewa się rumieńcem. Zupełnie nieskrępowany własną nagością, podszedł do pryczy. Oboje wiedzieli, że dziewczyna już niejednokrotnie widziała go, jak go Pan Bóg stworzył. Usiadł i okrył biodra kocem. - Mówiłaś, że dziś będę już mógł przenieść się do zamku. Mam nadzieję, że natychmiast. Mam już dość tej umieralni. Podała mu ubrania, które przyniosła, i starała się wyglądać na kogoś, kto właśnie wszedł do szałasu. - Należały do mojego ojca. W komnacie, w której zamieszkasz, znajdziesz więcej odzieży. - Przysunęła do pryczy grzejący się przy ogniu cebrzyk z gorącą wodą. - Jak się umyjesz i ubierzesz, zaprowadzę cię do zamku. - Podała mu czysty ręcznik. Palce Morvana zacisnęły się lekko wokół jej palców, przytrzymał dłoń dziewczyny. - Nie pomożesz mi się umyć? Nie jestem pewien, czy wystarczy mi sił - powiedział z najniewinniejszą w świecie miną, ale oczy lśniły mu podejrzanie. - Przed chwilą robiłeś wrażenie człowieka, który już całkiem wrócił do sił. - Rozkoszowałem się ciepłem. Nawet tak proste rzeczy wydają mi się teraz niezwykłe. Anna rozumiała, co miał na myśli, ale to ją zaalarmowało. Nie chciała, by jej przypominano, że mają za sobą te same doświadczenia. - Jeśli potrzebujesz pomocy przy myciu, przyślę ci Ascania. To należy do jego obowiązków. - Ostatnio tak, ale przecież nie przez cały czas. - W oczach Morvana pojawił się nieco złośliwy błysk. Nie mógł mieć co do tego pewności. Był przecież nieprzytomny, kiedy go pielęgnowała. Albo przynajmniej wydawało jej się, że jest całkiem nieprzytomny. Poczuła przerażenie na myśl o tym, że mógł zdawać sobie sprawę, co przy nim robiła. Wyrwała mu swą rękę. Gładził ją, bawił się nią w idiotyczny sposób, który dziwnie ją podniecał. Zachowywał się tak, jakby byli sobie bardzo bliscy. Owszem, byli, ale teraz, kiedy przeżył, wyrwał się śmierci, przyszedł czas, by z tą bliskością skończyć. Na szczęście, kiedy już przeprowadzi się do zamku, jego uwagę przyciągną inne, bardziej pociągające kobiety i będzie mógł na nich wypróbować powracające siły. - Umyj się sam albo zaczekaj na Ascania. Uśmiechnął się szeroko, przysunął bliżej cebrzyk i odrzucił koc. Anna odwróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia. Przy drzwiach zerknęła za siebie. Morvan siedział w wodzie i wycierał wyciągniętą rękę. Kropelki wody lśniły na napiętych muskułach. Jego oczy błyszczały radością i triumfem, kiedy Cedził ruchy ręcznika. Upajał się faktem, że żyje. Większość ludzi, którym udało się przeżyć plagę, pokorniało. On wyglądał, jakby był przekonany, że dzięki temu zdoła zawojować świat. Strumyczek ciepłej wody ściekał mu po skórze, znaczył na niej kręty ślad. Nadszedł jego czas i Morvan zamierzał się nim w pełni rozkoszować. Zdolność radowania się najdrobniejszymi sprawami nie będzie trwała wiecznie, zdawał sobie z tego sprawę. Już zaczynała słabnąć. Ale doskonale znane sprawy jeszcze wydawały mu się całkiem nowe. Zapach i dotyk. Piękno tańczących płomieni. Zakłopotanie kobiety pod męskim spojrzeniem. To także przeminie, jeśli Anna pójdzie wytyczoną sobie wcześniej drogą. W ciągu ostatnich kilku dni była w sto- sunku do niego niemal nadgorliwa. Ale lakoniczne polecenia nie zdołały ukryć jej niepokoju, podobnie jak obojętna mina nie zamaskowała reakcji dziewczyny, które Morvan bardziej wyczuwał, niż dostrzegał. Pod płaszczykiem bardzo zajętej pani na włościach kryła się niepewna siebie dziewczyna. Kiedy on wyjdzie dziś z szałasu, będzie na niego czekała. Poprowadzi go znów do świata żywych. I będzie oczekiwała od niego takiego zachowania, jakby nic pomiędzy nimi nie zaszło. Tak jednak nie będzie. Morvan nie mógł już cofnąć tego, co się stało, tak jak Anna nie byłaby w stanie sprawić,

18 by Ascanio stał się znów, po jej walce o życie, obcym dla niej człowiekiem. Skończył się myć i rozłożył ubrania. Było to pańskie odzienie, choć nieco staromodne. Włożył koszulę i długie rajtuzy, sięgnął po kaftan. Nagle do wnętrza wdarło się światło i niemal natychmiast znów pociemniało. Odwrócił się do drzwi, spodziewając się zobaczyć w nich Ascania. Jego wzrok spoczął jednak na innym jasnowłosym mężczyźnie, który szeroko się do niego uśmiechał. To był John, drugi rycerz w jego oddziale. - Widzę, że Bóg ci błogosławił, Morvanie. Powiadają, że to modlitwy panienki sprowadziły tu aniołów. - Na sąsiedniej pryczy skonało dwóch ludzi, Johnie, myślę więc, że aniołowie raczej się tu nie pofatygowali. - Ty jednak wydajesz się całkiem krzepki i żwawy jak na kogoś, kto był o włos od śmierci. Morvan nie przerywał ubierania się, czekając, aż John zdecyduje się powiedzieć, po co przyszedł. Nie byli przy- jaciółmi i John niewątpliwie nie rozpaczałby po jego odejściu. John przysunął sobie krzesło i rozwalił się na nim. - Pani tego zamku twierdzi, że za trzy dni będziemy mogli wyjechać. - Ludzie się ucieszą. Ja jednak chyba nie będę jeszcze mógł udać się w podróż, dołączę do was później. - Sądzę, że byłoby lepiej, gdybyśmy i my zostali. Lepiej dla wszystkich. Morvan nie odpowiedział. Skończył zapinać kaftan i wciągał buty. John spojrzał na wejście i odezwał się zniżonym do szeptu głosem: - Rozmawiałem ze służącymi. W pobliżu są dwa prawie pozbawione obrony lenna. Parę kilometrów na wschód stąd. Morvan spojrzał na młodego rycerza i czekał na dalsze słowa. Na twarzy Johna pojawił się chytry