Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Johansen Iris - Morze ognia

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :877.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Johansen Iris - Morze ognia.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse J
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 259 stron)

Prolog Nie mogła oddychać! - Mamo! - Tu jestem kochanie. - Kerry poczuła na ramionach ręce matki. - Przyłożę ci do nosa chustkę. Nie wyrywaj się. Jakieś trzaski zagłuszały kaszel mamy . . Trzaski? Pożar! Płomienie zajęły zasłony. - Wszystko będzie dobrzej Kerry. Za kilka minut stąd wyjdziemy. - Matka ruszyła ku drzwiom sypialni. - Nie oddychaj zbyt głęboko. - Tata! - Nie ma go tu zapomniałaś? Ale damy sobie radę. Co dwie głowy to nie jedna. - Otworzyła drzwi i mimowolnie cofnęła się o krokj kiedy czarny dym wdarł się do pokoju. - Dobry Boże! - Zebrała się w sobie i wybiegła na korytarz. Wszystko stało w płomieniach. Ogień trawił ściany i pożerał poręcz na schodach. Mama płakała. Kiedy biegła po schodach po jej usmolonych policzkach płynęły łzy. - Nie płacz. Mamj nie płacz. Matka dobiegła na pół piętro kiedy nagle zachwiała się i straciła równowagę• Spadała. Toczyła się. Obijała. Gdzie jest mama? Nie było jej widać w gęstym, ciemnym dymie. - Mama! - Biegnij, Kerry. Drzwi powinny być tylko parę metrów od ciebie. Wyjdź na dwór i znajdź kogoś, kto nam pomoże. - Nigdzie nie pójdę - łkała, krztusząc się łzami. - Gdzie jesteś? - Tuż za tobą. Trochę boli mnie noga. Rób, co mówię. Biegnij! Powiedziała to tak stanowczym tonem, że Kerry instynktownie popędziła do wyjścia. Świeże, lodowate powietrze. Trzeba kogoś znaleźć. Kogoś, kto pomoże mamie. Pośliznęła się na oblodzonych stopniach i upadła na chodnik. Trzeba kogoś znaleźć.

Pod latarnią po drugiej stronie ulicy stał mężczyzna. Podźwignęła się i pobiegła do niego. - Pomocy! Pożar. Mama ... Odwrócił się i ruszył przed siebie. Z pewnością nie dosłyszał. Pobiegła za nim. - Proszę, mama powiedziała, że muszę ... - Spojrzał na nią. Jego twarz była ledwie widoczna w świetle migoczących płomieni. Kerry krzyknęła rozpaczliwie. - Ciii, bądź cicho. Nic nie możesz zrobić. - Podniósł rękę, w której dostrzegła jakiś błyszczący przedmiot. Pistolet? Przystawił go do jej głowy. Noc eksplodowała. 1 OAKBROOK WASZYNGTON, D.C. - To jeszcze nie koniec, Brad. - Zirytowany Cameron Devers zacisnął wargi. - Nie zamierzam stać z boku i patrzeć jak się marnujesz pracując z tymi cholernymi czubkami. Jesteś jednym z najlepszych specjalistów jakich znam i znajdę tu dla ciebie robotę. - Tutaj? Chcesz mieć na mnie oko? - Brad uśmiechnął się szeroko rozparł w fotelu i rozprostował nogi. - Nic z tego. Jestem niereformowalny. - Na własne życzenie. Zresztą nie wychodzi ci to na dobre. Marniejesz w oczach. Spójrz na siebie. Schudłeś od naszego ostatniego spotkania. - Trochę. Miałem cztery ciężkie miesiące. - Wobec tego rzuć to wszystko i przenieś się do mnie. - Niby co miałbym robić? Gdybym przebywał blisko ciebie dziennikarze z miejsca zwęszyliby sensację. Zresztą nie możesz mi ufać. Zaraz bym się wściekł, zaczął coś wygadywać w nieodpowiedniej chwili i zrujnowałbym twoją karierę polityczną. - Uśmiech znikł z jego twarzy. - Ostatnimi laty napsułem ci sporo krwi, ale tak daleko się nie posunę. - Zaryzykuję. Od dwunastu lat jestem senatorem i jeśli moja reputacja ucierpi tylko dlatego, że pojawisz się w moim otoczeniu, to chyba nadeszła pora, żebym ustąpił. - Nie! - Brad umilkł i po chwili odezwał się spokojniejszym tonem: - Posłuchaj, Cam, nie bądź idiotą. Wszystko idzie jak po maśle. Nie musimy nic zmieniać. - Wstał i rozejrzał się po eleganckiej, zasobnej bibliotece. Zewsząd biło bogactwo. - To nie jest mój świat. Nie przykroisz mnie na swoją miarę tylko dlatego, że chcesz, bym wiódł dostatnie życie jak ty. - Znów się

uśmiechnął. - Pomijając wszystko inne, co powiedziałaby Charlotte? - Pogodziłaby się z twoją obecnością. Chociaż mówi o tobie dziwne rzeczy. Brad spojrzał pytająco na rozmówcę. Cam się skrzywił. - Twierdzi, że ją niepokoisz. Uważa, że jest w tobie coś niebezpiecznego. - Użyła tego słowa? Nie sądziłem, że istnieje człowiek, który potrafi zaniepokoić twoją żonę. Może jestem groźniejszy, niż przypuszczałem. - Ona cię nie rozumie, ale wierz mi, przywyknie. - Nie ma powodu jej do tego zmuszać. Dobrze jest, jak jest. Cam przez chwilę milczał. - Nie przyszło ci do głowy, że jestem po prostu samolubny? Brad, stęskniłem się za tobą. Nie kłamał. Zawsze był uczciwy. - Cholera jasna. Nie rób mi tego. - Brad pokręcił głową. - Ja też za tobą tęskniłem. Może ustalmy, że będziemy się częściej widywać. - To za mało. Od tragedii z jedenastego września dużo myślałem o swoim życiu i doszedłem do wniosku, że przyjaciele i rodzina są najważniejsi. Nie dopuszczę, żebyś ponownie odszedł. - Cam. - Charlotte Devers stała w progu, w eleganckiej czarnej sukni. - Nie chciałam ci przeszkadzać, ale jeszcze trochę i spóźnimy się na kolację w ambasadzie. - Uśmiechnęła się do Brada. - Pogawędzicie, kiedy wrócimy. Brad pokręcił głową. - I tak już wychodzę. - O, nie - zaprotestował stanowczo Cameron. - Za kilka godzin wrócę i chcę, żebyś tu na mnie czekał. - Może jutro pogadacie? - zaproponowała Charlotte. - Przygotuję ci pokój Brad. Brad pomyślał, że szwagierka jak zwykle dyskretnie usiłuje przejąć kontrolę nad sytuacją. Chciała, by Cam wyszedł i nie rozmawiał z bratem do czasu, aż ona obmyśli sposób usunięcia niechcianego gościa z domu. Cóż, trudno ją było winić. Po prostu ceniła karierę męża i zawsze była gotowa jej bronić jak lwica. - Nigdzie nie pójdę, dopóki nie złożysz obietnicy. - Cam patrzył Bradowi prosto w oczy. - Będziesz tu po moim powrocie? Brad zauważył, że Charlotte nieznacznie zmarszczyła brwi. Uśmiechnął się przekornie. - Na krok się stąd nie ruszę - zapewnił.

