Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Kauffman Donna - Nowe doznania

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :743.7 KB
Rozszerzenie:pdf

Kauffman Donna - Nowe doznania.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse K
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 100 osób, 147 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 97 stron)

1 Donna Kauffman Nowe doznania

2 ROZDZIAŁ PIERWSZY - Znam twoje osiągnięcia, ale jeśli chcesz widzieć swoje projekty na targach międzynarodowych, musisz mi je najpierw pokazać. Wtedy podejmę decyzję. - Samanta Wallace rozmawiała przez telefon, sprawdzając jednocze- śnie mejle. Po chwili uśmiechnęła się i okręciła z fotelem do okna. Upalna lipcowa noc w Los Angeles, bezkresny ocean migocących świateł... - Świetnie, czekam na faks. Odezwę się w poniedziałek. - Skończyła rozmowę i zawi- rowała na fotelu w tańcu zwycięstwa. Następna projek- tantka! - Jestem dobra! - Znowu telefon. Sprawdziła, kto dzwoni, chwyciła słuchawkę. - Ale im dokopiemy! Mam ją! - I to ma być niespodzianka? - zachichotała Mia, jej wspólniczka. - Pewnie Matsuoki? - Tak. I jeszcze dwie projektantki czekają w kolejce. A co u ciebie? - Niewiele. Wyrywam sobie włosy z głowy tyle tych R S

3 szczegółów. Jestem nerwowo wykończona. Jak zwykle. Sam zaśmiała się przyjaźnie. - Za dwa tygodnie będzie po wszystkim. - Żadna pociecha. Żeby skończyć projekt, potrzebuję co najmniej miesiąca. - Mogę ci jakoś pomóc? - Nie, chciałam się tylko wyżalić. Już mi lepiej... Och, dzwoni dostawca. Miał się odezwać osiem godzin temu. Muszę kończyć. - Jasne. Zadzwonię, kiedy ja będę się chciała wyżalić. - Stoi. - Mia rozłączyła się. Sam westchnęła, przeglądając monstrualną liczbę wia- domości. Gdy w progu stanęła asystentka, spojrzała na nią znużonym wzrokiem. - Tylko mi nie mów, że coś jest nie tak. Próbuję zapanować nad światem i nie chcę stracić impetu. Marcy uśmiechnęła się. - Nie ma obawy. Światową dominację macie w zasię- gu ręki. - Podała Sam plik folderów. - Przejrzałam je. Wszystko jest w porządku, ale wiem, że wolisz sprawdzić Wydruki z kolekcji Stensona są na moim biurku. Masz dwie rozmowy z zagranicą. Na poniedziałek rano szykuję do przejrzenia ostatnie modele. - Poklepała ciężką torbę zwisającą z ramienia. - Dzięki. Naprawdę doceniam twoją pracę. R S

4 Marcy zasalutowała. - Sir, praktykantka w dokopywaniu melduje się na rozkaz. Sam parsknęła śmiechem. - Dobra, młoda, odpocznij w ten weekend. Musimy być w formie. - Nie musisz mi tego mówić. Boże, nie mogę uwie- rzyć, że pokaz już za dwa tygodnie. - Nie musisz mi tego mówić - powtórzyła sucho Sam. - No, idź już, póki stoisz na nogach. - Tak, szefowo. - Zatrzymała się w drzwiach. - Znowu zarywasz noc? Sam wycelowała w nią palcem. - Do domu, niewolnico. Marcy zaśmiała się i znikła w głębi holu. Po chwili Sam usłyszała odgłos prywatnej windy zmierzającej do ich biur na ostatnim piętrze. Postanowiła omówić ze wspólnikami podwyżkę dla Marcy i pozostałych asysten- tów. Jeśli przedsięwzięcie się powiedzie, będą mogli sobie na to pozwolić. Spojrzała na zegar ścienny i jęknęła. Było dobrze po północy. Znowu. Jeszcze te dwie rozmowy z zagranicą i sterta naglącej korespondencji. Mimo że była pod presją, uśmiechnęła się. Zbliżający się pokaz ekscytował ją. Wraz z Mią Tennario i Jamiem Bairdem prowadziła spółkę Aksamit, Skóra i Koronki, wydającą też katalog poświęcony damskiej bieliźnie. Od dwóch lat bardzo cięż- R S

