Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Iris Johansen - Niewolnica

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Iris Johansen - Niewolnica.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse I
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 327 osób, 141 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 232 stron)

Iris Johansen Niewolnica

Tańczący na Wietrze narodził się z białego od żaru zygzaka błyskawicy. Tak głosi legenda. Tańczący na Wietrze był bezcenny, roztaczał niezrównane piękno. Tak głosi legenda. Tańczący na Wietrze mógł karać zło i nagradzać dobro. Tak głosi legenda. Tańczący na Wietrze miał moc odmieniania losów ludzi i narodów. Tak głosi legenda. I choć legenda, bliska w tym historii, bywa zniekształcona przez czas, odarta z prawdy przez cynizm, to uświetnia ją siła wyobraźni. Osoby, których losy powiązane były z niezwykłym złotym posążkiem: LIONELLO ANDREAS - żołnierz i budowniczy statków, silny i prawy, zobowiązany przysięgą do strzeżenia Tańczącego na Wietrze - nawet kiedy marzy o wyzwoleniu się z krępujących go więzów i gdy ogarnia go gwałtowna namiętność, nieokiełznana jak płomień, który zagraża najdroższym mu osobom. SANCHIA - niezwykła uroda i inteligencja są jej jedyną bronią w okrutnym świecie. Choć potrafi pokornie znosić zniewagi, a nawet tortury, jest bezbronna wobec zniewalającej siły dobroci. CATERINA ANDREAS - wspaniała, obdarzona silną wolą matrona, gotowa narazić życie, by ochronić Mandarę, posiadłość Andreasa. W obliczu niebezpieczeństwa staje się nieustraszonym wojownikiem... i jedynie ten, kto widział, jak troskliwie pielęgnuje róże we wspaniałym ogrodzie, wie, że w królewskiej piersi bije dobre, czułe serce. LORENZO VASARO - wyrachowany zawodowy morderca, którego jedyną słabością jest niezwykłe oddanie rodzinie Andreasów. To wielkie i wręcz obsesyjne przywiązanie doprowadzi go na skraj przepaści... MARCO ANDREAS - łagodny, wrażliwy malarz, przeciwieństwo porywczego brata, Liona. Marco płonie czystą miłością do kobiety, która nigdy nie będzie doń należała... FRANCISCO DAMARI - wiedziony nienawiścią, chęcią użycia i żądzą władzy, ma naturę mroczną i poplątaną jak korytarze labiryntu, w którym „zabawia" swoich „gości". Zdecydowany za wszelką cenę zniszczyć Mandarę i wykraść jej największy skarb, Tańczącego na Wietrze, spiskuje z bezwzględnym, przebiegłym Cesare Borgią i jego pozbawionym skrupułów ojcem, papieżem Aleksandrem. GUIDO CAPRINO - stręczyciel prostytutek i pośrednik w najmie złodziei. To za jego pośrednictwem Lion poznaje Sanchię. Jego usługi i informacje należą do najlepiej opłacanych. Gdy zachłanność Caprina połączy się z zawiścią mściwej kurtyzany, życie Sanchii i Liona stanie się koszmarem, z którego jedynym wyzwoleniem wydaje się śmierć. * * * 3 marca 1503 roku Florencja Łapać złodzieja! Zatrzymać ją! Okradła mnie! Sanchia przedarła się przez Mercato Vecchio, przemknęła obok kościoła i pobiegła ulicą, przeskakując po drodze wychudłego biało-brązowego kundla, który posilał się resztkami

wygrzebanymi spośród walających się na chodniku śmieci. Zgrabnie zanurkowała pod wyciągniętym ramieniem ubranego w skórzany fartuch szewca, lecz udało mu się chwycić gruby wełniany szal stanowiący okrycie jej głowy; wyswobodziła się gwałtownym szarpnięciem i popędziła dalej. Goniący ją kupiec był otyły, lecz mimo to dzielący ich dystans stopniowo się zmniejszał i Sanchia czuła, że serce wali jej w piersiach jak oszalałe. Złapie ją. Obetną jej dłonie. Wtrącą do Stinche, a tam zjedzą ją szczury. Poczuła silny przeszywający ból w lewym boku. Kolka. Nie zwolniła jednak biegu. Co będzie z Pierem? - przemknęło jej przez myśl. Starsi jakoś sobie poradzą, ale Piero ma zaledwie sześć lat. Tyle rzeczy może przydarzyć się tak małemu dziecku... - Łapcie ją, do kata! Dziwka, ukradła mi sakiewkę! Dio - pomyślała Sanchia - chyba jest coraz bliżej. Jak on może biec tak szybko z tymi zwałami tłuszczu na brzuchu? Omal nie przewróciwszy się o taczkę pełną ryb, skręciła w Canto di Vacchereccia, po czym gwałtownie rzuciła się w czeluść wąskiej uliczki pomiędzy sklepem złotnika a apteką. Otoczyła ją ciemność. Nad miastem powoli zapadałzmierzch, lecz w zaułku panował już gęsty mrok. Nagle z głębokiego cienia, spod ścian niewielkich budynków, wyjrzały na nią małe bystre oczka. Szczury. Całe mnóstwo szczurów! Zatrzymała się gwałtownie i mimowolnie wzdrygnęła. Kamienie pod cienkimi podeszwami były zaścielone najprzeróżniejszymi odpadkami wyrzucanymi przez właścicieli sklepów. Nie musiała obawiać się szczurów, dopóki zaspokajały swój apetyt. Gnijące resztki wypełniały zaułek trudnym do wytrzymania zaduchem. Przełknęła ślinę, próbując zwalczyć mdłości, których przyczyną, w tym samym stopniu co nieznośny fetor, był paniczny strach. - Którędy pobiegła? Sapanie kupca dochodziło teraz z większej odległości. Czyżby udało jej się go zgubić, gdy wpadła w uliczkę? Przywarłszy plecami do tonącego w mroku muru sklepu złotniczego, oparła rozczapierzone dłonie o ścianę. Słyszała swój ciężki, urywany oddech. Czy i on go słyszy? Cristo, co będzie, jeśli słyszy? Zimna, oślizgła ściana mroziła plecy skryte pod wełnianą suknią. Sanchia miała wrażenie, że sztywnieją jej wszystkie mięśnie, a krew zastyga w żyłach. Nagle wyraźnie poczuła nierówność i chropowatość kamieni, których dotykała dłońmi, ale to było przyjemne doznanie. Dotyk. Jak mogłaby żyć bez rąk? Jak oni wszyscy by sobie wtedy poradzili? - Tędy, niezdaro. Zesztywniała nagle, lecz głos, który usłyszała, nie byłgłosem grubego kupca. Należał do kogoś, kogo znała aż za dobrze. Zaświtała nadzieja. Wąskie drzwi apteki otworzyły się i mimo panujących ciemności natychmiast rozpoznała drobną sylwetkę elegancko ubranego Caprina. Jednym susem pokonała dzielącą ich przestrzeń i o mały włos nie upadła na progu. Jej wzrok natychmiast powędrował ku siedzącemu za niewielką ladą terminatorowi, lecz ten starannie unikał spoglądania w jej kierunku. - To pewny człowiek - wyjaśnił Caprino. - Pracuje dla mnie.

Trucizna - pomyślała Sanchia i jej ciało przeniknąłnagły dreszcz. Trucizna albo te dziwne białe proszki, które Caprino daje swoim nierządnicom. Caprino zamknął drzwi i wyciągnął rękę. - Sakiewka. Wsunąwszy rękę pod fałdy szala, wydobyła woreczek z miękkiej skórki i położyła na wyciągniętej dłoni Caprina, po czym ciężko oparła się o drzwi. Czuła, jak drżą jej kolana, z trudem utrzymywała się na nogach. - Przykro było patrzeć, jak partaczysz robotę >stwierdził z przyganą w głosie Caprino. - Powinienem pozwolić, żeby ten opasły głupiec cię złapał. Następnym razem tak zrobię. Musiała odczekać, aż uspokoi się jej oddech, zanim odpowiedziała: - Nie będzie żadnego następnego razu. Nigdy więcej tego nie zrobię. - Oczywiście, że zrobisz - stwierdził lodowatym tonem Caprino. - Teraz jesteś trochę wystraszona, ale to minie. Zapomnisz o strachu i pomyślisz o pieniądzach, za które można kupić chleb. Dotychczas szło ci całkiem nieźle i na pewno dziesięć następnych razy wywiniesz się tak, że nie będzie strachu, że cię złapią. - Znajdę jakiś inny sposób zarabiania na życie. >Sanchia mocno zacisnęła dłonie. - Musi być przecież jakiś inny sposób. - Kiedy zaczynałaś dla mnie pracować, nic takiego nie przychodziło ci do głowy - Caprino otworzył drzwi niecierpliwym gestem. - Nie mam już czasu dla ciebie. Muszę iść załatwić ważny interes u Giulii. Zostań tu jeszcze parę minut, zanim wrócisz do Giovanniego. Wyszedł. Drzwi zamknęły się z trzaskiem. Sanchia ze smutkiem pomyślała, że nie dostała swego udziału. Zresztą czegóż innego mogła się spodziewać po Caprinie. Wiedziała przecież, że jeśli tylko nadarza się okazja, łakomi się nawet na najmniejszą sumkę. Będzie musiała go jutro odnaleźć i domagać się swoich pieniędzy. Musi przecież wyżywić kilka osób, a Caprino miałrację, że głód może nawet świętego skłonić do kradzieży. Lecz czy dla zaspokojenia głodu warto ryzykować obcięcie dłoni? Ogarnęła ją nowa fala paniki, a przed oczami stanąłzłodziej wyrzucony przed bramę więzienia Stinche, którego widziała kilka tygodni temu. Jego ramiona kończyły się krwawymi kikutami. Od tamtej chwili żyła w ciągłym strachu przed karą, w nocy dręczyły ją koszmary. Wiele razy zastanawiała się nad innym sposobem zarabiania pieniędzy na życie, by z przerażeniem stwierdzić, że to do niczego nie prowadzi. Innego sposobu nie było. Nie było innego sposobu, tylko robić to jeszcze raz i jeszcze raz. Będzie zmuszona ciągle kraść, dokładnie tak, jak przewidywał to Caprino. A jednak mylił się sądząc, że przerażenie sparaliżowało ją tylko na chwilę. Wiedziała, że uczucie strachu nigdy już jej nie opuści. Dobry wieczór. Czuję się zaszczycony mogąc powitać tak znamienitych panów. Jestem Guido Caprino. - Stanął w drzwiach komnaty i przymilnie uśmiechnął się do dwóch mężczyzn siedzących przy politurowanym stole. - Czarująca donna Giulia zapewniła mnie, że mógłbym wyświadczyć wielmożnym panom drobną przysługę. Starał się, by jego twarz zachowała spokojny, łagodny wyraz, gdy błyskawicznie taksował wzrokiem siedzących mężczyzn. Ten starszy to zapewne Lorenzo Vasaro pomyślał. Zapadające policzki, długi nos i głęboko osadzone oczy były dokładnie takie, jak opisała je Giulia. Caprino instynktownie wyczuwał zagrożenie ze strony tego mężczyzny. Szczupły, ubrany