uśmieszek. - Tam nie ma pana i prawie nie ma obrońców. Jesteśmy już wewnątrz twierdzy, a zdobycie broni nie będzie stanowiło problemu, zważywszy na niedoświadczenie strażników. Fortuna się do nas uśmiechnęła, starczy dla nas wszystkich. - Ilu ludzi jest z tobą? - Dość. - Może gdybym zmarł, ale w obecnej sytuacji za mało chyba, żeby zaaprobować ten plan. Większość z nich nie wystąpi przeciwko mnie i dlatego właśnie do mnie przyszedłeś. John wzruszył ramionami, niechętnie przyznając Morvanowi rację. - Proponujesz kradzież i gwałt na damie w zamian za jej gościnność i opiekę - wytknął mu Morvan. - Nic złego jej nie spotka, przysięgam. - Wybij sobie ten pomysł z głowy. Anna de Leon znajduje się pod moją opieką. Jeśli spróbujesz, nadziejesz się na mój miecz. Jeżeli sprowadzisz na nią jakiekolwiek niebezpieczeństwo, zabiję cię. Twarz Johna skrzywiła się w irytacji. - Jesteś głupcem, jak zawsze - powiedział, wstając. - Jeśli chcesz mieć tę olbrzymkę, nie mam nic przeciwko temu. Mógłbyś zostać tu panem i naprawdę jej bronić. Pomyśl o tym, co powiedziałem. Przywiódł nas tu szczęśliwy los i zaoferował nam prezent. Wystarczy wyciągnąć rękę i po niego sięgnąć. - Wyszedł, klnąc pod nosem. Morvan wstał i narzucił na ramiona krótki płaszcz. John odważył się mówić do niego tak bez osłonek, bo łączyło ich jedno zasadnicze podobieństwo. Obaj nie mieli ziemi. Korzystny mariaż nie był zbyt prawdopodobny. Mogli kupić ziemię za łupy wojenne lub zdobyć ją przemocą. Wyszedł przed szałas. Oślepiło go światło, a ostre powietrze szczypało skórę. Ocenił chłodnym okiem rzeczywistość, przyjrzał się dziedzińcowi i twierdzy, pomyślał o lasach i wsiach za jej murami. Próbował wyrzucić z głowy kuszącą propozycję Johna, ale mimo woli nurtowała go ona. Niesprecyzowane rozważania snuły mu się po głowie, mocował się z własnymi myślami. Tu, w zasięgu ręki, było to, o co modlił się od piętnastu lat. Mając taki majątek, mógłby planować walkę i odzyskanie rodzinnego honoru. Mógłby odzyskać Harclow przywrócić szlachectwo nazwisku Fitzwaryn. Mógłby też odzyskać to, co zły los tak brutalnie odebrał mu przed tylu laty. Nie potrzebował podszeptów Johna, by dostrzec rysujące się możliwości. Uświadomił je sobie, kiedy wjechał konno za bramę i zobaczył, jaka jest sytuacja w twierdzy. Służba nosiła świeżą wodę do granic obozu. Anna wytężała lity i dostarczała mężczyznom cebrzyki. Mógłbyś zostać tu panem i naprawdę jej bronić. To pociągająca wizja. Ona była taka bezbronna, a La Roche de Roald stanowiło niezwykle kuszącą nagrodę. Jak długo ta dziewczyna będzie w stanie bronić swego dziedzictwa przed całym światem? Wątpił, by na tej ziemi bez- prawia zdołała kiedykolwiek wrócić do klasztoru, jak planowała. Nawet gdyby jednak zmieniła zdanie co do klasztoru, nie była dla niego. Książę oddałby ją jednemu ze swych baronów, by zaskarbić sobie jego poparcie polityczne. Ale książę przebywał w Anglii, baronowie zaś toczyli ze sobą wojnę. A on był tutaj. Mógłby osiągnąć swój cel, zanim świat by się o tym dowiedział. Mógł po nią sięgnąć. Nie musiałby nawet zdobywać zamku, jak planował to John. Wystarczyłoby uwieść dziewczynę, która rumieniła się, kiedy tylko chciał, by się zarumieniła.

19 Anna musiała zwrócić na Morvana uwagę, bo podeszła do niego i spytała: - Możesz iść sam czy mam zawołać kogoś, żeby ci pomógł? - Pójdę sam. Szła tuż przy nim, wystarczająco blisko, by czuł zapach jej mydła. Spojrzał na jej profil, na brew w kształcie sokoła w locie. Zerknął na kobiece kształty, kryjące się pod męskim kaftanem i płaszczem. Naszły go wspomnienia z szałasu. Nawet w malignie czuł, że to jej ręce myją jego ciało. Przypomniał sobie rozszerzone oczy dziewczyny, kiedy odkryła ze zdumieniem, że dotyk może sprawiać przyjemność. Drżące od jego pocałunków usta. Światło ogniska wydobywające z cienia fragment kobiecej piersi... 6 Anna ulokowała Morvana w dawnej jadalni. Zawołała, by przygotowano kąpiel, pokazała mu kufer z ubraniami i wyszła. Spodziewała się, że rycerz prześpi cały dzień. Nie spał. Zjawił się na południowym posiłku świeżo ogolony i z przyciętymi włosami. Stare ubrania jej ojca wyglądały na nim jak dworski strój. Usadziła go przy wysokim stole obok Josce’a i zajęła się rozmową z Carlosem, pierwszym stajennym, o ujeżdżaniu i treningu kilku koni. - Nie marszcz czoła, pani - powiedział Carlos. - Wyglądasz wtedy jak twój ojciec, a żadna dziewczyna by tego nie chciała. Anna musiała uśmiechnąć się w odpowiedzi. Lubił drażnić się z nią na temat jej wyglądu i zachowania, choć wiedział tak dobrze jak nikt inny, że dziewczyna nie przywiązuje najmniejszego znaczenia do wyglądu. Ich wzajemna bliskość wynikała ze wspólnego dzieciństwa, bo ojciec Carlosa służył w majątku jako pierwszy koniuszy. Ojciec Anny kupił ich podczas wyprawy do Kastylii wraz ze saraceńskimi wierzchowcami, które dały początek ich stadu rasowych rumaków. Niski, żylasty Carlos o ciemnych, pełnych wyrazu oczach i krótko przyciętej bródce opuścił majątek jako młody chłopak, ale wrócił po trzech latach, by po śmierci ojca objąć stanowisko pierwszego koniuszego. Był w tym znakomity i świetnie się znał na ujeżdżaniu wierzchowców. W czasie zarazy zajął się też ziemiami należącymi do majątku i stał się tu kimś naprawdę ważnym. - Marszczę czoło, bo doba ma za mało godzin, Carlosie. Wierzchowce potrzebują