Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 877
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 901

Katzenbach John - Czerwone kapturki numer 1, numer 2, numer 3

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Katzenbach John - Czerwone kapturki numer 1, numer 2, numer 3.pdf

Beatrycze99 EBooki K
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

Wydziałowi Anglistyki Bard College, 1968–1972

Prolog Niechciana poczta Kapturek Numer 1 stała i przyglądała się bezradnie, jak umiera człowiek, kiedy do jej samotnego domu w wiejskiej części hrabstwa dostarczono list. Kapturek Numer 2 była oszołomiona lekami, alkoholem i rozpaczą, kiedy przez szparę w drzwiach frontowych wrzucono list do jej podmiejskiego, wielopoziomowego domu na stoku. Kapturek Numer 3 przeżywała porażkę i myślała, że czekają ją kolejne, znacznie gorsze, kiedy list wrzucono do skrzynki pocztowej tuż przy schodach wiodących od jej sypialni. Trzy kobiety były w różnym wieku: Siedemnaście lat. Trzydzieści trzy. Pięćdziesiąt jeden. Nie znały się, ale mieszkały o parę kilometrów od siebie. Internistka. Nauczycielka publicznego gimnazjum. Uczennica prywatnego liceum. Niewiele miały ze sobą wspólnego poza pewnym oczywistym szczegółem: wszystkie były rude. Proste, kasztanowate włosy lekarki zaczynały siwieć. Nosiła je ściągnięte do tyłu, mocno, surowo. Nie pozwalała, żeby wymykały się na wolność, kiedy pracowała z pacjentami. Ciężkie jasnorude loki nauczycielki opadały w nieładzie na ramiona, jakby rozczochrane od nieszczęść, które przyniósł jej los. Włosy uczennicy były jaśniejsze, w uwodzicielskim kolorze truskawki, o którym można by układać pieśni, ale otaczały twarz, która z dnia na dzień bladła, a na wyblakłej skórze pojawiły się bruzdy zmartwienia. Tym, co łączyło je znacznie mocniej niż widoczne na pierwszy rzut oka rude włosy, był fakt, że każda z nich, na swój własny sposób, była bezbronna. Białe koperty, z nowojorskim stemplem, były zwykłymi kopertami z samoprzylepnym zamknięciem, które można kupić w każdym sklepie. Listy napisane były na zwyczajnych białych kartkach, na tym samym komputerze. Żadna z trzech kobiet nie miała kryminalistycznej wiedzy, żeby stwierdzić, że na listach nie ma odcisków palców ani symptomatycznych nośników DNA – śliny, przypadkowego włosa, cebulki włosa – które wytrawnemu detektywowi, dysponującemu dostępem do supernowoczesnego laboratorium, mogłyby dać jakieś pojęcie, kto listy nadał, jeśli nadawca znajdował się w którejś z krajowych baz z danymi przestępców. Ten, kto te listy napisał, tam nie figurował. W świecie błyskawicznych przesyłek, e-maili, SMS-ów i telefonów komórkowych, listy były równie staromodne jak sygnały dymne, gołębie pocztowe czy alfabet Morse’a. Zaczynały się bez powitania czy wstępu: „Pewnego pięknego, słonecznego dnia Czerwony Kapturek postanowił zanieść koszyk ze smakołykami ukochanej babci, która mieszkała po drugiej stronie głębokiego, ciemnego lasu…” Na pewno czytałyście tę bajkę przed laty, kiedy byłyście dziećmi. Ale prawdopodobnie przedstawiono wam złagodzoną wersję: Babcia chowa się do szafy, a Czerwonego Kapturka dzielny drwal ratuje przed pożarciem przez wilka. W tej wersji wszystko kończy się szczęśliwie. W oryginalnej zakończenie jest zupełnie inne i ponure. Byłoby mądrze z waszej strony, żebyście o tym pamiętały przez najbliższych parę tygodni. Nie znacie mnie, ale ja was znam. Jest was trzy. Postanowiłem was nazwać: Kapturek Numer 1. Kapturek Numer 2. Kapturek Numer 3.

Wiem, że wszystkie zagubiłyście się w lesie. I tak jak dziewczynka z bajki, zostałyście wybrane na śmierć.

1 Na górze pierwszej strony napisał: Rozdział pierwszy: Dobór Przerwał, zaczął przebierać palcami nad klawiaturą komputera, jak czarodziej rzucający zaklęcie, pochylił się do przodu i pisał dalej: Pierwszym – i z różnych względów najważniejszym – problemem jest dobór ofiary. Na tym etapie bezmyślni, niecierpliwi i prymitywni amatorzy popełniają najwięcej głupich pomyłek. Nie znosił, kiedy o nim zapominano. Minęło prawie piętnaście lat, odkąd opublikował coś czy zabił kogoś. Ten odpoczynek, który sam sobie narzucił, stał się boleśnie nieznośny. Brakowało mu roku do sześćdziesiątych piątych urodzin i nie spodziewał się, żeby było ich dużo więcej. Realista, który w nim siedział, przypominał mu, że mimo świetnej kondycji ogólnej prawdziwa długowieczność nie występowała w genach jego rodziny. Złośliwy rak upomniał się o oboje jego rodziców, kiedy wkraczali w sześćdziesiątkę, a choroba serca równie wcześnie zabrała babkę ze strony matki. Myślał więc, że wkrótce przyjdzie czas i na niego. I chociaż od wielu lat nie był u lekarza, w całym ciele czuł tajemnicze, nieustępujące bóle, lekkie, nagłe, ostre i niewytłumaczalne strzykanie i dziwną słabość, która wieściła przybycie starości i możliwe, że coś znacznie gorszego, coś, co w nim rosło. Przed wieloma miesiącami przeczytał wszystko, co gorączkowo napisał Anthony Burgess w produktywnym roku, w którym słynny pisarz został źle zdiagnozowany – powiedziano mu, że ma nieoperacyjnego, śmiertelnego guza mózgu, chociaż go nie miał. Uważał – bez żadnego rzetelnego medycznego potwierdzenia – że jego sytuacja może być taka sama. Więc zawziął się, postanowił, że czas, który mu pozostał – czy to było dwadzieścia dni, dwadzieścia tygodni czy dwadzieścia miesięcy – poświęci na coś naprawdę doniosłego. Wiedział, że musi stworzyć coś wspaniałego, wiekopomnego, coś, co rozbrzmiewałoby długo po tym, jak zejdzie z tego świata i pójdzie prosto do piekła. Nie miał wątpliwości, i w pewnym sensie był z tego dumny, że zajmie honorową pozycję wśród potępionych. Tego wieczoru, kiedy wprawił w ruch to, co uważał za swoje ostatnie i największe dzieło, naszło go od dawna nieobecne podniecenie dziecka w bożonarodzeniowy poranek i przemożne uczucie ulgi. Już wiedział, że wraca do zabaw, które ze wstrętem odrzucił. Wiedział, że o tym, co obmyślił jako swoje opus magnum, będzie się mówić przez całe lata. Zbrodnie doskonałe zdarzały się rzadko, ale jednak się zdarzały. Zazwyczaj tworzył je nie tyle geniusz przestępców, co konsekwentna niekompetencja władz i sprowadzały się po prostu do banalnego problemu, czy sprawcy ujdzie to na sucho. Uważał, że należałoby posługiwać się pojęciem: zabójstwo idealne, bo samo uniknięcie odpowiedzialności za morderstwo nie jest w istocie wielkim wyzwaniem. Ale zbrodnie doskonałe to coś całkiem odmiennego, a on naprawdę sądził, że zabiera się do popełnienia jednej z nich. Jego pomysł miał, z definicji, przynieść satysfakcję na wielu poziomach. Zrobisz to, mówił sobie, a będą o tym uczyć w szkołach. Będą o tobie dyskutować w telewizji. Nakręcą o tobie filmy. Za sto lat twoje nazwisko będzie sławne tak jak nazwiska Billy’ego Kida czy Kuby Rozpruwacza. Może ktoś zaśpiewa nawet o tobie piosenkę. Nie jakieś łagodne, melodyjne country. Rock and roll. Najbardziej nie znosił zwyczajności. Tym, czego pożądał, była nieśmiertelna sława. Smaczki, które w życiu wyczuł w złej