z nienaganną ele>gancją w modnie ponacinany czarny aksamitny kaftan, wydawał się dużo niebezpieczniejszy niż jego towarzysz. Przyjrzawszy się drugiemu mężczyźnie poczuł niesmak. Tamten był taki męski. Lionello Andreas miał z pewnością ponad sześć stóp wzrostu - oszacował Caprino >i był zbyt potężnie zbudowany, by wyglądać elegancko w najwytworniejszym choćby ubraniu. Teraz, odziany jedynie w szare obcisłe rajtuzy i luźną białą koszulę, wyglądał dokładnie tak, jak spodziewał się tego Caprino: przypominał barbarzyńskiego wojownika, który zaimponować może muskulaturą, lecz nie grzeszy inteligencją. Nie miał przy sobie broni, nawet sztyletu. Co prawda to Andreas był panem Mandary, lecz Caprino mógł się założyć, że to sprawka Vasara. - Wejdźcie, panie Caprino. - Andreas uniósł srebrny kielich, lecz zanim przechylił go do ust, wskazał na stojące przy oknie wyściełane krzesło. - Spocznijcie. Ten nieobyty sukinsyn nie raczył się nawet unieść, aby mnie powitać - pomyślał Caprino, lecz przywołując na twarz jeden ze swoich najuprzejmiejszych uśmiechów, pokornie przemierzył komnatę, by zająć wskazane miejsce. Andreas najwyraźniej nie uważa go za kogoś godnego szacunku. Wkrótce przekona się, że jest inaczej. Lorenzo Vasaro wstał i w milczeniu podszedł do okna, po czym oparłszy się o ścianę, splótł ręce na piersiach i łagodnie spojrzał na Caprino. Dobre posunięcie. Podziw Caprina dla Vasara wzrósł. Teraz Caprino stał pomiędzy Vasarem a Andreasem. Miał ochotę zwrócić się do Vasara, jako do człowieka, który wydawał się mu bardziej godny szacunku, lecz, ku własnemu zdumieniu, przemówił do Andreasa: - Zawsze ogromnie się raduję, ilekroć mogę wyświadczyć grzeczność przyjaciołom donny Giulii. Czym mogę służyć wielmożnemu panu? - Potrzebuję zręcznego złodzieja. - Andreas odchyliłgłowę i obserwował Caprina przez półprzymknięte powieki. Caprino nie przestawał się przymilnie uśmiechać. - Z rozkoszą zapewnię usługi najzręczniejszego złodzieja w całej Florencji. Czy ma to być tylko złodziej, czy też pożądane są inne talenty? Może potrzebny jest morderca? Mam paru znajomych, którzy wykazują duże zdolności w tej dziedzinie, ale przecież żaden z nich nie może równać się z panem Vasaro. Andreas zesztywniał. - Skąd słyszeliście o panu Vasaro? - Jak mógłbym nie słyszeć? - Caprino cały czas siedział na brzegu krzesła, z dłonią pozornie przypadkowo spoczywającą na wysadzanej klejnotami rękojeści sztyletu. - Przecież jaśnieje na firmamencie niczym gwiazda oślepiająca swym blaskiem tych, którzy ją widzą. Czy można nie znać takiego człowieka? - Zaiste nie można. - Andreas zerknął z rozbawieniem na Vasara, który wciąż obojętnie spoglądał na Caprina. - Słyszałeś, Lorenzo? Jesteś gwiazdą. Chyba powinieneś podziękować tak łaskawemu panu. Lorenzo nieznacznie skinął głową. - Żadne podziękowania nie są potrzebne - pośpiesznie wtrącił Caprino. - Złożyłem tylko należny hołd. Byłem nieroztropny mniemając, że możecie potrzebować skrytobójcy, mając do dyspozycji kogoś takiego jak signore Vasaro. Dlaczegóż w takiej sytuacji mielibyście szukać, panie... - Jak słusznie zauważyliście, panie, nie potrzebuję skrytobójcy - przerwał mu

zniecierpliwiony nagle Andreas. - Poszukuję złodzieja o dłoniach tak zręcznych i pewnych jak strzała wypuszczona przez mistrzowskiego łucznika, a dotyku delikatnym jak pocałunek motyla. - No cóż, we Florencji jest wielu złodziei - rzekłw zamyśleniu Caprino. - Sam wyszkoliłem kilku. - Tak mnie właśnie zapewniono. - Wargi Andreasa wykrzywiły się w pobłażliwym uśmieszku. - Nie wątpię, że opiekowaliście się też osobami zainteresowanymi wykonywaniem niegdysiejszej profesji obecnego tu mojego przyjaciela Lorenza. Caprino wzruszył ramionami. - Może trafił się taki jeden, może dwóch. Fach skrytobójcy wymaga rzadko dziś spotykanej odwagi. Złodziej to co innego. Ma zdecydowanie łatwiejszy zawód. Oczywiście nie tak dochodowy, ale... - Zawiesił głos, po czym zapytał poufale: - Przez jaki czas chcielibyście korzystać z usług tego złodzieja, signore Andreas? - Więc i mnie znacie? - odezwał się Andreas cichym, niepokojąco łagodnym tonem. - Czy i moje nazwisko lśni jak gwiazda na firmamencie? Dłoń Caprina zacisnęła się na rękojeści sztyletu. Poczuł perlące się na skroniach krople potu. Zrozumiałswój błąd. Do tej pory uważał, że zagraża mu Vasaro. Duża pomyłka. Większość znanych mu kondotierów nie posiadała sprytu ani umiejętności, które tak podziwiał. Nie powinien był jednak pozwolić, by pogarda dla tej profesji przesłoniła mu zdolność właściwej oceny człowieka. Zresztą nie tylko dlatego źle ocenił Andreasa. Sam wygląd tego potężnego, silnego mężczyzny wzbudził w nim tak instynktowną niechęć, że uniemożliwiłdokładną ocenę. Teraz dostrzegł inteligencję i cynizm w błyszczących ciemnych oczach Andreasa, o spojrzeniu równie bezlitosnym, jak spojrzenie Vasara. Zwilżyłdolną wargę językiem. - Wasza sława odbija się szerokim echem w całych Włoszech, panie. Tak znamienity kondotier nie powinien być zaskoczony, gdy ktoś go rozpozna i... - Caprino przerwał, by dodać po chwili: - Nie wiedziałem, że odwiedziliście nasze miasto w tajemnicy, panie. Jeśli nie chcecie zostać rozpoznany, to nie muszę chyba zapewniać, że nie widziałem waszej twarzy, nie słyszałem głosu, nie znam nawet waszego imienia. - A kto wam powiedział, jak się nazywam? - zapytałz pozorną słodyczą Andreas. - I jakim prawem? Prosiłem Giulię, aby nikomu nie mówiła, że jestem we Florencji. - Wiecie przecież, jak nieostrożne potrafią być kobiety, panie. Kiedy donna Giulia wezwała mnie tutaj,wspomniała wasze nazwisko, lecz nic poza tym. Przysięgam. Czy donna Giulia polecałaby wam moje usługi, gdyby nie była pewna mojej dyskrecji i honoru? - Lorenzo? - Andreas nie odrywał wzroku od twarzy Caprina. Głos Vasara był niski i chrapliwy. Brzmiał grobowo. - Bądź spokojny, że cię zdradzi za odpowiednio wysoką sumę. Mam się go pozbyć? - Lorenzo zadał to pytanie tonem tak beznamiętnym, jakby chciał się dowiedzieć, czy ma wyrzucić fusy z wina Andreasa. Caprino pochylił się, gotując się do skoku, z dłonią na rękojeści sztyletu, zdecydowany na... - Myślę, że nie - odpowiedział Andreas. - Nie wie tyle, by mógł zaszkodzić, a nie chce mi się szukać drugiego pośrednika. - Roztropna decyzja. - Caprino rozluźnił uścisk na rękojeści sztyletu. - Nigdy nie należy lekceważyć dalszych skutków decyzji. Może porozmawiamy o tym złodzieju? - Właśnie myślałem o tym, jakie powinien posiadać cechy - rzekł Andreas, spoglądając na leżące na stole ciężkie skórzane rękawice. - Muszę go mieć na własność.

- Na własność? Andreas pocierał długim palcem wskazującym mosiężne nity na rękawicy. - Musi należeć do mnie duszą i ciałem. Nie życzę sobie, żeby przybiegał do was z opowieściami, które będziecie mogli sprzedać za odpowiednią opłatą. - Andreas uśmiechnął się. - Oczywiście będę miał prawo odprawić go po wykonaniu zadania, ale nie zwykłem nagradzać w ten sposób dobrej roboty. Nie popieram takich zwyczajów. - Rozumiem. - Caprino przeniósł niespokojny wzrok na Vasara. Chodziły słuchy, że Vasaro wstąpił na służbę u Andreasa, kiedy kondotier był zaledwie siedemnastolatkiem. Jakim sposobem udało się Andreasowi utrzymać tak zręcznego mordercę przez tyle lat? Czy Vasaro był mu oddany duszą i ciałem tak, jak tego oczekiwałod złodzieja? Należało to rozważyć, bo któż, jeśli nie sam szatan, był w stanie rządzić demonem? - Niełatwo jest trafić na takich ludzi. Zastanawiam się, gdzie mógłbym... - Musicie przecież mieć swoje sposoby. - Andreas wyciągnął zza pasa sakiewkę i rzucił Caprinowi. - Chciwość, żądza zemsty, kobieta... Obaj znamy sposoby zdobywania ludzi. Caprino rozwiązał woreczek i przeliczył dukaty. - Całkiem niezła sumka. - Dobrze wiecie o tym, że to wręcz królewska suma za nic nie znaczącego złodzieja, lecz bardzo niewielka za duszę człowieka. Caprino uśmiechnął się. - Zapewniam was, że nie pożałujecie waszej hojności, panie. Czy mam to zatrzymać? - zapytał po chwili, chowając sakiewkę. - Pochlebia mi wasze zaufanie, panie. - Mogę sobie pozwolić na to, by ci zaufać, Caprino. >odparł Andreas bez ceremonii. - Wiem, gdzie można cię znaleźć, gdybyś mnie zawiódł. Kiedy mam się spodziewać złodzieja, za którego zapłaciłem? - Nie potrafię tego jeszcze dokładnie określić. - Caprino wstał i skierował się w stronę drzwi. - Muszę wszystko dokładnie rozważyć i zadecy... - A więc jutro. - Ton głosu Andreasa się nie zmienił, lecz w uśmiechu kryło się coś złowieszczego. - Nie później niż o trzeciej. Jestem z natury niecierpliwy. >Spojrzał wymownie na Caprina. - Widzę, że masz już kogoś upatrzonego. Przyprowadź go. Caprino okazał wyraźne zakłopotanie. - Ale... ale, muszę to jeszcze przemyśleć... - Jakim sposobem temu przeklętemu Andreasowi udało się tak łatwo przejrzeć jego zamiary? - Rzeczywiście pomyślałem o pewnej osobie, która mogłaby spełnić wasze wymagania, ale będą pewne trudności... - Zatem je pokonaj. - Może się zdarzyć, że będę w tym celu potrzebo>wał o wiele więcej dukatów, niż mieści się w tym woreczku. Wargi Andreasa na moment zacisnęły się w wąską kreskę. - Bardzo nie lubię chciwców. Radziłbym ci to zapamiętać. Caprino przymknął powieki. - Nie mam zamiaru stracić na spełnieniu waszej prośby, panie. Wart jestem godziwej zapłaty. - Jeśli mój sztylet trafi dziś wieczorem między jego żebra, jutro na ulicach Florencji pojawi się drugi Caprino - odezwał się lekko modulowanym głosem Vasaro. >Mniemam, że będzie mniej zachłanny na pieniądze. Rozważ to, Lionie. Caprino poczuł, jak ciarki przechodzą mu po plecach, lecz natychmiast się opanował. Skinął głową.

