Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 115 177
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 134

Jim Butcher 5 - Śmiertelne maski

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Jim Butcher 5 - Śmiertelne maski.pdf

Beatrycze99 EBooki B
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 303 stron)

JIM BUTCHER ŚMIERTELNE MASKI Cykl: Akta Harry’ego Dresdena Tom: V Tytuł oryginału: DEATH MASKS BOOK FIVE OF THE DRESDEN FILES Przekład: Anna Cichowicz Pamięci Plumicona i Ershy, upadłych bohaterów

ROZDZIAŁ 1 Pewne rzeczy po prostu nie idą w parze. Oliwa i woda. Sok pomarańczowy i pasta do zębów. Magowie i telewizja. Reflektory punktowe świeciły mi w oczy. W wytwarzanym przez nie upale istniało niebezpieczeństwo, że pot wyżłobi bruzdy w grubej warstwie makijażu, który kilka minut temu rozmazała mi na twarzy jakaś ledwo żywa asystentka od charakteryzacji. Światełka na kamerach zamrugały, rozległa się melodyjka zapowiadająca talk - show, a publiczność w studiu zaczęła skandować: - Lar - ry, Lar - ry, Lar - ry! Larry Fowler, niewysoki, w nieskazitelnym garniturze, ukazał się w drzwiach na tyłach studia i ruszył w kierunku sceny, błyskając na prawo i lewo porcelanowym uśmiechem i ściskając dziesiątki rąk mijanych widzów siedzących na skraju rzędów. Rozentuzjazmowana publiczność gwizdała i wrzeszczała. Słysząc hałas, drgnąłem na swoim miejscu na scenie i poczułem strużkę potu ściekającą mi po żebrach pod białą koszulą i marynarką. Przez chwilę rozważałem, czy nie uciec z krzykiem. Nie znaczy to, że miałem tremę czy coś w tym rodzaju. Nic z tych rzeczy. Po prostu było strasznie gorąco. Oblizałem wargi i na wszelki wypadek zlokalizowałem wyjścia przeciwpożarowe. Nigdy nie wiadomo, kiedy może zajść potrzeba szybkiego oddalenia się. Światła i hałas utrudniały mi nieco koncentrację i poczułem, że zaklęcie, które utkałem wokół siebie, chwieje się lekko. Zamknąłem na chwilę oczy, żeby przywrócić mu równowagę. W fotelu obok siedział pękaty, łysiejący facet dobrze po czterdziestce. Jego garnitur wyglądał dużo lepiej od mojego. Mortimer Lindquist czekał spokojnie, z uprzejmym uśmiechem na twarzy; wymruczał tylko kącikiem ust: - Jak tam, w porządku? - Zdarzało mi się uczestniczyć w pożarach i bardziej mi się to podobało. - To ty prosiłeś o to spotkanie, nie ja - przypomniał mi Mortimer, zerkając spode łba na Fowlera, który w przelocie uścisnął rękę młodej kobiety. - Targi sprzętu pływającego. - Myślisz, że tak długo to potrwa? - spytałem Morty’ego. Popatrzył na pusty fotel obok siebie i na drugi, koło mnie. - Dwóch tajemniczych gości. To może chwilę potrwać. Nakręcą więcej materiału, a potem wytną i zostawią, co najlepsze. Westchnąłem. Uczestniczyłem już w Larry Fowler Show wkrótce po otwarciu swojej firmy detektywistycznej i to był błąd. Musiałem walczyć o swoją pozycję wbrew niesławie,

jaką przyniosło mi łączenie mojego nazwiska z tym programem. - Czego się dowiedziałeś? - spytałem. Mort rzucił mi niespokojne spojrzenie. - Niewiele - odparł. - Daj spokój, Mort. Otworzył usta, żeby odpowiedzieć, ale spostrzegł, że Larry Fowler już zbliża się drobnym kroczkiem do schodów i wchodzi na scenę. - Nie teraz. Poczekaj na przerwę na reklamy. Larry Fowler sunął po scenie w naszą stronę. Ujął moją rękę, następnie rękę Morty’ego i potrząsnął nimi z jednakowym, przesadnym entuzjazmem. - Witajcie w programie - powiedział do trzymanego w ręku mikrofonu i zwrócił się twarzą do najbliższej kamery. - Nasz temat na dziś to czary i magia: oszustwo czy niezwykłość? Swoimi poglądami podzieli się z nami medium i doradca do spraw nadprzyrodzonych Mortimer Lindquist. Rozległy się uprzejme oklaski. - Głos zabierze też Harry Dresden, jedyny w Chicago zawodowy mag. Tym razem oklaskom towarzyszyły stłumione chichoty. Nie powiem, żeby mnie to zdziwiło. Ludzie w dzisiejszych czasach nie wierzą w zjawiska nadnaturalne. To, co nadnaturalne, jest przerażające. O wiele wygodniej jest tkwić w przekonaniu, że nikt nie może znienacka zabić kogoś za sprawą magii, że wampiry istnieją wyłącznie w filmach, a demony to tylko objaw zaburzeń psychicznych. Mniemanie całkowicie niesłuszne, ale jakże wygodne. Pomimo właściwego poziomu psychologicznego mechanizmu obronnego poczułem, że twarz mnie pali. Nie znoszę, kiedy się ze mnie śmieją. Zadawniony, cichy ból dołączył do zdenerwowania i z trudem udało mi się utrzymać zaklęcie tłumiące. No właśnie, powiedziałem „zaklęcie”. Widzicie, naprawdę jestem magiem. Czynię magię. Rzucałem się pomiędzy wampiry, demony i wiele innych bytów i mam blizny, które są tego świadectwem. Problem w tym, że technika kiepsko współistnieje z magią. Kiedy tylko znajdę się w pobliżu, wysiadają komputery, przepalają się żarówki, a alarmy samochodowe zaczynają wyć jak oszalałe bez żadnej racjonalnej przyczyny. Wypracowałem więc zaklęcie dla stłumienia magii, którą wniosłem ze sobą... przynajmniej na jakiś czas, co uchroniło mnie przed wysadzeniem w powietrze reflektorów i kamer w studiu czy obudzeniem do życia alarmu pożarowego. Było to z natury delikatne zadanie, wyjątkowo trudne do wypełnienia. Na razie szło nieźle, ale zauważyłem, że znajdujący się najbliżej kamerzysta skrzywił się i zerwał z uszu słuchawki. Dobiegał z nich wysoki pisk sprzężenia.

Zamknąłem oczy, opanowując nieprzyjemne zażenowanie, i skoncentrowałem się na zaklęciu. Dźwięk sprzężenia ucichł. - A więc do rzeczy - powiedział Larry po dalszej chwili paplaniny. - Morty, po raz kolejny jesteś gościem naszego programu. Czy zechciałbyś przybliżyć nam to, czym się zajmujesz? Mortimer wytrzeszczył oczy i wyszeptał: - Widzę umarłych. Widownia zareagowała śmiechem. - Mówię poważnie. Przede wszystkim przeprowadzam seanse, Larry - oznajmił Mortimer. - Robię, co mogę, by pomóc ludziom, którzy utracili kogoś bliskiego lub tym, którzy muszą się skontaktować z kimś w zaświatach, żeby załatwić do końca sprawy, jakie pozostały otwarte tu, na ziemi. Zapewniam też przewidywanie przyszłości, pomagając klientom podejmować życiowe decyzje. Staram się również ostrzec ich przed grożącym niebezpieczeństwem. - O, doprawdy? - powiedział Larry. - Czy mógłbyś nam coś zademonstrować? Mortimer zamknął oczy i podparł czoło czubkami palców prawej dłoni. Po chwili odezwał się głuchym głosem: - Duchy mówią mi... że wkrótce przybędzie tu jeszcze dwóch gości. Publiczność roześmiała się, a Mortimer skinął głową ze swobodną miną. Ten to wie, jak sobie radzić z ludźmi. Larry posłał Mortimerowi wyrozumiały uśmiech. - Dlaczego tu dziś z nami jesteś? - Cóż, Larry, po prostu chciałbym przyczynić się do wzrostu powszechnej świadomości, że istnieje królestwo zjawisk nadprzyrodzonych i paranormalnych. Według ostatnich badań osiemdziesiąt procent dorosłych Amerykanów wierzy w istnienie duchów zmarłych, w zjawy. Chcę pomóc ludziom zrozumieć, że one naprawdę istnieją i że są pośród nas osoby, które doświadczyły dziwnych i niewytłumaczalnych spotkań z nimi. - Dziękuję, Morty. A teraz Harry. Czy mogę do ciebie mówić Harry? - Jasne. To twój napiwek - odparłem. Uśmiech Larry’ego nabrał cierpkiego odcienia. - Czy możesz nam opowiedzieć trochę o tym, czym się zajmujesz? - Jestem magiem - zacząłem. - Odnajduję zaginione przedmioty, śledzę zjawiska paranormalne, pomagam ludziom zaskoczonym nagłym ujawnieniem się własnych zdolności. - Czy jesteś także konsultantem wydziału specjalnego chicagowskiej policji? - Czasami - powiedziałem. Wolałem uniknąć rozmowy o wydziale specjalnym. Reklama w Larry Fowler Show była ostatnią rzeczą, jakiej mogła sobie życzyć chicagowska