sławie, były jak przelotny narkotyk, jak chwilowe wzloty, po których następował dobijający powrót do rutyny. Po wielu latach harówki do późna w nocy przy redakcyjnych biurkach, w różnych podrzędnych gazetach, poprawiania błędów gramatycznych bezmyślnych reporterów, przy niekończącej się produkcji newsów, poczuł dreszcz, kiedy jego pierwszą powieść przyjęło renomowane wydawnictwo. Powieść rozeszła się w ozdobnej otoczce umiarkowanie dobrych recenzji. Jeden z krytyków ocenił, że jest w niej „wrodzona spontaniczność”. Zrezygnował z pracy, a jego kolejne książki były omawiane a to za pomocą wywiadu w magazynie literackim, a to w dziale kultury lokalnych gazet. Jego sylwetkę przedstawiono raz w wiadomościach lokalnej telewizji, kiedy jeden z jego thrillerów wybrano do sfilmowania – chociaż nic nie wyszło ze scenariusza napisanego przez jakiegoś nieznanego scenarzystę z Zachodniego Wybrzeża. Ale sprzedaż malała szybciej, niż się spodziewał, i nawet te skromne osiągnięcia zbladły, kiedy zaprzestał pisania. Jeśli nikogo nie obchodzi to, co napisał, to po co ma pisać? Na półkach księgarni nie mógł już znaleźć egzemplarzy żadnej ze swoich powieści, nawet na stołach przeznaczonych na przeceny i niesprzedane końcówki nakładów. I przestano go nazywać wyrafinowanym, utalentowanym czy naturalnym, a on nieuchronnie się starzał. Nawet śmierć straciła dla niego swój blask. Uważał, że morderstwo straciło prestiż w biznesie informacyjnym. Najpospolitsze zbrodnie rozdmuchiwano w telewizyjnych reality show, rzecz przyziemną próbowano przedstawić jako coś tajemniczego. Powszechnie znane zbrodnie z użyciem broni palnej, popełnione przez psychopatycznych zabójców ogarniętych obłąkańczymi złudzeniami, nadal zajmowały wymęczone nagłówki paru gazet borykających się z codzienną edycją. Obiektywy telewizyjnych kamer śledziły masowe zabójstwa w wojnach narkotykowych. Wystrzelanie kolegów w pracy w przypływie biurowego szału elektryzowało fale radiowe i uaktywniało komentatorów radia dla kierowców na wszystkich zakresach do wygłaszania zwariowanych przypuszczeń i bzdurnych wniosków. Bezlitosny, samotny zabójca nie był już znakomitością. Pięciominutowa sensacja zastąpiła długotrwałe, ostrożne planowanie – to sprawiało, że czuł się całkowicie nieużyteczny. Więcej niż nieużyteczny, myślał, impotentny. Od lat trzymał oprawny w skórę album, pełen wycinków na temat jego czterech morderstw wraz ze zbiorem recenzji z jego książek. Cztery książki. Cztery zabójstwa. Kiedyś lubował się w szczegółach każdego akapitu, teraz ledwie był w stanie je przeglądać. Poczucie spełnienia i satysfakcji, które niegdyś dawały mu te zabójstwa i książki, przez niego napisane, teraz miało kwaśny posmak. Z goryczą odwrócił się od siebie, tego, którym był, bo cóż mu to przyniosło? Jeśli nikt nie zwracał na to uwagi, jakie to miało znaczenie? Osobista satysfakcja była miła – ale bez towarzyszących jej nagłówków w gazetach zabijanie i pisanie utraciło blask. Wiedział, że powinien zostać liczącym się pisarzem i notorycznym zabójcą. Żeby utrzymać się przy zdrowych zmysłach i choć trochę kontrolować zgorzknienie, odwrócił się od świata, bo świat odwrócił się od niego. Brak sławy dostarczanej w większych dawkach wgryzał się bez końca w jego wnętrze, splatał jego godziny na jawie w irytujące węzły, zamieniał sen w spocone majaki. Myślał, że w tym, co robi, jest równie dobry, jak Stephen King czy Ted Bundy – ale nikt o tym nie wie. Jedyne prawdziwe uczucia, jakie mu zostały, to złość, zawiść i nienawiść, co przypominało prawie śmiertelną chorobę – ale taką, której nie da się uleczyć pigułką, zastrzykiem, a nawet operacją. Przez ostatni rok, drobiazgowo przygotowując swój ostatni plan, zaczął sobie zdawać sprawę, że to jedyna droga, którą może podążać. Jeśli w latach, które mu pozostały, ma zaśmiać się z całego serca z dowcipu albo cieszyć się smakiem doskonałego wina i dobrego jedzenia, odczuć trochę

emocji, patrząc jak drużyna sportowa wygrywa w mistrzostwach, albo nawet zagłosować na polityka, i to z optymizmem – to prawdziwie wiekopomne morderstwo odegra w tym ogromną rolę. Dodałoby życia i znaczenia dniom, które mu pozostały. Coś szczególnego, mówił sobie. Uczyniłoby go bogatym – we wszystkich znaczeniach tego słowa. Po piętnastu latach wyparcia, które sam sobie narzucił, postanowił wrócić do tego, co robił najlepiej – w sposób, którego nie dałoby się zignorować. Stworzyć. Wykonać. Uciec. Uśmiechnął się i pomyślał, że to Trójca Święta wszystkich zabójców. Trochę go zaskoczyło, że tyle lat zajęło mu zrozumienie, że musi dodać czwarty, nieoczekiwany składnik do tego równania: napisać o tym. Mocno walił w klawisze klawiatury komputera. Wyobrażał sobie, że jest kimś takim samym jak perkusista w rockowej kapeli, który z zapamiętaniem utrzymuje rytm i tworzy kręgosłup muzyki. Chociaż niespodziewane, przypadkowe morderstwo ma wiele plusów i można się nim zachwycać – kiedy nagle trafi się na odpowiednią ofiarę i natychmiast można sobie pofolgować – takie morderstwa nie przynoszą satysfakcji. Stają się zaledwie odskocznią prowadzącą do następnych. Żądze dyktują pragnienie i te same żądze w końcu zwyciężają, mącą zdolność planowania i mogą w końcu prowadzić do wykrycia. Są niezdarne, a niezdarność przekłada się na policjanta, pukającego do twoich drzwi z bronią gotową do strzału. Najlepszym, dającym największą satysfakcję zabójstwem jest takie, które łączy intensywne studia z ciągłym poświęceniem, a dopiero na końcu z żądzą. Kontrola staje się narkotykiem z wyboru. Pokonać pomysłowością, pokonać manewrem, pokonać wynalazczością – i zabójstwo nieuchronnie stanie się czymś znakomitym. Zaspokoi każdą mroczną potrzebę. Każdy może kogoś zabić. I może mu się poszczęścić i ujść na sucho? Pewnie nie. Ale zawsze istnieje możliwość, że zbłądzi się, odnosząc sukces. Każdy może posunąć się dalej, korzystać z tego, czego się nauczył, i zabić jeszcze raz i jeszcze raz, i jeszcze raz. W nieskończoność. Ale zabić trzy nieznajome osoby tego samego dnia, w ciągu kilku godzin, każdą w inny sposób? I odejść, zostawiając za sobą śmierć i zdezorientowanych policjantów? To jest naprawdę niespotykane. A zabójca, który to osiągnie, zostanie zapamiętany. I właśnie o to mi chodziło z moimi trzema Czerwonymi Kapturkami. Wieczorem, kiedy nadał listy, zatrzymał się przy małym kiosku na Czterdziestej Drugiej ulicy, prowadzącej do dworca Grand Central, i zapłacił gotówką za czerstwy rogalik, nadziany jakimś nierozpoznawalnym serem, i plastikowy kubek gorzkiej, gorącej kawy. Z ramienia zwisała mu ciemna skórzana torba, ubrany był w szary wełniany płaszcz i ciemnogranatowy garnitur. Siwawe włosy ufarbował na piaskowy blond, dopełnił przebrania okularami w ciemnych oprawkach, sztuczną brodą i wąsami kupionymi w sklepie, dostarczającym kostiumów branży filmowej i teatralnej. Tweedową cyklistówkę naciągnął na czoło, jeszcze bardziej ukrywając twarz. Uznał, że zrobił tyle, ile trzeba, żeby oszukać każdy program komputerowy rozpoznający twarze, chociaż nie spodziewał się, by jakiś energiczny detektyw posługiwał się czymś takim. Kawa napełniła mu nozdrza ciepłem, poszedł w stronę ogromnej stacji. Miękkie żółte światło odbijało się od zielono-niebieskiego sufitu z jego osobliwie odwróconymi konstelacjami. Powitał go jednostajny szum. Buczenie przyjeżdżających i odjeżdżających pociągów było jak

skondensowana muzyka tła. Jego buty stukały o wypastowaną powierzchnię posadzki, co kojarzyło mu się ze stepowaniem albo orkiestrą maszerującą równym krokiem. Była godzina szczytu. Szedł miarowo, przeżuwał rogalik i od czasu do czasu obijał się o któregoś z tysięcy innych pasażerów – większość wyglądała podobnie jak on. Przeszedł obok pary znudzonych nowojorskich policjantów i skręcił w stronę skrzynki pocztowej tuż przed wejściem na peron pociągu wahadłowego Metro-North. Przez chwilę chciał odwrócić się w ich stronę i krzyknąć: „Jestem zabójcą!”, tylko po to, żeby zobaczyć reakcję, ale bez trudu stłumił impuls. Gdyby tylko wiedzieli, jak blisko byli… Uśmiechnął się na tę myśl, bo ironia stanowiła część całego spektaklu. Zapisał sobie w pamięci, żeby później, wieczorem, przypomnieć sobie o swoich spostrzeżeniach i uczuciach. Na dłoniach miał chirurgiczne rękawiczki z lateksu – rozbawiło go, że żaden z policjantów nie zauważył tego symptomatycznego detalu. Pewnie pomyśleli, że jestem jakimś paranoikiem, nadmiernie obawiającym się zarazków. Zatrzymał się przy pojemniku na śmieci, żeby wyrzucić to, co pozostało z croissanta i kawy. Ruchem wyćwiczonym w domu zdjął torbę z ramienia i schwycił trzy koperty. Ściskając je w dłoni, pozwolił, żeby tłum ludzi spieszących się do domu po pracy zaniósł go do skrzynki pocztowej. Z pochyloną głową – podejrzewał, że w punktach, których nie zdołał zidentyfikować, kamery ochrony wypatrują potencjalnych terrorystów – szybko wrzucił trzy koperty do wąskiej szczeliny nad znakiem ostrzegającym ludzi przed wysyłaniem pocztą niebezpiecznych materiałów. To też sprawiło, że miał ochotę roześmiać się na głos. Poczcie Stanów Zjednoczonych chodziło o nielegalne środki odurzające, trucizny albo specyfiki do robienia bomb. Wiedział, że starannie dobrane słowa są znacznie groźniejsze. Czasem mówił sobie, że najlepsze dowcipy to te, które opowiada się sobie samemu. Trzy listy były teraz w rękach jednego z najbardziej zapracowanych systemów pocztowych w Stanach Zjednoczonych – i jednego z najbardziej godnych zaufania. Chciało mu się wyć na głos z niecierpliwości, ujadać do jakiegoś odległego księżyca, zakrytego wielkim dachem Grand Central. Tętno przyspieszyło mu z podniecenia. Łomot i zgiełk pociągów i ludzi zniknęły, nagle otuliła go ciepła, doskonała cisza, którą sam stworzył. To było, jakby zanurzyć się w lazurowych przejrzystych wodach Karaibów i płynąć, obserwując słupy światła przecinające niebieski podwodny świat. Wyobraził sobie, że jest nurkiem i jak nurek zrobił powolny wydech, czując, że nieubłaganie wznosi się ku powierzchni. Pomyślał: I oto się zaczęło. Potem pozwolił anonimowej masie popchnąć się naprzód, do zatłoczonego pociągu. Było mu obojętne, dokąd jedzie pociąg, bo gdziekolwiek by wysiadł, nie będzie to stacja, do której zmierza.