- Jeśli nie dziś, to jutro, a może pojutrze lub któregoś innego dnia... Wiem, że nie jestem niezastąpiony. Ale wielmożnym panom zależy na czasie, a to właśnie ja mogę im dzisiaj pomóc. Andreas nie odzywał się na tyle długo, że Caprino zdążył najeść się strachu. - Muszę się najpierw przekonać - odezwał się wreszcie - jakie umiejętności prezentuje ten wasz łobuz o zręcznych palcach. - Zrobił pauzę. -I to jutro. - To za wcześnie. Nie dam rady... - Nie powinien piętrzyć trudności w tej chwili. Sprawy i tak układały się nad wyraz pomyślnie. - Stanie się zgodnie z twoim życzeniem, panie. Poruszę niebo i ziemię. - Czekam jutro na Piazza San Michele o drugiej. Będę miał w sakiewce tyle samo dukatów - rzekł Andreas. >Jeśli wasz złodziej będzie w stanie odebrać mi niepostrzeżenie sakiewkę, te pieniądze należą do was. Jeśli nie... - Wzruszył ramionami. - No cóż, wtedy wypada wam tylko współczuć. Będzie mi przykro, gdy dowiem się, że wasze ciało wyłowiono z Arno. - Machnął ręką na znak, że Caprino ma już odejść. - Dobranoc, Caprino. Może odprowadziłbyś pana do domu, Lorenzo? - Mieszkam niedaleko. Mój dom jest bardzo blisko placu. - Caprino błyskawicznie znalazł się przy drzwiach. - Dobranoc panom. Do jutra. Andreas uśmiechnął się kpiąco. - Idź z panem, Lorenzo. Dla człowieka z sakiewką pełną dukatów ulica bywa taka niebezpieczna. Andreas bawi się ze mną w kotka i myszkę - pomyślałCaprino i poczuł, że rodzi się w nim bezsilna wściekłość. Stojąc w drzwiach, odwrócił się jeszcze i zacisnąwszy zęby przywołał na twarz uśmiech. - To ma być próba, czy boję się signore Lorenza? Tak, boję się go. Nie należę do odważnych, ale też wcale nie odwaga sprawiła, że jestem tym, kim jestem. Zechciejcie ocenić, panie, kto podjął decyzję dziś wieczorem. >Kilka razy popukał czubkiem wskazującego palca w skroń. - Tutaj. Tylko to się liczy. - Skłonił się. >Przekonacie się o tym jutro, szlachetni panowie. Zamknąwszy drzwi, Caprino głośno odetchnąłz wyraźną ulgą. Wygładził krótką szkarłatną pelerynkę, starannie umieścił na głowie aksamitny beret i dopiero wtedy skierował się w stronę schodów. Z upodobaniem przyjrzał się wiszącemu na ścianie obrazowi przedstawiającemu Wenus w całej krasie nagości. Dzieło malarza było nowe i wyjątkowo dobrze wykonane, lecz. Wenus nie została przedstawiona jako ideał kobiecego piękna. Wcale go to nie zaskoczyło. Giulia nigdy nie pozwoliłaby na to, by ktokolwiek czy cokolwiek miało zaćmić jej wdzięki we własnym domu. - Buona sera, Caprino. - Na podeście stała Giulia Marzo. Uśmiechała się słodko. - Wszystko w porządku? Caprino uniósł pelerynkę, by zaprezentować sakiewkę. Nadstawiła dłoń. - Miło się z tobą pracuje, Caprino. - Rozliczymy się jutro - rzucił szybko, starając się ją wyminąć. - Teraz. - Słodki uśmiech nie znikał z jej twarzy. >Albo natychmiast powiem Andreasowi, że nie zamierzasz spełnić obietnicy i spieszysz w kierunku bramy miejskiej. Wątpię, czy dotarłbyś wtedy do twojego wspaniałego domu postawionego za dukaty ukradzione twoim nierządnicom i złodziejom. Zatrzymał się gwałtownie i odwrócił. Powinien byłsię domyślić, że Giulia będzie podsłuchiwała. Dobrze przecież zdawał sobie sprawę, że nie tylko olśniewająca uroda sprawiła, że mogła opuścić jeden z jego burdeli i przenieść się do własnego okazałego domu. Z ociąganiem otworzył woreczek i położył pięć dukatów na wyciągniętej dłoni.

- Któregoś dnia stracę cierpliwość i zabiorę cię z powrotem do siebie - rzekł łagodnie. - Rozbiorę cię do naga i wystawię na ulicę, i będę sprzedawał twoje uroczo pachnące ciało każdemu przechodzącemu mężczyźnie. Jak myślisz, czy spodobasz się swoim protektorom po kilku tygodniach takiej pracy? - Nie uda ci się mnie przestraszyć ani zrobić mi przykrości, Caprino. - Wzruszyła pogardliwie ramionami. - Chronią mnie bardzo wpływowe osoby we Florencji. - Takie jak ten sukinsyn tam, na górze? - Wskazałręką drzwi u szczytu schodów. - Andreas nie liczy się we Florencji. Może rządzić wyłącznie w Mandarze. - Na razie. - Wzrok Giulii powędrował ku wskazanym przez Caprina drzwiom. - Lion może rządzić wszędzie. Rzadko spotyka się takich mężczyzn jak on. Spojrzał na nią szyderczo spod przymrużonych powiek. - Czyżbym dostrzegał na twojej twarzy ślad pożądania, madonna mia? Uważaj, bo w walce z Kupidynem możesz stracić swoją jedyną broń. Kurtyzana nigdy nie powinna pożądać, to ona ma być pożądana. - On mnie pożąda - odparła gniewnie. - Od dwóch lat przychodzi do mojego domu i nigdy nie prosi o inną kobietę, pragnie być tylko ze mną. - Zauważywszy pełen mściwej satysfakcji wzrok Caprina, żachnęła się. - Zresztą to nie ma żadnego znaczenia. - Myślę, że dla ciebie ma. - Przyjrzał się jej uważnie. - Zastanawiam się tylko, dlaczego. Przecież słyniesz z wyrafinowanego smaku, a ten kondotier wydaje mi się paskudny. - A co ty możesz o tym wiedzieć? Dostarczyłam ci zbyt wielu młodzieńców i nędznych kreatur, żebym nie zdawała sobie sprawy, jak osobliwy masz gust, Caprino. Włożył sakiewkę z powrotem za pas. - Jak dla mnie jest zbyt toporny - stwierdził z ironią. - Zresztą, żołnierze mogą być tak grubo ciosani. Ale dodam ci jeszcze pięć dukatów, jeśli powiesz mi, dlaczego nasz dzielny kondotier chce skorzystać z usług złodzieja. Wzrok Giulii powrócił ku drzwiom na górze. - Pomyślę o tym. Ale on należy do tych, których trudno pociągnąć za język. - Nawet pięknej Giulii? - Odwrócił się. - Siedem dukatów. Otworzył drzwi i wyszedł na ulicę. To był bardzo udany wieczór - pomyślał z zadowoleniem. Andreas musi grać o dużą stawkę, skoro tak łatwo przystał na warunki. Gdybym okazał się nieco bardziej sprytny, mógłbym wrzucić do kufra jeszcze więcej złota. Na najbliższym rogu skręcił, lecz nie skierował się w stronę swojego domu przy placu. Udał się prosto na Via Calimala do drukarni Giovanniego Ballano. Zbyt łatwo się poddałeś - stwierdził Lorenzo, gdy za Caprinem zamknęły się drzwi. - Z pewnością udałoby mi się go przekonać, żeby wziął mniej. Lion podniósł kielich do ust. - Jeśli Caprino dostarczy mi to, czego chcę, będzie wart swojej ceny. Lorenzo wzruszył ramionami. - No cóż, skoro wierzysz, że tak będzie... - Wierzę. - Lion położył nogi na stole. - Pojutrze wyjeżdżamy do Solinari. - O ile twój złodziej pomyślnie przebrnie przez próbę. - Lepiej niech mu się uda, bo inaczej pozwolę ci postąpić z Caprinem według twojego uznania. Blady uśmiech rozjaśnił twarz Lorenza.

- Nie, nie pozwolisz. Lion zmarszczył kruczoczarne brwi. - Myślisz, że jestem za łagodny, żeby polecić Caprina twojej czułej opiece? - Myślę, że z przyjemnością sam wymierzysz mu sprawiedliwość, ale nie pozwolisz, żebym ja to zrobił. >Ich spojrzenia spotkały się. - Dlaczego za wszelką cenę starasz się zbawić moją duszę, skoro zatraciłem ją dawno temu? Dokładnie kiedy miałem jedenaście lat. Wtedy zabiłem pierwszego człowieka. A co ty robiłeś, kiedy miałeś jedenaście lat, Lionie? - Podążałem za sztandarami ojca, patrząc, jak jego ludzie grabią i plądrują miasta. Zabiłem po raz pierwszy, kiedy miałem trzynaście lat. - Zamyślił się na chwilę. - Lecz wcale nie uważam, że moja dusza jest zgubiona. - Ale twoje zabójstwo przyniosło ci zaszczyt i sławę >cicho odpowiedział Lorenzo. - A skrytobójstwa chwały nie przynoszą. - Zabijanie zawsze jest zabijaniem. - Skoro tak uważasz, to powinieneś pozwolić mi pójść za Caprinem. Lion uśmiechnął się. - Może jeszcze ci pozwolę. - Nie, nie pozwolisz. Musiałbyś żyć w świecie Caprina. I moim. - To nie jest twój świat. Twoim światem jest teraz Mandara. - Tylko dlatego, że tak mówisz? - Ponieważ zasłużyłeś sobie na to miejsce trzynaście lat temu. - Dzięki nożowi skrytobójcy. - Który uratował mi życie i pomścił mojego ojca. - Honor i sława. - W ponurym głosie Lorenza słychać było kpinę. - Obawiam się, że popełniasz poważny błąd, Lionie. Nie wiem, jakim cudem udzielił ci się sposóbmyślenia minonej epoki. Rycerskość nigdy nie będzie w cenie w kraju, w którym ludzie tacy jak ja mogą stać się bardzo bogaci. - Rycerskość? Boże, ty zupełnie oszalałeś, Lorenzo. Jestem realistą. Jeśli marzy ci się rycerskość, obawiam się, że musisz zwrócić się do Marca. - Wiem, że twój brat jest aż do przesady cnotliwy i honorowy, ale coś mi się wydaje, że cierpisz na łagodniejszą odmianę tej samej choroby. - Widząc, że Lion ma ochotę odparować, Lorenzo uniósł rękę. - Może nie zgadzasz się z filozofią twojego brata, ale na pewno instynkt mówi ci to samo co jemu. Zwróć tylko uwagę, jak za wszelką cenę starałeś się zatrzymać mnie przy swoim boku, żebym nie mógł powrócić do podrzynania gardeł co znamienitszych neapolitańczyków. - Większość z nich zasłużyła sobie na to. - Ale nigdy nie interesowałem się, czy tak było, czy nie. - Lorenzo uśmiechnął się niewyraźnie. - Zabijanie zawsze jest zabijaniem. - Do diabła, Lorenzo, przestań obracać moje własne słowa przeciwko mnie! Dlaczego nie przyznasz wreszcie, że teraz jesteś zupełnie innym człowiekiem? - Ponieważ jestem tylko tym, kim jestem, kim byłem i kim będę. - Cristo! - Lion gwałtownie zaczerpnął tchu. - Więc kim w takim razie jesteś, pal licho twoją nędzną duszę?! Nagły uśmiech rozjaśnił szczupłą twarz Lorenza. - Powiedziałem ci już, że nie mam duszy. Choćbym nie wiem jak starał się określić, kim jestem, przychodzi mi do głowy tylko jedno miano, którym mogę się chlubić. - Mianowicie?