- Świetnie. - Cam trzepnął go w ramię i odwrócił się do żony . - Chodź, Charlotte, im szybciej pójdziemy, tym prędzej wrócimy. - Wyszedł z biblioteki. Charlotte zawahała się i otworzyła usta, żeby coś powiedzieć. - Nic nie mów - ostrzegł ją Brad. - Jesteśmy po tej samej stronie barykady. Pod warunkiem, że mnie nie wkurzysz - dodał. Poszedł za Camem do holu, gdzie kamerdyner George pomógł mu włożyć płaszcz. - Imponujące - mruknął Brad. - Od piętnastu lat nie nosiłem smokingu. I co ty na to? - To, że masz cholernie dużo szczęścia. - Cam wziął Charlotte za rękę i pomógł jej zejść po frontowych schodach ku oczekującej limuzynie. - Czuj się jak u siebie w domu, ale nie kładź się spać. I pamiętaj o obietnicy. - Czy to znaczy, że nie mogę się upić twoją wyborną brandy? - Nie, masz być absolutnie trzeźwy. - Uśmiechnął się do niego przez ramię. - Mam asa w rękawie. Muszę ci opowiedzieć o pracy, która pewnie cię zaintryguje, a być może skłoni do pozostania tutaj. Jest w sam raz dla ciebie. - Dziwna i niebezpieczna? - spytał z kamienną twarzą. - Postawię na swoim, Brad. - Cam, nie zmuszaj go do czegoś, na co nie ma ochoty - upomniała męża Charlotte. - Brad wie, czego chce. - Ale nie ma pojęcia, co jest dla niego najlepsze. Brad obserwował ich, jak wsiadali do limuzyny. Wcześniej zamierzał natychmiast wrócić do budynku, ale nie mógł się oprzeć pokusie i został na schodach, by dać Charlotte do zrozumienia, jak komfortowo się czuje na progu jej domu. Ubrany w trampki, wytarte dżinsy i starą bluzę był niczym skaza na jej wymuskanym pejzażu. Zwykle nie brał sobie do serca podejmowanych przez szwagierkę prób małżeńskich manipulacji. Uważał ją za dobrą żonę i to było najważniejsze. Jednak dzisiaj wieczorem usiłowała manipulować również nim, a na to nie zamierzał jej pozwalać. - Czy podać kawę do biblioteki? - spytał uprzejmie George zza jego pleców. - Czemu nie? - Brad zerknął na kamerdynera i uśmiechnął się szeroko. - Skoro odebrano mi możliwość cieszenia się ... Eksplozja. - Dobry Boże! - George szeroko otworzył oczy z przerażenia. Brad gwałtownie odwrócił

głowę i wbił wzrok w limuzynę. - Chryste Panie! Wnętrze samochodu stanęło w płomieniach. Cam i Charlotte wili się w ogniu niczym płonące strachy na wróble. - Kurwa mać! Rzucił się pędem do pojazdu. ATLANTA, GEORGIA PÓŁ ROKU PÓŹNIEJ Kerry ostrożnie dotknęła poczerniałego drewna na łazienkowej umywalce. Wciąż było ciepłe po pożarze, który strawił restaurację dwa dni wcześniej. Nie dostrzegła w tym nic podejrzanego. Zdarzało się, że zwęglone drewno żarzyło się przez wiele dni. Sam, jej labrador, zaskowyczał i przysunął się bliżej nóg swojej pani. Szybko się nudził, a spędzali w zgliszczach już drugą godzinę .. - Cicho. - Wepchnęła dłoń pod drewno i pogrzebała. - Zaraz wychodzimy. Jest! Z trudem odepchnęła belkę. - Znalazła pani coś? - spytał zza jej pleców detektyw Perry. - Awaria instalacji elektrycznej? -Nie, benzyna - wyjaśniła Kerry. - Pożar wybuchł tutaj w łazience i rozprzestrzenił się na całą restaurację. - Ruchem głowy wskazała wypalone i poczerniałe urządzenie, które znalazła pod belką. - A to jest mechanizm zegarowy. - Głupio rozegrane. - Policjant pokręcił głową. - Sądziłem, że Chin Li jest bystrzejszy. Jeśli chciał zgarnąć pieniądze z ubezpieczenia dlaczego nie podłożył ognia w kuchni? Wówczas znacznie łatwiej przekonałby wszystkich, że pożar był przypadkowy. Jest pani pewna? - Sam nie ma wątpliwości. - Wyciągnęła rękę i dotknęła jedwabistej sierści na czarnym łbie zwierzęcia. - A ja się z nim zgadzam. Rzadko popełnia błędy. - Tak, już o nim słyszałem. - Perry poklepał psa po pysku. - Nie mam pojęcia, jak te psy od wykrywania podpaleń to robią, ale dzięki nim moja praca jest o niebo łatwiejsza. Chyba znowu pogadam z Chinem Li. Szkoda, wyglądał na sympatycznego gościa. - Nie sprawia wrażenia głupka? - Kerry wyprostowała się i otrzepała sadzę z rąk. - Wobec tego może ktoś inny podłożył ogień. Ktoś, kto nie miał dostępu do kuchni. Chęć wyłudzenia odszkodowania to najbardziej oczywisty, ale nie zawsze faktyczny powód podpalenia.

Zmrużył oczy, obserwując ją uważnie. - Chce pani powiedzieć, że powinienem szukać kogoś z zewnątrz? Uśmiechnęła się szeroko. - Nie mam stuprocentowej pewności. Rzecz w tym, że powinien pan spytać China Li, czy ma wrogów. Może konkurencję? W tej okolicy dokonuje się wielu przestępstw. Może jakaś zorganizowana grupa usiłuje wymuszać haracze, a ten pożar miał stanowić ostrzeżenie dla innych? - Niewykluczone - odparł z zadumą. - Mamy tu parę gangów nastolatków, które próbują przejąć kontrolę nad okolicą. - Czy ich członkowie potrafiliby skonstruować urządzenie zegarowe? - Praktycznie wszystkie potrzebne do tego informacje są dostępne w Internecie. Chce pani skonstruować bombę atomową? Proszę zajrzeć do sieci. Zrobiła, co się dało. Nadeszła pora, żeby się wycofać, zanim policjant zacznie okazywać wrogość. - Cóż, dowiemy się więcej po zakończeniu śledztwa. Ja i Sam jesteśmy tylko forpocztą. - Uśmiechnęła się. - Nasza praca skończona. Miłego dnia, detektywie. - Zaraz. - Powstrzymał ją niezręcznie. - Ta okolica nie cieszy się dobrą sławą. Jeśli może pani zaczekać, aż skończę z Chinem Li, chętnie odwiozę panią do biura. - Dziękuję za miłą propozycję, ale nie wracam do centrum. Mam wolny dzień i zamierzam odwiedzić przyjaciół w remizie na Morningside. - Co pani tu robi, skoro ma pani wolne? - Nos Sama był potrzebny. - Wobec tego odwiozę panią i nos Sama do remizy. - Zmarszczył brwi. - Dlaczego pozwalają pani jeździć samotnie w takie okolice? Takiej kruszynki nie wolno nigdzie wysyłać bez opieki. Poczuła niechęć, lecz szybko się opanowała. Była średniego wzrostu, ale jej smukłość i kruchość sprawiały, że wyglądała na drobniejszą niż w rzeczywistości. Detektyw był sympatyczny, a ona przywykła do tego, że większość ludzi traktowała ją jak bezradną istotkę. Postanowiła udzielić odpowiedzi naj łatwiej szej do przyjęcia. - Sam mnie obroni. Policjant sceptycznie popatrzył na labradora. - Może i niezły z niego nos, ale na bestię nie wygląda.