2. Trzy Czerwone Kapturki Dzień, w którym doktor Karen Jayson została Czerwonym Kapturkiem Numer 1, i tak był dla niej trudnym dniem. Rano musiała powiedzieć kobiecie w średnim wieku, że wyniki testów wskazują na raka jajników; w południe dostała telefon z miejscowego oddziału pogotowia, że jej wieloletni pacjent został ciężko ranny w wypadku samochodowym; jednocześnie była zmuszona hospitalizować innego pacjenta, gnębionego przez kamień nerkowy, na który nie pomagały rutynowe środki przeciwbólowe. Potem spędziła prawie godzinę na rozmowie telefonicznej z szefem spółki ubezpieczeniowej, usprawiedliwiając swoją decyzję. Przybyło pacjentów w poczekalni. Było wszystko, od rutynowych badań lekarskich po streptokoki w gardle i grypę, którą każdy z cierpiących radośnie roznosił na innych czekających, w różnych stadiach irytacji i choroby. A potem, późnym popołudniem nieudanego dnia, który wydawał się nie mieć końca, wezwano ją do skrzydła Domu Opieki Cienisty Gaj, w którym mieściło się hospicjum. Dom stał w pobliżu i nie było tam gaju ani szczególnego cienia. Miała asystować przy śmierci człowieka, którego ledwie znała. Miał ponad dziewięćdziesiątkę, zostało z niego niewiele poza zapadniętą klatką piersiową i posępnymi oczami, ale trzymał się życia z zajadłością pitbulla. Karen widziała śmierć wielu ludzi; dla internistki ze specjalizacją w geriatrii było to nieuchronne. Ale mimo to nie potrafiła się do tego przyzwyczaić. Stać przy łóżku tego człowieka, nie robić nic poza regulowaniem kroplówki, to ją drażniło. Żałowała, że pielęgniarki wezwały ją, że nie uporały się ze śmiercią same. Ale ją wezwały, a ona przyjechała i była tu. Sala była surowa i zimna, chociaż ze staromodnych kaloryferów sączyło się ciepło, mroczna i ciemna, jakby śmierci łatwiej było wejść do słabo oświetlonego pomieszczenia. Kilka maszyn, zasłonięte storami okno, stara metalowa lampka nocna, jakieś splątane, wilgotne białe prześcieradła i lekki odór odchodów. Wszystko to otaczało starca. Na białych płaskich ścianach nie wisiał nawet tani, kolorowy obrazek, który przełamałby atmosferę ponurej salki. To nie było dobre miejsce na umieranie. Pomyślała: Niech szlag trafi poetów, w umieraniu nie ma niczego romantycznego czy elegijnego, szczególnie w umieraniu w domu opieki, który dobre lata ma już za sobą. – Odszedł – powiedziała asystująca jej pielęgniarka. Karen słyszała zawsze to samo w ostatnich kilku sekundach: powoli wypuszczany oddech, jak resztka powietrza uchodzącego z balonu, potem ostry alarm monitora serca, znany każdemu, kto kiedykolwiek oglądał w telewizji film o lekarzach. Przez chwilę przypatrywała się płaskiej jasnozielonej linii, potem wyciągnęła rękę i wyłączyła maszynę. Pomyślała, że w rutynie śmierci nie ma filmowego napięcia, jak to sobie ludzie wyobrażają. Często jest to po prostu jakby przygasanie rzędów świateł wyłączanych w audytorium, kiedy tłum się rozszedł, a pozostaje tylko ciemność. Westchnęła, powiedziała sobie w duchu, że nawet taki obraz jest zbyt poetycki, i pozwoliła, żeby przyzwyczajenie przejęło kontrolę. Przytknęła palce do gardła starca, szukając pulsu w tętnicy. Skóra pod jej ręką wydawała się cienka jak papier; nawiedziła ją dziwna myśl, że nawet najdelikatniejszy dotyk zostawi zdradliwe ślady na jego szyi. – Czas zgonu, czwarta czterdzieści cztery – powiedziała. W serii cyfr było coś matematycznie satysfakcjonującego, jak kwadraty ustawione jeden w drugim, doskonale do siebie pasujące. Sprawdziła kartę reanimacji starca i spojrzała na pielęgniarkę, która zaczęła usuwać przewody z piersi zmarłego.

– Kiedy skończysz z papierami pana… – spojrzała ponownie na kartę – …Wilsona, przynieś mi je do podpisu, dobrze? Poczuła się trochę zawstydzona, że zająknęła się przy nazwisku starego. Śmierć nie powinna być tak anonimowa, pomyślała. Twarz starego była – jak się spodziewała – spokojna. Śmierć i stereotypy, pomyślała, po prostu idą razem. Przez chwilę próbowała odgadnąć, kim właściwie był pan Wilson. Mnóstwo nadziei, marzeń, wspomnień, doświadczeń zniknęło o czwartej czterdzieści cztery. Co poznał w życiu? Rodzinę? Szkołę? Wojnę? Miłość? Smutek? Radość? W jego ostatnich chwilach nie było niczego, co powiedziałoby, kim był. Na chwilę Karen zawładnął gniew, że śmierć przybyła wraz z anonimowością. – To smutne – powiedziała pielęgniarka. – Pan Wilson był kochanym staruszkiem. Wie pani, że najbardziej lubił muzykę na kobzach? Ale nie był Szkotem. Pochodził chyba gdzieś z Środkowego Zachodu. Z Iowy czy Idaho. Niech pani sobie tylko wyobrazi. Karen pomyślała, że za tym uwielbieniem musiała stać jakaś historia, ale było już po wszystkim. – Miał rodzinę, żebym do niej zadzwoniła? – zapytała. Pielęgniarka pokręciła głową, ale odpowiedziała: – Będę musiała sprawdzić jeszcze raz formularz przyjęcia. Wiem, że do nikogo nie dzwoniliśmy, kiedy przybył do hospicjum. Pielęgniarka przeszła już od jednej rutyny – udzielenia pomocy dziewięćdziesięciolatkowi w przejściu z tego życia do następnego – do kolejnej: następującej po niej odpowiedzialności za biurokratyczne przetworzenie śmierci. – Chyba wyjdę na chwilę na dwór, kiedy będziesz zbierać dokumentację. Pielęgniarka skinęła głową. Znała stosunek doktor Jayson do papierkowej roboty po śmierci pacjenta: wymknie się na papierosa w odległym kącie parkingu, przy domu dla pielęgniarek, i będzie myślała, że nikt jej nie widzi, chociaż widzieli wszyscy. Po spędzonej w samotności przerwie wróci do głównego biurowca, gdzie miała biurko, w którym trzymała wyłącznie formularze Medicare i Medicaid i podpisywała nieuchronne wnioski z pobytu w domu opieki, wymagane przez stan świadectwa zgonów. Dom opieki znajdował się kilka przecznic od przychodni z czerwonej cegły, w której Karen prowadziła praktykę internistyczną wraz z kilkunastoma innymi lekarzami o kwalifikacjach sięgających od psychiatrii po kardiologię. Pielęgniarka wiedziała, że Karen wypali dokładnie pół papierosa, zanim wróci, żeby dokończyć papierkową robotę w sprawie pana Wilsona. W paczce papierosów Marlboro, którą Karen schowała w górnej szufladzie biurka – wiedział o tym cały personel skrzydła z hospicjum – starannie i sumiennie mierzyła każdy papieros i czerwonym długopisem znaczyła jego połowę. Pielęgniarka wiedziała także, że bez względu na pogodę Karen nie będzie zawracała sobie głowy płaszczem, nawet jeśli w zachodnim Massachusetts leje albo panuje mróz. Pielęgniarka wyobrażała sobie, że brak zainteresowania zmiennością pogody był pokutą za trwałe uzależnienie od obrzydliwego nałogu. Doskonale wiedziała, że nałóg wkrótce ją zabije i że gardzą nim praktycznie wszyscy w biznesie medycznym, którego częścią sama była. Była już późna godzina, dobrze po kolacji, kiedy Karen wjechała na długi, ziemno-żwirowy podjazd prowadzący do jej domu. Zatrzymała się przy poobijanej skrzynce pocztowej stojącej na poboczu. Mieszkała w wiejskiej części hrabstwa, przylegającej do rezerwatu przyrody i ścieżek spacerowych w ciemnym lesie, gdzie umiarkowanie drogie domy stały w oddali od dróg, a wiele chlubiło się widokami na odległe wzgórza. Jesienią, kiedy liście zmieniały barwy, krajobraz był niezwykły, ale jesień przemknęła i teraz okolica ugrzęzła w zimnej, błotnistej i nagiej zimie. Światła w jej domu świeciły się, ale nie dlatego, żeby ktoś na nią czekał; mieszkała