więcej czasu, niż ty i ja razem wzięci możemy im poświęcić. Dziś rano przekonaliśmy się o tym niezbicie. Kłamała. Chodziło o to, że była zła na siebie, iż nie może przestać myśleć o Morvanie. Jego obecność rozpraszała ją. Jadł, obserwował pracę służby i oglądał ledwie widoczne, wypłowiałe malowidła na suficie. I nie można było zignorować jego obecności. - No cóż, teraz, kiedy twój angielski rycerz wrócił do zdrowia, znów będziesz miała kilka godzin więcej - stwierdził Carlos. - On już nie potrzebuje twojej opieki. Podobno pytał o broń i szukał partnera do ćwiczeń. - Wraca do sił szybciej niż inni. - Podobnie jak ty, Anno. Zastanówmy się, jak poprowadzić treningi tego białego ogiera. W połowie posiłku do pokoju wszedł Ascanio w towarzystwie młodego strażnika. Na widok miny księdza zaniepokojona dziewczyna natychmiast zerwała się od stołu. - Możemy mieć kłopoty - powiedział. - Znów rabusie? Jego oczy odpowiedziały, że może być o wiele gorzej. - Porozmawiamy o tym w komnacie ojca. - Dała znak Carlosowi i Josce’owi by skierowali się ku schodom na piętro. Komnata na piętrze była ogromna; jej okna wychodziły na wewnętrzny dziedziniec. To w tym pomieszczeniu ojciec gospodarował majątkiem i planował wyprawy. Na tym właśnie łożu jej brat wydał ostatnie tchnienie, a ona walczyła o życie, choć spała gdzie indziej, ta komnata służyła jej do poważnych dyskusji i podejmowania decyzji. Zasiadła na bogato rzeźbionym krześle, tak ogromnym, że bez trudu pomieściłoby dwie osoby. Nawet ojciec nie wypełniał go całkowicie. Ascanio i pozostali weszli do komnaty. Na koniec dołączył Morvan, który sam się wprosił na tę naradę. Spojrzenie rycerza prześliznęło się po ogromnym, wysokim łożu z baldachimem, po stole, zydlach i dwóch pięknych gobelinach. Wreszcie spoczęło na Annie. Dziewczynie wydawało się, że dostrzega w jego oczach lekkie rozbawienie, kiedy ujrzał, że zasiadła na krześle pana zamku. Wyprostowała się i zaczęła zbierać siły, żeby pokazać mu, gdzie jego miejsce. Miała zamiar poprosić, by wyszedł. Ascanio pochwycił jej wzrok i przejrzawszy zamiary dziewczyny, przecząco pokręcił głową. - Możemy go potrzebować - mruknął. Natychmiast znów skoncentrowała się na sprawie, która ich sprowadziła. - Co się stało? - Powiedz jej - zwrócił się ksiądz do strażnika. Strażnik był młodszy od Anny, prawie dziecko. Przypomniała sobie, że to Louis, syn jednego z chłopów, którego Ascanio zwerbował, a ona sama ćwiczyła w łucznictwie.

20 - Wiesz, pani, że moja rodzina mieszka przy północnym narożniku zamku. Poszedłem ich odwiedzić, bo doszły mnie słuchy, że ojciec zachorował. Kiedy tam byłem, jakiś przejeżdżający przez wieś pan powiedział, że w naszą stronę zmierza wielka armia. Pojechałem więc się rozejrzeć. - Podejrzewam, że to kolejna gromada maruderów - stwierdził Carlos. Wiadomość naprawdę była niedobra. Takie złożone z rycerzy i pozbawione dowódców gromady żołnierzy rabowały Bretanię od lat i stanowiły istną plagę. - Jeśli nawet, to wyjątkowo liczna. Naliczyłem ponad stu bardzo dobrze uzbrojonych ludzi. - Może nie zmierzają tutaj - wyraził nadzieję Josce. - Może wybrali tylko nadmorską drogę, żeby przedostać się na południe. - Nawet gdyby była to prawda, i tak przejdą przez wasze ziemie, choć nie wy stanowicie cel ich wyprawy - stwierdził Morvan. - Czy widziałeś jakieś barwy, chłopcze? Jakieś proporce? Anna znów się na niego rozgniewała. Zadawał pytania takim tonem, jakby miał do tego prawo. - Tak. Czerwone i czarne kwadraty. Z zamkiem i smokiem. Słowa wbijały się w mózg Anny jak strzały. Wszelkie myśli o arogancji Morvana natychmiast wywietrzały jej z głowy. - Jesteś pewien? - Nie słyszała własnego pytania; zastanawiała się, czy w ogóle zadała je na głos. - Patrzyłem ze wzgórza na ich przejazd. Poruszają się wolno, bo idą z nimi wozy i piesi żołnierze, ale... - Jak daleko stąd są w tej chwili? - wtrącił się znów Morvan. A przynajmniej tak się Annie zdawało. Komnata oddaliła się niczym we śnie, widziała ją jak przez mgłę. - Z wozami droga zajmie im z sześć dni, jeśli zacznie padać to nawet więcej. Upiorny dreszcz wstrząsnął Anną, jakby ktoś ścisnął jej pierś setkami lodowatych palców. Nie była w stanie uwolnić się od potwornego podejrzenia, że została pozbawiona tchu już na zawsze. Strach. Tak właśnie wygląda strach. Ktoś jeszcze coś powiedział. Potem mężczyźni poruszyli się. Jakaś ręka spoczęła na jej ramieniu; Anna wzdrygnęła się. Podniosła wzrok i spojrzała w górę na zafrasowaną twarz Ascania. Potem się rozejrzała. Louis, Carlos i Josce wyszli już z komnaty, ale Morvan pozostał i wpatrywał się w nią uważnie ciemnymi oczami. Ascanio ścisnął ramiona dziewczyny, żeby dodać jej otuchy. - Być może nie ma realnego zagrożenia. Nic nie wskazuje na to, że nawet wjadą na twą ziemię. Powinniśmy jednak podjąć przygotowania. Morvan podszedł do Anny, ujął jej podbródek i uniósł głowę dziewczyny, by spojrzeć jej w oczy. - Ale ta armia naprawdę zdąża właśnie tutaj, prawda? Wiesz, że tak jest. - Tak. - Odsunęła jego dłoń. - Przez ostatnie miesiące mieliśmy tu prawdziwe piekło, nie spodziewałam się jednak, że pewnego dnia u naszych wrót stanie sam diabeł. - Powinnaś nam zatem wyjaśnić, kim jest ten diabeł. Musimy wiedzieć, z kim mamy się zmierzyć. - Pozwól jej najpierw nieco przyjść do siebie - zareagował ostro Ascanio. - Ta