- Wszystko dlatego, że jest zezowaty. Tak naprawdę to świetny pies obronny. - Pomachała ręką i ostrożnie ruszyła do drzwi, starannie omijając przeszkody. Sam ochoczo rzucił się przed siebie i niemal powalił ją na ziemię. - Durniu - wymamrotała. - Chcesz nam obojgu skręcić karki? Myślałam, że jesteś bystrzejszy. Sam wypadł na ulicę i natychmiast zaczął szczekać. - O Boże ... - Tylko tego jej było trzeba. Teraz cała okolica zwróci na nich uwagę. Pospiesznie zaciągnęła psa do swojego terenowego auta. Doskonale wiedziała, że Sam budzi mniej więcej takie przerażenie, jak puchaty koala. - Dlaczego nie wzięłam ze schroniska przyzwoitego owczarka niemieckiego? Doskonale znała odpowiedź na to pytanie: wystarczyło, ze raz spojrzała na niego w klatce i już przepadła. - Chodźmy, Sam. I zatkaj się wreszcie, na litość boską. - Ful. - Kerry uśmiechnęła się szeroko, zagarniając stertę pieniędzy ze środka stołu. - To powinno załatwić sprawę czynszu w tym miesiącu. Jeszcze partyjkę? - Nie ma mowy. - Niezadowolony Charlie odsunął krzesło. - Jestem spłukany. Obiorę cebulę na kolację. - Rzucił jej wyzywające spojrzenie przez ramię. - Wołowina a la Stroganow. Pamiętasz? Specjalność remizy. - Umieram z głodu. Mogę zostać? - Żartujesz? Wracaj do swojego eleganckiego biura w centrum miasta i zjedz coś w tym szpanerskim barze. - Sadysta. - Popatrzyła na Jimmy'ego Swartza i Paula Corbina. - Jeszcze partyjka, chłopaki? - Beze mnie. - Jimmy wstał. - Zostało mi akurat tyle, żeby żona wpuściła mnie do domu. Chodź, Paul, zagramy w bilard. - Posłał Kerry surowe spojrzenie.- Nie, nie możesz się do nas przyłączyć. Bilard jest dla prawdziwych strażaków, nie dla urzędasów. - Boisz się, że przegrasz. - Wstała i podreptała się za Charliem do kuchni. - Znęcasz się nade mną. Dobrze wiesz, że uwielbiam twojego stroganowa. Daj spokój pozwól mi zostać. - Jeszcze pomyślę. - Charlie wręczył jej torbę i nóż. - Wybieraj. Zostaniesz, jeśli pokroisz cebulę.

Rozpromieniła się. - Umowa stoi! - Usiadła na stołku przy blacie. - Charlie, jak tam twoja żona? - Jakoś ze mną wytrzymuje. - Wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Czego można chcieć po dwudziestu pięciu latach? - Wrzucił paski wołowiny na rozgrzaną patelnię. - Edna kazała zmyć ci głowę za to, że poprosiłaś ją o opiekę nad Samem, kiedy wyjechałaś na wakacje. Ona i dzieciaki zakochali się w tym psie. Nie rozumiem, jak można lubić taldego tępaka jak ten twój labrador. - Wszyscy uwielbiają Sama. Nie każdy pies to Einstein. - Podniosła następną cebulę. - Ty też go lubisz. Jest rozkoszny. - Ale ludzie mają go za Einsteina. - Charlie ze zdumieniem pokręcił głową i spojrzał na Sama, węszącego w kącie kuchni. - Nie mam pojęcia, jak to możliwe, że to zwierzę tak świetnie wykonuje zadania w terenie, a na co dzień jest po prostu beznadziejne. - Ma świetny węch i dobre serce. Nie można oczekiwać, że do tego będzie geniuszem. - Wiesz co, cieszę się, że tworzysz drugą połowę zespołu dochodzeniowego w sprawie podpaleń, bo bez ciebie Sam goniłby motyle na zgliszczach. Nie mogła zaprzeczyć, więc zmieniła temat. - W ten weekend jadę do Macon w odwiedziny do mojego brata Jasona. Jak myślisz, czy Edna byłaby skłonna ponownie przygarnąć psa? Wiesz, że Sam ma chorobę lokomocyjną. Charlie skinął głową. - Zapaskudził całą tapicerkę w moim nowym wozie, kiedy zebrało mu się na wymioty. A na dodatek dzieciaki miały do mnie pretensje, że na niego nakrzyczałem. - Wzruszył ramionami. - Jasne, podrzuć go nam. Nie ma problemu. Sam tylko śpi, je i gryzie wszystko, co zobaczy. Między innymi parę moich najlepszych butów do golfa. - Już ci oddałam forsę. - Uśmiechnęła się. - Dzięki, Charlie. Żona Jasona, Laura, jest w ciąży, a ja mam wielką ochotę zobaczyć się z nią przed narodzinami dziecka. Potem nie znajdzie dla mnie czasu. - Moim zdaniem chwilę dla ciebie znajdzie. Nie jesteś taka najgorsza. - Dziękuję ... chyba . - Poza tym dobrze wiem, jak nudne są ostatnie miesiące ciąży. Kiedy Edna nosiła Kim, doprowadzała mnie do szału. Rzecz jasna, była wtedy po czterdziestce, co jej dawało prawo do marudzenia.

- Laura ma trzydzieści osiem lat i jest szczęśliwa, że w końcu zaszła w ciążę. Nie ma mowy o żadnym utyskiwaniu i złym nastroju. Teraz mości sobie gniazdko. - Uśmiechnęła się. - Poza tym Edna wcale nie miała kiepskiego humoru. Raczej huśtawkę nastrojów. - Nie ty musiałaś z nią mieszkać. - Zachichotał. - Wierz mi, bez przerwy chodziła jak struta. Edna nie ma w zwyczaju siedzieć spokojnie i nie wadzić nikomu. - Laura z całą pewnością nie siedzi spokojnie. Jason powiedział, że zajęła się budowaniem altany w ogrodzie. Więc jak, weźmiecie psa? - Jasne, że weźmiemy. - Jego uśmiech zniknął. - Musisz bywać między ludźmi. Nie powinnaś całego wolnego dnia spędzać w remizie, grając w karty z kumplami. - Lubię grać w karty, a poza tym z nikim nie czułabym się tak dobrze, jak z wami. Mniejsza z tym, że beznadziejni z was nieudacznicy. - Wrzuciła cebulę na patelnię z roztopionym masłem i zabrała się do mycia pieczarek. - Gdybym nie stymulowała was intelektualnie, zmienilibyście się w bandę smętnych nudziarzy. - Co racja, to racja. - Wbił wzrok w mięso. - Niemniej powinnaś włożyć ładną sukienkę, wyjść gdzieś i się zabawić. Nie masz żadnych przyjaciół, do cholery! - Od czasu do czasu spotykam się z kilkoma kolegami z college'u, ale mam zbyt dużo pracy, żeby utrzymywać z nimi stały kontakt. Poza tym lubię tu u was przesiadywać. Nikt inny nie jest mi potrzebny. - Pokręciła głową. - Przestań się krzywić, to prawda. Mam szczęście. Nie siedzę w domu od rana do wieczora, bijąc się z myślami. Chodzę do teatru, na mecze baseballu, do kina. Co tu dużo gadać, w ubiegłym tygodniu ty i Edna poszliście ze mną na film. Ludzie, którzy lubią swoją pracę, przyjaźnią się ze współpracownikami. Ja też. - Powinnaś znaleźć sobie kogoś, kto się tobą zaopiekuje. - Męska szowinistyczna świnia. - Bynajmniej. Każdy powinien kogoś mieć. Edna troszczy się o mnie, ja opiekuję się nią, oboje dbamy o dzieci. Takie jest życie. Uśmiechnęła się. - Bezdyskusyjnie - przyznała. - Czasami jednak układa się inaczej. Po śmierci ciotki Marguerite odkryłam, że mam duszę samotnika. Już wcześniej to dostrzegałam. Ciotka starała się, jak mogła, ale nie była przesadnie ciepła. Namiastkę rodziny znalazłam dopiero tutaj, w remizie numer dziesięć. - Skrzywiła się. - Dlatego przestań mnie wyrzucać. - Skoro tak czujesz, zrób z tym coś. Tęsknimy za tobą. A ty pewnie tęsknisz za nami.