samotnie i nie lubiła wracać do ciemnego domu, zainstalowała więc system automatycznego włączania światła w smutne wieczory, takie jak ten. To nie to samo, co przywitanie przez rodzinę, ale dzięki temu powrót robił się troszeczkę milszy. Miała dwa koty – Martina i Lewisa – które będą ją witać z kocim entuzjazmem. Ze smutkiem musiała przyznać, że to niezbyt wiele. Wolałaby psa, jakiegoś podskakującego, machającego ogonem złotego retrievera, który głupotę nadrabiałby niepohamowaną gorliwością, ale pracowała z dala od domu i uznała, że nie byłoby to w porządku wobec psa, szczególnie z rasy, która cierpi bez towarzystwa człowieka. Koty, z ich wyniosłą determinacją i hardym podejściem do życia, lepiej pasowały do izolacji wynikającej z codziennej harówki Karen. Mieszkała samotnie, z dala od świateł miasta i jego energii. Z upływem lat po prostu przyzwyczaiła się do tego. Kiedyś była mężatką. Nic z tego nie wyszło. Kiedyś miała kochanka. Nic z tego nie wyszło. Kiedyś weszła w związek z inną kobietą. Nic z tego nie wyszło. Zrezygnowała z wieczornych spotkań w barze i internetowych serwisów randkowych, które obiecywały idealnego partnera, jeśli tylko wypełni się kwestionariusz, i dawały do zrozumienia, że miłość czeka tuż za rogiem. Z tego wszystkiego też nic nie wyszło. Odkryła, że samotność wcale jej nie przeszkadza. Daje pewność siebie. Miała pracę i hobby, które ukrywała przed kolegami lekarzami: była zapaloną, chociaż całkowicie amatorską kabaretową komiczką. Raz w miesiącu jeździła do jednego z kilkunastu kabaretów rozsianych po całym stanie, takiego, który organizował występy amatorskie, i wypróbowywała różne dowcipy. W kabarecie pociągała ją nieprzewidywalność. Nie dawało się przewidzieć, czy ta lub inna publiczność będzie ryczała ze śmiechu, wyła z rozbawienia, czy też będzie siedziała z kamiennymi twarzami i sztucznymi uśmiechami, zanim zaczną się nieuchronne gwizdy, a ona będzie musiała szybko wycofać się spod bezlitosnych reflektorów. Karen uwielbiała rozśmieszać ludzi i, o dziwo, na równi ceniła zawstydzenie, kiedy gwizdami spędzano ją ze sceny. Obie te rzeczy przypominały jej o kruchości i niepowtarzalności życia. Miała małego laptopa Apple z kilkoma zaledwie aplikacjami, żeby pisać kabaretowe kawałki i wypróbowywać nowe dowcipy. Jej domowy komputer był zapchany kartami pacjentów, danymi medycznymi i zwyczajnym elektronicznym życiem zapracowanego zawodowca. Ten mniejszy trzymała schowany, tak samo, jak ukrywała swoje hobby przed współpracownikami, nielicznymi przyjaciółmi i odległymi krewnymi. Kabaret, jak palenie, mówiła sobie, to nałóg, który lepiej trzymać w tajemnicy. Drzwiczki skrzynki pocztowej były lekko uchylone – przyzwyczajenie listonosza często skutkowało tym, że poczta była przesiąknięta wilgocią. Wysiadła z samochodu, podreptała na drugą stronę wozu do skrzynki pocztowej i nie patrząc, chwyciła wszystko, co było w środku. Zaczął siąpić marznący deszcz, kilka kropel spadło jej na szyję, zrobiło się zimno. Z powrotem wcisnęła się za kierownicę i ruszyła podjazdem. Opony kręciły się na luźnym, zamarzającym już żwirze. Spostrzegła, że ciągle myśli o zmarłym tego dnia starcu. Często jej się to zdarzało po tym, jak złożyła podpis na potwierdzenie śmierci. To było tak, jakby powstawała w niej jakaś próżnia, czuła potrzebę, żeby wypełnić ją jakąkolwiek informacją. „Kobzy, Iowa”. Nie miała pojęcia, skąd wzięło się jej to skojarzenie. Zaczęła spekulować, próbowała wymyślić jakąś zaspokajającą jej ciekawość historię. Po raz pierwszy usłyszał kobzy, kiedy był małym dzieckiem, gdy do zniszczonego przez deszcz i wiatr domu przyjechał nowy sąsiad z Glasgow albo z Edynburga. Sąsiad pił często, pił za dużo i robił się melancholijny, tęsknił za ojczyzną. Kiedy nachodziła go samotność, wyjmował instrument z półki w szafie i grał w wieczornym zmierzchu, gdy słońce właśnie zachodziło nad płaskim horyzontem Iowy, bo tęsknił za falistymi zielonymi wzgórzami Szkocji. Pan Wilson – tylko, że wtedy nie był jeszcze panem Wilsonem – był wtedy w sypialni, a

intensywna, niezwykła muzyka wlewała się przez otwarte okno: Odważna Szkocja albo Blue Bonet. Stąd wzięła się fascynacja. Karen pomyślała, że ta historyjka jest równie dobra, jak każda inna. Myślała: Czy w tym jest coś śmiesznego? Widziałam śmierć starca, który uwielbiał kobzy… Czy mogłaby to tak przerobić, że nie starczy wiek go zabił, ale niezwykłe dźwięki tego instrumentu? Samochód zatrzymał się z chrzęstem przed drzwiami. Wzięła teczkę, płaszcz i stos listów. Z pełnymi rękami podbiegła do domu przez ponurą ciemność i wilgotny chłód. Koty obudziły się na przywitanie, kiedy weszła do domu, ale to chyba ciekawość połączona z oczekiwaniem na kolację wybiły je ze snu. Poszła do kuchni z zamiarem nasypania im do miseczek suchej karmy i nalania sobie białego wina do kieliszka. Zastanawiała się, czy resztki z lodówki to już śmiercionośne odpadki, czy jeszcze nadają się do odgrzania na kolację. Nie miała specjalnego upodobania do jedzenia, co pomagało jej zachować szczupłą sylwetkę po pięćdziesiątce. Rzuciła płaszcz na ławę, obok położyła teczkę. Potem poszła prosto do kosza na śmieci, żeby posortować pocztę. List, bez znaków charakterystycznych poza stemplem pocztowym z Nowego Jorku, był wciśnięty między rachunek telefoniczny z Verizon a inny, za elektryczność, dwa listy promocyjne kart kredytowych, których nie chciała ani nie potrzebowała, i kilka listów z prośbą o poparcie od Narodowego Komitetu Demokratycznego, Lekarzy bez Granic i Greenpeace. Karen położyła rachunki na blacie, wrzuciła wszystkie pozostałe do kosza na makulaturę i rozdarła kopertę anonimowego listu. Treść sprawiła, że ręce jej drgnęły i głośno westchnęła. Sarah Locksley była naga, kiedy została Kapturkiem Numer 2. Najpierw ściągnęła spodnie, potem sweter i rzuciła je na podłogę obok siebie. Była trochę pijana i trochę naćpana po codziennej wieczornej mieszance wódki i barbituranów, kiedy listonosz wepchnął dzienną dawkę listów przez szczelinę w drzwiach. Usłyszała, jak koperty klapią o podłogę z twardego drewna. Wiedziała, że większość z nich będzie oznaczona „Zaległe” albo „Ostatnie upomnienie”. Był to dzienny potop rachunków i wezwań, którym nie miała zamiaru poświęcić najmniejszej uwagi. Wstała i spojrzała na swoje odbicie w ekranie telewizora. Pomyślała, że nie ma sensu zatrzymywać się w pół drogi, zerwała biustonosz, zdjęła majtki i szerokim gestem rzuciła wszystko na pobliską kanapę. Zrobiła przed ekranem obrót w prawo, obrót w lewo, pomyślała, że niewiele z niej zostało. Czuła się wychudzona, koścista, cieńsza o połowę, i to nie od obsesyjnych ćwiczeń czy treningów do maratonu. Kiedyś była seksowna, ale teraz ta chudość brała się wyłącznie z rozpaczy. Wzięła pilota i włączyła telewizję. Jej odbicie w ekranie zastąpiły znane postacie z popołudniowej opery mydlanej. Poszukała na pilocie guzika „wycisz” i wyłączyła dialogi. Wolała układać własną opowieść, zastępując to, co ekipa copywriterów mogła im kazać mówić. Chciała, żeby jej dialogi były bardziej oklepane. Bardziej szablonowe. Nie życzyła sobie nawet najmniejszego prawdopodobieństwa emocjonalnego czy dającego się przyjąć realizmu w swoich wersjach oper mydlanych. Chciała, żeby były ckliwe i nadmiernie sentymentalne, bo scenarzyści oper mydlanych nie byli tak przesadnie schematyczni jak ona. Nie sądziła, że potrwa to długo – sklep Big Box, w którym kupiła telewizor na kredyt, lada tydzień przyjdzie, żeby go odebrać. To samo dotyczyło mebli, samochodu i zapewne domu. Głos rozchodził się wokół niej echem, słowa były lekko niewyraźne, jak nieostre zdjęcia. – Och, Denise, tak bardzo cię kocham… szczególnie twoją nieprawdopodobną figurę jak u lalki Barbie. – Tak, doktorze Smith, ja też cię kocham. Weź mnie w ramiona i zabierz mnie z moimi

implantami w piersiach daleko stąd… Na ekranie telewizora ciemnowłosy, mocno zbudowany mężczyzna, który bardziej przypominał modela niż chirurga kardiologa, obejmował posągową blondynkę. Jej najpoważniejszym defektem mógł być złamany paznokieć albo pociąganie nosem. U lekarza była pewnie tylko wtedy, kiedy zakładano jej aparat korekcyjny na zęby. Ich usta poruszały się według wypowiadanych przez nich słów, ale Sarah nadal dostarczała im dialogów. – Tak, kochanie, zabiorę cię stąd… tylko że wyniki twoich badań nadeszły z laboratorium i nie wiem, jak to powiedzieć, ale zostało ci niewiele czasu… – Nasza miłość jest silniejsza niż choroba… Ha! – pomyślała Sarah. Już to widzę. Potem powiedziała sobie: Chyba wykreślę śliczną Denisę Botoks i przystojnego doktora Smitha z mojego życia. Podeszła do frontowego okna, gdy napisy końcowe zaczęły pełznąć po ekranie. Przez kilka chwil stała bez ruchu, z ramionami wzniesionymi nad głową, całkowicie naga, z pewną nadzieją, że zobaczy ją któryś z wścibskich sąsiadów albo że tego popołudnia pełen uczniów żółty autobus przejedzie obok domu, a ona zrobi prawdziwe show dla tych małolatów. Niektóre dzieciaki z autobusu pewnie ją pamiętają z czasów, kiedy była nauczycielką. Piąta klasa. Pani Locksley. Zamknęła oczy. Patrzcie na mnie, pomyślała. No dalej, do cholery, patrzcie na mnie! Czuła, jak w kącikach oczu gromadzą się łzy, jak spływają, gorące, po policzkach. Nie było w tym niczego nadzwyczajnego. Sarah była lubianą nauczycielką aż do chwili odejścia. Gdyby któryś z byłych uczniów zobaczył ją zupełnie nagą w oknie salonu, prawdopodobnie jeszcze bardziej by ją polubił. Zrezygnowała przed niespełna rokiem, przed rozpoczęciem letnich wakacji. Odeszła z pracy w poniedziałek, dwa dni po słonecznym, ciepłym poranku, kiedy jej mąż zabrał trzyletnią córeczkę na niewinną sobotnią wyprawę – wycieczkę do sklepu po mleko i płatki – i już nie wrócił. Odwróciła się od okna i poszła do drzwi, gdzie na podłodze leżał stos listów. Nigdy nie otwieraj nikomu drzwi, powiedziała do siebie. Nigdy nie odpowiadaj na dzwonek do drzwi ani na mocne stukanie. Nie odbieraj telefonu, kiedy dzwoni ktoś nieznany. Zostań tam, gdzie jesteś, bo to może być policjant z mundurowym kapeluszem w rękach i będzie się denerwował i jąkał. „Był wypadek, przykro mi to mówić, pani Locksley…” Czasem zastanawiała się, dlaczego jej życie legło w gruzach w tak piękny dzień. Powinno być deszczowo, powinien padać deszcz ze śniegiem, powinna to być ponura, zimowa mieszanka, jak teraz. Ale było słonecznie, ciepło, niebo było nieskończonym błękitem, kiedy więc tamtego poranka upadła na podłogę, jej oczy przeszukiwały niebo, próbując znaleźć jakiś kształt, na którym mogłyby się zatrzymać, przywiązać ją choćby do przepływającego obłoku, tak rozpaczliwie szukała czegoś, czego mogłaby się przytrzymać. Sarah wzruszyła ramionami na niesprawiedliwość tego wszystkiego. Wyjrzała za okno. Nikt nie przejeżdżał. Nie będzie dzisiaj pokazu na golasa. Przebiegła dłońmi po grzywie rudych włosów, pomyślała o tym, kiedy ostatni raz brała prysznic, i przyłożyła grzebień do splątanej gęstwy. Co najmniej przed paroma dniami. Wzruszyła ramionami. Kiedyś byłam piękna. Kiedyś byłam szczęśliwa. Kiedyś miałam życie, którego chciałam. Nigdy więcej. Odwróciła się i spojrzała na stos kopert przed drzwiami. „Intruzi z rzeczywistości”, mruknęła do siebie. Żałowała, że nie jest pijana albo bardziej naćpana, ale czuła się całkowicie