- Jestem przyjacielem Lionella Andreasa - nieoczekiwanie cicho dokończył Lorenzo. Lion popatrzył na niego podejrzliwie. - Mam niejasne przeczucie, że znowu ze mnie drwisz. Lorenzo uniósł brwi. - Ależ oczywiście - przytaknął. - Skąd człowiek bez duszy może coś wiedzieć o przyjaźni? Jestem zadowolony, że to zauważyłeś. To oznacza, że dobrze cię wyszkoliłem przez te trzynaście lat. Lion zaklął cicho. - Lorenzo, któregoś dnia... - Mój Boże, robi się późno. - W drzwiach stanęła uśmiechnięta Giulia Marzo. -Jeśli pozwolicie, panowie, zaprowadzę signore Vasara do jego komnaty. Czy życzycie sobie, panie, towarzystwa? Mam tu uroczą małą Sycylijkę, która z pewnością będzie potrafiła umilić wam pobyt. - Co o tym sądzisz, Lorenzo? - Lion wymownie spojrzał na przyjaciela. Lorenzo potrząsnął głową. - Dziękuję, nie dzisiaj. - Ostatnio żaden dzień nie wydaje ci się odpowiedni. >Lion popatrzył badawczo na Vasara. - Uważaj, zaczynasz zachowywać się jak mnich. Nie tak dawniej bywało. - Widocznie się starzeję. Mam już czterdzieści cztery lata. Prawdopodobnie straciłem już męskość - odparłLorenzo, kierując się w stronę drzwi. - Moje książki pobudzają mnie bardziej niż te kwiatuszki. Ale błagam, nie proś, żebym powstrzymał ciebie od oddania się rozkoszom ogrodu Wenus. - Z pewnością nie będę o to prosił. - Lion z upodobaniem objął wzrokiem obnażone ramiona Giulii i jej krągłe piersi. - Masz na to moje słowo. Kiedy Giulia po chwili wróciła, zastała Liona w tej samej pozycji, w której go zostawiła, z nogami na stole i zamyślonym wzrokiem utkwionym w kielichu. - Dziwny człowiek z tego Vasara. - Zamknęła drzwi i oparła się o nie plecami. - Nie boisz się takiego przyjaciela? Caprino mówi, że Vasaro jest... - Na pewno nie jest gorszy od któregokolwiek z nas >przerwał Lion. - Żyjemy w trudnych czasach, więc, żeby przeżyć i zadbać o swoje, człowiek nieraz musi uciekać się do przemocy. - Albo zabrać cudze? - podchwyciła rozbawiona Giulia. - Czy to właśnie po to potrzebny ci jest złodziej? Spojrzał na nią chłodno. - Nie lubię pytań, Giulio. - Uśmiechnął się. - Po prostu uważam, że wypowiadanie słów to zbyt ciężka praca dla ust, które tak doskonale spełniają inne, milsze funkcje. Proszę, rozbierz się, cara. Giulia poczuła, że pod wpływem jego wzroku kurczą jej się mięśnie brzucha. Drżała na całym ciele, z trudem łapiąc oddech. Nie dziwiło jej wcale takie zachowanie Liona - znała go dobrze; pierwszy raz złożył jej wizytę ponad dwa lata temu. Caprino miał wiele racji, twierdząc, że Lion nie jest wcale piękny. Można było nawet powiedzieć, że jest „grubo ciosany", jak określił to Caprino. Jego sylwetka z pewnością nie sprawiała wrażenia wyrzeźbionej delikatnym dłutem artysty. Wydatne kości policzkowe i kruczoczarne brwi niepokojąco podkreślały czerń oczu, które tak rzadko wyrażały coś poza czujnością i cynizmem. Doskonale uformowane wargi sugerowały zuchwałą zmysłowość, lecz i zdolność do okrucieństwa. Ciemne włosy ostrzyżone były krótko, jak za czasów, gdy skrywał je pod żołnierskim hełmem, zaś jego ciało, choć gibkie, nie miało gracji ruchów dworzanina. Jednak nawet teraz, mimo niedbałej pozy, pod luźną białą koszulą doskonale rysowały się szerokie, silne ramiona, a szare pończochy uwydatniały

muskularne uda i pośladki. Siła, bije od niego wielka siła - zauważyła Giulia z pewnym zdziwieniem. Nie myślała tylko o sile fizycznej, lecz przede wszystkim o energii wewnętrznej, nienasyceniu życiem, o wiele większym niż u innych mężczyzn, których poznała. - Zaczynam się niecierpliwić, cara. Czy chcesz mnie zmusić, żebym zaczął cię błagać? - Ty nigdy nie błagasz. - Szła w jego stronę, rozwiązując po drodze sznur pereł wpleciony w jasne włosy. - Ty po prostu bierzesz. - Rzuciła perły na stół. - I bierzesz, i bierzesz. - Przesunęła dłonią wzdłuż jego uda, czując,jak mięśnie napinają się pod wpływem tego dotyku. >Dopóki nie jestem już w stanie unieść nawet paluszka. - Jakie to okrutne z mojej strony. - Ujął jej dłoń i przycisnął do ust. - Zastanawiam się, czemu wciąż mnie przyjmujesz, skoro tak cię maltretuję. - Leciutko pieścił językiem gładką skórę jej dłoni. - Zawsze tak pięknie pachniesz różami... Nawet kiedy jestem daleko, pamiętam ten zapach... - Nawet kiedy jesteś pomiędzy udami którejś z twoich nierządnic? Przyjeżdżasz do Florencji tylko dwa, trzy razy do roku. Kto cię zaspokaja, gdy nie ma mnie w pobliżu? Spojrzał na nią roziskrzonym wzrokiem. - Być może, tak jak Lorenzo, znajduję pociechę, zgłębiając dzieła Plutarcha i Arystotelesa? Zaśmiała się z przymusem. - O nie, to nie ty. Masz na to zbyt wielki temperament. Wątpię, czy potrafiłbyś wytrzymać tydzień bez kobiety. Czy masz w Mandarze jakieś nałożnice, które mogą cię zaspokoić? Wiem, że... - Urwała, czując, jak jego zęby zaciskają się na jej dłoni, z taką siłą, by jej ciało przeszył nie ból, a dreszcz pożądania. Wielka ręka Liona przesunęła się wzdłuż jej ramion i zaczęła delikatnie gładzić okolice szyi. - Czy to ważne, czy mam inne kobiety? - Jego dłoń spoczęła pod piersią, w miejscu, w którym doskonale czuć było przyspieszone uderzenia jej serca. - Po co pytasz? Czy ja się interesuję, ilu mężczyzn odwiedza cię w czasie mojej nieobecności? - Odchylił głębokie, kwadratowe wycięcie sukni i władczo zagarnął dłońmi pełne piersi. - Interesują mnie tylko chwile, kiedy jesteśmy razem. - Musnął wargami sutek; poczuła język, którym drażnił i pieścił nabrzmiały guziczek. - Lion... - Przywarła do niego, wsuwając drżące palce w ciemne włosy. - Mogłabym pojechać z tobą do Mandary. Szybko uniósł głowę i zmrużył oczy. - Nie. Głupio zrobiła, występując z taką propozycją. Słowaprzyszły szybciej niż myśl, inspirowane osobliwą zazdrością o inne kobiety w jego życiu. Lion nigdy nie zabierze jej do Mandary. Przecież nawet nie rozmawia z nią o swoim życiu. - Żartowałam - zapewniła pospiesznie, ocierając się piersiami o jego usta. - Dlaczego miałabym porzucać moje wygodne życie tutaj, we Florencji? Mam tu wszystko, co potrzebne mi do szczęścia: pieniądze, piękne klejnoty, a mężczyźni są przecież bardzo do siebie podobni. - To prawda - przytaknął, wyraźnie już rozluźniony. >Ale jest tylko jedna Giulia. Boska Giulia. - Wstał i pociągnął ją do stojącego po przeciwnej stronie pokoju łoża. - Szczodra Giulia. - Szczodra? - Widziała, jak narasta w nim pożądanie. Widziała męskość coraz silniej napierającą na materiałjego odzienia. - Mam zamiar wystawić dziś na próbę twoją łaskawość. - Siadając na łóżku, obdarzył ją

szerokim uśmiechem, po czym posadził ją na kolanach, ujął jej dłoń i przycisnął do ust. - Masz przecież zamiar być dzisiaj dla mnie hojna, prawda, cara? Dzisiaj, jutro, każdego dnia. Z nikim nie mogło być lepiej niż z Lionem. Jakie to jednak ma znaczenie? Obserwowała go uważnie spod długich rzęs. Był podniecony, gwałtowny, a ją cieszyło, że potrafi w nim wzbudzić tak silne doznania. Powinien być dziki, silny, nienasycony niczym satyr, jak zawsze, gdy ogarniała go namiętność. A nawet bardziej... - Tak - wyszeptała. - Będę bardzo hojna, amo mio. Wyraźnie mnie nie rozumiesz, moja urocza Sanchio- westchnął bez zniecierpliwienia Caprino. - Nie masz wyboru. Musisz pójść na plac i ukraść pewnemu człowiekowi sakiewkę. Potem przyniesiesz ją mnie, a ja już dopilnuję, żebyś została należycie wynagrodzona. Albo to zrobisz, albo nigdy już nie ukradniesz żadnej sakiewki we Florencji. - Dlaczego ja? - zapytała gniewnie. - Mówiłam wam dziś, panie, że nie chcę już... - To nadzwyczajne zadanie. - Ale jest na to za wcześnie! Nie mogę... - Przerwała, zdając sobie sprawę, że podnosi glos. Zerknęła niespokojnie na drzwi prowadzące do drukarni, która znajdowała się tuż obok. Giovanni nie może się dowiedzieć, że ona stoi tu i rozmawia z Caprinem. Mogła niepostrzeżenie wymknąć się ze sklepu tylko dzięki temu, że Giovanni zabrał się właśnie za trzeci tego wieczoru dzban wina i nie był już w stanie zauważyć, że dziewczyna wychodzi. - Wiecie, panie, przecież, że nie mogę porzucać pracy w ciągu dnia. Giovanni zainteresuje się, dlaczego wychodzę. - A ty skłamiesz - rzucił Caprino. - Nie powiesz mi chyba, że jeszcze nigdy go nie okłamałaś. - Nie zdarzało mi się to często. - Co prawda, kłamstwa były czasem koniecznością, ale Sanchia, obawiając się o utratę zaufania, doszła do wniosku, że nie powinna uciekać się do nich zbyt często. - A jeśli już, to tylko w bardzo ważnej sprawie. - Ale to właśnie jest taka sprawa. Sama przyszłaś do mnie trzy lata temu i prosiłaś o przyuczenie. Dzięki mojej dobroci stałaś się jedną z najzręczniejszych złodziejek we Florencji, a czego ja żądałem w zamian? Niczego. - Dwie trzecie zawartości każdej ukradzionej sakiewki trudno nazwać „niczym". - Mogłem żądać prawie wszystkiego. I w dodatku dostałbyś - pomyślała ze smutkiem Sanchia. Nie miała wyboru, musiała spełniać jego rozkazy. Nie było chyba we Florencji kradzieży, stręczycielstw czy morderstw, z których Caprino nie czerpałby zysków. - Nigdy nie próbowałam was oszukać, panie Caprino. - Wiem. Jesteś dobrym, grzecznym dzieckiem. Wzruszyłaś mnie. - Podszedł bliżej. - A jak tam się miewa trójka twoich małych przyjaciół? Słyszałem, że Bartolomeo staje się coraz zręczniejszym pomocnikiem w drukarni. Ileż to on ma lat? - Dziesięć - odpowiedziała ostrożnie. - A Elizabet? Widziałem ją kilka dni temu. Śliczna z niej panienka, ma takie piękne złote włoski i mleczną cerę. Pewnie ma już z piętnaście lat. Sanchia zesztywniała. - Czternaście. - Wystarczająco duża - stwierdził Caprino. - Kiedy ją do mnie przyślesz? Takie urocze pisklątko o wiele lepiej poradzi sobie ze światem pod moją opieką, niż pod twoją. Lęk Sanchii zniknął, wyparty przez gniew. - Nie ważcie się jej tknąć, Caprino!