Dlaczego nie zrezygnujesz z tej pracy i nie wrócisz tam, gdzie twoje miejsce? Zapowiadałaś się na fantastycznego strażaka, Kerry. - Kiedy rozpoczynałam pracę z wami, twierdziłeś co innego. - Miałem prawo do sceptycyzmu. Skąd mogłem wiedzieć, że nie jesteś jakąś fanatyczną feministką, która pewnego dnia wszystkich nas pozabija tylko po to, żeby sobie coś udowodnić? Wyglądałaś na osobę, która by nie potrafiła wynieść z pożaru pudla miniaturki. - Ale odkryłeś, że nie należy sądzić po pozorach. Jestem wystarczająco silna, cały problem sprowadza się do odpowiedniej techniki. Wiedziałam, że muszę robić, co trzeba. - To fakt. Właśnie dlatego mówię ci, żebyś wróciła tam, gdzie twoje miejsce. - Lepiej niech wszystko zostanie tak, jak jest. - Z tym tępym psem. - Westchnął. - Słyszałem, że wydział nie chciał go zaakceptować. Spojrzeli na niego łaskawszym okiem dopiero wtedy, gdy znalazł dowody w pożarze Wadsworth. - Ludzie z wydziału nie dostrzegali jego możliwości. Wzięłam go ze schroniska i miał problem z utrzymaniem dyscypliny. - Motyle? Skinęła głową. - Łatwo się dekoncentruje. - Sięgnęła po następną pieczarkę. - Niemniej potrafię go skłonić, żeby się skupił ... Nagle usłyszeli alarm. - Obowiązek wzywa. - Charlie wyłączył gaz i pospiesznie wyszedł z kuchni. - Na razie, Kerry. Podążyła za nim, przyglądając się, jak on i jego koledzy błyskawicznie ubierają się w kombinezony. - Dokończę stroganowa. Będzie gotowy, jak wrócisz. - Akurat - prychnął Paul. - Dobrze wiem, jak gotujesz. Zaczekamy na Charliego. - Ty też nie jesteś mistrzem kuchni - obruszyła się Kerry. - Nie ma sprawy, możecie głodować. Później wybierałam się z Samem na oddział dziecięcy w Grady, ale równie dobrze mogę tam jechać od razu. Nie dam rady ... - Nikt jej jednak nie słuchał. Mężczyźni wyszli, a po chwili usłyszała wycie wozu strażackiego, wyjeżdżającego- z remizy i pędzącego ulicą. Co za pustka. Tak bardzo chciałaby teraz jechać z nimi na akcję, czuć, jak wszystkie nerwy i mięśnie drżą

z napięcia, gotowe do działania. Postanowiła przestać myśleć o tym, z czego już dawno zrezygnowała. Podjęła trafną decyzję. Gdyby po śmierci Smitty'ego nie nabrała odpowiedniego dystansu, skończyłaby jako warzywo. Rany wciąż były świeże, ale potrafiła z nimi żyć. - Chodź, Sam! - zawołała. - Odwiedzimy dzieciaki. Sam nie przyszedł. Wróciła do kuchni i ujrzała go z nosem pod szafką - usiłował wydobyć kawałek wołowiny upuszczonej przez Charliego. - Sam. Łypnął na nią z łbem przyciśniętym do podłogi. Wyglądał przekomicznie. Pokręciła głową i zachichotała. - Odrobinę godności, błagam. Chodź, idziemy. Ani drgnął. Wzięła z patelni skrawek mięsa i rzuciła go psu, który skoczył w górę i momentalnie schwycił wołowinę. Wyraźnie zadowolony, przy truchtał do właścicielki. Pochyliła się i przypięła mu smycz. - Sądziłem, że psom z wydziału podpaleń nie wolno dawać nagród, chyba że wpadną na trop. Czujnie podniosła wzrok i ujrzała w progu D ave' a Bellingsa, pracownika technicznego. Kiedyś był strażakiem, lecz po kontuzji nogi musiał zmienić zawód. Obecnie pracował jako wykwalifikowany specjalista komputerowy, instalował sprzęt tutaj i w innych remizach okręgu. - Nie powinno się im dawać dodatkowych przysmaków, to prawda - przyznała, przyłapana na gorącym uczynku. - Ale Sam jest inny. Zasługuje na to. - To prawda. - Dave poklepał czarny, jedwabisty łeb psa i podszedł do automatu z kawą. - Jest tak dobry, że można go trochę porozpieszczać. - Gdzie się pali? - W magazynie Standard Tire, w południowej dzielnicy. Trzeci stopień zagrożenia. Dym. Czarny, gryzący dym. - Cholera. Skinął głową. - Niełatwo im będzie. Mamy szczęście, Kerry, że nie musimy jeździć na akcję . - Tak, chyba tak. Obezwładniający żar. Smród płonącej gumy. Bellings się skrzywił. - Kogo my oszukujemy? Gdybyśmy mogli, oboje siedzielibyśmy w wozie strażackim.

Jesteśmy odpadami. Z jakiego innego powodu kręcilibyśmy się tutaj, korzystając z życzliwości strażaków? - Racja. - Uśmiechnęła się z wysiłkiem. Musiała się stąd wydostać. - Bywaj, Dave. Na razie . Przechylił głowę. - Wszystko w porządku? Zbladłaś. - Pewnie przez to światło. Nic mi nie jest. - Pospiesznie wyprowadziła Sama z pokoju i z budynku remizy. Weź się w garść, pomyślała. Może tym razem to cię ominie. Niestety, znowu poczuła ciarki na karku. Przeszła zaledwie kilka metrów, kiedy jej głowę przeszył oślepiający ból. Czarny dym buchający nad stertą opon. Smród płonącej gumy. Wycie syren. Miała skurcze brzucha, nie mogła oddychać. Wszystko będzie dobrze. Zamknęła oczy. Wystarczy oddychać powoli i miarowo. Sam zaskowyczał. Już lepiej. Ból w jej głowie osłabł, zmieniając się w tępe łupanie. Otworzyła oczy i ujrzała psa, który patrzył na nią z rozczulającą zezowatą powagą. - Nie ma się czym przejmować - mruknęła. - To chwilowe. Szpital. Szła do szpitala, żeby odwiedzić dzieci. Znajdował się zaledwie kilka przecznic dalej, a ona nie odważyłaby się teraz usiąść za kierownicą. Skręciła w lewo i ruszyła przed siebie. - Wszystko będzie dobrze. Boże, miała nadzieję, że nic złego się nie wydarzy. Pożar. Brad Silver mocno zacisnął dłonie na kierownicy, usiłując odegnać wciskający się w jego myśli obraz. Nie mógł oddychać. Zjechał na pobocze i wyłączył silnik. Musiał się przełamać. Ataki zwykle mijały równie szybko, jak przychodziły. Chryste, ten swąd. Wkrótce i on znikł. Brad oparł głowę na kierownicy, z trudem chwytając powietrze. Wyjął telefon i wystukał numer. - Cholera jasna, Travis, o mały włos nie rozbiłem samochodu. Wyciągnij mnie z tego.