trzeźwa. Podeszła do stosu listów z monitami. – Weźcie wszystko – powiedziała. – Nie chcę, żeby cokolwiek zostało. List bez opisu, ze stemplem z Nowego Jorku, leżał na wierzchu. Nie wiedziała, dlaczego przyciągnął jej uwagę, ale sięgnęła i podniosła go ze stosu. Z początku myślała, że to naprawdę sprytny sposób, do którego uciekł się któryś z wierzycieli, żeby odpowiedziała. Pisanie wielkimi czerwonymi literami „Drugie upomnienie” na kopercie w istocie kazało jej ignorować to, o co upominano się w jak najszybszym terminie. Ale niepisanie niczego – cóż, pomyślała, to sprytne. Pobudziło to jej ciekawość. Odwrócona psychologia. No dobrze, powiedziała sobie, niedbale rozrywając kopertę. Niech ci będzie. Tę rundę wygrałeś. Przeczytam twój list z pogróżkami, w którym domagasz się, żebym zapłaciła pieniędzmi, których nie mam, za coś, czego już nie chcę albo nie potrzebuję. Zaczęła czytać i szybko zrozumiała, że to, co wcześniej wypiła i pigułki, które wzięła rano, mogą nie wystarczyć. Kiedy skończyła lekturę, po raz pierwszy naprawdę poczuła się naga. To było tuż po ostatniej porannej lekcji, kiedy Jordan Ellis stała się Kapturkiem Numer 3. Była kompletnie rozbita. Nie dowiedziała się o swojej nowej roli natychmiast, bo była zajęta ostatnią w tym roku z serii swoich porażek: historią Ameryki. Gapiła się na ostatnie wypracowanie obowiązkowe w programie nauczania, ozdobione zagadkowym dopiskiem „przyjdź do mnie” i byle jakim stopniem: D plus. Zmięła w ręku kartki, głęboko westchnęła i znów je wygładziła. Stopień nie miał wiele wspólnego z jej zdolnościami. To wiedziała. Słowa, język, pomysły, szczegóły – to wszystko przychodziło jej z łatwością. Jeszcze niedawno była wzorową uczennicą, ale już nie była pewna, czy to wróci. Poczuła przypływ gniewu. Wiedziała, że wszystko jest powiązane, a węzły mocno zaciśnięte. Nie poszło jej z matmy, ledwie zdała historię, była o włos od oblania hiszpańskiego i nauk przyrodniczych i ledwie przeczołgała się przez literaturę angielską – a podanie o przyjęcie do college’u wisiało nad nią jak miecz Damoklesa. Nie potrafiła się już skoncentrować, nie potrafiła się skupić. Nie potrafiła robić tego, co kiedyś było takie przyjemne i tak łatwo jej przychodziło. Tydzień temu szkolny psycholog siedział naprzeciwko niej i gładko mówił o „odreagowywaniu” i „destrukcyjnym zachowaniu, żeby zwrócić na siebie uwagę”. Ujął każdy zły stopień w najłatwiejsze z emocjonalnych równań: – Zadano ci cios, Jordan, kiedy twoi rodzice oświadczyli, że się rozwodzą. Musisz się wznieść ponad to. To wcale nie było takie proste. Nienawidziła marnej psychologii. Według szkolnego terapeuty życie było czymś niezbyt różnym od zwisania na linie i bujania się w przód i w tył nad przepaścią, a Jordan właśnie zwolniła nieco chwyt. Czuła się, jakby już nie miała domu, jakby wszystko w jej życiu było kłamstwem, jakby dwoje najbliższych ludzi było tylko złudzeniem i oszustwem. Postanowiła, że nigdy nikogo nie pokocha. Nigdy więcej. I chociaż szło jej źle, nie mogła się otrząsnąć z uczucia, że można ją winić za coś strasznego, coś, co rozdarło jej życie na pół tak zwyczajnie, jak rozdziera się na szmaty kawałek sparciałej tkaniny. Kiedy zrobiła przegląd najstarszej klasy w szkole, zobaczyła tylko kamienie i szczeliny rozsiane po ziemi. Chłopcy, z którymi kiedyś radośnie eksperymentowała seksualnie, teraz kpili z niej. Dziewczyny, które kiedyś uważała za swoje przyjaciółki, teraz spędzały czas na obsmarowywaniu jej za plecami. Życie zrobiło się tak zawiłe, tak splątane, że nie wiedziała, w którą stronę się zwrócić. Typowy dzień Jordan, wyobrażała sobie: Marny stopień rano; częste

tracenie piłki podczas treningu koszykówki po południu; trener ryczy na ciebie, a potem wyrzuca z linii startowej; samotny posiłek w stołówce, bo nikt nie chce z tobą usiąść. Żałowała, że nie ma gdzie się schować, ale to było niemożliwe. Jej cholerne rude włosy – nie znosiła ich – wyróżniały ją w każdym tłumie, a przecież jedynym, czego chciała, było wtopienie się w anonimowość. Nawet upychała je pod czapkę narciarską z dzianiny, ale to właściwie nie pomagało. Szła ścieżką między studiem artystycznym a laboratorium nauk przyrodniczych z opuszczoną głową, w pogniecionej kurtce, z wypchanym książkami plecakiem, przygniatającym jej ramiona. Zimny deszcz skapywał z bluszczu porastającego budynki w jej ekskluzywnej prywatnej szkole. Przynajmniej, pomyślała, pogoda pasuje do mojego nastroju. Brnęła naprzód, dość zadowolona, że pogoda kazała wszystkim przemierzającym wyasfaltowane ścieżki przecinające kampus iść takim samym pospiesznym krokiem. Było wczesne popołudnie, chociaż ciemnoszare niebo sprawiało wrażenie, że zaraz zapadnie noc. Z rozmysłem przepuściła lunch. Zajrzała do kafeterii tylko po pomarańczę, kromkę francuskiego chleba i kartonik mleka; upchnęła je w kieszeni kurtki, żeby zjeść w samotności swojego pokoju. Jako uczennicy ostatniej klasy udało się jej dostać pojedynczy pokój – bez współlokatorki – w jednym z najmniejszych domów otaczających kampus. Zwyczajny, oszalowany deskami dom z Nowej Anglii, zbudowany przed stuleciem, miał szeroką werandę na froncie i okazałą, mahoniową, centralnie położoną klatkę schodową. Kiedyś był domem szkolnych kapelanów, emanował upiornym zapachem religijnej dewocji. Teraz gościł sześć dziewczyn z ostatniej klasy, trenerkę kanadyjskiego hokeja na trawie i nauczycielkę hiszpańskiego, pannę Gonzales, która w założeniu występowała jako opiekunka dormitorium i powiernica, ale większość wolnego czasu poświęcała na spotkania z pomocnikiem trenera futbolu, młodym, żonatym, z dwójką dzieci. Odgłosy ich nieokiełznanej – dziewczyny myślały: szlachetnej – pasji przenikały przez ściany i dawały dziewczynom powód do śmiechu i potajemnej zawiści. Myśl o piskach, jękach i westchnieniach zdrady, dobiegających z mieszkania panny Gonzales, wywołała uśmiech Jordan. Takie życie musi być naprawdę cudowne, wyobrażała sobie. Wcale nie było podobne do jej niepewnych, pełnych zażenowania eksperymentów z chłopcami. Pokręciła głową i wszystkie problemy powoli znowu wpełzły jej na kark i pod czaszkę, jakby wypchany plecak, który ciążył jej ramionom, był wypełniony czymś więcej niż książkami. Po raz pierwszy, odkąd kończyła się pakować do szkoły, a jej rodzice przerwali jej słowami: „Jordan, musimy z tobą porozmawiać”, naprawdę zastanawiała się, czy dalsza egzystencja jest cokolwiek warta. Wiedziała, że nic nie działo się z jej winy, a jednak wyglądało to, jakby wszystko było przez nią. Przepełniona zamieszaniem ogarniającym całe jej życie, Jordan weszła do holu dormitorium. Otrząsnęła trochę wilgoci z włosów i z kurtki. Ściągnęła narciarską czapkę i rozpuściła włosy, bo nikogo w pobliżu nie było. Wszyscy byli jeszcze na lunchu i zostało trochę czasu, zanim popołudniowe zajęcia fizyczne podejmą rutynę prywatnej szkoły. Cisza uspokoiła ją; powlekła się do stołu, na którym listy leżały posegregowane na sześciu tackach. Zobaczyła trzy listy na swojej. Dwa pierwsze były zaadresowane znajomym charakterem pisma: ścisłymi, ledwie czytelnymi bazgrołami ojca i bardziej ozdobnym, szerokim pismem matki. To, że oba listy nadeszły jednocześnie, było dla Jordan całkowicie zrozumiałe. To jakaś nowa, wielce dramatyczna dysputa, nowa, przerośnięta kość niezgody między nimi dwojgiem. Od ich oświadczenia minął niecały tydzień, bez nowych sprzeczek i wahań. Dało to ich adwokatom czas na przybranie póz i rzucanie gróźb, jak przystało na samochwały, którymi zapewne byli. Rodzice widzieli w Jordan ostateczne pole emocjonalnej bitwy, Waterloo, na którym mogli