policja. - Policja w całym kraju zatrudnia tego rodzaju konsultantów, kiedy wszystkie inne środki okażą się nieskuteczne. - A dlaczego tu dziś z nami jesteś? - Ponieważ jestem bez forsy, a twój producent płaci dwa razy tyle, ile wynosi moje zwykłe honorarium. Publiczność znów się roześmiała, raczej z sympatią. Oczy Larry’ego Fowlera błysnęły niecierpliwie zza okularów, a jego uśmiech zaczął przypominać wściekły grymas. - No nie, Harry. Poważnie. Dlaczego? - Z tego samego powodu, co Mort, eee... Morty - odpowiedziałem. Była to prawda. Znalazłem się tam, żeby spotkać się z Mortem i uzyskać od niego pewne informacje. On z kolei przyszedł, żeby się spotkać ze mną, ponieważ nie chciał pokazywać się w moim towarzystwie na ulicy. Chyba można powiedzieć, że nie cieszę się najlepszą na świecie reputacją. - Więc twierdzisz, że potrafisz czynić magię - powiedział Larry. - No... tak. - Czy możesz nam pokazać? - naciskał Larry. - Mógłbym, Larry, ale nie sądzę, żeby to było rozsądne. Larry skinął głową i rzucił publiczności porozumiewawcze spojrzenie. - A to dlaczego? - Bo to prawdopodobnie zniszczyłoby urządzenia w studiu. - Oczywiście - przyznał Larry, puszczając oko do widzów. - Cóż, tego byśmy nie chcieli, prawda? Na widowni rozległy się śmiechy i gwizdy. Takty z Carrie i Firestarter wciskały mi się do głowy, ale opanowałem się i utrzymałem tłumiące zaklęcie. Mistrz samodyscypliny to ja. Jednak znowu tęsknie obejrzałem się na wyjście ewakuacyjne. Larry kontynuował program, rozprawiając o szklanych kulach, postrzeganiu pozazmysłowym i kartach do tarota. Mówił przeważnie Mort. Ja wtrącałem od czasu do czasu jakieś słówko. Upłynęło na tym kilka minut, po czym Larry zapowiedział: - Wracamy po reklamach. Asystenci unieśli w górę tablice z napisem Aplauz, a kamery pokazywały w planie ogólnym i w zbliżeniach gwiżdżących i pohukujących widzów. Larry obrzucił mnie wściekłym spojrzeniem i z godnością oddalił się za kulisy, gdzie urządził dziewczynie od charakteryzacji scenę o swoją fryzurę. Pochyliłem się do Morta.

- No, dobra. Czego się dowiedziałeś? - zagadnąłem. Pulchny ektomanta pokręcił głową. - Niczego konkretnego. Jeszcze nie wróciłem do wprawy w nawiązywaniu kontaktu z umarłymi. - I tak masz więcej ode mnie kontaktów w tych rejonach - stwierdziłem. - Moi informatorzy nie są na bieżąco, kto ostatnio umarł, a kto nie, więc muszę się zadowolić tym, co dostanę. Czy ona przynajmniej żyje? Przytaknął. - Żyje. Tyle wiem. Jest w Peru. - W Peru? - Odczułem ogromną ulgę, że nie zginęła, ale co, u diabła, Susan robi w Peru? - To terytorium Czerwonego Dworu. - Do pewnego stopnia - zgodził się Mort. - Więcej ich jest jednak w Brazylii i na Jukatanie. Próbowałem się dowiedzieć, gdzie ona dokładnie przebywa, ale zostałem zablokowany. - Przez kogo? Mort wzruszył ramionami. - Nie potrafię tego stwierdzić, przykro mi. Pokręciłem głową. - To nic, w porządku. Dzięki, Mort. Oparłem się w fotelu, trawiąc usłyszaną wiadomość. Susan Rodriguez była reporterką drukowanej na żółtym papierze lokalnej gazety „Arkana. Środkowy Zachód”. Zainteresowała się mną, kiedy tylko zacząłem praktykować i niestrudzenie podążała moim śladem, by dowiedzieć się jak najwięcej o rzeczach dziwnych i przerażających, które dzieją się pod osłoną nocy. Zakochaliśmy się w sobie i nasza pierwsza randka zakończyła się tak, że leżeliśmy nadzy na ziemi, pośród burzy z piorunami, a błyskawica zamieniła demona o wyglądzie ropuchy w rozgotowane, maziste strzępy. Potem Susan z wielkim powodzeniem opisała parę tajemniczych, prowadzonych przeze mnie spraw we własnej autorskiej kolumnie w gazecie. Dwa lata później wbrew moim ostrzeżeniom poszła za mną do gniazda wampirów, licząc na bogaty dziennikarski materiał. No i wpadła w ręce arystokratki Czerwonego Dworu wampirów, która rozpoczęła proces jej transformacji z istoty ludzkiej w wampira. Mściła się w ten sposób za jedno moje przewinienie. Arystokratka owa uważała, że ze względu na swoją pozycję na Czerwonym Dworze jest nietykalna, a ja nie odważę się zadrzeć z całym Dworem. Zapowiedziała mi, że jeśli spróbuję odzyskać Susan, rozpętam wojnę światową pomiędzy