- Spokojnie, Brad - powiedział łagodnie Michael Travis. - Dziewczyna z pewnością przeżywa trudne chwile. Czy to wciąż trwa? - Nie, ale może powrócić. Tak jak wcześniej. Dlaczego, do diabła, ona nad sobą nie panuje? - Klasyczne wyparcie. Jesteś blisko? - Parę kilometrów od niej. Jedzie do szpitala. - Może w tym rzecz. Może ktoś jest ranny. - Nie, to jej cotygodniowa wizyta na oddziale pediatrycznym. Nie jest zdenerwowana, na pewno nie była przed atakiem. Możesz ją jakoś uspokoić? - Nie, już ci mówiłem, że jest nieobliczalna, i w dodatku potwornie uparta. Jeśli zadzwoni i poprosi o pomoc, może mi się uda. Jeżeli nie, jesteś zdany tylko na siebie. - Wielkie dzięki - mruknął sarkastycznie Silver. - To ty twierdziłeś, że ona zdoła mi pomóc. Zapomniałeś dodać, że może mnie zabić, zanim to się skończy. - Wiedziałeś, jaki ma na ciebie wpływ. - Nic nie wiedziałem. Jeszcze nigdy nie byłem tak blisko niej. - Zawsze możesz się wycofać, a my spróbujemy znaleźć kogoś innego. Silver zastanowił się nad tym rozwiązaniem. Było kuszące. Kerry Murphy przypominała beczkę prochu, która lada chwila może wybuchnąć. Lubił kontrolować sytuację, a kilka ostatnich minut dowiodło, że będzie miał ogromne kłopoty z utrzymaniem dziewczyny w ryzach na tyle, by nią manipulować. - Brad? - Poświęciłem jej zbyt dużo czasu, żeby teraz odejść. Znam ją na wylot. - Tak, to prawda. Pewnie wiesz o niej więcej niż ona sarna. - Dam sobie radę. - Byle z umiarem. Wiem, do czego jesteś zdolny. Nie chcę, żeby stała się jej krzywda. - Powiedziałem, że dam sobie radę. Ty trzymaj się z boku, na wypadek, gdybym potrzebował wsparcia. Albo karetki - dodał ponuro i się rozłączył. Odetchnął głęboko, zanim ponownie włączył się do ruchu. Pozostało mu do pokonania jeszcze tylko kilka kilometrów. Jeśli się skoncentruje, wytrzyma na tyle długo, by do niej dotrzeć. Potem postanowił improwizować. On także nie chciał, żeby Kerry stała się krzywda, i zwykle potrafił zaufać swojej wiedzy oraz doświadczeniu w powstrzymywaniu własnych agresywnych odruchów. Już dawno ternu pojął, że finezja jest skuteczniejsza od siły. Miał tylko

nadzieję, że nadchodząca bitwa nie okaże się wyjątkiem. Bo w takim wypadku żadne z nich jej nie przeżyje. - Sok pomarańczowy? - Melody Vanetti uśmiechnęła się do Kerry, która siedziała po turecku na podłodze szpitalnej świetlicy . - Czytałaś dzieciom przez godzinę. Pewnie zaschło ci w gardle. - Dzięki, Melody. - Przyjęła napój od pielęgniarki. - Zdaje się, że chwilowo poszłam w odstawkę, a moje miejsce zajął Sarn. - Uśmiechnęła się szeroko. - Wcale się nie dziwię. Nie znam dziecka, które wolałoby dorosłego od psa. - Świetnie sobie radzisz z dziećmi. - Melody zerknęła na nią z ukosa. - Ale dzisiaj wydajesz się nieco zmęczona. - To pozory, czuję się dobrze. Nawet gdybym była w gorszej formie, nie ośmieliłabym się skarżyć. Wstyd by mi było przed tymi dzieciakami. - Jej uśmiech znikł. - Kim jest nowy pacjent? Ten, który obejmuje Sama? - Ma na imię Josh. Przybył do nas nieco poobijany, z oparzeniami na rękach. Policja sprawdza, czy to nie celowa robota babci. - Uroczy maluch. - Dziecko wyglądało na cztery albo pięć lat. Chłopiec tulił Sama, wciskając mu twarz w szyję. Kerry poczuła ukłucie bólu, kiedy ujrzała na twarzy małego pacjenta wyraźne siniaki. Uśmiechał się, i nic dziwnego. Kerry wiedziała, że dzieci bardzo pozytywnie reagują na Sama, bez względu na swoją chorobę. - Daj mi znać, jeśli będę mogła pomóc. - Co mogłabyś zrobić? Kerry wzruszyła ramionami. - Choćby znaleźć kogoś, kto uzna, że dom babci stanowi zagrożenie pożarowe, żeby nie miała dokąd zabrać wnuka? Sama nie wiem. Po prostu zrób to dla mnie i daj znać. - Jasne. To miło z twojej strony, że się przejmujesz naszymi podopiecznymi. - Ruszyła do drzwi. - Muszę roznieść lekarstwa. Wpadnę do ciebie później i sprawdzę, jak ci idzie. - Damy sobie radę. Dzieciaki niczego nie zbroją, dopóki mogą zajmować się Samem. - Zerknęła na zegarek. W firmie oponiarskiej wszystko musiało być w porządku. Kerry spędziła w szpitalu już ponad godzinę i czuła się względnie dobrze. Co prawda doskwierał jej tępy, pulsujący ból głowy, ale to normalne. Pożar był duży, niebezpieczny. Nic dziwnego, że się denerwowała i bała ...

Eksplozja plomieni. Dębowe drzwi na drugim piętrze. Dym. Nie widzi. Kto nie widzi? Dwóch mężczyzn wspina się po schodach w kierunku drzwi. Płonące schody walą się za nimi. Wracaj. Wracaj, Charlie. To był Charlie. Dobry Bożej wiedziała że to będzie Charlie. Dotarli do drugiego piętra. Charlie, nie otwieraj drzwi. Eksplozja płomieni. Eksplozja. Otworzy l drzwi. Ten sam mrożący krew w żyłach syk. Ogień. Wszędzie. Ból. On cierpi. - Kerry. - Melody nachylała się nad nią z zatroskaną miną. - Wszystko dobrze? Nie. Ból. Ból. Zerwała się na równe nogi. - Niedobrze mi. Muszę iść do łazienki. - Wybiegła ze świetlicy i pognała korytarzem. Ból. Ból. Musiała znaleźć ustronne miejsce. Gdzieś gdzie nikt jej nie odnajdzie. Schowek. Otworzyła drzwi i zatrzasnęła je za sobą. Schowek był mroczny mały i czuła się w nim bezpieczna. Ale co z Charliem? Bożej czuła dym i swąd palonego mięsa. Opadła na kolana i przywarła plecami do ściany. Ból. Ból. Ból. 2 - Na litość boską, odizoluj się. Jak przez mgłę uświadomiła sobie, że w otwartych drzwiach stoi jakiś mężczyzna. Wysoki. Lekarz? Nieistotne. Ból. Ból. Ból. Mężczyzna zatrzasnął za sobą drzwi i uląkł obok niej. - Posłuchaj. Musisz się odizolować.

- Charlie ... - Wiem. - Wziął ją za ręce. - Ale nie pomożesz mu, cierpiąc tak, jak w tej chwili. - Jego boli ... eksplozja ... Niżej ... Niżej ... - A ty nie potrafisz się odizolować. - Odetchnął głęboko. - Ja potrafię. Bez obaw. Wchodzę. O czym on mówił? - Spójrz na mnie. - Patrzył na nią z napięciem. - Teraz to zniknie. Nie znikało. Dym i ogień będą trwały wiecznie. Charlie ... Biegną po schodach, żeby cię ratować, Charlie. Za późno. Ból. Ból... Ból zniknął. Charlie zniknął. Nie ma dymu. Nie ma ognia. Błękitne jezioro. Promienie słońca. Zielona trawa. Spokój. - Chodź. - Stał, pomagał jej dźwignąć się na nogi. - Musimy stąd wyjść. Nie wiem, jak długo to potrwa. Dwa jelenie szły napić się wody z jeziora. Łagodny wietrzyk poruszał wysoką trawą. - Chodź. - Otworzył drzwi i wyprowadził ją na korytarz. - Wrócimy po Sama, a potem pojedziesz do domu. - Charlie ... - Nie ma go tutaj nad jeziorem. Później po niego wrócimy. - Ciągnął ją za sobą korytarzem w kierunku świetlicy. - Wszystko wyjaśnię i wyciągnę nas stąd. Kiedy jednak wejdziemy do sali, musisz się uśmiechać do dzieci. Nie chcesz przecież, żeby się martwiły. Nie, dzieci nie mogą się martwić. Ich świat zawsze powinien być radosny. Tak bardzo pragnęłyby wyjechać z miasta nad to piękne jezioro. Były tam. Ujrzała chłopczyka, Josha, ze śmiechem biegnącego po trawie. - Nic ci nie jest? - Melody Vanetti z niepokojem zaglądała jej w twarz. - Poszłam do łazienki, żeby sprawdzić, czy wszystko w porządku, ale tam cię nie znalazłam. - Trochę się źle poczuła - wyjaśnił mężczyzna trzymający Kerry za rękę. - Zobaczyłem ją na korytarzu i wyprowadziłem na świeże powietrze. - Uśmiechnął się i wyciągnął rękę. - Siostra Vanetti? Kerry wiele mi o pani opowiadała. Ma pani świetne podejście do dzieci. Nazywam się Brad Silver. Pracuję z Kerry. Melody uścisnęła mu dłoń, ale nadal z niepokojem spoglądała na Kerry.