współzawodniczyć jak Bonaparte i Wellington. Wiedziała, co jest w obu listach: wyjaśnienie niezłomnego stanowiska obojga z nich i gotowa odpowiedź, dlaczego Jordan powinna przyjąć interpretację wydarzeń ze strony tej osoby, która list napisała. „Czy nie wolałabyś, kochanie, mieszkać ze mną, a nie z twoim ojcem?” Albo: „Wiesz, skarbie, że twoja matka nie potrafi myśleć o nikim innym, tylko o sobie”. Dopiero niedawno rodzice zaczęli komunikować się z nią za pośrednictwem sformalizowanej poczty Stanów Zjednoczonych. Oboje wiedzieli, że po prostu ignoruje e-maile i czeka, aż ich telefony trafią prosto do poczty głosowej. Ale namacalna obecność słowa pisanego na różowym, kosztownym papierze listowym matki czy biznesowo poważny rękopis ojca były trudniejsze do odsunięcia na bok. Ale uczę się, pomyślała. Włożyła oba listy do plecaka. Zignorowanie fałszywie pilnej dysputy między rodzicami, która potrzebowała jej natychmiastowego udziału, dało jej małą satysfakcję. Trzeci list zaskoczył ją. Było na nim jej nazwisko i stempel. Poza tym niczego nie potrafiła się domyślić. Jej pierwszą myślą było, że jest od jednego z wielu adwokatów zajmujących się rozwodem, ale potem zdała sobie sprawę, że chyba nie, bo wszyscy oni mieli bardzo elegancką papeterię, ozdobioną ich nazwiskami i adresami, żeby nie było wątpliwości, jakie to ważne, bez względu na to, co zawierały. Ten list był wąski. Poszła do pokoju, pchnęła drzwi i weszła do środka. Dwa, trzy razy odwróciła kopertę, obejrzała ją. Niechętnie otwierała listy. Nigdy nie było w nich dobrych wiadomości. Rzuciła kurtkę na podłogę, a plecak cisnęła na łóżko. Wyjęła pomarańczę i zaczęła ją obierać, ale przerwała w połowie, wzruszyła ramionami i rozdarła kopertę. Powoli przeczytała list, a potem jeszcze raz. Skończyła i podniosła wzrok, jakby ktoś wszedł do sypialni obok. Wargi jej drżały. To musi być żart, pomyślała. Ktoś się wygłupia. To nie może być naprawdę. Tylko takie wyjaśnienie miało sens, ale czuła czającą się w głębi siebie ciemność, która mówiła, że sens naprawdę nie jest taki ważny dla kogoś, kto ten list napisał. Rano nie sądziła, że może się poczuć jeszcze bardziej samotna, ale nagle, właśnie w tej chwili, tak się poczuła.

3 Panika Numer 1. Panika Numer 2. Panika Numer 3. Po przeczytaniu listów każdy z Kapturków panikował na swój własny, niepowtarzalny sposób. Każdy z Kapturków błędnie sądził, że odzyskuje kontrolę nad uczuciami, które nagle zaczęły grozić wybuchem. Każdy z Kapturków wyobrażał sobie, że właściwie reaguje na groźne słowa. Każdy uważał, że postępuje właściwie. Każdy myślał, że on – i tylko on – może zapewnić sobie bezpieczeństwo, jeśli naprawdę mu na tym zależy. Każdy z Kapturków ocenił zagrożenie życia i każdy doszedł do oszałamiająco odmiennego wniosku. Żaden z nich nie był pewien, czy naprawdę grozi mu niebezpieczeństwo, czy powinien być tylko zirytowany, chociaż ten wybór był całkowicie pozbawiony sensu. Każdy próbował dotrzeć do prawdy, zawartej w tej sytuacji, żadnemu się nie udało. Każdy też wpadł w dezorientację, nie zdając sobie nawet z tego sprawy. Żaden z nich nie miał całkowitej racji w czymkolwiek. Pierwszym odruchem Karen Jayson, po ochłonięciu z szoku wywołanego słowami na kartce, był telefon na lokalną policję. Początkowym impulsem Sarah Locksley było poszukać rewolweru, który zmarły mąż trzymał w zamkniętej stalowej kasetce, schowanej na górnej półce w jego małym domowym gabinecie. Jordan Ellis nic nie zrobiła. Rzuciła się na łóżko i zwinęła w kłębek, jakby zachorowała i dostała skurczów. Rozmowa Karen z detektywem była brutalnie nieprzyjemna. Dwa razy przeczytała cały list, trzasnęła nim o stół kuchenny i chwyciła za telefon wiszący na ścianie. Jej wyobraźnia kipiała od ledwie powstrzymywanej wściekłości. Nie była przyzwyczajona do gróźb i odrzucała ją bajkowa treść listu; błyskawicznie wzięło górę to, co było w niej urzędowe, zdeterminowane, wykształcone. Nie boję się nikogo ani niczego. A ty kim jesteś, jakimś wielkim, złym, pieprzonym wilkiem? – pomyślała. Zajmiemy się tym. Nie myśląc o tym, co powie, wykręciła 911. Spodziewała się, że dyspozytor, który odebrał telefon, okaże jej pomoc. Myliła się. – Policja. Straż pożarna. Pogotowie ratunkowe – powiedział. – Mówi doktor Karen Jayson z Marigold Road. Myślę, że powinnam porozmawiać z detektywem. – Jakiego rodzaju jest pani sprawa, proszę pani? – Pani doktor – poprawiła go Karen. Natychmiast pożałowała, że to zrobiła. – Okay – odpowiedział dyspozytor. – Jakiego rodzaju jest pani sprawa, pani doktor? – W sposobie, w jaki wydusił z siebie to słowo, usłyszała zmęczenie końca zmiany i pogardę. – List z pogróżkami – odpowiedziała. – Od kogo? – Nie wiem. Nie był podpisany. – Anonimowa groźba? – Tak. Właśnie tak. – Cóż, najlepiej, jeśli pani porozmawia z kimś z biura detektywów – rzekł dyspozytor. To właśnie mówiłam, pomyślała Karen, ale nic nie powiedziała. Przytrzymano ją jakiś czas, prawdopodobnie w tym czasie przełączano ją na inną linię. Miejscowa policja była mała i zajmowała zwyczajny ceglany budynek w centrum

pobliskiego miasta, tuż przy terenach zielonych, obok jedynej stacji pogotowia ratunkowego i remizy straży pożarnej, naprzeciwko skromnego ratusza. Karen mieszkała na wsi, co najmniej dziesięć kilometrów dalej, a obok komisariatu przejeżdżała raz w tygodniu, kiedy w soboty rano wyprawiała się do pobliskiego Whole Foods Market. Domyślała się, że praca policji polega głównie na pilnowaniu autostrad przed znudzonymi nastolatkami, przekraczającymi dozwoloną szybkość, wkraczaniu między mężów i żony, kiedy dochodziło do rękoczynów, i współpracy z policją z pobliskiego większego miasta przy śledztwach w sprawie narkotyków, bo wielu dilerów doszło do wniosku, że wiejskie okolice zapewniają im więcej ciszy i spokoju przy produkcji krystalicznej amfetaminy albo krojeniu zestalonej kokainy do dystrybucji na znacznie trudniejszych wielkomiejskich ulicach i w pobliskich college’ach. Karen zastanawiała się, czy jednorazowo w jej mieście jest więcej niż dziesięciu funkcjonariuszy na służbie i czy któryś z nich przeszedł jakiekolwiek dodatkowe kursy. – Mówi detektyw Clark. – W słuchawce odezwał się silny, rzeczowy głos. Ulżyło jej, kiedy zauważyła, że sądząc z głosu, ten policjant wydaje się starszy. Przedstawiła się i powiedziała detektywowi, że dostała list z pogróżkami. Była zaskoczona, że nie poprosił, żeby go przeczytała, tylko zarzucił ją pytaniami, na początek najbardziej oczywistymi. – Wie pani, kto mógł go wysłać? – zapytał. – Nie. – Czy są na nim jakieś znaki szczególne, które mogłyby wskazać…? – Nie – przerwała. – Stempel z Nowego Jorku, to wszystko. – Nie wie pani, kto mógł go napisać? – Nie wiem. – Czy miała pani jakieś przejścia osobiste? – Nie. Od lat nie. – Narobiła sobie pani wrogów w pracy? – Nie. – Musiała pani ostatnio zwolnić pracownika? – Nie. – Miała pani jakieś kłótnie z sąsiadami? Na przykład nieprzyjemną kłótnię o granicę posiadłości albo pani pies się wyrwał i pogonił ich kota, czy coś w tym rodzaju? – Nie. Nie mam psa. – Czy przez ostatnie parę dni albo tygodni zdarzyło się coś nadzwyczajnego, co pani zauważyła, jak głuche telefony albo samochody jadące za panią, kiedy wracała pani z pracy? – Nie. – Były u pani ostatnio jakieś kradzieże albo włamania, do domu czy do biura? – Nie. – Zgubiła pani portfel, kartę kredytową albo jakiś inny identyfikator osobisty? – Nie. – A Internet? Kradzież tożsamości albo… – Nie. – Czy może zna pani kogoś, wszystko jedno skąd, kto z jakichś powodów mógłby chcieć zrobić pani krzywdę? – Nie. Detektyw westchnął. Karen pomyślała, że to nieprofesjonalne. Znowu nie powiedziała tego na głos. – Pani doktor, niech pani da spokój. Na pewno jest ktoś, kogo pani wnerwiła, może nawet