Białą Radą magów a Czerwonym Dworem wampirów. Co też uczyniłem. Wampiry nie wybaczyły mi odebrania im Susan, może dlatego, że wiele z nich, włącznie z arystokratką, zginęło w płomieniach na skutek moich działań. To dlatego Mort nie życzył sobie, żeby go widziano ze mną. On nie był zaangażowany w wojnę i chciał, żeby tak zostało. Susan nie przeszła pełnej transformacji, ale wampiry zaraziły ją swoim pragnieniem krwi. Gdyby się mu poddała, stałaby się jedną z nich. Poprosiłem ją o rękę, obiecując, że znajdę sposób na odzyskanie przez nią pełni człowieczeństwa. Odrzuciła moje oświadczyny i wyjechała z miasta, chyba po to, żeby spróbować samodzielnie się z tym wszystkim uporać. Nieustannie poszukiwałem sposobu na uwolnienie jej od infekcji, ale od czasu, gdy wyjechała, dostałem od niej tylko jeden liścik i ze trzy pocztówki. Dwa tygodnie temu zadzwoniła do mnie jej szefowa z gazety, pytając, czy nie wiem, jak mogłaby się skontaktować z Susan, która nie przysłała na czas materiałów na swoją stałą kolumnę w „Arkanach”. Nie wiedziałem, ale zacząłem szukać. Wpadłem na pomysł, żeby zwrócić się do Morta Lindquista i sprawdzić, czy jego kontakty w świecie duchów nie przyniosą więcej niż moje. Nie dowiedziałem się wiele, ale przynajmniej tyle, że ona żyje. Moje napięcie trochę zelżało. Zobaczyłem, że Larry wraca na scenę przy dźwiękach melodii przewodniej programu. Kiedy zaczął mówić, głośniki zawyły piskliwie i zorientowałem się, że znów straciłem kontrolę. Cholerne zaklęcie tłumiące okazało się o wiele trudniejsze, niż sądziłem; z każdą chwilą było coraz gorzej. Spróbowałem się skoncentrować; a głośniki się uspokoiły, wydając tylko od czasu do czasu pojedyncze trzaski. - Witajcie po przerwie - powiedział Larry do kamery. - Dziś rozmawiamy z fachowcami od zjawisk paranormalnych, którzy przybyli tu, aby podzielić się swoimi poglądami z publicznością w studiu i widzami przy telewizorach. Aby lepiej zgłębić zagadnienie, zaprosiłem tu do nas dwóch ekspertów prezentujących przeciwstawne punkty widzenia. A oto oni. Przy wtórze oklasków z przeciwnych stron sceny pojawili się dwaj mężczyźni. Pierwszy z nich usiadł w fotelu koło Morta. Był ponadprzeciętnie wysoki i szczupły, o skórze spalonej słońcem. Trudno było określić jego wiek, ale powiedziałbym, że mieścił się gdzieś w przedziale pomiędzy czterdziestką a sześćdziesiątką. Miał starannie przycięte, siwiejące włosy, na sobie czarny garnitur, a pod szyją koloratkę. Na piersi wisiał mu różaniec z

krucyfiksem. Z uśmiechem skinął głową Mortowi i mnie, wymienił uścisk dłoni z Larrym. - Pozwólcie, że przedstawię ojca Vincenta - kontynuował Larry. - Przyjechał do nas aż z Watykanu. Jest naukowcem, który dla Kościoła katolickiego bada sprawy związane z czarami i magią, zarówno w aspekcie historycznym, jak i psychologicznym. Witamy ojca w programie. Głos Vincenta brzmiał nieco chropawo, ale akcent jego literackiej angielszczyzny wskazywał na to, że musiał pobierać kosztowną edukację. - Dziękuję, Larry. Miło mi, że mogę tu być. Przeniosłem wzrok z ojca Vincenta na drugiego mężczyznę, który zajął fotel koło mnie akurat w chwili, gdy Larry zapowiadał: - ...gość z Uniwersytetu Brazylijskiego w Rio de Janeiro. Powitajmy doktora Paola Ortegę, badacza światowej sławy, demaskatora zjawisk nadnaturalnych. Larry mówił coś dalej, ale już go nie słyszałem. Zagapiłem się na faceta koło mnie w przebłysku rozpoznania. Był średniego wzrostu, ciężkawej budowy, o szerokich barach i klatce piersiowej. Miał ciemną karnację, czarne włosy gładko zaczesane, a srebrnoszary garnitur elegancki i gustowny. A w dodatku był to diuk Czerwonego Dworu. Prastary, śmiertelnie niebezpieczny wampir uśmiechał się do mnie z odległości mniejszej niż na wyciągnięcie ręki. Tętno przyspieszyło mi z sześćdziesięciu do półtora miliona, strach przemknął srebrną błyskawicą przez moje kończyny. Emocje mają w sobie moc. W dużym stopniu podsycają moją magię. Strach uderzył we mnie całą siłą, podwajając napór na zaklęcie tłumiące. Nastąpił błysk i z najbliższej kamery buchnął kłąb dymu, a operator zatoczył się do tyłu, zrywając z głowy słuchawki z przekleństwem nienadającym się do emisji w dziennym czasie antenowym. Dym unosił się nieustannie z kamery, rozszedł się swąd palonej gumy, monitory w studiu zawyły sprzężeniem. - Cóż - mruknął Ortega pod nosem - miło znów pana widzieć, panie Dresden. Przełknąłem ślinę, grzebiąc w kieszeni, w której miałem parę magicznych gadżetów używanych do samoobrony. Ortega położył mi dłoń na ręce. Nie wyglądało, żeby się szczególnie wysilał, ale jego palce zacisnęły się na moim nadgarstku jak kajdany, a ból rozszedł się poprzez łokieć aż do ramienia. Rozejrzałem się, ale wszyscy wpatrywali się w popsutą kamerę. - Spokojnie - powiedział Ortega z ciężkim, nieokreślonym latynoskim akcentem. - Nie zamierzam zabijać cię w telewizji, magu. Przyszedłem tu, żeby z tobą porozmawiać.

- Puść mnie - odezwałem się cienkim, drżącym głosem. Cholerna trema. Puścił, a ja wyszarpnąłem rękę. Ekipa techniczna odtoczyła dymiącą kamerę na zaplecze, a facet wyglądający na reżysera wykonał palcami gest oznaczający, że należy kontynuować program. Larry skinął mu głową i zwrócił się do Ortegi: - Przepraszam za ten incydent. Później wytniemy cały fragment. - Nic nie szkodzi - zapewnił go Ortega. Larry odczekał chwilę, po czym powiedział: - Doktorze Ortega, witamy w programie. Cieszy się pan opinią jednego z najwybitniejszych analityków zjawisk paranormalnych na świecie. Dowiódł pan, że wiele tak zwanych nadnaturalnych zjawisk to w istocie sprytne mistyfikacje. Czy może nam pan coś o tym opowiedzieć? - Z przyjemnością. Badałem tego rodzaju zdarzenia przez lata i jeszcze nie spotkałem takiego, którego nie dałoby się stosownie wyjaśnić. Na przykład przypisywane obcej cywilizacji kręgi w zbożu okazały się niczym więcej, jak tylko ulubioną rozrywką grupy brytyjskich rolników. Poszczególne przypadki są niewątpliwie niezwykłe, ale w żaden sposób nie można ich określić jako nadnaturalne. Nawet tu, w Chicago, mieliście deszcz żab, którego świadkami były dziesiątki, jeśli nie setki osób. W końcu się okazało, że to kaprys natury, że to wichura przeniosła je tu z innego miejsca. Larry pokiwał głową z poważnym wyrazem twarzy. - Zatem nie wierzy pan w tego rodzaju zjawiska. Ortega obdarzył Larry’ego protekcjonalnym uśmiechem. - Byłbym zachwycony, gdybym mógł uwierzyć, że tego rodzaju rzeczy są prawdziwe, Larry. Światu brakuje magii. Obawiam się jednak, że nawet mimo tkwiącego w nas wszystkich pragnienia wiary w cudowne istoty i fantastyczne moce, są to w gruncie rzeczy zwykłe, prymitywne przesądy. - Czyli pańskim zdaniem fachowcy od zjawisk nadnaturalnych... - To oszuści - oznajmił Ortega z mocą. - Bez obrazy obecnych tu gości, oczywiście. Wszystkie te tak zwane media, zakładając, że nie ulegają autosugestii, to po prostu zdolni aktorzy, którzy posiedli podstawy wiedzy psychologicznej i wiedzą jak to wykorzystać. Z łatwością są w stanie wmówić naiwnym, że potrafią kontaktować się ze zmarłymi, czytać w myślach albo że sami są istotami nadnaturalnymi. Cóż, wymaga to tylko kilku minut wysiłku i odpowiedniej scenografii. Z pewnością umiałbym przekonać każdego z tu obecnych, że sam jestem wampirem. Publiczność znów się roześmiała. Spojrzałem na Ortegę spode łba, a mój poziom