wiadomość zupełnie wytrąciła ją z równowagi. - Widzę to, ojcze, równie dobrze jak ty... - Nazywa się Gurwant de Beaumanoir - przerwała im Anna. - Louis opisał jego znaki. - Znam Beaumanoirów - rzekł Morvan. - To jeden z tych bretońskich rodów, które opowiadają się po stronie króla Francji, prawda? Zdobycie przez stronników Francji potężnej twierdzy na wybrzeżu miałoby dalekosiężne skutki strategiczne. Ale próba podboju włości leżących tak daleko od ich siedzib wydaje mi się nazbyt śmiała. - Gurwant może rościć sobie prawo do tych ziem. Dlatego wybrał się w tak daleką podróż i ważył na taką zuchwałość. - Jakie może mieć roszczenia? - Poprzez moją osobę. Byliśmy kiedyś zaręczeni. Ale zaręczyny zostały unieważnione. Obaj mężczyźni byli zaskoczeni. Szczególnie Ascanio osłupiał. Był najlepszym przyjacielem Anny, a jednak okazuje się, że miała przed nim tajemnice. Znów zaczęło ją ogarniać przerażenie. Z najwyższym wysiłkiem zmusiła się do logicznego myślenia. Później będzie się zastanawiać, co ją czeka, teraz miała pilniejsze sprawy do załatwienia. - Podwoimy straże, Ascanio. I nie możemy wyjeżdżać za mury, żeby ścigać złodziei. Gdybyśmy jeszcze uszczuplili nasze i tak nieliczne szeregi, zamek byłby całkowicie bezbronny. Powiedz Josce’owi, że ma osobiście czuwać na wieży nad bramą wjazdową. Nie wolno mu wpuszczać nikogo nieznajomego. Natychmiast roześlę wiadomości do najwierniejszych wasali ojca, wzywając, by przyszli nam z pomocą. Powinni przybyć przed Gurwantem. Pozwoliła mężczyznom odejść, pobiegła do swojej sypialni i wydobyła łuk. - Co robisz? Aż podskoczyła z wrażenia na głos Morvana. Stał w progu; przenikliwy wzrok utkwił w broni, którą Anna trzymała w ręku. - Wybieram się do stadniny koni, żeby ostrzec tamtejszych ludzi. - Jechała nie tylko dlatego. Ćwiczyła w

21 stadninie siłę ramion, a ostatnio mocno się zaniedbała. - Carlos może ich ostrzec. Teraz nie wolno ci opuszczać twierdzy. Zabrzmiało to jak rozkaz. Anna, ignorując go, uważnie sprawdziła cięciwę. - Są jeszcze kilka dni drogi stąd - rzekła po chwili. - Awangarda mogła zostać wysłana przodem, więc ćwicz siłę ramion na terenie zamku. Złodzieje, którzy pustoszą twój majątek, mogą nie być zwyczajnymi rabusiami. Musisz zostać tutaj. - Będę ostrożna. - Zawiesiła łuk na ramieniu, wzięła miecz i kołczan i zdecydowanym krokiem ruszyła do drzwi. Morvan ani drgnął. Stał w progu i blokował Annie drogę wyjścia. Spojrzała na niego ze zniecierpliwieniem, lecz odpowiedział jej surowym spojrzeniem. - Jeśli nie potrafisz zatroszczyć się o własne bezpieczeństwo, Anno, każ stajennemu przygotować dla mnie konia. Następny rozkaz! I to głupi! - Jesteś jeszcze zbyt chory, żeby jeździć konno, a ja nie potrzebuję eskorty. - Siły wracają mi z każdą godziną, poza tym nie mam zamiaru występować jako twoja eskorta. Spotkam się z tym Beaumanoirem i rozprawię się z nim jak rycerz z rycerzem. - Ma ze sobą armię, a poza tym sam fakt, że tutaj zmierza, świadczy o tym, że jest człowiekiem pozbawionym honoru. Każe żołnierzom posiekać cię na kawałki, jeśli przyjdzie mu na to ochota. A teraz przesuń się. Mam robotę do wykonania. Morvan nadal stał jak wmurowany. Annę ogarnęła taka wściekłość, że miała ochotę po prostu go odepchnąć. Był tak blisko, że musiała podnieść głowę, by spojrzeć mu w oczy. Jakiż on przystojny, pomyślała pomimo gniewu, przystojny nawet z tak surową twarzą. - Kiedy wyzdrowiałem, złożyłem ślubowanie, że będę cię bronić - oświadczył. Ślubował, że będzie jej bronić! Święci pańscy! Nic dziwnego, że stał się taki arogancki i apodyktyczny. - Czuj się zwolniony z tego ślubowania. - Nie w twojej mocy jest mnie z niego zwolnić. - Przecież to ja jestem obiektem twojego ślubowania. Mogę więc cię z niego zwolnić i zwalniam. Byłeś jeszcze chory, kiedy je składałeś. Nie można cię trzymać za słowo... - Nie masz w tej sprawie nic do powiedzenia. Decyzja już zapadła. Annę ogarnęła ślepa furia. Decyzja już zapadła! Tych słów używał ojciec, by zakończyć dyskusje. Wola pana musi zostać uszanowana. Ileż to razy słyszała to apodyktyczne oświadczenie. A teraz znów, z ust tego człowieka, prawie obcego mężczyzny... - Sir Morvanie, twoje ślubowanie to sprawa między tobą i Bogiem. Ale musisz wiedzieć jedno. Nie możesz oczekiwać, że będę się stosować do twoich pomysłów i przyjmę twą opiekę. Już bardzo dawno przekonałam się, że cena męskiej opieki bywa wygórowana, a jej wartość nader wątpliwa. - Odwróciła się plecami, żeby nie patrzeć w płonące oczy rycerza. Nie wyszedł. Stał za nią, wypełniając całą komnatę swą przeklętą, narzucającą się męskością, i bez wątpienia gapił się na nią. Nie miała zamiaru się odwracać i sprawdzać. - Powinieneś wiedzieć jeszcze jedno, panie. W tych murach żaden mężczyzna nie będzie mi rozkazywał, niezależnie od tego, jakie złożył ślubowanie. Nawet Ascanio, a już ty w szczególności. 