nieumyślnie. Zdarzyło się pani złe rozpoznanie? Nie przepisała pani zabiegów, co sprawiło, że ktoś zachorował, a nawet umarł? Pozywał panią kiedyś jakiś niezadowolony pacjent? – Nie. – Więc nie wie pani, kto…? – Nie. Właśnie to panu powiedziałam. Nie. Detektyw przerwał, zanim zaczął zadawać kolejne pytania. – A może ktoś chciał zrobić pani kawał? Karen wątpiła w to. Niektórzy z innych performerów, których spotykała w kabaretach, dysponowali czymś, co uznawała za nazbyt rozwinięte poczucie humoru – był to styl łobuzerski wobec innych komików, pełen żarcików graniczących z sadyzmem i okrucieństwem, ale taki list jak ten na stole przed nią wykraczał poza wszelkie pojęcie rozrywki w rozumieniu komika, choćby mocno zakręconego. – Nie. I nie sądzę, żeby to był bardzo zabawny kawał. Mogła sobie wyobrazić, jak detektyw wzrusza ramionami po drugiej stronie linii. – Hm, nie jestem pewien, czy w tej chwili moglibyśmy coś więcej zrobić. Mogę kazać, żeby wozy patrolowe trochę częściej przejeżdżały po pani ulicy. Zgłoszę sprawę na codziennej odprawie załogi. Ale dokąd nie będzie jakiegoś oczywistego czynu… – Głos detektywa ucichł. – List nie jest czynem oczywistym? – I jest, i nie jest. – Co chciał pan przez to powiedzieć? – Hm – powiedział detektyw Clark głosem prawdopodobnie przeznaczonym na wykłady z prawa dla uczniów szkół średnich. – Groźba na piśmie to przestępstwo drugiego stopnia. Ale pani mówi, że nie ma wrogów – a przynajmniej nikogo, o kim by pani obecnie wiedziała – i nie zrobiła pani niczego, co usprawiedliwiałoby groźbę, i nikt właściwie niczego nie zrobił poza napisaniem tego molestującego listu… – Sądzę, detektywie Clark, że jeśli ktoś mówi „zostałaś wybrana na śmierć”, to można to uznać za coś więcej niż jakieś tam molestowanie. – Karen wiedziała, że mówi wyniosłym i kategorycznym tonem. Miała nadzieję, że jakoś pobudzi tym policjanta, ale efekt był odwrotny. – Pani doktor, myślę, że właśnie sprowadziłem sprawę do granic absurdu: albo to działania kogoś z chorym poczuciem humoru, albo ktoś chce pani trochę nabruździć z jakiegoś powodu. Niech pani o tym zapomni, chyba że coś naprawdę się stanie. Oczywiście, jeśli zobaczy pani, że ktoś panią śledzi albo ktoś włamał się na pani konto bankowe, czy coś takiego… Albo ktoś zażąda od pani pieniędzy. Wtedy może… Zawahał się, zanim dokończył: – W sprawach, które do nas spłynęły i chodzi w nich o groźby… hm, zazwyczaj chodzi o jakiegoś natręta. Kogoś opętanego na punkcie nauczyciela, współpracownika albo byłej dziewczyny czy chłopaka. Ale to jest zawsze ktoś, z kim miało się styczność. Groźba to fragment większego obrazu, jakiegoś natręctwa. Ale nie o tym mówimy, prawda? Uważa pani, że jest prześladowana? – Nie. A raczej nie wiem. – Hm, niech pani przyjrzy się swojemu życiu. Czy jest coś jeszcze niezwykłego? – Nie. – No, to sama pani widzi. – Chce pan powiedzieć, że nic nie mogę zrobić? – Nie. Chcę powiedzieć, że to my nic nie możemy zrobić. Oczywiście, powinna pani mieć się trochę na baczności. Ma pani system alarmowy w domu? Jeśli nie, lepiej, żeby go pani założyła. Może kupi pani dużego psa? Niech się pani lepiej przyjrzy ludziom, z którymi miała

pani styczność przez ostatnie kilka miesięcy. Niech pani spisze listę wszystkich, którym mogła pani podpaść, i wszystkich, których mogła pani skrzywdzić. Może przyjrzałaby się pani dokładniej swoim pacjentom i wzięła pod uwagę ich rodziny. Może ktoś, kogo leczyła pani bez szczególnego powodzenia, ma psychotycznego szwagra albo krewnego, który właśnie wyszedł z więzienia. Niech pani to przemyśli. Zazwyczaj przy tego rodzaju groźbach ludzie nie widzą osoby, która je rzuca, nawet jeśli stoją obok niej, bo po prostu nie spodziewają się tego. Detektyw mówił dalej monotonnym głosem: – Wie pani co, powinna pani pomyśleć o prywatnej firmie detektywistycznej, sprawdzić, czy potrafią prześledzić drogę listu – ale to cholernie trudne. E-mail? Hm, z tym daliby sobie radę. Ale list w starym stylu? Nawet FBI ma z czymś takim problemy. Pamięta pani te listy z wąglikiem? Albo Unabombera? Ogromne trudności nawet przy użyciu ich nowoczesnych, najnowszych metod. A tutaj, w naszym małym miasteczku, daleko nam do ich możliwości i liczby funkcjonariuszy. Do diabła, nawet policja stanowa tego nie ma. Ale gdybym był na pani miejscu, to przede wszystkim przyszedłbym z listą wszystkich, którym mogła pani zajść za skórę, bo to może być ktoś, kogo pani wcale nie podejrzewa. Najprawdopodobniej tak właśnie jest. Przyjdzie pani z nazwiskiem, nawet z dziesięcioma nazwiskami, cóż będę bardziej niż szczęśliwy, że sobie z nimi porozmawiam osobiście, i to niezbyt uprzejmie. Przyprawię ich o bojaźń przed ogromnymi mocami Stanu Massachusetts. Wcześniej… – Chce pan powiedzieć, że grożenie śmiercią nie jest przestępstwem wartym pańskiego śledztwa? – Hm, spiszę raport i pani skarga wejdzie do oficjalnego protokołu. Ale szczerze mówiąc, pani doktor, ludzie rzucają próżne groźby na okrągło. – Ta nie wygląda na próżną. – Nie? Ale przecież pani tego nie wie, prawda? To prawdopodobnie nic takiego. – Tak – powiedziała Karen. – Prawdopodobnie. Rozłączyła się. Tyle że jest inaczej, powiedziała sobie w duchu. Sarah Locksley drżała, wchodząc powoli do małego gabinetu zmarłego męża. Było to wąskie pomieszczenie z jednym oknem w głębi, z zamkniętymi okiennicami i podrapanym, starym dębowym biurkiem, na którym stał przestarzały komputer. To tutaj podliczał ich podatki i spłacał rachunki, a czasami pisywał pamiętnik o niebezpiecznych miesiącach, spędzonych na prowadzeniu ciężarówek z zaopatrzeniem i ciężkiego sprzętu, po drodze na lotnisko w Bagdadzie, we wczesnej fazie wojny irackiej. Przez cały czas myśleli o tym, że kiedy Sarah znów zajdzie w ciążę, pokoik zostanie zamieniony w kącik dla niemowlaka. Na ścianach wisiały zdjęcia w ramkach z nimi dwojgiem w dniu ślubu, potem ich troje i Sarah z córeczką. Był proporczyk Red Sox podpisany przez kilku zawodników po mistrzostwach w 2004 roku i zdjęcie męża z jego oddziałem Gwardii Narodowej podczas dyslokacji. Było parę innych pamiątek, zdjęć, różnych bibelotów i śmiesznych rzeczy, które się zbiera, chociaż nie mają znaczenia – muszla morska pomalowana na różowo i pomarańczowo z wielkim sercem pośrodku, którą kupiła mu jako dowcipny prezent w walentynki; sztuczna ryba, żartobliwe trofeum, śpiewająca tandetną wersję Take Me to the River; mały model czarnego porsche turbo zajmujący róg biurka. To był prezent na urodziny. Pewnej męczącej nocy z kolką niemowlęcą, wkrótce po narodzinach ich córeczki, mąż parę razy zażartował, że potrzebuje w życiu czegoś kompletnie odlotowego, zamiast całego tego ofiarnego ojcostwa – i że ma zamiar kupić samochód sportowy, najlepiej najdroższy i najszybszy, jaki znajdzie. Parę miesięcy później śmiał się jak wariat, kiedy rozpakował z kolorowego papieru samochód zabawkę. Przez cały czas od wypadku, w którym zginęła jej rodzina, wchodziła do tego pokoju tylko dwa, trzy razy i ani razu nie zostawała dłużej, tylko łapała to, po co przyszła, i szybko

zamykała drzwi za sobą. To samo dotyczyło pokoju jej córeczki znajdującego się obok. Oba zostały takie, jakie były w dniu śmierci ich obojga. Sarah wiedziała, że to dziwne jak na człowieka w żałobie, ale wchodzenie do tych pokoi przerażało ją, bo kiedy to robiła, wydawało się jej, że słyszy głos córeczki albo męża odbijający się echem w cieniu i czuła ich dotyk na skórze. Jakby za nią płakali. I to upiorne uczucie ich dotyku i halucynacje, że słyszy ich głosy, zawsze sprawiały, że załamywała się i szlochała. Wiele razy jej obiecywał, że pozbędzie się rewolweru. Nie miał czasu. Oczywiście, pomyślała, stojąc w drzwiach i bojąc się nawet włączyć światło, nie było czasu na nic, co zaplanowaliśmy. Wycieczka do Wielkiego Kanionu, wycieczka do Europy. Większy dom na ładniejszym przedmieściu. Nowy samochód. Oczywiście, nie wiedzieli, bo gdyby wiedzieli, sprawy potoczyłyby się inaczej. Tak sobie to przynajmniej wyobrażała, ale nie mogła być tego pewna. Popatrzyła na regał zapchany jego ulubionymi powieściami kryminalnymi i thrillerami, wspomnieniami z II wojny światowej i z Wietnamu, którymi mąż zaczytywał się, kiedy pracował w domu. Na najwyższej półce, ukryta za zaczytanymi, z oślimi uszami egzemplarzami Val McDermid, Jamesa W. Halla i Johna Grishama, stała stara, brudnozielona metalowa kasetka na amunicję z wojskowych nadwyżek, zamknięta na zamek szyfrowy. Po to tutaj weszła. Znała szyfr. Urodziny jej dziecka. – Przepraszam – powiedziała na głos, jakby z góry prosiła o wybaczenie dwoje duchów, które się jej przyglądały. – Muszę zabrać rewolwer. Jej mąż był porucznikiem w lokalnej straży pożarnej. Ona uczyła dzieci. On gasił pożary. Ona poprawiała klasówki z ortografii. On jeździł czerwonym wozem strażackim z wyjącymi syrenami. To nie miało być życie z luksusowymi domami wypoczynkowymi i wielkimi, czarnymi mercedesami. Mało było w nim ostentacyjnego bogactwa. To miało być dobre, porządne amerykańskie życie klasy średniej, liberalnej i poważanej. Kupowali ubrania w miejscowym sklepie, a po kolacji razem oglądali telewizję, kibicowali wszystkim zawodowym drużynom z Nowej Anglii i uważali, że wyjazd do Fenway Park albo na Gillette Stadium na mecz byłby wyjątkowym luksusem. Byliby dumnymi członkami związku. Narzekaliby na podatki i od czasu do czasu pracowaliby w nadgodzinach bez zapłaty. Bo kochali swoją pracę. I nigdy nie byłoby nocy, kiedy zmęczeni padali sobie w łóżku w ramiona, żeby nie czekali na wschód słońca. Sarah myślała, że to dotyczyło nawet ostatniego dnia jej życia, dnia, kiedy Ted podniósł małą Brittany i trzymał ją nad głową, łaskocząc córeczkę, aż ze śmiechu zrobiła się czerwona na buzi, a potem starannie przypiął ją do siedzenia z tyłu ich sześcioletniego volvo. Widziała, jak zapina własny pas bezpieczeństwa, potem beztrosko macha do niej ręką, uśmiecha się i rusza. Dziewięć przecznic. Sklep spożywczy. Śmierć. Takiego równania nie można sobie wyobrazić. Nie było tablicy statystycznej i wyrafinowanego algorytmu, które mogłyby przewidzieć rozgrzaną ciężarówkę dostawczą z olejem napędowym. Przejechała na czerwonym świetle i rąbnęła w nich. Od zawsze, do szaleństwa, nienawidziła szczegółów. Było prawie lato. Była przyjemna, ciepła pogoda. Nikt w Nowej Anglii nie korzystał już z grzejników olejowych. Nie było powodu, żeby ta ciężarówka znalazła się na drodze. Byli przepisowo przypięci pasami. Poduszki powietrzne zadziałały natychmiast. Stalowa rama volvo, zaprojektowana tak, żeby zgniatała się, przyjmując na siebie uderzenie, postąpiła dokładnie tak, jak przewidzieli to inżynierowie. Tylko że to nic nie pomogło, bo oboje byli martwi. Sarah, nadal wahając się w drzwiach, powiedziała.