frustracji ponownie wzrósł, zwiększając nacisk na zaklęcie tłumiące. Podniosła się temperatura powietrza wokół mnie. Drugi kamerzysta z okrzykiem zerwał swoje wyjące słuchawki, kamera zaczęła obracać się powoli na statywie, a przewody zasilające oplotły stalową ramę. Zgasły światła oznaczające, że trwa nagranie. Larry podszedł do brzegu sceny, krzycząc na nieszczęsnego kamerzystę. Zza kulis wyłonił się skruszony reżyser i Larry zwrócił się ku niemu. Człowiek zniósł reprymendę z cierpliwością godną wołu, po czym zajął się badaniem kamery. Mruknął coś do swojego mikrofonu połączonego ze słuchawkami i razem z roztrzęsionym kamerzystą zaczęli przetaczać niesprawną kamerę na bok. Larry skrzyżował ręce niecierpliwym gestem, a następnie przemówił do swoich gości: - Wybaczcie, drodzy państwo. Dajcie nam parę minut, żebyśmy mogli uruchomić zapasową kamerę. To nie potrwa długo. - Żaden problem, Larry - zapewnił go Ortega. - Możemy sobie chwilę pogawędzić. Larry wlepił wzrok we mnie. - Dobrze się pan czuje, panie Dresden? - spytał. - Zbladł pan trochę. Może chciałby się pan czegoś napić? - Ja poproszę - powiedział Ortega, patrząc na mnie. - Zaraz każę komuś coś przynieść - obiecał Larry i oddalił się dostojnie w stronę swojej fryzjerki. Mort zajął ojca Vincenta cichą rozmową, odwracając się do mnie plecami. Ostrożnie zwróciłem się z powrotem do Ortegi. Ciało miałem sztywne, ale pokonałem złość i strach. Zazwyczaj śmiertelne przerażenie bywa w pewnym sensie przydatne. Magia bierze się z emocji, a strach to dobre paliwo. Jednak nie było to miejsce na przyzywanie podmuchów wichury czy wzniecanie pożaru. Wokół było za dużo ludzi, z łatwością komuś mogła stać się krzywda, ktoś mógłby nawet stracić życie. Poza tym Ortega miał rację. To nie miejsce i pora na walkę. Jeśli się tu znalazł, znaczyło to, że chce rozmawiać. Inaczej po prostu napadłby na mnie na parkingu. - Dobra - odezwałem się w końcu. - Co chcesz mi powiedzieć? Nachylił się ku mnie trochę bliżej, żeby móc mówić ciszej. Skuliłem się w sobie, ale nie drgnąłem. - Przybyłem tu zabić pana, panie Dresden, ale najpierw chciałbym panu przedstawić pewną propozycję. - Naprawdę powinieneś popracować nad swoją techniką otwarcia - powiedziałem. - Czytałem ostatnio podręcznik negocjacji. Mógłbym ci pożyczyć.

Uśmiechnął się ponuro. - Wojna, Dresden. Wojna pomiędzy twoim a moim ludem jest zbyt kosztowna dla obu stron. - Wojna to dość głupia opcja, ogólnie rzecz biorąc - przyznałem. - Nigdy jej nie chciałem. - Ale ją zacząłeś - stwierdził Ortega. - Zacząłeś ją dla zasady. - Wyłącznie w obronie ludzkiego życia. - A o ile więcej istnień byś uratował, gdybyś ją teraz zakończył? - spytał Ortega. - Nie tylko magowie na tym cierpią. Wojna pochłania naszą uwagę do tego stopnia, że nie jesteśmy w stanie w pełni kontrolować co bardziej dzikich jednostek wewnątrz naszego własnego Dworu. Potępiamy bezmyślne zabijanie, ale zranieni lub pozbawieni przywództwa poddani naszych Dworów często zabijają, chociaż nie muszą. Zakończenie wojny w tym momencie mogłoby ocalić setki, a może tysiące ludzi. - Tak samo, jak unicestwienie wszystkich wampirów na świecie. W czym problem? Ortega uśmiechnął się, pokazując zęby. Po prostu zwykłe zęby, żadne tam długie kły, nic z tych rzeczy. Wampiry z Czerwonego Dworu wyglądają jak ludzie - przynajmniej do momentu, dopóki nie przemienią się w koszmar. - Problem w tym, Dresden, że wojna nie przynosi korzyści i jest niepożądana. Dla mojego ludu jesteś jej symbolicznym powodem i kością niezgody pomiędzy nami a twoją Białą Radą. Twoja śmierć sprawi, że Rada będzie skłonna zawrzeć pokój. Dwór również. - Więc prosisz mnie, żebym się położył i umarł? To nie brzmi jak oferta. Naprawdę musisz przeczytać tę książkę. - Składam ci ofertę. Zmierz się ze mną w bezpośredniej walce, Dresden. O mało co nie roześmiałem się mu w twarz. - Dlaczego, u diabła, miałbym to zrobić? Jego oczy nic nie wyrażały. - Ponieważ wtedy wojownicy, którzy przybyli ze mną do miasta nie będą zmuszeni zaatakować twoich przyjaciół i sprzymierzeńców. Wynajęci przez nas śmiertelnicy, płatni mordercy, nie doczekają się ostatecznego potwierdzenia zlecenia na zabicie wielu twoich klientów, dla których pracowałeś w ciągu ostatnich pięciu lat. Z pewnością nie muszę wymieniać nazwisk. Strach i gniew, które już prawie ucichły, teraz zalały mnie nową falą. - Nie ma takiej potrzeby - odparłem. - Skoro toczycie wojnę ze mną, walczcie tylko ze mną.

- Chętnie - przyznał Ortega. - Sam nie popieram takich metod. Spotkaj się ze mną w pojedynku, według zasad określonych w Porozumieniach. - A kiedy już cię zabiję, to co? - spytałem. Nie wiedziałem, czy zdołałbym go zabić, ale nie było powodu, żeby dać mu to odczuć. - Na scenę wkroczy następny Czerwony Diuk i zrobi to samo? - Pokonaj mnie, a Dwór zgodzi się przyznać miastu status terytorium neutralnego. Mieszkańcom, włącznie z tobą i tymi, którzy z tobą współpracują, nie będzie grozić napaść, dopóki tam pozostaną. Przyglądałem mu się przez chwilę twardym wzrokiem. - Chicagowska sielanka, co? Zdziwiony uniósł brew. - Wszystko jedno. Ciebie to już nie będzie dotyczyło. Odwróciłem od niego wzrok i oblizałem sobie pot z górnej wargi. Ktoś z ekipy nadszedł z dwiema butelkami wody mineralnej i podał je Ortedze i mnie. Napiłem się. Nacisk zaklęcia wywołał mi przed oczami migające, kolorowe punkty. - Jesteś głupi, skoro chcesz ze mną walczyć. Nawet gdybyś mnie zabił, spadnie na ciebie moje śmiertelne zaklęcie. Wzruszył ramionami. - Ja się nie liczę. Liczy się cały Dwór. Podejmę to ryzyko. Jasna cholera. Oddany, honorowy, odważny, poświęcający się głupiec to absolutnie najgorszy na świecie przeciwnik. Wypuściłem ostatni balon próbny, mając nadzieję, że mi się to opłaci. - Muszę to mieć na piśmie. Rada ma dostać kopię. Wszystko ma być załatwione oficjalnie, zgodnie z Porozumieniami. - Mając to, zgodzisz się na pojedynek? Wziąłem głęboki wdech. Szykowanie się do walki z kolejnym nadnaturalnym draniem było ostatnią rzeczą, jakiej bym sobie życzył. Wampiry mnie przerażają. Są silne i o wiele za szybkie. Mają jeszcze jedną, ogromną przewagę: otóż ich ślina jest narkotykiem o działaniu uzależniającym. Zetknąłem się już z nim i teraz wzdragałem się na myśl, co by się ze mną stało, gdyby zdarzyło mi się to znowu. Prawie nie wychodziłem potem z domu po zmroku, a to dlatego, że nie chciałem już spotkać żadnych wampirów. Pojedynek oznacza uczciwą walkę, a ja nie cierpię uczciwej walki. Mówiąc słowami morderczej Królowej Elfów, zbyt łatwo ją przegrać. Oczywiście, gdybym nie przyjął oferty Ortegi, walczyłbym z nim i tak,