7 Anna spędziła popołudnie w stadninie, ujeżdżając konie i strzelając z łuku. Przed wieczorem nadjechał Carlos i wykorzystali ostatnie godziny światła słonecznego, ćwicząc walkę na miecze. Ascanio byłby lepszym nauczycielem, ale nie mógł tracić czasu na szkolenie Anny, skoro nadciągał Gurwant. Ożywiona aktywność w ciągu dnia trzymała przerażenie w ryzach, ale lodowate palce ponownie zacisnęły się wokół serca dziewczyny, jak tylko została wieczorem sama. Nienawidziła uczucia strachu. W zamkniętym pomieszczeniu czuła się gorzej, wyśliznęła się więc z komnaty, wyjęła pochodnię z uchwytu i krętymi schodami wspięła się na dach twierdzy. Znad morza wiał silny wiatr, który rozwiewał włosy Anny wokół twarzy. Wspięła się na blanki, usiadła i wpatrzyła się w morze. Noc była ciemna, lecz na bezchmurnym niebie lśniły gwiazdy, kucające srebrzystą poświatę na załamujące się grzywy fal. Osadziła pochodnię w żelaznym pierścieniu i szczelniej owinęła się płaszczem. W tym samym miejscu brat odnalazł ją rankiem tego dnia przed wielu laty. Ukryła się tutaj przed ciszą, jaka zapadła w zamku. Nawet ojciec odnosił się do niej z chłodem. Później zrozumiała, że nikt wówczas nie miał po prostu pojęcia, jak należy się zachować po tym, co się wydarzyło, więc wszyscy bez słów doszli do porozumienia, że nie zrobią nic. Ale wówczas odebrała ich reakcję jako oskarżenie pod swoim adresem. Tylko Drago zrozumiał. Kiedy ją tu odnalazł, nadal zaszokowaną po wydarzeniach tego wieczoru, objął ją i uspokoił. Był tylko o trzy lata od niej starszy, ale przy nim mogła zachowywać się jak dziecko. Trzymał ją w ramionach i obiecywał, że porozmawia z ojcem i że zawsze będzie jej bronił. Nagle jego głos stwardniał i spoważniał, jakby brat postarzał się w mgnieniu oka o kilka lat.

22 - Następnym razem, Anno, kiedy będziesz chciała powstrzymać mężczyznę, poderżnij mu gardło. Odepchnęła wspomnienia, bała się, że wróci groza z dzieciństwa. Jeśli Gurwant zmierza tutaj, nie będzie żadnych negocjacji. Nie będą też mieli szansy, by odeprzeć jego armię. Na to właśnie liczył. Liczył na zarazę i na to, że wobec braku pana na zamku niezdobyta twierdza La Roche de Roald okaże się bezbronna. Jakiś dźwięk wyrwał Annę z zadumy. Odwróciła się i dostrzegła cień wyłaniający się z drzwi wiodących na dach. Wysoka, wyprostowana sylwetka zatrzymała się tam w ciemnościach. Wiedziała, kto to jest. Wyczuwała pewność siebie i siłę, które z niego emanowały. Po południu uznała tę jego władczość za irytującą, ale teraz nie czuła się silna i jego obecność podniosła ją na duchu. Przyniosła jej ulgę. - Sir Morvanie. - Tak, pani. - Przyłącz się do mnie. Morze jest dzisiaj takie piękne. Wspiął się na blanki i podszedł do dziewczyny. Zatrzymał się od niej na odległość wyciągniętego ramienia, odwrócił się w stronę morza i podniósł oczy na rozgwieżdżone niebo. - Czy wierzysz, że z gwiazd można odczytać przyszłość? - zapytała Anna. - Mój guwerner to potrafił i próbował mnie nawet tego nauczyć, ale gwiazdy jakoś zawsze zapominały uprzedzić mnie o najistotniejszych wydarzeniach, więc straciłem wszelkie zainteresowanie dla tego typu spraw. - Szkoda, że nie byłeś pilniejszym uczniem. Dobrze byłoby wiedzieć, co przyniesie nam przyszłość. - Byłabyś mniej przerażona? Ciągle jeszcze się zamartwiasz. Nieźle to ukrywasz, ale każdy, kto cię choć trochę zna, widzi, co się z tobą dzieje. - Jaka kobieta nie wpadłaby w przerażenie na wieść o tym, że na jej dom maszeruje wroga armia? Pochodnia dawała wystarczające światło, by Anna dostrzegła zarysy urodziwej twarzy mężczyzny ponad okrywającym go czerwonym płaszczem. Stała w milczeniu u jego boku. Czuła się uspokojona, jak w sanktuarium, jak w azylu. - Anno, czuję, że za tym wszystkim kryje się coś jeszcze, roś, czego nie ujawniłaś. Powiedz mi resztę. Dziewczyna, ku własnemu zaskoczeniu, stwierdziła, że jest gotowa o tym mówić. Nie wyjawiła prawdy nawet Ascaniowi, choć nigdy nie wątpiła w przyjaźń i miłość księdza. Kiedy przyjdzie czas, będzie walczył, by ją ocalić, i umrze u jej boku. Ale w stojącym teraz obok niej rycerzu była jakaś siła, która gwarantowała, że nikt, kto stoi u jego boku, nie zginie. - Moja mama zmarła, kiedy miałam dziesięć lat. Rok później ojciec postanowił znaleźć mi męża. Spotkał się z ojcem Gurwanta. Ten mariaż byłby bardzo korzystny dla obu rodów. Ta gałąź Beaumanoirów, z której pochodzi Gurwant, jest bogata w splendory, ale uboga w majętności. Mój ojciec mógł zawrzeć korzystne przymierze, a Gurwant otrzymać nasze ziemie w głębi kraju, koło Rennes. Przez chwilę Anna zbierała rozsypane wspomnienia. - Kiedy skończyłam dwanaście lat, przybyli na zrękowiny. Gurwant miał wtedy szesnaście lat. Uzgodniono, że pojadę z nimi i jego matka zajmie się moją edukacją. Ślub miał się odbyć za trzy lata. - Dziewczyna lekko się uśmiechnęła na wspomnienie osłupiałej miny młodzieńca, gdy ją zobaczył po raz pierwszy. - Gurwant nie był zachwycony, kiedy się spotkaliśmy. Byłam wówczas równie brzydka jak teraz i tak wysoka. Nic nie wiedziałam o wdzięku i gracji. Czuł się tak potwornie upokorzony, że podczas zaręczyn ledwo się zmusił, żeby mnie pocałować. - Dziewczęta często rosną szybciej od chłopców. I wcale nie jesteś brzydka. Anna uznała, że zaprzeczanie oczywistym faktom jest z jego strony bardzo rycerskie, i poczuła wdzięczność, że próbuje ją pocieszyć. - Z jego twarzy tylko jedno utkwiło mi doskonale w pamięci. Oczy. Niezwykle jasne, niebieskie, puste i zimne. Uroczystości zaręczynowe przeciągnęły się aż do późna i przebiegały bez większych zgrzytów. Wreszcie wszyscy w zamku poszli spać. - I co się stało? - zapytał Morvan pełnym napięcia, niskim głosem, jakby domyślał się już, co się później wydarzyło. - Pamiętam, jak zapadałam w sen, a potem oni byli już w pokoju. Gurwant i jego ojciec. Ojciec