- Nareszcie mam to, na co czekałem. Trochę ognia. >Przyjrzał się Sanchii badawczo. - Zupełnie nieźle wyglądasz. Trochę różu na policzki, nieco ciałka na te wystające kości i ho, ho, mógłbym cię nawet wykorzystać. - Uniósł wykończoną koronką chustkę do nosa i wykrzywił twarz w grymasie. - Oczywiście po kilkunastu kąpielach i starannym perfumowaniu. - Przecież już mnie wykorzystujecie, panie. - Długie rzęsy na chwilę przysłoniły jej oczy. - Kradnę dla was. - Phi, tylko tyle, by móc wyżywić tę czeredę, która jest ci tak droga. - Musi to wam wystarczyć. - Ja nigdy nie mam dosyć. Jestem bardzo chciwy. Czyżbyś tego dotąd nie zauważyła, Sanchio? - Uśmiechnął się lubieżnie. - Przyprowadź mi Elizabet, a podzielę się z tobą pieniędzmi, które za nią dostanę. Być może nawet uda mi się przekonać Giulię Marzo, żeby ją wzięła do siebie. Twoja Elizabet mogłaby zostać kurtyzaną jakiegoś bogatego i wpływowego pana. Miałaby pod dostatkiem jedzenia, piękne suknie... - Nie! - Sanchia zauważyła drgnienie gniewu na twarzy Caprina i natychmiast ton jej głosu złagodniał. >Jeszcze nie teraz. Może w przyszłym roku. - A dlaczegóż by nie teraz? - W głosie Caprina zabrzmiała niezbyt starannie skrywana groźba. - Rani mnie twoja niewdzięczność. Najpierw odmawiasz midrobnej przysługi, a teraz ukrywasz to słodkie dziecko przede mną i wmawiasz mi... - Dobrze, ukradnę tę sakiewkę - przerwała mu Sanchia i dopiero po chwili, ujrzawszy błysk satysfakcji w jego oczach, zdała sobie sprawę, że Caprino uzyskałod niej dokładnie to, czego sobie życzył. Posłużył się Elizabet, by zmusić ją, Sanchię, do ponownej kradzieży. Jak mogła się spodziewać czegoś innego po tym człowieku? Caprino zawsze dostawał to, czego chciał, podstępem lub silą. Tym razem tylko groził, pomyślała z ulgą. - Czemu tak wam zależy na tej właśnie sakiewce? >spytała. - A gdybym wypatrzyła lepszą okazję... Caprino zaprzeczył ruchem głowy. - Musisz ukraść ją człowiekowi, którego ci wskażę. A dlaczego właśnie temu, to już nie twoja sprawa. >Odwrócił się, zamierzając odejść, lecz po chwili obejrzał się przez ramię. - A więc na placu o drugiej. Nie spóźnij się. Jeśli nie uda ci się dostać tej sakiewki, będę musiał to sobie jakoś powetować. Rozumiemy się, Sanchio? - Tak. - Zadrżała pod jego spojrzeniem. - Będziecie mieli tę waszą sakiewkę, panie. - Cieszę się. Miła z ciebie dziewczyna. Jego sylwetka rozpłynęła się w ciemnościach i Sanchia odetchnęła głęboko, dopiero teraz zdając sobie sprawę, że przez cały czas mimowolnie wstrzymywała oddech. Dio, naprawdę się bała. Od dawna wiedziała, że jest tylko kwestią czasu, kiedy Caprino zda sobie sprawę, iż Elizabet może być mu przydatna. Nic, co oznaczało napływ gotówki do jego sakiewki, nie umykało uwadze Caprina. Może jednak udało jej się go powstrzymać, przynajmniej na jakiś czas. Stała wpatrzona w mrok, w którym zniknął jej mocodawca. Tak czy owak, musi coś zrobić z coraz urodziwszą Elizabet, którą z dnia na dzień trudniej będzie chronić. Ostatnio niejeden raz widziała, jak Giovanni spoglądalubieżnie na Elizabet. Takim samym wzrokiem często dawniej patrzył na matkę Sanchii. Wkrótce spróbuje dobrać się do Elizabet, o ile wcześniej Caprino nie zabierze jej do któregoś ze swoich burdeli. Sanchia obmyśliła sposób rozwiązania problemu Elizabet, wymagałon jednak znacznie więcej pieniędzy, niż te, które przypadały jej w udziale z kradzieży sakiewek dla Caprina. Gdyby tak mogła częściej wyrywać się z drukarni...

Drgnęła gwałtownie, usłyszawszy z wnętrza warsztatu brzęk tłukącego się dzbana. Po chwili dobiegł ją stek wulgarnych przekleństw i głośne nawoływanie Giovanniego: - Sanchia! Gdzie się podziewasz, do kaduka? Opanowawszy się natychmiast, otworzyła drzwi. - Wyszłam na chwilę zaczerpnąć trochę powietrza. Tutaj jest tak... - Urwała, z przerażeniem wpatrując się w potworny nieład panujący w pomieszczeniu. Skorupy rozbitego dzbana leżały na stole, a Giovanni na próżno usiłował powstrzymać ścierką strugi czerwonego wina zalewające dwa arkusze pergaminu. - Boże! - Sanchia błyskawicznie znalazła się przy siole. Jeden arkusz był kompletnie zalany, inkaust spływał właśnie z niego razem z winem. Ostrożnie wydobyła leżący pod spodem drugi arkusz. Na szczęście litery na nim dały się jeszcze odczytać, lecz znać było ślady wina; należało go również przepisać. - Wszystko zniszczyłeś! - Poradzisz sobie - wymamrotał Giovanni, potrząsając strzechą rozczochranych siwiejących włosów. - Ta praca ma być zrobiona dopiero na jutro, na południe. >Wstał i chwiejnym krokiem skierował się ku izbie na zapleczu. - Chce mi się spać... Poradzisz sobie. Oczywiście będę musiała sobie poradzić - pomyślała z goryczą Sanchia - ale zajmie mi to całą noc i jutrzejszy ranek. Dobrze chociaż, że Bartolomeo włożył do szafki pozostałe arkusze, gdy tylko skończył składać czcionki, w przeciwnym razie doszłoby do prawdziwej katastrofy. Zostawił sobie tylko te dwa na rano. A jednak i tak była teraz w nie lada kłopocie. Signore Rudolfo był wszech>stronnie wykształconym kupcem i z pewnością wpadłby w furię, widząc zniszczony oryginał „Convivio". Zgodnie z modą wzbogacał swą bibliotekę o książki drukowane na prasie drukarskiej, lecz wciąż przede wszystkim cieszyły go piękne oryginały, których wartość doceniałzresztą dodatkowo jako kupiec. Będzie teraz musiała nie tylko zastąpić zniszczone arkusze pergaminowe dwoma równie starannie przepisanymi, ale także zacząć składać czcionki. Wcześniej ona i Bartolomeo doszli do wniosku, że aby złożyć i wydrukować na czas te dwa arkusze, będą musieli zacząć pracować od świtu i bardzo się spieszyć. No cóż, w nowej sytuacji, nazajutrz Bartolomeo będzie musiał sam zająć się drukowaniem, a ona przepisywaniem tekstu, tak więc czcionki powinna złożyć nocą. - Ja posprzątam stół. W drzwiach prowadzących do niewielkiego magazynu stał rozczochrany sześcioletni Piero i przecierał piąstkami oczy. Wyglądał rozbrajająco i sprawiał wrażenie młodszego niż w rzeczywistości. Sanchię ogarnęła fala tkliwości, a świat przestał jej się wydawać tak ponury. Owszem, życie jest trudne, ale przecież nie pozbawione uroku. Są w nim dzieci takie jak Piero, cenne myśli spisane na pergaminie i z pewnością tysiące innych cudownych zjawisk, których nie mogła sobie w tej chwili przypomnieć, albo też ich jeszcze nie miała okazji poznać. - Wracaj do łóżka - powiedziała z czułością. - Posprzątam sama. Potrząsnął główką, podszedł do stołu i zaczął zbierać gliniane skorupy. Chwiał się trochę na nogach; był bardzo śpiący. Uparł się jednak, żeby za wszelką cenę jej pomóc. Tak, na świecie są na szczęście uczucia, których nawet ludzie tacy jak Caprino czy Giovanni nie są w stanie zbrukać, a na pewno należą do nich przyjaźń i miłość. - Obudzę Bartolomea - zaproponował Piero, niosąc gliniane skorupy do pokaźnych rozmiarów wiklinowego kosza, stojącego w rogu. - Będzie składał. Sanchia zaprzeczyła ruchem głowy. - Bartolomeo położył się spać zaledwie przed godziną. - A ty wcale nie spałaś - odrzekł Piero. - Zbudzę Bartolomea. Zniknął w izdebce, w której sypiali we czwórkę. W chwilę później Sanchia usłyszała gniewne pomruki głęboko śpiącego Bartolomea, a

następnie zdecydowany głosik Piera: - Nie, nie pozwolę ci spać. Jesteśmy potrzebni Sanchii. Sanchia uśmiechnęła się. Mimo tak młodego wieku Piero nigdy nie rezygnował, jeśli uznał, że coś ma być zrobione. Uśmiech zgasł jednak natychmiast, gdy przypomniała sobie, iż tylko dzięki niezwykłemu hartowi ducha przeżył, kiedy matka, która trafiła do jednego z burdeli Caprina, pozostawiła go na ulicy. Przez kilka tygodni po tym, jak Sanchia znalazła go w małym zaułku niedaleko Piazza della Signoria i przyprowadziła do domu, zachowywał się jak dzikie zwierzątko. Było to dwa lata temu. W drzwiach pojawił się ziewający Bartolomeo. - Sanchia, nie mam zamiaru... - Przerwał, nagle całkowicie rozbudzony, i wykrzyknął: - Dio! Udało ci się coś ocalić? Sanchia potrząsnęła głową. - Niestety. Oba trzeba przepisać. Bartolomeo spojrzał ponuro na drzwi, zza których dobiegało chrapanie Giovanniego. - To już trzeci raz w tym miesiącu. Wkrótce straci wszystkich klientów. Arcolo jest lepszy i nie upija się jak świnia. - Z dumą popatrzył na wielką drewnianą prasę drukarską, zajmującą centralne miejsce w izbie. Giovanni nie zasługuje na tak wspaniały warsztat. Szkoda tej prasy dla niego. - Ale nie szkoda dla ciebie - żarliwie zapewniła go Sanchia. - Sama już nie wiem, czy ty matkujesz tej prasie, czy ona tobie. Piero pociągnął Bartolomea za koszulę. - Zacznij już składać. - Dio, daj mi jeszcze chwilę. - Bartolomeo zmarszczyłbrwi, patrząc na Piera. - Pozwól mi chociaż strząsnąć sen z powiek. Malec potrząsnął główką. - Ale Sanchia cię potrzebuje. Jest zmęczona i chce iść do łóżka. Sanchia skrzywiła się. - Tej nocy nie jest mi pisane spanie. - Wręczyła Bartolomeowi arkusz, który można było odczytać. -Jeśli uda ci się to teraz złożyć, postaram się do rana przepisać tamte. Bartolomeo ochoczo skinął głową. Po senności nie pozostało ani śladu. Wyraźnie się ożywił, jak zawsze, gdy oczami wyobraźni widział wydrukowany już tekst. - Zrobię to - zapewnił, w zamyśleniu sortując czcionki. Skończywszy wycieranie stołu, Piero zaczął sprzątać izbę. Sanchia podeszła do szafki, wyciągnęła z niej arkusz pergaminu, po czym usiadła przy pulpicie do przepisywania. Zorientowała się, że ze zniszczonego arkusza nie da się już nic odczytać. Litery zamazały się zupełnie. Dzięki Bogu, zdążyła wcześniej dokładnie przeczytać całą stronicę, jak czyniła to zawsze, gdy Giovanni otrzymywał nowe zamówienie. Był to już trzeci egzemplarz„Convivio" kopiowany przez nich w tym roku, poszczególne wersje różniły się jednak. Signore Rudolfo zdobyłswoją wersję u ojców franciszkanów, a zakonnik, który przepisywał dzieło Dantego, samowolnie opuścił z niego kilka zdań, dodając inne. Trudno było przypuszczać, żeby erudyta taki jak signore Rudolfo nie ślęczał nad stronicami tak długo, dopóki nie zapamiętał każdego słowa. Piero usiadł na podłodze obok krzesła i położył głowę na kolanach Sanchii. Czule gładziła jego jasne włosy, starając się odgonić znużenie. Nagle ogarnął ją paniczny strach. Co będzie, jeśli tym razem nie da rady dokładnie odtworzyć treści arkusza?