prawdopodobnie w czasie i miejscu wybranym przez niego. Jakoś mi się wydawało, że Ortega nie przejawiałby takiej arogancji i nadmiernej pewności siebie, jakie widziałem u innych wampirów. Wyglądało na to, że wszystko mu jedno, jak to się stanie, bylebym tylko przestał oddychać. Co więcej, byłem przekonany, że gdyby nie mógł załatwić mnie, zwróciłby się przeciwko moim bliskim. No właśnie. Była to banalna nikczemność w najgorszym wydaniu. I bez wątpienia bardzo skuteczny motyw. Chciałbym powiedzieć, że z uwagą rozpatrzyłem wszystkie czynniki, doprowadziłem rozumowanie do wyważonego wniosku i powziąłem racjonalną decyzję podjęcia określonego ryzyka, ale to nieprawda. Prawdą jest za to, że kiedy pomyślałem o krzywdzie, jaką Ortega i jemu podobni mogą wyrządzić tym, na których mi zależy, poczułem nagły przypływ gniewu, tak silny, że mógłbym rzucić się na niego natychmiast. Spojrzałem na niego, mrużąc oczy i nie zadając sobie trudu, by pohamować gniew. Zaklęcie tłumiące zaczęło pękać, a ja nie zrobiłem nic, by je podtrzymać. Rozpadło się, a narastająca, nieujarzmiona energia, bezgłośna i niewidoczna, przemknęła nad studiem. Głośniki rozkaszlały się, wydały głośny trzask i zamilkły. Reflektory w górze zabłysły jaskrawo i na obecnych na scenie posypały się iskry. Jedna z dwóch ocalałych kamer stanęła w ogniu, niebieskawe płomienie unosiły się z obudowy, gniazda wysokiego napięcia w ścianach zaczęły miotać pomarańczowe i zielone skry. Larry Fowler z krzykiem podskoczył do góry, klepiąc się po bokach, aż udało mu się zerwać z paska i rzucić na podłogę tlący się telefon komórkowy. Światła zgasły, a ludzie zaczęli wrzeszczeć w panice. Ortega, oświetlony tylko przez sypiące się iskry, wyglądał ponuro i jakoś złowrogo; cienie tańczyły mu na twarzy, oczy miał wielkie i ciemne. - Świetnie - powiedziałem. - Daj mi to na piśmie i umowa stoi. Zapaliły się światła awaryjne, zaczął wyć alarm pożarowy, a ludzie niepewnym krokiem zmierzali ku wyjściom. Ortega pokazał w uśmiechu zęby, sfrunął ze sceny i zniknął za kulisami. Wstałem, lekko drżąc. Jakiś spadający odłamek najwyraźniej uderzył Morta w głowę. Małe rozcięcie nabiegło krwią, a on zachwiał się niebezpiecznie, próbując wstać. Pomogłem mu, a ojciec Vincent podtrzymał go z drugiej strony. Wspólnie dotaszczyliśmy małego ektomantę do wyjścia ewakuacyjnego. Sprowadziliśmy Morta po schodach i wydostaliśmy się razem z nim z budynku. Policja była już na miejscu, błyskały białe i niebieskie światła. Ulicą nadjeżdżała właśnie

straż pożarna i ze trzy karetki. Umieściliśmy Morta wśród lżej rannych i wycofaliśmy się, gdy sanitariusze przystąpili do opatrywania poszkodowanych. Obaj dyszeliśmy z wysiłku. - Właściwie, panie Dresden - odezwał się ojciec Vincent - muszę panu coś wyznać. - Ach, tak? - powiedziałem. - Proszę nie myśleć, że nie dostrzegam tu ironii, padre. Wąskie wargi Vincenta rozciągnęły się w wysilonym uśmiechu. - Nie przyjechałem do Chicago tylko po to, aby wziąć udział w tym programie. - Nie? - Nie. Naprawdę przyjechałem tu... - Żeby ze mną porozmawiać - wszedłem mu w słowo. Uniósł brwi. - Skąd pan wie? Westchnąłem i wygrzebałem z kieszeni kluczyki od samochodu. - Taki to już dzień.

ROZDZIAŁ 2 Ruszyłem w kierunku swojego samochodu, skinąwszy na ojca Vincenta, by szedł ze mną. Szedłem tak szybko, że ledwo mógł dotrzymać mi kroku. - Musi pan wiedzieć - wysapał - że jeśli wyjawię panu szczegóły mojego problemu, będę się domagał całkowitej poufności. Spojrzałem na niego spod zmarszczonych brwi. - W najlepszym wypadku uważa mnie pan za wariata, w najgorszym za szarlatana. Dlaczego więc chciałby pan, żebym się zajął pańską sprawą? Nie chodziło o to, że zamierzałem mu odmówić. Chciałem wziąć jego sprawę. No cóż, dokładniej mówiąc, chciałem wziąć jego pieniądze. Moja sytuacja płatnicza nie przedstawiała się tak źle jak w zeszłym roku, ale znaczyło to tylko tyle, że musiałem bronić się przed wierzycielami kijem bejsbolowym, a nie elektrycznym pastuchem. - Słyszałem, że jest pan najlepszym w mieście detektywem od tego rodzaju spraw - oznajmił ojciec Vincent. Uniosłem brwi. - Chodzi o coś nadnaturalnego? Przewrócił oczami. - Ależ nie, rzecz jasna. Nie jestem naiwny, panie Dresden. Mówiono mi jednak, że zna pan tutejsze kręgi okultystyczne lepiej niż jakikolwiek inny prywatny detektyw w mieście. - Och, o to chodzi - powiedziałem. Zastanowiłem się nad tym przez chwilę i doszedłem do wniosku, że prawdopodobnie ma rację. Kręgi okultystyczne, jakie miał na myśli, to ci, którzy na fali New Age wpatrują się w szklane kule, układają karty tarota, czytają z ręki. Pełno takich w każdym wielkim mieście. Większość z nich jest nieszkodliwa, a wielu ma przynajmniej odrobinę zdolności magicznych. Dodać do tego trochę artystów feng shui, przyprawić hojnie różnego rodzaju wierzeniami, domieszać kilku umiarkowanie utalentowanych praktyków, którzy lubią łączyć religię z magią, jakichś wyznawców voodoo, posypać satanistami i przybrać tłumem młodych ludzi, którzy lubią ubierać się na czarno, a otrzyma się to, co większość społeczeństwa uważa za „kręgi okultystyczne”. Oczywiście można się doszukać między nimi przypadkowego czarodzieja, nekromanty, potwora lub demona. Jednak poważni gracze, ci naprawdę niebezpieczni, patrzą