przytrzymywał mnie i zasłaniał mi ręką usta. Mówił Gurwantowi, że prześcieradło musi być mocno poplamione krwią, żeby nie dało się już zerwać zaręczyn. Morvan położył rękę na ramieniu Anny. Usta zacisnęły mu się w wąską linię, a oczy płonęły ciemnym ogniem. - Walczyłam z nimi ze wszystkich sił. W końcu Gurwant dowiedział ojcu, że nie może. Myślałam wtedy, że zrobiło mu się mnie żal. Teraz rozumiem, że zupełnie co innego miał na myśli. W tej sytuacji ojciec postanowił go zastąpić. Znajdowałam się w mojej komnacie, na zamku mego ojca, ale musiałam się sama obronić. - I obroniłaś się? - W głosie Morvana zabrzmiał cień nadziei. - Tak. Udało mi się oswobodzić jedną rękę i sięgnęłam na nocny stolik, gdzie leżał nóż. Dźgnęłam ojca Gurwanta z całej siły. Wbiłam mu nóż w plecy. Poniżej ramienia. Już nigdy nie wziął miecza do prawej ręki. Dopadłam także Gurwanta, pocięłam mu twarz. A potem, kiedy wreszcie odkneblowałam sobie usta, zaczęłam krzyczeć i krzyczeć. Anna słyszała swój urywany oddech i mocno bijące serce. Odżyła w niej groza tamtej nocy, wiedziała jednak, że

23 już nigdy w życiu nie dopuści, by przerażenie opanowało ją tak całkowicie jak wówczas. Już nigdy! - Mój brat usłyszał. Wpadł do komnaty z mieczem w dłoni. Krzyczałam, dopóki nie zjawił się ojciec. Zastał brata trzymającego ostrze miecza na gardle Gurwanta i prześcieradła wręcz zalane krwią, choć nie była to moja krew. Jak tylko mój niedoszły teść doszedł nieco do siebie, opuścili zamek, ale beze mnie. - I zaręczyny zostały zerwane? - Nie od razu i nie z powodu tej nocy. Biskup anulował je na prośbę mojego ojca dwa lata później. W tym czasie rozgorzała już wojna o sukcesję i ojciec postanowił zerwać wszelkie związki ze stronnikami Francji. Podejrzewam, że ojciec Gurwanta pragnął pozbawić mnie dziewictwa, bo domyślał się, że po śmierci starego księcia dawne układy między baronami zostaną zerwane, ojciec odstąpi od małżeństwa i w rezultacie Beaumanoirowie stracą mój bogaty posag. - Nie mogli przekupić biskupa, żeby unieważnił anulowanie zaręczyn? - Mój brat też o tym pomyślał. Właśnie dlatego pojechał do Awinionu. Przywiózł anulowanie zrękowin podpisane przez papieża. Zapłacił za to własnym życiem. Morvan z trudem opanował gniew. Jego dłoń nadal spoczywała na ramieniu Anny i czuł, że dziewczyna drży. Wiedział, że te wspomnienia są dla niej bardzo bolesne. Przyciągnął ją do siebie, objął i otulił swoim płaszczem. Kiedy opierał jej głowę na swym ramieniu, dotknął kciukiem mokrej od cichych łez twarzy. Nie opierając się, przytuliła się do niego. - Masz ten list papieski? - Tak. Posłałam kopie Gurwantowi i biskupowi. Byłam pewna, że to zakończy sprawę raz na zawsze. I skończyłoby, gdyby miała do czynienia z człowiekiem honoru. Ale śmierć jej brata ożywiła jego nadzieje. Anna była teraz dziedziczką. - Kiedy nas pokona, zabije mnie. Za to, co zrobiłam jemu i jego ojcu. Morvan oparł policzek o włosy Anny. - On nie ma zamiaru cię zabijać, Anno. Stanowisz klucz do jego planu. Chce narzucić siłą dawne rozwiązanie, by włości przeszły raz na zawsze w jego posiadanie, i to nieodwracalnie. Jeśli zdobędzie twierdzę, ogłosi, że list papieski został sfałszowany. Zaczną to sprawdzać w Awinionie, a on będzie tutaj, z tobą. Jeżeli w tym czasie zaszłabyś z nim w ciążę, unieważnienie waszego związku straci moc. Morvan bez trudu mógł sobie wyobrazić, co się stanie, jeśli Gurwant dostanie Annę w swoje ręce. Tym mężczyzną powodowała nie tylko żądza zdobycia ziemi. Przez nią na oczach ojca wyszedł na słabeusza i impotenta. Rozorała mu twarz nożem. Może i nie chciał jej zabić, ale zemści się na niej w inny sposób. Ta perspektywa wzbudziła jeszcze większą trwogę Anny niż lęk przed śmiercią, bo dziewczyna jeszcze mocniej przylgnęła do Morvana. Trzymał ją w ramionach, mocno owiniętą płaszczem. Ich bliskość z szałasu odżyła i spowijała ich ciasno jak wiatr i wełniana tkanina. Morvan czuł ciepło promieniujące ze szczupłych pleców dziewczyny, jej oddech, muskający mu szyję. Ta kobieta wypełniała bez reszty jego zmysły. Zapanował nad pragnieniem pieszczenia jej. Nie zwykł nigdy odmawiać sobie czegokolwiek, ale tej nocy nie wolno mu było zawieść zaufania tej dziewczyny. Pragnął jednak całować wtuloną w swe ramię twarz, głaskać silne ciało lgnące do niego tak naiwnie. Pragnął ją posiąść i zyskać tym samym prawo, by jej bronić. Nie, pragnął czegoś więcej. Bynajmniej nie wszystkie reakcje Morvana były równie szlachetne jak ta, która powodowała nim w tym momencie. Po prostu tej nocy słabość Anny obudziła w nim instynkt opiekuńczy, a nie ciemne, bardziej prymitywne instynkty, które ożywały wtedy, gdy dziewczyna była silna. - Jutro musisz wyjechać - powiedział. - Ascanio odwiezie cię do opactwa. - Jeśli wyjadę, zamek się podda. - Obronię go dla ciebie. Anna odsunęła się. - Jesteś sam. Inni nie ruszą do walki o przegraną sprawę. Skoro władca uciekł, poddani uznają, że nie ma powodu, by mieli dla niego ryzykować życie. A ja nie jestem nawet władcą, tylko jego najbliższą krewną. Przecież wiesz, że nie mogę wyjechać. Oznaczałoby to wydanie La Roche de Roald w ręce Beaumanoirów i Francji. To mogłoby oznaczać koniec Bretanii. Anna odzyskała stanowczość i pewność siebie. Ruszyła w dół po schodach. Gdy Morvan odprowadził ją do drzwi komnaty, odwróciła się ku niemu. - Nie przypuszczałam, że mogłabym zaprzyjaźnić się z tobą tak jak z Ascaniem. Myliłam się. Morvan spojrzał z góry na zatroskaną twarz dziewczyny. A potem, jak pierwszego wieczoru, położył jej ręce na ramionach i pochylił się do ust Anny. Zrobił to, bo pragnął poczuć jej smak. Bo pragnął przypieczętować przyjaźń, o której mówiła przed chwilą. Ale pocałował ją także po to, by uświadomić dziewczynie, że on, w przeciwieństwie do poczciwego Ascania, nie jest księdzem. - Może niepotrzebnie się martwię - powiedziała. - Może on tu wcale nie przyjdzie. 8