- Nie sądzi pan, że powinien ją obejrzeć któryś z naszych lekarzy? - Właśnie to zasugerowałem, ale ona chce wracać do domu. Zgadza się, Kerry? Jezioro jest domem. Domem są rozbawione dzieci na łące. - Kerry? Skinęła głową . - Chcę wracać do domu. - Wobec tego idę po Sarna. - Silver podszedł do gromadki dzieci i przykucnął obok Josha. Jak to możliwe, skoro Josh przebywał nad jeziorem? Silver z pewnością rozmawiał z innym chłopcem. - Muszę wyjść z twoim przyjacielem - wyjaśnił łagodnie chłopcu, przypominającemu Josha. - Obiecuję jednak, że jeszcze go zobaczysz. - Dotknął ramienia dziecka. - Wszystko będzie dobrze. - Uśmiechnął się do pozostałych dzieci, prowadząc Sama do jego właścicielki. - Kerry spotka się z wami w przyszłym tygodniu. Teraz musi już iść. - Skinął głową Melody. - Dzięki za wszystko. Kiedy odwiozę ją do domu, zadzwonię do pani, żeby powiedzieć, jak się mlewa. Potem wyprowadził Kerry ze świetlicy i wraz z nią podążył korytarzem. Niebo nad jeziorem zaczęło się chmurzyć. A może był to kłębiący się w oddali dym ? Nie, to nie dym, zabrzmiała natychmiastowa i stanowcza odpowiedź. Slońce. Rozbawione dzieci. Blękitne ostróżki, rosnące na wzgórzu. Tak bardzo lubiła ostróżki ... Wyszli z windy, Brad poprowadził ją na parking. - Już niedaleko, Kerry. - Otworzył drzwi czarnego lexusa. - Wskakuj, Sam. - Pies z miejsca usadowił się na kanapie. Brad otworzył drzwi dla pasażera. - Zaraz będziemy w domu. Uśmiechała się, kiedy pomagał jej wejść do lodzi, przycumowanej do pomostu na brzegu jeziora. Potem wiosłował. Tego wiosło unosiło się i opadało w migotliwą, niebieską wodę. Wjechał na jej podjazd i zatrzymał samochód. Sięgnął po jej torebkę. - Potrzebne mi twoje klucze - wyjaśnił, wyciągnął je, otworzył tylne drzwi dla Sama i wspiął się po schodach ganku. Płynęli pod zwisającymi gałęziami wierzby płaczącej. Dostrzegła w wodzie odbicie pod1użnych liści. Uśmiechał się do niej. Cieplo. Bezpiecznie. Przyjemnie. - Kerry. - Wyciągnął rękę, żeby pomóc jej wyjść z łodzi. - Chodź ze mną. - Dokąd?

- To bez znaczenia. Wiedziała, że tam, dokąd ją prowadzi, jest pięknie. Podają mu dłoń. Wchodzili po schodach. Sam kręcił się po ganku; Silver wpuścił go do domu, zanim łagodnie pchnął ją do sieni. Wszedł za nią i zamknął drzwi. Oparł się o nie plecami i odetchnął głęboko. - Dzięki Bogu. Zauważyła, że nad jezioro ponownie nadciągnęły chmury. Nie podobało jej się to ... - To nie chmury. To dym - wyjaśnił Silver. - Dłużej nie mogę go trzymać z dala od ciebie. To dym, w dodatku coraz gęstszy. Ale nie zrobi ci już krzywdy. Kerry, ten etap dobiegł końca. Opuszczam cię. Postaram się zrobić to łagodnie i delikatnie, ale i tak poczujesz ból. Dym wirował wokół niej niczym mgła, zasłaniając jezioro, wierzbę, dzieci. A za dymem ... Ogień. Charlie! Wrzasnęła. - Tylko spokojnie. - Silver złapał ją za ramiona. - Wiedziałaś, że to nieuchronne. Pogódź się z tym. - Nie żyje. Charlie nie żyje. Skinął głową. - Zmarł mniej więcej pięć minut temu. Zamknęła oczy, próbując oswoić się z rozpaczą. - Skąd wiesz? - Zamrugała powiekami i gwałtownie odsunęła się od niego. - I co do cholery robisz w moim domu? - Próbuję powstrzymać cię przed zdradzeniem twojej tajemnicy. I nie denerwuj mnie - dodał szorstko. - Za bardzo się wkurzyłem, by teraz okazywać ci współczucie. Myślisz, że mnie było łatwo? Mogłem cię zostawić samą w schowku do chwili, aż ktoś cię znajdzie. Przez ten czas pewnie doprowadziłabyś się do takiego stanu, że z miejsca zamknęliby cię w miejscowym wariatkowie. - Wynoś się stąd. Nie wiem, kim jesteś, i nic mnie to nie obchodzi. - Ruszyła do telefonu. - Muszę zadzwonić do remizy. - Żeby się dowiedzieć tego, co już wiesz? Charlie nie żyje. Drugi człowiek na schodach właśnie jedzie do szpitala Grady. Zapewne przeżyje. - Umilkł. - A ty podejrzewasz, kim jestem. A przynajmniej, czym jestem.

- Odejdź. Może Charlie żyje. To nie musi być prawda. - Wystukała numer remizy, odebrał Dave. - Dave, słyszałam, że mieliście kłopoty w ... - Och, Boże, Kerry ... - Głos mu się łamał. - Charlie. Cholerna strata ... Znałem go od trzydziestu lat. Wiosną zamierzał przejść na emeryturę. Dlaczego to się musiało przytrafić ... Odłożyła słuchawkę. Oparła głowę o ścianę, a po jej policzkach popłynęły łzy. - Dam Samowi wody i zaparzę kawy - powiedział cicho Silver. - Przyjdź, kiedy będziesz gotowa. Kuchnia jest na końcu korytarza, prawda? - Nie czekał na odpowiedź. Weszła do salonu i osunęła się na kanapę. Powinna zatelefonować do Edny i spytać, czy do niej pojechać. Nie. Nie teraz. Nie wiedziała nawet, czy już ją powiadomiono. Oparła głowę na podłokietniku nawet nie starała się powstrzymać łez. Usłyszała, jak w kuchni Silver mówi coś do Sama. Nieznajomy najwyraźniej poczuł się jak u siebie w domu. Nie wyczuwała niebezpieczeństwa. Może była za bardzo oszołomiona, żeby się bać. A może to on pilnował, żeby ona niczego się nie obawiała. Ta myśl była przerażająca. Nie mogła jednak zbyt długo się nad nią zastanawiać. Była zbyt przygnębiona i zdenerwowana, żeby skupić uwagę na tego typu problemach. Postanowiła dać sobie trochę czasu, ochłonąć i odzyskać równowagę psychiczną. Dopiero potem stawi czoło nieznajomemu. Tymczasem zamknęła oczy, by oddalić się od bólu i smutku ... Spała. Silver stanął w drzwiach, przypatrując się jej. Wiedział, że ten sen nie potrwa długo. Zbyt wiele przeszła i musiała dojść do siebie, nie wytrzymała nadmiaru wrażeń. Wielokrotnie był świadkiem podobnych sytuacji. Wyglądała niemal jak dziecko: miała rozczochrane, krótkie kasztanowe włosy i gładką aksamitną cerę. Nie była jednak niedojrzała, lecz twarda i uparta. Z pewnością będzie miał z nią sporo kłopotów. Powiedział sobie, że choćby dlatego powinien przestać użalać się nad nią. Wykorzysta ją z pewnością, ale w zamian postara się coś jej ofiarować. Teraz zaangażował się już zbyt mocno, żeby odejść. Kerry obudziła się dopiero po godzinie. Minął kwadrans, nim poczuła się na tyle pewnie, by opuścić salon i iść do kuchni. Musiała stawić czoło Silverowi. O ile podał jej prawdziwe