na cały ten tłum z politowaniem. Mój wewnętrzny system wczesnego ostrzegania uruchomił alarm. - Kto pana do mnie przysłał, padre? - Eee... tutejszy ksiądz - odparł Vincent. Otworzył wyjęty z kieszeni mały notes i odczytał: - Ojciec Forthill z kościoła pod wezwaniem Świętej Marii od Aniołów. Zamrugałem. Z ojcem Forthillem nie zgadzamy się w rozmaitych kwestiach dotyczących religii, ale to przyzwoity facet. Trochę sztywny, fakt, jednak lubię go. Poza tym winien mu byłem przysługę. - Trzeba było od tego zacząć. - Przyjmie pan sprawę? - spytał ojciec Vincent. Dochodziliśmy już do wielopoziomowego parkingu. - Najpierw chciałbym poznać szczegóły, ale skoro Forthill uważa, że mogę pomóc, zrobię to - powiedziałem. I szybko dodałem: - Honorarium według mojej standardowej stawki. - Naturalnie - zgodził się ojciec Vincent. Bawiąc się swoim krucyfiksem, zapytał: - Czy mogę liczyć na to, że oszczędzi mi pan tych wszystkich niedorzeczności magika? - Jestem magiem - poprawiłem go. - A jest różnica? - Magik występuje na scenie. Magowie czynią prawdziwą magię. Westchnął. - Nie potrzebuję artysty rozrywkowego, panie Dresden, tylko detektywa. - A ja nie potrzebuję, żeby mi pan wierzył, padre, tylko mi zapłacił. Dogadamy się. - Tak - powiedział tylko, obrzucając mnie niepewnym spojrzeniem. Byliśmy już przy moim samochodzie, wysłużonym, starym volkswagenie, zwanym Niebieskim Garbusem. Niektórzy ludzie widzieliby w nim „charakter”, ja widziałem raczej mnóstwo niedopasowanych do siebie części. Pierwotnie samochód może i był niebieski, teraz jednak składał się z zielonych, białych i czerwonych przeszczepów zastępujących oryginalne części karoserii, które uległy zniszczeniu w ten czy inny sposób. Klapa musiała być przywiązana kawałkiem drutu, żeby nie otwierała się na ostrych zakrętach, a przedni zderzak nadal był mocno zdeformowany po tym, jak zeszłego lata samochód posłużył mi za narzędzie, którym unicestwiłem pewne monstrum. Jeśli zarobię na sprawie Vincenta, może będę mógł sobie pozwolić na naprawę. Ojciec Vincent zamrugał zdziwiony na widok garbusa. - Co się stało?

- Uderzyłem w drzewa. - Zderzył się pan z drzewem? - Nie. Z drzewami, w liczbie mnogiej. I z pojemnikiem na śmiecie. - Spojrzałem na niego z zakłopotaniem i dodałem: - To były małe drzewa. Jego niepewność przekształciła się w głębokie zaniepokojenie. - Ach - westchnął. Otworzyłem kluczykiem drzwi samochodu. Nie powiem, żebym się bał, że ktoś mi go ukradnie. Pewnego razu złodziej samochodowy zaproponował mi nawet coś lepszego za bardzo przystępną cenę. - Rozumiem, że wolałby ojciec rozmawiać o szczegółach w jakimś mniej widocznym miejscu? Ojciec Vincent przytaknął. - Tak, oczywiście. Niech pan będzie tak miły i zawiezie mnie do hotelu. Mam tam zdjęcia i... Usłyszałem szuranie stóp na betonie w tej samej chwili, w której kątem oka dostrzegłem uzbrojonego faceta wyłaniającego się spomiędzy samochodów zaparkowanych w drugim rzędzie. Broń zalśniła w słabym świetle, a ja rzuciłem się przez klapę garbusa w przeciwnym kierunku. Wpadłem na ojca Vincenta, który wydał okrzyk zdumienia i obaj potoczyliśmy się na ziemię przy dźwięku pierwszego wystrzału. Powietrza nie rozdarł grzmot, co byłoby normalne. Zazwyczaj strzał jest głośniejszy niż jakikolwiek dźwięk spotykany na co dzień. Ta broń nie ryknęła, nie szczęknęła ani nie huknęła. Był to hałas innego rodzaju, taki, jaki wydaje gruby słownik rzucony na biurko. Facet używał tłumika. Jeden strzał dosięgnął mojego samochodu; kula ześlizgnęła się po krzywiźnie maski. Inna przeleciała mi koło głowy, kiedy starałem się utrzymać ojca Vincenta przy ziemi, a trzecia roztrzaskała szybę luksusowego, sportowego kabrioletu zaparkowanego obok. - Co się dzieje? - wyjąkał ojciec Vincent. - Siedź cicho - warknąłem. Napastnik właśnie okrążał samochód. Jego stopy zaszurały po betonie. Gdy znalazł się blisko, sięgnąłem za przedni reflektor i wymacałem drut mocujący klapę. Drut puścił i klapa uniosła się, dając mi dostęp do bagażnika. Spojrzałem w górę w samą porę, żeby zobaczyć, jak mężczyzna średniego wzrostu i budowy, w wieku około trzydziestu pięciu lat, ubrany w ciemną marynarkę i spodnie, unosi pistolet małego kalibru, z lufą obciążoną wyrafinowanym tłumikiem. Wystrzelił, ale nie miał

czasu, żeby wycelować. Stał najwyżej pięć metrów ode mnie, a mimo to chybił. Wydobyłem z bagażnika karabin, w jednej chwili załadowałem i odbezpieczyłem. Napastnik wytrzeszczył oczy i rzucił się do ucieczki. Po drodze strzelił do mnie, trafiając w reflektor garbusa i, nie przestając strzelać, skręcił w stronę, z której przybył. Odskoczyłem za samochód i nie wychylając głowy, próbowałem policzyć strzały. Padło ich jedenaście czy dwanaście, zanim pistolet zamilkł. Podniosłem się, trzymając broń przy ramieniu i mierząc wzdłuż lufy. Facet uskoczył za betonowy filar i zwiał. - Niech to szlag - syknąłem. - Do samochodu! - Ale... - zająknął się ojciec Vincent. - Do samochodu! - krzyknąłem. Z powrotem skręciłem drut utrzymujący klapę i wsiadłem. Vincent zajął miejsce pasażera, a ja wcisnąłem mu do rąk karabin. - Potrzymaj. Wziął go niepewnie, oczy miał okrągłe ze zdumienia. Zapuściłem silnik z rykiem. No dobrze, nie z rykiem. Silnik volkswagena garbusa nie ryczy. No więc silnik zawarczał, a ja wrzuciłem bieg, nim ksiądz zdążył dobrze zamknąć drzwi. Skierowałem się do wyjazdu z wielopoziomowego parkingu, zarzucając samochodem na nierównościach i zakrętach. - Co pan robi? - chciał wiedzieć ojciec Vincent. - To płatni mordercy - rzuciłem. - Będą ostrzeliwać wyjazd. Z piskiem opon pokonałem ostatni zakręt na drodze do wyjazdu z parkingu. Usłyszałem, jak ktoś głośno krzyczy. Z samochodu stojącego po drugiej stronie ulicy wyskoczyło dwóch wielkich zbirów o wyglądzie niewróżącym nic dobrego. Jeden z nich uzbrojony był w karabin, drugi w ciężki półautomat, możliwe, że typu Pustynny Orzeł. Nie rozpoznałem tego z karabinem, ale zbir numer trzy, ogromny facet o rudawych włosach, pozbawiony szyi i ubrany w tandetny garnitur, był to pan Hendricks, prawa ręka i zbrojne ramię władcy świata przestępczego Chicago, dżentelmena Johnny’ego Marcone. Musiałem wjechać na chodnik przy wyjeździe z parkingu, aby ominąć szlaban, i skosiłem po drodze kilka przystrzyżonych krzewów. Przeskoczywszy przez krawężnik, znalazłem się na jezdni i dociskając gaz do dechy, mocno skręciłem kierownicę w prawo. Obejrzałem się za siebie. Pierwszy z napastników stał w wyjściu awaryjnym, mierząc w nas z pistoletu z tłumikiem - to dlatego słyszałem tylko parę ostatnich strzałów z całej serii. Nie grzeszył celnością, ale udało mu się trafić w moją tylną szybę, której odłamki posypały się do wnętrza. Przełknąłem ślinę i na pierwszych światłach skręciłem, nie zdejmując nogi z