Jeśli nie zapamiętała wszystkiego dokładnie? Głęboko zaczerpnęła tchu i próbowała się uspokoić. Dlaczego miałaby nie zapamiętać wszystkiego? Od dziecka wyróżniała się doskonałą pamięcią, nigdy nie uszedł jej uwadze nawet najdrobniejszy szczegół. Przecież nie straciła tej umiejętności nagle, teraz, gdy tak bardzo była jej potrzebna. Przymknęła oczy, chcąc odprężyć się choć na chwilę, modląc się o to, by pamięć dopisała jej i tym razem. I tak się stało! Nagle ujrzała przed sobą arkusz pergaminowy zapełniony starannym pismem, wraz ze wszystkimi niedokładnościami tekstu. Dzięki Ci, słodka Madonno - pomyślała z ulgą. Otworzyła oczy i zdecydowanym ruchem sięgnęła po pióro. 2 Spóźniłaś się. - Caprino wciągnął Sanchię w spowite cieniem arkady okalające plac. - Mówiłem ci, żebyś przyszła o drugiej. - To nie moja wina - wysapała zdyszana. - Mieliśmy wypadek... skończyliśmy pracę przed godziną... a później musiałam czekać, aż Giovanni wyjdzie, żeby... Caprino przerwał jej niecierpliwym gestem dłoni. - To twój człowiek. - Skinął głową w kierunku tłumu wypełniającego plac. - Ten duży mężczyzna w atłasowej pelerynce koloru wina, który słucha recytatora. Sanchia przyjrzała się mężczyźnie stojącemu na wprost podium. Duży? Przecież to olbrzym - skonstatowała ponuro. Wyzywająca, pewna siebie postawa świadczyła o tym, że ten człowiek jest bezwzględnie przekonany, że poradzi sobie w każdej sytuacji. Jeśli złapie ją, Sanchię, na gorącym uczynku, niechybnie gołymi rękami zmiażdży jej głowę jak orzech. Była teraz jednak zbyt zmęczona, by odczuwać jakikolwiek strach. Nie spała od ponad trzydziestu godzin i nie miała siły zastanawiać się nad tym, co ją czeka. Przynajmniej strach nie spowoduje, że będzie tak niezgrabna jak poprzedniego dnia. Cieszyła się, że olbrzym nie sprawia wrażenia człowieka, dla którego strata kilku dukatów jest dużym problemem. Jego kosztowny strój dowodził, że musiałbyć kimś znacznym: bankierem lub dobrze prosperującym kupcem. - No idź już. - Caprino pchnął ją lekko w kierunku placu. - Teraz. Zasłoniła twarz szalem i podeszła do podium, na którym Luca Brezal deklamował coś, przygrywając sobie na lirze. Słyszała już te recytacje wiele razy i była zdania, że Luka nie grzeszy nadmiarem talentu. Żałowała, że to nie Pico Fallone jest dziś na jego miejscu. Pico potrafił oczarować publiczność i dużo łatwiej byłoby jej wtedy niepostrzeżenie podejść do olbrzyma i zabrać mu sakiewkę. Poczuła kroplę deszczu na twarzy i spojrzała w górę na pociemniałe nagle niebo. Jeszcze nie teraz - pomyślała. Jeśli rozpada się na dobre, ludzie szybko się rozbiegną, szukając schronienia, i będzie wtedy musiała śledzić odzianego w atłas olbrzyma, dopóki nie uda jej się podejść do niego wystarczająco blisko, by zabrać mu sakiewkę. Kolejna kropla spadła na jej dłoń. Sanchia przeniosła niespokojny wzrok na wielkiego mężczyznę. Wciąż wpatrywał się w rybałta, ale Bóg jeden wiedział, jak długo to potrwa. Przyspieszając kroku jak cień wtopiła się w tłum otaczający podium. Czosnek - pomyślał Lion, gdy woń dotarła do jego nozdrzy. Poczuł nagle silny zapach czosnku, zepsutej ryby i jeszcze jakiś inny, nieokreślony fetor. Rozejrzałsię w tłumie, próbując ustalić źródło tego zapachu. Dookoła podestu stali ci sami ludzie, których widział przed chwilą, gdy starał się wypatrzyć złodzieja przysłanego przez Caprina. Jedyna nowa twarz należała do szczupłej kobiety w wytartej szarej sukni i z podartym wełnianym szalem na głowie. Właśnie wydostała się z tłumu i pospiesznie przemknęła przez plac. Wraz z jej odejściem zniknął okropny zapach, więc Lion głęboko zaczerpnąłtchu. Dio, przynajmniej pod tym względem miał szczęście.

To, że musiał sterczeć na deszczu i czekać na to, aż Caprino przedstawi mu swego utalentowanego złodzieja, zupełnie przestało mu odpowiadać. - Już po wszystkim - mruknął Lorenzo, który nagle pojawił się obok Liona, a do tej pory obserwował sytuację stojąc na uboczu. Po chwili, nieco głośniej, dodał: >Jeden z piękniejszych numerów, jakie zdarzyło mi się widzieć. - O czym mówisz? - Lion spojrzał na Lorenza pełnym zdumienia wzrokiem. - Przecież nikt... - Dalsze słowa uwięzły mu w gardle, gdy zerknął na pas. Sakiewka zniknęła, przy pasie zostało tylko kilka rzemyków. >O Boże! - Rozejrzał się po placu. - Kto to był? - Ta urocza panienka o wyglądzie żebraczki i zapachu rozkładającego się ciała. - Lorenzo ruchem głowy wskazał podcienia. - Zniknęła za tą kolumną. Idę o zakład, że jest tam teraz z Caprinem i liczy twoje dukaty. Lion ruszył w stronę wskazanej kolumny. - Kobieta... - wymamrotał pod nosem. - Nie spodziewałem się, że to będzie kobieta... Jest naprawdę dobra? Lorenzo zrównał krok z przyjacielem. - Bardzo dobra. - Kobieta... to otwiera interesujące możliwości. Strażnicy w palazzo też nie będą spodziewać się kobiety. - Zwłaszcza takiej, która cuchnie jak nieświeża ryba. Wątpię, czy nawet handlarz ryb uznałby ten zapach za ponętny. - Z tym łatwo sobie pora... - Lion przerwał na widok Caprina, który wyłonił się zza kolumny i do nich zmierzał. Z pełnym satysfakcji uśmiechem uniósł sakiewkę Liona. - Jesteście, panie, zadowoleni? Kradzież pełna gracji, niczym kroki pawany. - Gdzie jest ta kobieta? - Lion zerknął w stronę podcieni. - Już poszła. Pozwoliłem jej wrócić do pracy. Chciałem najpierw usłyszeć, coście postanowili, panie. Jeśli kobieta nie jest wam potrzebna, to nie było sensu jej trzymać. - Może się nam nadać. O ile okaże się odpowiednio giętka - rzeki po namyśle Lion. Caprino przymknął powieki, by ukryć wyraz oczu. - Kobieta, którą ma się na własność, zawsze będzie odpowiednio giętka. Sądziliście, panie, że zapomniałem o waszym drugim warunku? Sanchia jest niewolnicą, taką samą, jak była jej matka. Możecie, panie, ją kupić i mieć na swoje rozkazy. - Uśmiechnął się niewyraźnie. - A ona nigdy nie ośmieli się was wydać, nie przybiegnie tu, żeby opowiedzieć mi o interesach, które nie do mnie należą. - Niewolnica - powtórzył Lion. Niewolnictwo było zakazane w jego rodzinnej Mandarze, ale w wielu częściach Włoch żyli niewolnicy przywożeni z Turcji, Hiszpanii i Bałkanów. - Należy do was? Caprino zaprzeczył ruchem głowy. - Do Giovanniego Ballana, właściciela drukarni przy Via Calimala. - Kto ją wysyła, żeby dla niego kradła? - On o tym nie wie. Giovanni to opój i dureń, który wkrótce straci drukarnię i wszystko, co posiada. Potrzebuje pomocy Sanchii, ale niech no tylko dostanie dzban wina i parę dukatów, a z pewnością odda ją wam, panie. - Znowu dukaty? - Lion zmarszczył czoło. - Ten złodziej drogo mnie kosztuje. - Znalazłem wam odpowiedniego człowieka, panie >zaprotestował Caprino. - Nie spodziewacie się chyba po mnie, że sam ją dla was kupię. - Zamyślił się nagle. - Ale znajcie, panie, moje dobre serce. Zwrócę wam połowę zawartości tej sakiewki, jeśli kupicie Sanchię.

Lion zmrużył oczy. - Nie do wiary. Dlaczego tak gorliwie namawiacie mnie na kupno tej młodej niewolnicy? - Zależy mi na jej wyjeździe z Florencji. Ja również mam swoje sekrety, panie. Więc zgoda? Lion popatrzył na niego przeciągle, po czym skinąłgłową. - Dobrze. Jeśli Ballano się zgodzi, kupię tę małą złodziejkę. - Wyjął sakiewkę z ręki Caprina. - Przyjdźciejutro rano do Gulii, a zwrócę wam połowę tego, co tu jest. - Nie ufacie mi, panie? Wargi Liona wykrzywił cyniczny grymas. - Kto tu mówi o zaufaniu? Odwrócił się i odszedł. Lorenzo podążył za nim. - Chcesz teraz pójść do tego Ballana? Lion przytaknął. - Straciliśmy już zbyt wiele czasu. Chcę pojechać do Solinari najpóźniej w czwartek. - Myślisz, że Damari może przenieść statuetkę? - A kto może wiedzieć, co zrobi ten nędznik? Nie zwykł robić niczego bez powodu. - On cię nienawidzi - stwierdził Lorenzo. - Wystarczającym powodem do działania będzie dlań przeszkodzić tobie w zdobyciu czegoś, na czym ci zależy. - To mu się nie uda. - Lion zacisnął wargi. - Tańczący na Wietrze należy do mnie i nikomu nie pozwolę odebrać mojej własności. Lorenzo zatrzymał się przy stole ustawionym przed wejściem do ocienionej arkadami trattorii mieszczącej się na południowej pierzei placu. - Zaczekam tu na ciebie. Usiadłszy na krześle, wydobył cienki tomik spod peleryny. - Jesteś przygnębiająco ponury w tej sprawie, a ja wcale nie mam zamiaru patrzeć, jak się targujesz. - Słusznie - przytaknął ironicznie Lion. -Jeszcze byś się przypadkiem zanudził. - Masz rację. - Lorenzo otworzył książkę. - Idź już i załatw swoje sprawy. Lion uśmiechnął się kwaśno. - Jak każecie, jaśnie panie. Odwróciwszy się, odszedł w kierunku Via Calimala. Nim Sanchia wróciła do drukarni, rozpadało się na dobre. W progu powitała ją Elizabet. Na ślicznej twarzyczce dziewczynki malował się wyraźny niepokój. - Giovanni jeszcze nie wrócił. - Gestem przynagliła Sanchię, by prędzej weszła do środka. - Jesteś cała mokra. Jeszcze się przeziębisz. Napij się wina, to cię rozgrzeje. Sanchia potrząsnęła głową. - Teraz nie będę piła. Przede wszystkim muszę się wyspać. Ciężkim, zmęczonym krokiem przeszła przez warsztat do magazynu, gdzie na chwilę przyklękła na leżącym na podłodze sienniku, po czym położyła się i westchnąwszy głęboko, naciągnęła zniszczoną kołdrę aż pod brodę. - Obudź mnie, jak przyjdzie Giovanni. Gdzie są Piero i Bartolomeo? - Giovanni wysłał ich po nowy dzban wina. - Elizabet przykucnęła, by szczelniej otulić drobne ciało Sanchii. - Śpij już. Postaram się, żeby Giovanni cię nie budził. Powieki Sanchii zamknęły się same. Nie byłaby w stanie ich teraz otworzyć. Musiała zasnąć choć na chwilę. Wiedziała, że nie uda jej się pospać dłużej.