nazwisko. Skąd mogła wiedzieć, czy jego słowa są prawdziwe? Wpadł w jej życie jak rakieta, kiedy nie mogła się bronić, i nadal był dla niej zagadką. Stanęła w progu. Silver siedział przy stole, rozmawiał przez telefon i wcale nie wyglądał groźnie. Miał ciemne włosy i oczy, jakieś trzydzieści parę lat i potężną sylwetkę. Tak, słowo "potężny" doskonale do niego pasowało. Biła od niego pewność siebie, tego wrażenia nie osłabiał nawet jego ubiór: wypłowiałe dżinsy i bluza. Trudno byłoby nazwać go przystojnym, szczególnie teraz, gdy ze ściągniętymi brwiami wsłuchiwał się w głos ze słuchawki. Uniósł wzrok, ujrzał Kerry i powiedział szybko: - Zadzwonię później Gillen. - Odłożył słuchawkę i wstał. - Usiądź. Naleję ci kawy . - Sama sobie wezmę. - Ruszyła do szafki. - W końcu to mój dom. Wzruszył ramionami. - Jak wolisz. - Ponownie usiadł. - Po prostu chcę być uprzejmy. Obiecałem, że będę dla ciebie miły. - Skrzywił się. - To niełatwe. Patrzyła na niego z niedowierzaniem. - Nic mnie nie obchodzi, czy jesteś dla mnie miły, czy nie. Nie znam cię i nie chcę cię poznawać. Dzisiaj straciłam przyjaciela i życzę sobie, żebyś się stąd wyniósł. Zostaw mnie w spokoju. - Wykluczone. - Napił się kawy. - Potrzebuję cię. Wierz mi, gdybym uważał, że znajdę pomoc gdzie indziej z pewnością by mnie tu nie było. Miałem ciężki tydzień, a przez ciebie stał się jeszcze trudniejszy. Usiądź, porozmawiamy. - Nie mam ochoty rozmawiać. - Nalała sobie kawy i musiała powstrzymać drżenie ręki, zanim podniosła kubek do ust. - Na trochę urwał mi się film, ale chyba wcześniej byłeś dla mnie życzliwy. Co nie oznacza, że możesz pakować się w moje życie. Jeśli zaraz się nie wyniesiesz, będę musiała wezwać policję. - Nie rób niczego, czego mogłabyś potem żałować. Gliniarze zadawaliby mi mnóstwo pytań. Narobisz sobie kłopotów, jeśli będę zmuszony na nie odpowiadać. Nigdzie się stąd nie ruszę, dopóki nie usiądziesz i mnie nie wysłuchasz. Zawahała się i popatrzyła mu w oczy. Miała ochotę kazać mu iść do diabła, ale czuła, że jest coś, co powinna wiedzieć, coś, co przepełniało ją lękiem. Powoli podeszła do stołu i usiadła. Nie mogła jeszcze zadać tego pytania. Postanowiła poruszyć inny temat. - Skąd wiedziałeś, że jestem w schowku?

- Wysyłałaś sygnał alarmowy, który niemal rozerwał mi mózg na strzępy. - Patrzył na nią badawczo. - Boisz się mnie. - Nie, nie boję się. - Nie boisz się tego, że będę cię molestował albo gwałcił. Lękasz się, że naruszę twoją prywatność. - Pokręcił głową. - Mowy nie ma. To zbyt bolesne. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. - Akurat - westchnął ze znużeniem. - Powiedziano mi, że jesteś uparta i wolisz nie zauważać tego, co dla ciebie niewygodne. Miałem być cierpliwy, uprzejmy i tak dalej, ale całkiem się pogubiłem. Musiałaś naprawdę lubić tego Charliego ... - Jasne, że go lubiłam. Był wspaniałym facetem. - Tyle że niezbyt spostrzegawczym. Lubił cię, ale nigdy nie zauważył, jak wykorzystujesz Sama. Zesztywniała. - Wykorzystuję? Westchnął. - No dobrze, miejmy to już za sobą i zacznijmy szczerze rozmawiać. Sam to fajny psiak, ale jako tropiciel zupełnie się nie sprawdza. Nie potrafiłby wywęszyć befsztyka w sklepie mięsnym. - Chyba oszalałeś. Wszyscy wiedzą, że to najlepszy specjalista od pożarów na Południowym Wschodzie. - To dzięki tobie ludzie w to uwierzyli. Wmówiłaś im to, bo wolałaś ukryć prawdę. - Umilkł na moment. - Nie chciałaś, by ktokolwiek wiedział, że zawsze widzisz podpalenie i dlatego bez trudu rozpoznajesz miejsce i określasz sposób podłożenia ognia. - Poprzestawiały ci się klepki. Twoim zdaniem jestem piromaniaczką? - Nie, po prostu masz paranormalny dar, powiązany z ogniem. Jeżeli zbliżasz się do miejsca, w którym wybuchł pożar, czujesz wibracje. Czasami nawet widzisz podpalacza. Gdy jesteś związana z ludźmi stykającymi się z ogniem, nie musisz nawet być blisko pożaru. - Zamilkł. - Tak się stało w wypadku twojego przyjaciela Charliego. Nawiązałaś z nim kontakt i nie mogłaś się wyzwolić. Dym. Drzwi na drugim piętrze. Eksplozja . - Spokojnie - szepnął. - Już po wszystkim. Odetchnęła głęboko.

- Sporo o mnie wiesz. Kim jesteś? Dziennikarzem? - Nie. Poza tym nie zamierzam nikomu mówić o tym, do czego jest ci potrzebny Sam. To twoja sprawa. - To dobrze. - Usiłowała się uśmiechnąć. - Bo to niedorzeczne. Nikt nie uwierzyłby w takie czary-mary. - Masz rację. W naszym świecie brakuje miejsca na fantazję. Doskonale rozumiem, dlaczego musiałaś się chronić. Chciałaś, by bandyci dostali za swoje, a jednocześnie obawiałaś się drwin, gdybyś nie potrafiła wyjaśnić tego, co widzisz. - Opuścił rękę i poklepał labradora po łbie. - Oto super pies strażacki Sam. Mogłaś jednak wybrać takiego, który budzi choć odrobinę respektu. - Nic mi po twoim zrozumieniu. A Sam to wspaniałe zwierzę. - Oblizała wargi i spojrzała na kubek z kawą. - Skoro już skończyłeś z tymi absurdalnymi zgadywankami, może mi powiesz, co ty tu robisz. - Mam dla ciebie pracę. - Jaką pracę? Przez chwilę uważnie patrzył na dziewczynę. - Jeszcze nie jesteś gotowa. Odrzuciłabyś moją propozycję. - Wstał, sięgnął do kieszeni i wyłuskał kluczyki do samochodu z wypożyczalni. - Weź mojego lexusa, jeśli będziesz potrzebowała. Dopilnuję, żeby twoja terenówka została doholowana tutaj z remizy. Będę w kontakcie. Spoglądała na niego. - Nie waż się odchodzić. Żądam odpowiedzi. Uśmiechnął się bez przekonania. - W tej chwili naprawdę chcesz znać wyjaśnienie tylko jednej sprawy. Chodzi o to pytanie, które obawiałaś się mi zadać. - Zniżył głos do szeptu. - Jezioro. Ładne wyszło, prawda? Bardzo się starałem, żeby było piękne. Specjalnie dla ciebie. Nie, nie dostałaś świra. - Rzucił wizytówkę na stół i ruszył do wyjścia. - To numer mojej komórki. Zadzwoń, jeśli będziesz mnie potrzebowała. - Zaraz. Cholera jasna, kto cię przysłał? Zerknął przez ramię. - Michael Travis. Chwilę później usłyszała, jak zamykają się za nim drzwi. Czuła się tak, jakby ktoś kopnął ją w brzuch. Po raz ostatni widziała Michaela pięć lat wcześniej i poprzysięgła sobie, że już nigdy się z nim nie spotka. Sądziła, że na zawsze usunęła