gazu. O mały włos nie zderzyłem się z zawracającą ciężarówką. Po przejechaniu kilku przecznic serce przestało mi walić na tyle, że mogłem zacząć myśleć. Zwolniłem do prędkości zbliżonej do dozwolonej, dziękując swojej szczęśliwej gwieździe, że zaklęcie tłumiące prysło już w studiu, a nie dopiero w samochodzie. Opuściłem okno i wytknąłem przez nie na chwilę głowę, żeby zobaczyć, czy Hendricks i jego zbiry nie jadą za nami, ale nie dostrzegłem nikogo, kto miałby zaatakować nas od tyłu. Schowałem głowę z powrotem, a wtedy okazało się, że lufa karabinu wymierzona jest w moją brodę, a ojciec Vincent mamrocze coś pod nosem po włosku. - Ejże! - zwróciłem się do niego, odsuwając lufę. - Ostrożnie z tym. Chce mnie ojciec zabić? - Sięgnąłem w dół i zabezpieczyłem broń. - Patrol policyjny zobaczy i będziemy mieć kłopoty. Ojciec Vincent przełknął ślinę, usiłując ukryć karabin pod deską rozdzielczą. - Ta broń jest nielegalna? - Nielegalna to zbyt mocne słowo - mruknąłem. - Och - powiedział ojciec Vincent, przełykając ślinę. - Ci ludzie. Chcieli pana zabić. - To właśnie robią płatni mordercy - zgodziłem się. - Skąd pan wie, kim oni są? - Pierwszy facet miał pistolet z tłumikiem. Z dobrym tłumikiem z metalu i szkła, a nie z plastikowej butelki. - Ponownie wyjrzałem przez okno. - Poza tym posługiwał się bronią małego kalibru i zanim otworzył ogień, starał się podejść jak najbliżej. - A co to ma za znaczenie? To się wydawało oczywiste. Ręce mi drżały, miałem wrażenie, że nagle osłabły. - Znaczy to, że używał lekkiej amunicji. Poddźwiękowej. Przekroczenie przez kulę bariery dźwięku niweczy w pewnym sensie efekt działania tłumika. Kiedy spostrzegł, że jestem uzbrojony, uciekł, kryjąc się, i wezwał pomoc. To zawodowiec. - Och - powiedział znów ojciec Vincent. Lekko przybladł. - Poza tym rozpoznałem jednego z ludzi czekających przy wyjeździe. - Ktoś był przy wyjeździe? - zdziwił się ojciec Vincent. - Tak. Zbiry wynajęte przez Marconego. - Zerknąłem do tyłu, przez rozbitą szybę i westchnąłem. - No więc dokąd jedziemy? Ojciec Vincent udzielał mi wskazówek głuchym głosem, a ja skoncentrowałem się na prowadzeniu samochodu, próbując ignorować ściskanie w żołądku i drżenie rąk. Nie najlepiej znoszę bycie celem. Hendricks. Dlaczego, u diabła, Marcone nasłał na mnie swoich sługusów? Marcone

był władcą parszywych ulic Drugiego Miasta, ale na ogół nie uciekał się do tego rodzaju przemocy. Uważał, że to szkodzi interesom. Byłem przekonany, że doszliśmy z Marconem do porozumienia, albo przynajmniej zgodziliśmy się nie wchodzić sobie nawzajem w drogę. Dlaczego więc wykonał takie posunięcie? Może nieświadomie przekroczyłem jakąś granicę, o której istnieniu nie miałem pojęcia? Rzuciłem okiem na roztrzęsionego ojca Vincenta. Nie powiedział mi jeszcze, czego ode mnie chce, ale bez względu na to, czym to było, okazało się na tyle ważne, żeby ktoś z Watykanu w sekrecie pofatygował się aż do Chicago. Może też było to na tyle ważne, żeby z tego powodu zabić wścibskiego maga. Masz ci los. Co za piekielny dzień.

ROZDZIAŁ 3 Ojciec Vincent pokierował mnie do motelu znajdującego się kawałek drogi na północ za lotniskiem O’Hare. Motel należał do krajowej sieci, był niedrogi, ale czysty. Rzędy drzwi wychodziły na parking. Zajechałem od tyłu budynku i zmarszczyłem brwi. Nie było to miejsce, w jakim według mnie powinien się zatrzymać ktoś taki jak ojciec Vincent. Ksiądz opuścił samochód, jeszcze zanim zdążyłem zaciągnąć ręczny hamulec, pospieszył do najbliższych drzwi i natychmiast wszedł do środka. Udałem się za nim. Gdy tylko wszedłem, Vincent zamknął drzwi na klucz i przez chwilę majstrował przy żaluzjach, aż udało mu się je opuścić. Wskazał mi głową miejsce przy stoliku. - Proszę siadać. Usiadłem i wyciągnąłem przed siebie nogi. Ojciec Vincent wysunął szufladę skromnej komody i wyjął teczkę na akta ściągniętą szeroką gumką. Usiadł naprzeciwko mnie i zdjął z teczki gumkę. - Kościół jest zainteresowany odzyskaniem skradzionej własności. Wzruszyłem ramionami. - To brzmi jak robota dla policji - powiedziałem. - Śledztwo jest w toku, a ja jestem w stałym kontakcie z lokalną policją. Ale... jakby to elegancko wyrazić... - zmarszczył brwi. - Historia to dobra nauczycielka. - Nie macie zaufania do policji - domyśliłem się. - Rozumiem. Skrzywił się. - Chodzi jedynie o to, że w przeszłości istniały powiązania pomiędzy chicagowską policją a rozmaitymi figurami świata przestępczego. - Teraz tak jest tylko w filmach, padre. Może do was to nie dotarło, ale ta cała historia z Alem Capone jest już od pewnego czasu nieaktualna. - Może tak - powiedział - a może nie. Ja po prostu chcę zrobić wszystko, co w mojej mocy, aby odzyskać skradziony przedmiot. Do tych działań zaliczam zaangażowanie niezależnego, dyskretnego detektywa. Aha. Czyli nie ufa policji i chce, żebym pracował dla niego potajemnie. To dlatego rozmawiamy w tanim motelu, a nie tam, gdzie się naprawdę zatrzymał. - Co miałbym odnaleźć? - Relikwię - oznajmił.

- Co? - Przedmiot kultu, panie Dresden, będący w posiadaniu Kościoła od kilkuset lat. - Ach, tak - powiedziałem. - Tak. Przedmiot jest bardzo stary i kruchy, uważamy też, że nie jest właściwie zabezpieczony. Koniecznie trzeba jak najszybciej odzyskać go. - Co się z nim stało? - Został skradziony trzy dni temu. - Skąd? - Z katedry Świętego Jana Chrzciciela w północnych Włoszech. - Daleko stąd. - Uważamy, że ten przedmiot przywieziono do Chicago, gdzie ma zostać sprzedany. - Dlaczego? Wyjął z teczki czarno - białą odbitkę o wymiarach piętnaście na dwadzieścia pięć centymetrów i podał mi. Zdjęcie przedstawiało zmasakrowane ciało leżące na bruku. Krew tworzyła wokół kałużę, ciekła pomiędzy kamieniami. Wydawało mi się, że to mężczyzna, ale trudno było stwierdzić to z całą pewnością. Kimkolwiek był, jego twarz i szyja zostały pocięte dosłownie na paski. Cięcia były równe, precyzyjne, proste. Robota profesjonalisty. - Ten mężczyzna to Gaston LaRouche. Przywódca zorganizowanego gangu złodziei o nazwie Myszy Kościelne. Specjalizują się w okradaniu sanktuariów i katedr. Został znaleziony martwy następnego ranka po kradzieży w pobliżu małego lotniska. W teczce miał sfałszowane amerykańskie dokumenty i bilety lotnicze do Chicago. - Ale nie było tam tej rzeczy. - No właśnie. Ojciec Vincent wyjął dwie kolejne fotografie. Były również czarno - białe, ale mniej ostre, jakby były kilkakrotnie powiększane. Obie przedstawiały kobiety średniego wzrostu i budowy, ciemnowłose, w przeciwsłonecznych okularach. - Zdjęcia podejrzanych? - spytałem. Skinął głową. - Z Interpolu. Anna Valmont i Francisca Garcia. Uważamy, że pomogły LaRouche’owi dokonać kradzieży, a następnie zamordowały go i wyjechały z kraju. Interpol otrzymał informację, że Valmont była widziana na tutejszym lotnisku. - Wiadomo, kim jest kupujący? Vincent pokręcił głową. - Nie. Na tym polega sprawa. Chcę, aby odszukał pan pozostałe Myszy Kościelne i odzyskał przedmiot.