Elizabet będzie się co prawda starała ją oszczędzić, lecz jest zbyt łagodna, nienawykła do oszukiwania, by powstrzymać Giovanniego od zrobienia tego, na co miałochotę. Jeśli messer Rudolfo był zadowolony, Giovanni otrzyma zapewne kolejne zamówienie i będzie wymagał, by od razu przystąpili do pracy. A messer Rudolfo powinien być bardzo zadowolony, pomyślała nie bez dumy. Ona i Bartolomeo wspaniale wydrukowali „Convivio". Naprawdę mieli się czym pochwalić. - Nie budźcie jej, panie! Czego chcecie od Sanchii? Pełen przerażenia głos Elizabet przedarł się przez gęstniejącą senność ogarniającą Sanchię. Coś złego musiało się zdarzyć - pomyślała na wpół przytomnie. Spróbowała otworzyć oczy. Nie, to dla niej za trudne. W końcu udało jej się spojrzeć na stojącego w drzwiach mężczyznę. Patrzyły na nią błyszczące czarne oczy osadzone w twarzy kamiennej jak z posągu Lorenza de'Medici naplacu. Boże, plac! Szok rozwiał resztki senności. W drzwiach stał mężczyzna, którego okradła na placu! Poderwała się gwałtownie, czując, że serce wali jej jak oszalałe. Potężna sylwetka zdawała się wypełniać całe pomieszczenie. Wygląda jak Zeus, który za chwilę uwolni błyskawice, grzmoty i pioruny - przemknęło jej przez myśl. - Widzę, że mnie poznajesz, i wygląda na to, że kradzież sakiewki nie obciążyła zbytnio twojego sumienia. Spałaś słodko jak niemowlę w ramionach matki. Zawsze tak śpisz po złodziejskiej robocie? Elizabet, niewidoczna zza szerokich barów olbrzyma, z trudem łapała oddech. Sanchia siedziała jak sparaliżowana, wlepiwszy okrągłe z przerażenia oczy w przybysza. Zmarszczył czoło. - Odpowiedz. - Ja... nie... - Przerwała, z trudem przełykając ślinę. >Czy macie zamiar wtrącić mnie do więzienia, panie? - A czyż nie jest to odpowiednie miejsce dla złodziei? Elizabet zaszlochała. - Sanchio, powiedziałam, żeby tu nie wchodził. Powiedziałam... Mężczyzna najwyraźniej nie zwracał uwagi na obecność Elizabet, wpatrując się uporczywie w Sanchię. - Wiesz chyba, że twoje miejsce jest w Stinche >powtórzył. - Tak, wiem, tam wsadza się złodziei. - Odważyła się spojrzeć mu prosto w oczy. - Ale nie mam już waszej sakiewki, panie, a jeśli wtrącicie mnie do więzienia, nigdy nie odzyskacie swego złota. Obetną mi dłonie i... >Urwała, czując, jak paniczny strach ściska jej gardło. Znów stanął jej przed oczami złodziej z krwawymi kikutami, więc dopiero po dłuższej chwili dodała: - Jeśli puścicie mnie wolno, panie, znajdę sposób, by oddać wam pieniądze. - Cóż warte jest złodziejskie słowo? - Zawszę dotrzymuję słowa. - Złodziejka, ale nie kłamczucha? - Zdarza mi się skłamać - wyznała szczerze. - To znaczy... tylko wtedy, kiedy naprawdę muszę. Czasami lepiej jest skłamać niż pozwolić na to, by komuś stało się coś złego. Ale naprawdę, wierzcie mi, panie, zawsze dotrzymuję przyrzeczeń. - Nie róbcie jej krzywdy, panie. - Elizabet zaszlocha>ła. - Nie róbcie jej nic złego. Przestań się mazać - rzekł zniecierpliwionym tonem. - To ona powinna płakać. Sanchia nigdy nie płacze - oznajmiła Elizabet.

- Sanchia... A jakie jest twoje nazwisko? - zwrócił się do Sanchii. Mówią na mnie po prostu Sanchia. - Zwilżyła wargi językiem. - Nie mam nazwiska. Skłonił się jej z ironią. Masz przed sobą Lionella Andreasa, moja znamienita złodziejko. Myślę, że było nam przeznaczone poznać się bliżej. Wstań, proszę, niech ci się przyjrzę. Wygramoliła się z posłania, starając się jak najszczel-niej otulić szalem i powstrzymać drżenie kolan. - Podejdź tutaj. Z wahaniem zrobiła jeden krok w kierunku Lionella, po chwili drugi. - Zatrzymaj się. - Uniósł rękę i wykrzywił usta w grymasie. - Czy ty się nigdy nie kąpiesz? - Kąpię się, panie. - Spojrzała na niego pełnymi strachu oczami, które wydawały się niewiarygodnie duże w szczupłej twarzy. - Proszę was, panie, zechciejcie mi zaufać. Zwrócę wam pieniądze. - Na świecie jest bardzo niewiele osób, którym ufam, ale na pewno nie ma wśród nich złodzieja. - Przyglądałsię jej badawczo, krzywiąc się z dezaprobatą. - Dio, jesteś chuda jak zagłodzony kociak. Czy Ballano nie daje ci jeść? Zesztywniała. - Znacie, panie, Giovanniego? - Jak dotąd nie miałem przyjemności go poznać. A gdzie on jest? - Niedługo przyjdzie - załkała Elizabet. - Panie, czy moglibyście odejść, zanim on wróci? - Elizabet... - Sanchia westchnęła głęboko, starając się opanować zniecierpliwienie. - Stań, proszę, przy drzwiach i patrz, czy nie nadchodzi Giovanni, a ja w tym czasie porozmawiam z tym wielmożnym panem. - Dobrze, Sanchio. - Elizabet rzuciła Andreasowi błagalne spojrzenie i wybiegła z pomieszczenia. - Co za kurzy móżdżek - odezwał się Lion. - Boże, jak ja nienawidzę płaczących kobiet. - Ona ma dopiero czternaście lat - próbowała jej bronić Sanchia. - I nie jest wcale głupia. Przestraszyliście ją, panie. Lion spojrzał na Sanchię zmrużonymi oczami. - Ale nie ciebie? - Ja też się przestraszyłam. - Głośno przełknęła ślinę. - Ale to, że się będę bała, mnie nie uratuje. Sami powiedzieliście, panie, że płacz tylko drażni mężczyzn. - A miałaś okazję, by się o tym przekonać? - zapytał, przypatrując się jej uważnie. - Mężczyźni nie lubią łez. To ich wprawia w zniecierpliwienie, tak jak wprawiło was przed chwilą. - Stała teraz wyprostowana, patrząc mu prosto w oczy. - Co mogłabym dla was zrobić, żebyście nie wtrącili mnie do więzienia, panie? - A co na przykład mogłabyś zrobić? - zaciekawił się. - Wszystko - wyszeptała. - Nie mogę ich zostawić. Nie mają nikogo oprócz mnie. - O kim mówisz? - zapytał z roztargnieniem, cały czas lustrując ją bacznie. Rzeczywiście, wygląda jak wychudły kot - pomyślał, nie wiadomo dlaczego nagle poirytowany. Sanchia wydawała się starsza niż ta chlipiąca dziewczynka, była jednak niewysoka i drobnokoścista jak kocię. Również jej trójkątna buzia miała w sobie coś kociego; wystające kości policzkowe, oliwkowa cera i lekko skośne, ogrom>ne oczy w kolorze złotego bursztynu. W tych oczach kryło się coś chwytającego za serce, nawet teraz, kiedy wyzierało z nich przerażenie.

Kasztanowe włosy wyglądały tak, jakby były wytrwale ścinane toporkiem, aż stały się krótkie, krótsze nawet niż u jego pazia Nicola. Teraz były mokre od deszczu i zlepione w strąki. - O kogo się martwisz? - O Piera, Bartolomea i Eliza... - Wraca! - krzyknęła szaleńczo Elizabet. - Sanchia, zrób coś! Sanchia zbladła. - Błagam was, wielmożny panie, idźcie już. - Boisz się tego Giovanniego? - Nie chodzi o mnie. Jestem mu potrzebna, więc najprawdopodobniej tylko mnie zbije. Ale jeśli się bardzo rozzłości, gotów wyrzucić ich z drukarni, a nie mogę do tego dopuścić. Nie dałabym rady... Stokrotnie przepraszam za to, że musieliście na mnie czekać, panie - dobiegł ich głos Giovanniego. >Czym mogę służyć? Sanchia wstrzymała oddech, uczepiwszy się wzrokiem Liona, jakby szukała u niego ratunku. Jednakże jego twarz nie straciła nic ze swej surowości; wciąż przyglądał się jej z namysłem. Po chwili odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć na Giovanniego. Signor Ballano, nazywam się Lionello Andreas i przyszedłem tu w interesie. - Chodzi o zamówienie? - Giovanni minął Elizabet i wszedł do warsztatu. - Kopiuję ręcznie i drukuję najcenniejsze, najbardziej misterne dzieła. Cała Florencja zna mój kunszt. - Giovanni wskazał na prasę drukarską. To najlepsze urządzenie w całej Italii, a ja... - Nie chcę nic drukować - przerwał mu Lion. >Potrzebuję sługi, a doszły mnie słuchy, że macie niewolnicę, która będzie w stanie spełnić moje wymagania. >Odwrócił się i wskazał osłupiałą Sanchię. - Gotów jestem dać wam za nią dwadzieścia pięć dukatów. - Chcecie, panie, kupić Sanchię? - Przekrwione oczy Giovanniego rozszerzyły się ze zdumienia. - Dlaczegóż by nie? Jest młoda i sprawia wrażenie silnej i zdrowej. Ma przed sobą wiele lat służby. To dlatego proponuję wam tak hojną zapłatę. Bez trudu będziecie ją wtedy mogli kimś zastąpić. - Dwadzieścia pięć dukatów... - powtórzył Giovanni potrząsając głową, jakby starał się zrozumieć całą sytuację. - Za Sanchię... - A więc zgoda? - spytał Lion. - Czy macie jej papiery? - Są w kufrze w mojej izbie. Akt sprzedaży jej i jej matki. - Wyraz zmieszania na twarzy Giovanniego ustąpił nagle miejsca chytrości. - Ale, wielmożny panie, suma, którą raczyliście zaproponować, jest dalece niewystarczająca. Bez Sanchii będzie mi bardzo trudno utrzymać drukarnię. Poświęciłem wiele lat, żeby nauczyć ją kopiować pisma i obsługiwać prasę. A teraz chcecie pozbawić mnie takiej pracownicy za nędzne dwadzieścia pięć dukatów? Cristo, ten człowiek jest równie chciwy jak Caprino >pomyślał z odrazą Lion. - Dwadzieścia pięć dukatów to bardzo uczciwa cena. - Za zwyczajną niewolnicę, być może tak. Lecz Sanchia ma nie tylko doskonały fach, ale jest też wybitnie utalentowana. - Giovanni przerwał, chcąc zrobić większe wrażenie. - Ma fenomenalną pamięć. Wystarczy, że raz zerknie na rękopis, a po chwili może dokładnie odtworzyć go z pamięci. - To cenna umiejętność, ale zupełnie nie przydatna dla moich celów - oznajmił zniecierpliwiony Lion. >Macie zamiar sprzedać mi Sanchię czy nie?