go ze swego życia. Musiała wziąć się w garść. Lata temu zatrzasnęła drzwi przed Michaelem, więc potrafi to zrobić także teraz. Czy jednak zdoła tak zakończyć znajomość z Bradem Silverem? Wyczuwała, że jest zupełnie inny niż Michael. Mniej cierpliwy, bardziej bezwzględny i bezpośredni. Nagle zastanowiło ją, skąd wszystko o nim wiedziała? Przecież był jej obcy. Och, Boże, to jezioro. A może to po prostu jej własna ocena jego charakteru. Taka bliskość nie musiała świadczyć o niczym dziwnym. Skąd, wręcz przeciwnie. Przecież to on był dziwny. Jeżeli udało mu się zrobić to, co jej zdaniem uczynił, w takim razie miała do czynienia z jeszcze większym pomyleńcem niż ona sama. Nie, przecież ona nie była żadnym dziwadłem. Nauczyła się radzić sobie z problemem, który ją nękał. Nic się nie zmieniło. Mogła pozbyć się Silvera i ponownie uporządkować swoje życie. Przede wszystkim jednak musiała zadbać o to, żeby trzymał się od niej z daleka. Innymi słowy, nadeszła pora na telefon do Travisa. Odetchnęła głęboko, sięgnęła po telefon i pospiesznie wystukała numer, którego nie wybierała od ponad pięciu lat. - Do jasnej cholery, co ty wyprawiasz, Michael? - spytała, kiedy Travis podniósł słuchawkę. - Kerry? - Doskonale wiesz, że to ja. Powiedziałam ci, żebyś zniknął z mojego życia, a to znaczy, że masz trzymać z dala ode mnie swoich sługusów i nie naprzykrzać mi się w żaden sposób. - Rozumiem, że masz na myśli Brada Silvera? Gdybyś go lepiej znała, wiedziałabyś, że on nigdy nie będzie niczyim sługusem. Silver jest sam sobie sterem, żeglarzem i okrętem. - Nasłałeś go. Powiedziałeś mu o mnie. - Tak. Zanim to jednak, zrobiłem, długo i starannie analizowałem swoją decyzję i uznałem, że to konieczne. On cię potrzebuje. - Guzik prawda. Każ mu się ode mnie odczepić. Nie chcę go więcej oglądać. - To może być trudne. - Zamilkł na chwilę. - Jesteś zdenerwowana. Co zrobił? - Jest ... dziwaczny.

- Ale nie głupi. Nie przystąpiłby do działania, gdyby nie musiał. Coś się zdarzyło? - Nie mam ci nic do powiedzenia. - Usiłowała zapanować nad drżeniem głosu. - Powiedz Silverowi, żeby trzymał się ode mnie z daleka. - Co zrobił? Błękitne jezioro, ostróżki, biegnące dziecko. - Myślę, że wiesz. Przypomina ciebie, Melissę i wszystkich tych ludzi, o których mi mówiłeś. - Mocno przygryzła wargę. - Nie, on nie jest taki, jak oni. Jest... inny. - Tak, to prawda. Jest kontrolerem. - Kontrolerem? - Wzbierał w niej gniew. - Nie mam pojęcia, o czym mówisz. Czy to jedna z twoich durnych gierek intelektualnych? Nie bawię się w to, Michael. - Po wściekłości nadeszła panika. - Dobry Boże - wyszeptała - nawet nie wiedziałam, że istnieją ludzie tacy jak on. - Cii ... Jestem pewien, że nigdy nie zamierzał. .. - Nie chcę tego słuchać. - Przestraszył cię - westchnął Michael. - Jeżeli dasz mi wyjaśnić, przekonasz się, że nie jest taki zły, jak podejrzewasz. - Jest gorszy. To senny koszmar. Zabieraj go z mojego życia. - Rozłączyła się. Kontroler. Samo brzmienie tego słowa zaburzało jej poczucie niezależności. Musi bardzo uważać - kiedy Silver znowu pojawi się w pobliżu, ona z pewnością zachowa się inaczej. Miała wystarczająco silną wolę, żeby Silver ... Powinna przestać o nim myśleć i skupić się na znacznie ważniejszych sprawach. Silver, Michael i reszta ich stukniętych przyjaciół nie powinni zaprzątać jej myśli. Jej własne życie jest najważniejsze. Pora rzucić się w wir pracy, skoncentrować na czym innym. Wystukała numer Edny. Telefon zadzwonił sześć razy, zanim podniosła słuchawkę. - Edna, tu Kerry. Jeśli nie chcesz rozmawiać, po prostu powiedz, żebym się rozłączyła. Myślałam jednak, że przyprowadzę Sama i pomogę ci przy dzieciach. - On nie żyje, Kerry - wybełkotała Edna bezbarwnym głosem. - Nie dociera to do mnie. - Edna, chcesz, żebym przyjechała? - Tak, proszę. Dzieci jeszcze nie wiedzą. Muszę znaleźć jakiś sposób, tylko co mogę im

powiedzieć? - Pomyślimy wspólnie. Może sama się tym zajmę. - Nie, to mój obowiązek. Kerry, jak im powiedzieć, że Charlie nie przyjdzie więcej do domu? To niesprawiedliwe. Taki dobry człowiek. .. - Już jadę. - Odłożyła słuchawkę. Zapowiadała się długa noc, ale przynajmniej mogła spróbować pomóc. Napełniła miskę Sama. Musiał coś przekąsić, nie wiedziała, kiedy wrócą do domu. - Jedz kolację. Będziesz miał zajęcie. Dzieci Charliego cię potrzebują. Kerry Murphy wychodziła z domu, usiłując powstrzymać nieposłusznego labradora przed sprintem po schodkach ganku. Trask po raz pierwszy przyjrzał się jej uważnie. Znajdowała się zbyt daleko, po drugiej stronie szpitalnego parkingu, kiedy Silver zabrał ją do swojego samochodu musiał uważać na tego drania. Wydawała się szczupła, jak Helen, lecz Helen była brunetką o cudownych ciemnych oczach. Ta kobieta miała niebieskie oczy i kasztanowe, wręcz rude w słońcu włosy . Płomiennorude. Zacisnął dłonie na kierownicy. Wraz z psem wsiadała do lexusa Silvera. Czas uciekał. Musiał podjąć decyzję. Czy miał zabić ją teraz? Musiała być szczególnie ważna dla Silvera, skoro przebył tak długą drogę, żeby się z nią spotkać. On sam nic nie wiedział o Kerry Murphy. Znał tylko jej imię i nazwisko, które odczytał na skrzynce pocztowej. Może szkoda czasu na tę dziewczynę. Musiał przecież wracać do Waszyngtonu, żeby przygotować się do ataku na następny cel. Potem mógłby wrócić i uważniej się jej przyjrzeć. Jeśli okaże się, że coś ją łączy z Silverem, usunie ją w standardowy sposób. Na razie będzie czekać i obserwować. Michael Travis zadzwonił do Silvera, kiedy ten jechał do hotelu. - Właśnie telefonowała Kerry, zła jak osa. Rozumiem, że nawiązałeś kontakt. - O, tak. To było nie lada przeżycie. - Co jej zrobiłeś? - Na litość boską, nie skrzywdziłem jej. Niby po co? Jest mi potrzebna. - Mogłeś niechcący sprawić jej ból. Jesteś niecierpliwy i działasz w silnym stresie.