– Słuchaj, Teddy, ktoś mówi, że chce mnie zabić. Obiecuję, że nie wezmę tego, żeby użyć przeciwko sobie. Nawet gdybym bardzo chciała, obiecuję, że tego nie zrobię. Przynajmniej nie teraz. Prawie tak, jakby potrzebowała jego pozwolenia, żeby poszukać kasetki z amunicją i wziąć rewolwer. Oboje byli wychowani w żarliwie katolickich domach, w których zdecydowanie potępiano samobójstwo. Grzech, pomyślała. Najbardziej racjonalny i logiczny grzech, jaki mogła sobie wyobrazić, ale i tak grzech. Pomyślała, że jest skończonym tchórzem na tyle różnych sposobów, że nie była w stanie ich zliczyć. Gdyby była odważna, mogłaby się zdecydować na samobójstwo. Albo gdyby była odważna, zdecydowałaby się, żeby iść dalej przez życie i nie pozwolić, by popadało w ruinę. Gdyby była odważna, poświęciłaby się czemuś ważnemu, jak nauczanie specjalne w śródmieściu albo wyjazd na misję, żeby pomagać niemowlętom chorym na AIDS w Sudanie, i w ten sposób oddać cześć zmarłemu mężowi i zmarłemu dziecku. – Ale nie jestem odważna – powiedziała. Czasem trudno było jej odróżnić, czy mówi na głos, czy w duchu. Czasem, w wyobraźni, przeprowadzała całe rozmowy, które kończyły się wyrzuconym z siebie zdaniem, mającym sens tylko dla niej. – Zdecydowanie nie jestem odważna. Ale, pomyślała, i tak potrzebny mi jest rewolwer. Domyślała się, że to jakaś resztka genu pioniera, który w niej tkwił. Ktoś rzuca groźby, a ona, jak kowboj z westernu, sięga po broń. Jeszcze przez chwilę stała w drzwiach. Jej wzrok błądził po pokoju, a potem szybko weszła do środka. To było tak, jakby rozglądając się, wywoływała wspomnienia związane z wszystkimi przedmiotami po to, żeby ją jeszcze bardziej ukarały. Poszła prosto do regału, odsunęła książki, za którymi kryła się zakurzona kasetka na amunicję, złapała ją, wyszła tak szybko, jak tylko się dało, i zatrzasnęła za sobą drzwi. „Przepraszam, Teddy, kochany, ale po prostu nie mogę tam wytrzymać”. Wiedziała, że wyszeptała to, co pomyślała. Trzymając pod prawą pachą kasetkę, podniosła lewą rękę do policzka, żeby zasłonić widok pokoju zmarłej córeczki. Chyba nie zniosłaby tego samego dnia kolejnej rozmowy z duchem. Szybko wróciła korytarzem do kuchni. Nadal była naga. Ale broń i echo słów listu z groźbami sprawiły, że nagle poczuła się zawstydzona. Podniosła ubranie z miejsca, gdzie je rzuciła, i naciągnęła na siebie. Potem wzięła list i położyła go obok kasetki na amunicję, na stoliku w salonie. Nastawiła szyfr i sięgnęła do środka. Na dnie, obok pudełka z amunicją z wydrążonymi czubkami, spoczywał chłodny, czarny kolt python 357 magnum. Wyjęła broń, bawiła się nią przez chwilę, aż wreszcie otworzyła ze szczękiem komorę. Widząc, że jest niezaładowany, starannie wcisnęła sześć nabojów do cylindra. Rewolwer wydawał się jej niewiarygodnie ciężki; zastanawiała się, skąd ludzie biorę siłę, żeby go podnieść, wycelować i wystrzelić. Użyła obu rąk i przyjęła pozycję strzelecką, tak jak widziała w telewizyjnych melodramatach. Wykorzystanie obu rąk pomogło, ale i tak było ciężko. Spluwa dla facetów, pomyślała. Teddy zawsze chciał mieć spluwę dla prawdziwego faceta. Nie jakąś wątłą pukawkę dla dziewczynek. Ta myśl sprawiła, że się uśmiechnęła. Opuściła wzrok na słowa z listu. „Zostałyście wybrane na śmierć”. Sarah położyła rewolwer na tej stronie.

Może to prawda, powiedziała w myśli do tego, kto jest gdzieś tam i ma zamiar ją zabić, ale ja i tak ledwie żyję i jestem tym małym Czerwonym Kapturkiem, który nie zginie bez walki. No, chodź. Daj z siebie wszystko, zobaczymy, co będzie. Zaskoczyły ją te słowa. Były dokładnym przeciwieństwem myśli, których się po sobie spodziewała. Logika podpowiadała, że ponieważ chce umrzeć, nie powinna nic robić, wręcz otworzyć drzwi przed Wielkim Złym Wilkiem i pozwolić mu się zabić, żeby wyzwolił ją z nieszczęścia. Tymczasem ona zakręciła cylindrem rewolweru, który wydał trzask, zanim się zatrzymał. W porządku, zobaczymy, co przygotowałeś. Może jestem samotna, ale w istocie taka nie jestem. Nie miała najmniejszej ochoty dzwonić do starzejących się rodziców, mieszkających we wschodniej części stanu, czy do ludzi, których kiedyś uważała za przyjaciół, a teraz ignorowała. Nie chciała też dzwonić na policję, do adwokata, sąsiada czy kogokolwiek. Kimkolwiek był ten, który ją „wybrał”, cóż, sama stawi mu czoło. Może to szaleństwo, powiedziała sobie, ale to mój wybór. Cokolwiek by się stało, będzie dla mnie dobre. Dziwne, ale poczuła ciepło, bo przez ulotną chwilę pomyślała, że jej zmarły mąż i zmarła córka byliby z niej dumni. Jordan leżała na łóżku jak martwa, skulona w pozycji płodu. Zastanawiała się, czy powinna się w ogóle poruszyć. Potem, kiedy sekundy przeszły w minuty i usłyszała, jak wracają inne dziewczyny – podniesione głosy, trzaskanie drzwiami, nagły wybuch śmiechu, udawane zawodzenie, wykpiwające jakiś pozorny problem – zaczęła wracać do życia. Minęło jeszcze kilka chwil, usiadła, przerzuciła nogi na podłogę. Potem podniosła list i znowu go przeczytała. Przez chwilę chciało się jej śmiać. Myślisz, że jesteś jedynym Wielkim Złym Wilkiem w moim życiu? To było prawie jak „ustaw się w kolejce”. Wszyscy inni – od jej wyobcowanych i ciągle skłóconych rodziców poprzez klasę w szkole, po byłe przyjaciółki, które ją porzuciły – powoli ją uśmiercali. Teraz doszedł do tego anonimowy żartowniś. Nagle poczuła się buntowniczką, gotową do konfrontacji. Nadal myślała, że autor listu z niej szydzi. Uczniowie potrafią być niezwykle pomysłowi i okrutni. Chciał, żeby zareagowała w sposób, który go rozbawi. Przypomniała sobie, że nie może wykluczać dziewczyn tylko dlatego, że w liście była mowa o przemocy. Niektóre z jej koleżanek były zdolne do przemocy fizycznej. Pieprzyć cię, pomyślała. Kimkolwiek jesteś. Podniosła list i zaczęła czytać go uważnie, tak jak kiedyś robiła to, przyswajając sobie kolejne pytania trudnego sprawdzianu. Słowa jakby skakały na nią ze strony. List nie wyglądał na dzieło podrostka. Był w nim bardziej wyrafinowany ton niż w tym, co napisaliby jej koledzy. Ale Jordan wiedziała, że musi być ostrożna z wyciąganiem wniosków. To, że list nie wygląda na dzieło nastolatka, nie znaczy, że nie napisał go nastolatek. Podobnie jak Jordan, wielu z kolegów z klasy zapamiętało lekcje literatury na podstawie Hemingwaya i Faulknera, Prousta i Tołstoja. Niektórzy potrafili pisać bardzo wyszukaną prozą. Przeszła przez pokój do małej pracowni. Biurko. Laptop. Słoik długopisów i ołówków, stosik nieużywanych notatników. W górnej szufladzie znalazła teczkę, której zazwyczaj używała do zbierania w jednym miejscu przypadkowych notatek z lekcji. Włożyła list do teczki. No, co teraz? Poczuła w sobie zimno. Zdała sobie sprawę, że niewiele może albo powinna zrobić, ale jedno narzucało się samo. „Byłoby mądrze z waszej strony, żebyście o tym pamiętały…” Pokiwała głową. W porządku. Chcesz, żebym przeczytała prawdziwą opowieść o Czerwonym Kapturku. Hm, to potrafię zrobić cholernie dobrze.

To był czas na zajęcia z koszykówki. Po wypoceniu się na podwórku i prysznicu będzie miała mnóstwo czasu, żeby pójść do szkolnej biblioteki i znaleźć braci Grimm. Zawaliła już prawie wszystko, poświęcenie czasu na analizę bajki sprzed stuleci, bo prześladuje ją szalony zabójca albo padła ofiarą jakiegoś wymyślnego żartu podłego kolegi z klasy, było więc całkowicie racjonalne.