24 Przyszedł. Obserwowała zbliżającą się ku La Roche de Roald armię, której sztandary łopotały na wietrze. Ludzie Anny stali wzdłuż południowej ściany murów obronnych. Fouke i Haarold, wasale z sąsiadujących ze sobą lenn, odpowiedzieli na jej wezwanie i każdy przywiódł ze sobą małą drużynę. Haarold był wysokim, kościstym mężczyzną w średnim wieku, któremu grymas niezadowolenia przyrósł do twarzy, a usta wydawały się nieustannie krytycznie wykrzywione. Fouke był jego przeciwieństwem, pogodny i uśmiechnięty, krępy, nawet nieco otyły mężczyzna o przerzedzonych jasnych włosach, spod których wyzierała równie jasna skóra głowy. Haarold zabrał ze sobą syna, Paula, którego właśnie pasowano na rycerza. Ciemnowłosy młodzian o krzaczastych brwiach przez większą część poranka gapił się na Annę, która naradzała się z rycerzami. Zdołała im uświadomić, że wszelkie próby objęcia przez któregokolwiek z nich dowództwa są bezcelowe, bo decyzje będzie podejmować ona. Przednia straż armii Gurwanta podeszła bliżej. Dziewczyna dostrzegała już błysk słońca na ostrzach broni i zbrojach, czarne lub szkarłatne płaszcze rycerzy i sztandary. Wróg wiódł ze sobą przeszło setkę ludzi. Ona miała pięćdziesięciu, i to tylko dzięki temu, że zwolnieni wreszcie z kwarantanny ludzie Morvana zgodzili się walczyć po jej stronie w zamian za srebro. Posłała Carlosa do Brestu z prośbą o pomoc stacjonującego tam angielskiego garnizonu, ale koniuszy nie zdążył jeszcze wrócić z odpowiedzią. Trzy godziny później zakuta od stóp do głów w zbroję Anna dosiadła wierzchowca i stanęła na wprost bramy, mając Fouke’ego i Haarolda po lewej, a Ascania i Morvana po prawej ręce. Krata w bramie powoli się podniosła. Dwóch dźwigających jej sztandary służących ruszyło przodem po zwodzonym moście. Na polu przed bramą pojawiło się pięciu konnych. W środku stał Gurwant. W południowym słońcu Anna przyjrzała mu się dyskretnie. Z trudem rozpoznała w mężczyźnie młodzieńca, który z wyraźną niechęcią zmusił się do zaręczynowego pocałunku. Był teraz równie wysoki jak Morvan, o głowę wyższy od swych rycerzy. Miał szerokie ramiona. Jasnoblond włosy opadały na policzek. Był przystojny na swój posępny sposób, a jego twarz wydawała się groźniejsza przez wąską długą szramę, przecinającą lewy policzek. Zatrzymał się w odległości pięćdziesięciu kroków. I wtedy Anna nabrała pewności, że rzeczywiście ma przed sobą wroga z dzieciństwa, bo oczy, którymi świdrował jej rycerzy, były bardzo blade, błękitne i zimne jak lód. Morvan i Haarold ruszyli konno do przodu, to samo uczynili rycerze Gurwanta stojący na flankach. Utworzyli regularne koło. - Nazywam się Gurwant de Beaumanoir. Przyjechałem porozmawiać z lady Anną de Leon. Fouke pochylił się w siodle do przodu. - Przywiodłeś ze sobą armię, żeby porozmawiać? Czego chcesz od tej damy? - To moja żona. - Nieprawda. Wasze zaręczyny zostały unieważnione. I to dwukrotnie. Za drugim razem przez samego papieża. Posłano ci kopię dokumentu. - Nic nie wiem o żadnym unieważnieniu. Czy jest tu ktoś, który mógłby to poświadczyć? Nie? Porozmawiam z panią. Pozwólcie mi wejść lub poproście ją tutaj. Powiedzcie jej, że mąż po nią przyjechał. Anna uniosła ręce i zdjęła z głowy hełm. Blond włosy rozsypały się na ramionach, a wiatr rozwiewał puszyste loki. Twarz Gurwanta przez ułamek sekundy wyrażała zaskoczenie, ale natychmiast zaczął się jej przypatrywać zwężonymi oczami. - Nie spodziewałem się zobaczyć cię w zbroi. Powinnaś być zadowolona z mego przybycia, skoro śmierć brata zmusiła cię do zachowania tak całkowicie sprzecznego z naturą. Kiedy La Roche de Roald znów będzie miało swego pana, uwolnisz się od konieczności noszenia oręża. - Żelazo, które mam na sobie, pasuje jak ulał do mego żelaznego postanowienia, że nigdy nie zostaniesz panem La Roche de Roald, Gurwancie. Podjechał do niej bliżej. - Będę miał ten zamek, Anno. I będę miał ciebie. - Pochwycił okrytą żelazną rękawicą ręką pukiel powiewających na wietrze włosów dziewczyny. Wyczuła, że jej rycerze zamierzają zaprotestować. Podrosła rękę, by ich powstrzymać i wyrwała włosy z dłoni Gurwanta. Lodowate oczy wpatrywały się w jej twarz. - Zmieniłaś się. Jesteś śmielsza. I piękna. - Ty także się zmieniłeś. - Anna zirytowała się, że Gurwant próbuje ją uwodzić takimi prymitywnymi kłamstwami. - Podrosłeś. - Tak. - Zmierzył ją wzrokiem. - Teraz nawet dla ciebie jestem wystarczająco potężnym mężczyzną. Dziewczyna ugryzła się w język, ale chyba się domyślił, że chciała napomknąć o jego impotencji, bo Gurwant spojrzał na nią zwężonymi źrenicami. - Poddaj się od razu. Wiem, że twoja obrona jest żałośnie słaba. Możesz ocalić życie swoich ludzi. - Jeśli chodzi o obronę, to sytuacja się zmieniła. Spójrz na mury i policz łuki wycelowane w tej chwili w ciebie.