Ze zmarszczonymi brwiami przyglądałem się zdjęciom. - No tak. Oni też chcą, żeby pan to zrobił. Vincent zamrugał. - Co pan ma na myśli? Zniecierpliwiony pokręciłem głową. - Nie coś. Kogoś. Proszę spojrzeć na to zdjęcie. LaRouche nie został zabity w tym miejscu. Vincent zdziwił się. - Czemu pan tak mówi? - Za mało krwi. Widziałem ludzi, którzy zostali poszatkowani i wykrwawili się. Było cholernie dużo krwi. - Przerwałem na chwilę. - Przepraszam za moją łacinę. Ojciec Vincent przeżegnał się. - A dlaczego ciało miało być znalezione właśnie tam? Wzruszyłem ramionami. - Wykończył go zawodowiec. Proszę zwrócić uwagę na cięcia. Są metodyczne. Był prawdopodobnie nieprzytomny, może pod wpływem narkotyków, bo nie da się utrzymać człowieka spokojnie, kiedy ma nóż przy twarzy. Ojciec Vincent przyłożył sobie dłoń do brzucha. - Och. - A więc mamy ciało, znalezione gdzieś na środku ulicy, całkiem jakby z tabliczką na szyi mówiącą: Towar jest w Chicago. Albo ktoś był niewyobrażalnie głupi, albo chciał was tu doprowadzić. To profesjonalne zabójstwo. Ktoś chciał, żeby ciało stanowiło wskazówkę. - Ale kto mógłby coś takiego zrobić? Znów wzruszyłem ramionami. - Pewnie dobrze by było się tego dowiedzieć. Ma pan lepsze zdjęcia tych kobiet? Pokręcił głową. - Nie. Nigdy ich nie aresztowano. Nie mają kryminalnej przeszłości. - Czyli są dobre w swoim fachu. - Wziąłem do ręki zdjęcia. Dopięto do nich kartki z listą nazwisk, którymi się posługiwały, z adresami, ale to wszystko. Niczego, co mogłoby się przydać. - To trochę potrwa. - Dojście do celu wartego zachodu zazwyczaj trochę trwa. Czego potrzebuje pan ode mnie, panie Dresden? - Zaliczki - powiedziałem. - Tysiąc wystarczy. Potrzebuję też opisu tego obiektu, im dokładniejszy, tym lepiej. Ojciec Vincent rzeczowo skinął głową, wyjął z kieszeni plik banknotów spiętych

zwykłym metalowym spinaczem, odliczył dziesięć portretów Bena Franklina i podał mi je. - Obiekt jest podłużną sztuką płótna długości czterystu dwudziestu siedmiu i szerokości stu siedmiu i pół centymetra, ręcznie tkaną splotem diagonalnym trzy na jeden. Na tkaninie widoczne są liczne ślady i plamy, i... Przerwałem mu gestem, marszcząc brwi. - Chwileczkę. Powiedział pan, że skąd go skradziono? - Z katedry Świętego Jana Chrzciciela - powtórzył ojciec Vincent. - W północnych Włoszech - dopowiedziałem. Przytaknął. - Ściśle mówiąc, w Turynie - dodałem. Znów skinął głową z rezerwą. - Ktoś ukradł tak zwany całun turyński? - chciałem postawić sprawę jasno. - Tak. Wyprostowałem się w fotelu, ponownie przyglądając się zdjęciom. To zmieniało postać rzeczy. Zasadniczo zmieniało. Ten Całun, przez duże C... Przypuszczalnie całun pogrzebowy, w który Józef z Arymatei owinął zdjęte z krzyża ciało Chrystusa. Płótno, w które owinięte było ciało Chrystusa przy zmartwychwstaniu, z jego utrwaloną podobizną, z jego krwią. - No, no - powiedziałem. - Co panu wiadomo na temat Całunu, panie Dresden? - Niewiele. Śmiertelny Całun Chrystusa. W latach siedemdziesiątych XX wieku przeprowadzono szereg testów, ale żaden z nich nie potwierdził jednoznacznie, że to falsyfikat. O mało nie spłonął kilka lat temu w pożarze katedry. Krążą historie o jego uzdrawiającej mocy. Mówi się też, że wciąż pilnuje go para aniołów. Słyszałem jeszcze wiele różnych rzeczy, których już nie pamiętam. Ojciec Vincent, oparłszy ręce na stole, pochylił się ku mnie. - Panie Dresden, Całun jest być może najistotniejszą relikwią Kościoła. To potężny symbol wiary, uznawany przez wielu ludzi. Ma również znaczenie polityczne. Dla Rzymu jest kwestią ogromnej wagi, by został on odzyskany i wrócił pod opiekę Kościoła jak najszybciej. Przyglądałem mu się przez chwilę, zastanawiając się nad doborem słów. - Czy uzna pan to za obraźliwe, jeśli zasugeruję, że najprawdopodobniej Całun jest, hmm... znaczący w sensie magicznym? Vincent zacisnął wargi. - Nie mam tego rodzaju złudzeń, panie Dresden. To kawałek płótna, a nie latający

dywan. Jego wartość polega na znaczeniu historycznym i symbolicznym. - Ho, ho - powiedziałem. Do diabła, przecież stąd właśnie bierze się większość magicznej mocy. Całun jest stary i uważany za coś szczególnego, a ludzie w to wierzą. To samo w sobie wystarcza, by miał swego rodzaju moc. - Pewni ludzie mogą uważać inaczej - zauważyłem. - Oczywiście - zgodził się. - Dlatego pańska znajomość tutejszych kręgów okultystycznych może okazać się nieoceniona. Pokiwałem głową i zastanowiłem się. Sprawa mogła być całkowicie trywialna. Ktoś po prostu ukradł stary, zbutwiały kawałek materiału, żeby sprzedać go szaleńcowi, który wierzy, że to magiczne prześcieradło. Mogło być tak, że Całun nie jest niczym więcej, jak tylko symbolem, zabytkiem, historyczną osobliwością, atrakcyjną, ale w ostatecznym rozrachunku bez większego znaczenia. Oczywiście istniała też możliwość, że Całun jest prawdziwy. Że rzeczywiście miał kontakt z Synem Bożym, gdy ten powstawał z martwych. Tę myśl odsunąłem na bok. Bez względu na to, dlaczego albo jak, jeśli Całun jest czymś szczególnym w sensie magicznym, może to oznaczać całkiem nową - i dużo groźniejszą - rozgrywkę. Wśród wszelkiego rodzaju niesamowitych, ciemnych i występnych mocy, które mogły być zamieszane w zniknięcie Całunu, nie było ani jednej, którą bym podejrzewał, że użyje go w zbożnym celu. W grę mogły wchodzić rozliczne nadnaturalne partykularne interesy. Nawet jeśli odrzuci się taką możliwość, już choćby zakup Całunu przez śmiertelnika wydawał się wystarczająco niebezpieczny. Mógł w to być zaangażowany John Marcone - równie dobrze, jak policja Chicago, razem z Interpolem i FBI. Kiedy chodzi o odnajdywanie ludzi, gliny są całkiem niezłe, nawet bez udziału nadnaturalnych mocy. Widzę duże szanse, że zlokalizują złodziei i odzyskają Całun w ciągu paru dni. Popatrywałem to na zdjęcia, to na gotówkę, rozmyślając nad tym, ile rachunków mógłbym popłacić dzięki hojności ojca Vincenta. Przy odrobinie szczęścia może nawet nie musiałbym zbytnio się narażać. Oczywiście. Byłem o tym przekonany. Schowałem pieniądze do kieszeni. Wziąłem też zdjęcia. - Jak mogę się z panem skontaktować? Ojciec Vincent zapisał numer telefonu na karteczce z nagłówkiem motelu i podsunął mi. - Proszę. To automatyczna sekretarka na czas mojego pobytu w mieście. - Dobrze. Nie mogę obiecać niczego konkretnego, ale zobaczę, co uda mi się zrobić.