Tysiące myśli przelatywało Giovanniemu przez głowę. - Hmm... Jest wystarczająco młoda, by obdarzyć was potomstwem. To też coś warte. - Nie mam zamiaru robić z niej nałożnicy. Wydaje mi się na to stanowczo za mało apetyczna. Giovanni popatrzył na Sanchię i stwierdził, że, niestety, tu musi się zgodzić z Andreasem. - Może i macie rację, wielmożny panie, ale kiedy w mężczyźnie krew się burzy, nie pogardzi żadną kobietą. Moglibyście przecież... - Mam już powyżej uszu tych targów. - Lion wyciągnął sakiewkę zza pasa. - Daję pięćdziesiąt dukatów. To moje ostatnie słowo. Zgoda? Giovanni łakomie zerknął na sakiewkę. - To wciąż zbyt mała suma. Sanchia jest doskonałą pracownicą... - Przerwał i natrafiwszy na wściekły wzrok Liona, odruchowo cofnął się o krok. - Tak, zgadzam się, wielmożny panie. Nie! - krzyknęła dziko Sanchia, która aż do tej oliwili nieruchoma, bez tchu, chłonęła każde słowo dobijających o nią targu mężczyzn. Teraz otrząsnęła się z odrętwienia i podbiegła do Giovanniego. - Nie możecie tego zrobić! Ja nie mogę... Zamilknij! Wiesz chyba, jak długo muszę pracować, żeby zarobić pięćdziesiąt dukatów. - Nie mogę ich zostawić! - Chwyciła go za ramię. >Błagam, nie róbcie tego. Jak oni... Giovanni wymierzył jej siarczysty policzek; zatoczyła się, omal nie upadając. -Sanchia! - zaszlochała Elizabet. - Och, Sanchio... Giovanni szybko odwrócił się do Liona. - Zazwyczaj nie jest taka krnąbrna. Trzeba jej trochę przyłożyć i zaraz się uspokoi. Lion spojrzał na siniejącą plamę na policzku Sanchii. Jego twarz stężała. - Nie waż się jej tknąć. Jest teraz moja i będę ją utrzymywał w posłuszeństwie w sposób, jaki uznam za stosowny. - Nie pójdę z nim. - Oczy Sanchii rozgorzały nagle. >Nikt nic na tym nie zyska. Przecież służyłam ci jak mogłam najlepiej, ty stary głupcze. Giovanni zbliżył się do niej. - Milcz, albo... - Nie waż się jej tknąć! - W głosie Liona czaiła się groźba. - Bo pożałujesz tego, Ballano. Giovanni zatrzymał się i ze świstem wciągnął powietrze w nozdrza. - Spokornieje, gdy tylko zostawi tych troje włóczęgów. Nie powinienem był się zgodzić, żeby ich tu przyprowadziła. - Nic cię nie kosztowali. - W głosie Sanchii brzmiała bezsilna wściekłość. - To ja ich żywiłam i opiekowałam się nimi. - Sanchio, przestań - wyszeptała przerażona Elizabet. - Dlaczego mam przestać? - wykrzyknęła zdesperowana, nie zważając na następstwa. - A cóż on może mi zrobić oprócz tego, co już zrobił? To zachłanny głupiec, którego nie interesuje nic oprócz wina! - Daj mi jej papiery i akt sprzedaży - wtrącił pospiesznie Lion. Kociątko niespodziewanie pokazało pazurki - pomyślał poirytowany. - Za chwilę gotowa tak rozwścieczyć tego Ballana, że odmówi sprzedania jej tylko po to, by móc ją pobić do nieprzytomności. - Nie mam już więcej czasu - dodał. Giovanni rzucił Sanchii pełne nienawiści spojrzenie, po czym szybko podszedł do stołu i napisał kilka zdań na leżącym na blacie kawałku papieru. - Oto akt sprzedaży. Od tej chwili Sanchia należy do was. - Już zmierzał w stronę drzwi

prowadzących do izby. - Przyniosę papiery z kufra. Elizabet łkała cichutko. Sanchia podeszła do niej, by ją pocieszyć. - Nie martw się. Wszystko będzie dobrze. Wymyślę coś, żeby się wami jakoś opiekować. - Ale, Sanchio, co ty teraz możesz zrobić? Lion obserwował dziewczynę. Po wściekłości nie pozostało ani śladu. To dało mu wiele do myślenia. Gdyby pozwolił jej na dalsze obelgi pod adresem Ballana, zapewne sprzedaż nie doszłaby do skutku. Czyżby wybuch jej gniewu miał od początku na celu właśnie niedopuszczenie do transakcji? - Tak, Sanchio, co ty teraz możesz zrobić? - powtórzyłłagodnie. - Zaczynam się zastanawiać, kto tutaj był niewolnikiem przez wszystkie lata twojego pobytu u Ballana. Odwróciła się do niego. - Chyba wiadomo, kto był niewolnikiem - odparła gorzko. - Ale nie zaprzeczysz chyba, że udawałaś atak szału, żeby uzyskać to, o co ci chodziło? Potrząsnęła głową. - Wcale nie udawałam. Byłam wściekła, ale nie dałabym tego po sobie poznać, gdybym nie sądziła, że to powstrzyma Giovanniego od sprzedania mnie. - To niebezpieczna broń. Mógł cię poważnie poturbować. - Wyzdrowiałabym. Na pewno by mnie nie zabił, dopóki byłabym mu potrzebna. To głupiec, ale nie szaleniec. - Odnoszę wrażenie, że dobrze go znasz. Ale nie znasz mnie. Wiedz, że nie jestem głupcem, Sanchio. Sanchia wzdrygnęła się. - Nigdy tak nie sądziłam. Nie popełniłabym tego błędu. - Oto i dokumenty. - Giovanni podszedł do Liona szybkim krokiem, trzymając w ręku teczkę z wytartej skóry. Wręczył ją Lionowi, otrzymując w zamian sakiewkę z dukatami. - Kupiłem ją i jej matkę od pewnego Hiszpana, który zapewnił mnie, że to dobra, silna rasa. Dokonaliście, wielmożny panie, dobrego zakupu. - W każdym razie interesującego. - Lion poczuł nagłe obrzydzenie do tego człowieka i przemożną potrzebę skończenia rozmowy. - Idź po swoje rzeczy, Sanchio. Wychodzimy. - Ona nie ma nic do zabrania - wtrącił pospiesznie Giovanni. - Niewolnicy nie mają nic na własność, wielmożny panie. Sanchia potarła pulsującą skroń drżącą ręką, starając się zebrać myśli. - Nie mogę jeszcze stąd odejść. Musimy się zastanowić, co będzie z Elizabet. Giovanni przeniósł wzrok na Elizabet. - Niech cię już o to głowa nie boli. Jakoś ją zatrudnię. Potrafi utrzymać porządek i będę potrzebował kogoś do... - Nie - sprzeciwiła się stanowczo Sanchia. - Elizabet nie może tu zostać. - A gdzie może pójść? - zdziwił się Giovanni. - Dostanie tu u mnie dach nad głową i strawę. Nie ma prawa oczekiwać niczego więcej. Zostawię też Bartolomea, ale Piero będzie musiał odejść. Jest za mały, żeby mógł mi się na coś przydać. - Oni tu nie zostaną. - Sanchia zwróciła się do Elizabet. - Poszukaj Bartolomea i Piera, a potem spotkamy się na placu. Elizabet popatrzyła na nią zmieszana. - Pospiesz się! - przynagliła ją Sanchia. - Zobaczysz, wszystko będzie dobrze. - Zostań tu - rozkazał Giovanni. - Masz mnie słuchać, Elizabet. Dziewczynka rzuciła mu spłoszone spojrzenie i wybiegła ze sklepu.

Giovanni cisnął parę przekleństw i dodał: - Zdechną z głodu na ulicy. Zobaczysz, podła suko. - Nic im się nie stanie. Nie pozwolę im zginąć z głodu. - Kierując się do drzwi, popatrzyła na niego pogardliwie przez ramię. - A już na pewno nie pozwolę, żebyś ich wykorzystywał. Wiem, co byś zrobił po moim odejściu. Bartolomeo wkrótce byłby takim samym twoim niewolnikiem jak ja, a z Elizabet uczyniłbyś nałożnicę. Prędzej trafisz do piekła, niż na to pozwolę. - Następnie zwróciła się do Liona. - Teraz możemy już iść, panie. - Dziękuję, pani - rzekł Lion ze zjadliwą ironią. >Chciałbym ci przypomnieć, że to ty należysz do mnie, a nie odwrotnie - dodał, wychodząc za dziewczyną z drukarni na ulicę. - Nie musicie mi o tym przypominać, panie. Otuliła się szczelniej szalem, chcąc powstrzymać dreszcze spowodowane nadmiarem emocji i ochronić się przed chłodem. Powinnam wymyślić, jak pomóc Eliza>bet, Pierowi i Bartolomeowi - powtarzała w duchu, była jednak zbyt zmęczona i oszołomiona, by coś zaplanować. - Dlaczego mnie kupiliście? - Bo mi to odpowiadało, a być może miałem taki kaprys. Pokręciła głową z powątpiewaniem. - Nie jesteście człowiekiem, który działa pod wpływem emocji, panie. Nie sądzę, abyście robili coś bez powodu. - To tak łatwo mnie poznać? - zdziwił się Lion. >Lepiej starannie ukryj przede mną tę umiejętność. - Muszę was dobrze rozumieć, panie. - Spojrzała mu odważnie w oczy, zdumiona swoją śmiałością, lecz choć głos jej zadrżał, dodała: - Muszę wiedzieć, kim jesteście i czego się po mnie spodziewacie, tak żebym mogła spełnić wasze oczekiwania. Żebym mogła znaleźć sposób... - Nerwowo zaczerpnęła tchu. - Czy wciąż gniewacie się na mnie za to, że was okradłam? Może kupiliście mnie po to, żeby mnie torturować w wolnych chwilach? Zacisnął wargi. - Nie bawi mnie torturowanie dzieci - odparł po chwili. - Nie jestem już dzieckiem. Mam szesnaście lat. W jego oczach pojawiły się nagle wesołe iskierki. - W takim razie być może zmienię zdanie. Będę musiał sprawdzić, czy w lochach są jeszcze jakieś narzędzia, za pomocą których mógłbym cię torturować, gdy znajdziemy się w Mandarze. - Wyjeżdżamy z Florencji, panie? - Zatrwożyła się. >Będę miała trudności z... - Najmocniej przepraszam. Koniecznie musisz mnie poinformować, jeśli moje plany nie zgadzają się z twoimi. - Tej pełnej sarkazmu uwadze towarzyszyło ostrzegawcze spojrzenie. - Wyjeżdżamy jutro i radzę ci, nie próbuj mi się opierać tak, jak to robiłaś w stosunku do poprzedniego właściciela. - Jesteście zupełnie inni niż Giovanni, panie, i mu>szę wiedzieć, czego ode mnie oczekujecie - odrzekła myśląc o czymś zupełnie innym. - To bardzo proste. Potrzebna mi jest posłuszna niewolnica, która bez pytania spełni każde moje polecenie. A dla jakich to innych celów miałbym cię kupować? - Nie będę dla was zabijać, panie. Uniósł brwi. - Jeśli to twoje jedyne zastrzeżenie, to myślę, że mogę je respektować. - Chciałabym ubić z wami interes, panie - powiedziała szybko, starając się opanować