25 Ten zamek nigdy nie został zdobyty, Gurwancie. I tobie także nie uda się go zdobyć. - Sama mi go poddasz - odpowiedział rycerz z pewnym siebie uśmiechem. - Nawet tydzień nie minie, a znajdziesz się w moim łożu. Zmierzył ją wzrokiem od stóp do głów. Podniósł rękę i mocno klepnął nią w okryte zbroją udo dziewczyny. Brzęk metalu uderzającego o metal ostro zabrzmiał w lodowatej ciszy, która zapadła po jego ostatnich słowach. - Spójrz na nas, pani. Jesteśmy dla siebie stworzeni. Pomyśl, jakich będziemy mieli synów. Odwrócił się i odjechał wraz ze swymi rycerzami. Po wieczerzy Anna schroniła się w swojej komnacie, żeby pobyć trochę w samotności. Zamek wydawał jej się teraz strasznie zatłoczony. W barakach umieściła dodatkowych ludzi, a przy wysokim stole zasiedli z nią Fouke i Haarold. Dorastała w klasztorze, w ciszy i samotności, i teraz odkryła, że bez nich nie jest w stanie jasno myśleć. Usiadła na łożu, starannie rozczesała gęstwinę włosów, wygładziła je i zwinęła w węzeł. Próbowała przypiąć je do głowy spinkami, wyjmowanymi ze stojącego obok pudełka. Usłyszała pukanie do drzwi i zawołała, żeby wejść. To pewnie służąca przyszła zawiadomić, że nie udało jej się nigdzie znaleźć Catherine. Ostatnio coraz trudniej było zlokalizować siostrę Anny. Nadal wsuwała spinki we włosy, próbując jednocześnie utrzymać węzeł na właściwym miejscu. Ale niesforne loki ciągle wymykały jej się z palców. To było zadanie dla dwóch osób i właśnie dlatego Annie potrzebna była Catherine. Siedziała plecami do drzwi, ale usłyszała kroki. - Podejdź bliżej. Mogłabyś przytrzymać mi włosy? Służąca objęła ciężki węzeł i mocno przytrzymała go na karku. Anna wpięła jeszcze kilka spinek i poczuła, że wreszcie udało jej się okiełznać włosy i ułożyć je w prawdziwą fryzurę. I to bardzo porządnie. Niezwykle schludnie. Przypięła jeszcze cieniutki welon i opuściła go na twarz. - I co o tym sądzisz? - zapytała, odwracając się. Za jej plecami nie było służącej, tylko Morvan. Anna poczuła, że krew napływa jej do policzków. - Co ty tu robisz? - Ascanio mnie przysłał. Nie mógł przyjść osobiście, bo odwołał go Josce. Są nowe wiadomości. Drugi rycerz z mojego oddziału, John, umknął przez mury. - Nie ulega wątpliwości, że u Gurwanta widział dla siebie lepsze szanse. Ale jeśli nie jest lojalny, to lepiej, że nas opuścił. - Owszem. Pozostałe wieści są bardziej podnoszące na duchu. Właśnie wrócił twój koniuszy, Carlos. Przypłynął z Brestu. Przywiózł dziesięciu łuczników, których zakwaterował w mieście. Będą śledzić ruchy w obozie Gurwanta i dołączą do nas, kiedy nastąpi atak. Miasto nie wystawi własnych strażników, ale Carlos twierdzi, że kupcy obiecali opłacić każdego człowieka, który zdecyduje się walczyć po twojej stronie. Może pięciu lub sześciu się zdecyduje, nie więcej. To nie są przecież żołnierze. - To rzeczywiście dobre wiadomości. Morvan przyglądał się rozrzuconym na łóżku welonom i wstążkom, a potem przeniósł wzrok na praktyczną jasnobrązową suknię, którą Anna miała na sobie. Dopasowana w ramionach szata spływała do stóp w miękkich fałdach. Mały dekolt obszyty był skromną lamówką. - Co robisz? - spytał. Morvan jeszcze nigdy nie widział Anny w sukni, stąd jego dociekliwość. - Przyzwyczajam się do kobiecych strojów. - Wzięła do ręki welon i złożyła go starannie. - To naprawdę strasznie pracochłonne. - Większość dam ma służące do pomocy. - Morvan zaczął pomagać dziewczynie w składaniu delikatnych szat. - Mogę się o to zatroszczyć. Ale po przejściu zarazy została tylko jedna dobrze wyszkoloną pokojówka i oddałam ją Catherine. Nigdy nie chciałam mieć osobistych służących. Człowiek nie może zostać sam. Zawsze są przy nim. - Wstała i wrzuciła welony do szuflady, z której je wcześniej wyjęła. - A dlaczego postanowiłaś zacząć się przyzwyczajać do kobiecych strojów? Anna kucnęła i zaczęła szperać w szufladzie w poszukiwaniu srebrnego łańcucha matki. - Myślę, że już niedługo znów zacznę nosić suknie. Poruszanie się w tych zwojach tkanin wymaga pewnej wprawy, którą utraciłam. Morvan podszedł bliżej i stanął tuż obok niej. Jego noga dotykała niemal ramienia dziewczyny. - A reszta? Włosy, biżuteria? Wstała i stanęła z nim twarzą w twarz. - Wierzę, że Bóg nas nie opuści i wygramy walkę z Gurwantem. Ale muszę być przygotowana do negocjowania z nim warunków kapitulacji, gdyby zaszła taka konieczność. Wydaje mi się, że gdyby do tego przyszło, mogłabym więcej uzyskać, gdybym się tak ubrała. Morvan cofnął się o krok i uważnie przyjrzał się Annie.