5 ko pracowali, ale przygotowywanie pierwszego świato- wego pokazu satelitarnego było istną harówą. Kiedy zaś niedawno wyszło na jaw, że projektantem najpopularniej- szej linii jest Jamie Baird, wszystko ruszyło w szalonym tempie. Samanta nie mogła wyjść z podziwu, że Jamie grożącą im klęskę przekształcił w sukces. Ujawnienie faktu, że prawdziwie damskie fatałaszki wychodzą spod ręki męż- czyzny, groziło totalną katastrofą. Stało się inaczej. Lep- szej reklamy nikt by nie wymyślił. - Twoje zdrowie - mruknęła Sam, wznosząc kubek z kawą w stronę jego biura. Zwykle zostawał po nocach nawet dłużej niż ona, ale odkąd w jego życiu pojawiła się Lorna Sutton, zaczął pracować w domu. Uśmiechnęła się. Jak to się stało, że ów playboy wogó- le się zakochał? Ba, wyglądał na szczęśliwego. Spoważ- niała, bo mężczyzna, z którym aktualnie była, co prawda odpowiadał jej w łóżku, ale nic poza tym. Lekkie ukłucie w piersiach przypisała nadmiarowi ka- wy i niewyspaniu. Skupiła się na katalogach, które zosta- wiła Marcy. Krzywiąc się, pociągnęła łyk zimnej kawy. Zimna nie zimna, ale kawa. Popatrzyła na czerwoną skórzaną kanapę przy ścianie. Jak zniesie kolejną noc w pracy? Jamie i Mia znaleźli sposób, żeby pracować poza biurem. Sam jeszcze R S

6 się na taki wyczyn nie zdobyła. Jamie był specem od finansów, ale odkąd ujawnił się jako przebojowy projektant, szalał jak i one, szykując na rewię nowe wzory. Do obowiązków Mii należało przygo- towanie układu graficznego każdego katalogu, w czym była świetna. Ostatnio zajmowała się dodatkowo sceno- grafią pokazu. Sam koordynowała pracę projektantek (tylko Jamie był mężczyzną), była też odpowiedzialna za wybór wzo- rów i modelek do prezentacji. To dzięki modelkom, ko- bietom z krwi i kości, nowatorskie katalogi ASK biły na głowę konkurencję. Współpracowali z projektantkami z całego świata, co oznaczało, że Sam musiała dostosować się do różnych stref czasowych. Za chwilę miała dzwonić do Auckland w Nowej Zelandii, a wczesnym rankiem połączyć się z Sin- gapurem, by omówić szczegóły z odkrytą niedawno sty- listką. Spojrzała na zegar i podniosła słuchawkę, ale zamiast wybrać połączenie międzynarodowe, które zapisała jej Marcy, gmerała palcami po guzikach skrótu, głównie przy tym, który oznaczyła jako Kowboj. Jamie łączył przyjem- ne z pożytecznym, więc dlaczego ona miałaby tego nie robić? Nie, Marshall Conley jest na końcu listy spraw do za- łatwienia, strofowała się w duchu. Nie była dobra w łącze- R S

7 niu biznesu z przyjemnością. Praca ją wciągała, biznes wygrywał. W Marshu ceniła to, że tak całkiem oddał się pracy. I był doskonałym kochankiem. Poznała Marshalla Conleya, znanego trenera jeździectwa, na jego ranczu w Canyon Country dziewięć miesięcy temu, gdy po szaleń- czym maratonie w pracy poczuła, że jeśli się nie odpręży, to zwariuje. Jeden z klientów zachwalał lekcje konnej jaz- dy, co podobało jej się bardziej niż odbijanie tenisowych piłeczek. Całkiem niezły relaks, a co do wysiłku... tenis nie był- by tak wyczerpujący. Nie powinna się rozpraszać. Dumanie o facecie, który z nauczyciela hippiki szybko przemienił się w kochanka, wobec ogromu pracy, z jaką musiała się do rana uporać, było bezproduktywne. Co najwyżej ciśnienie jej wzrosło. Na myśl, co mogłoby wzrosnąć Marshowi, westchnęła rozmarzona. Dawno go nie widziała. Zadumała się nad pustym kubkiem i głupimi mrzonkami. Wychowana jako jedyne dziecko samotnej matki, bar- dzo wcześnie poprzysięgła sobie, że nie skończy jak ona. Ojciec porzucił rodzinę, gdy Samanta miała roczek. Mat- ka, która zrezygnowała z edukacji, by wieść życie kury domowej, musiała przeistoczyć się w ciężko harującą ro- botnicę, by zapewnić dziecku i sobie strawę i dach nad głową. R S

8 Zginęła w wypadku samochodowym, gdy Sam miała dziewiętnaście lat. Zasnęła za kierownicą, wracając z nocnej zmiany. Zdążyła jednak przekazać córce etos pra- cy, wpoiła jej, że człowiek jest tyle wart, ile sam osiągnął głową i rękami. Jej nagła śmierć tylko umocniło w Sam postanowienie, że będzie kobietą niezależną. Flaki z sie- bie wypruwała, żeby skończyć szkołę i zdobyć sty- pendium na studia. Uzyskała specjalizację w marketingu na rynkach mody i nigdy nie oglądała się za siebie. Od początku wiedziała, że prawdziwa niezależność związana jest nierozerwalnie z finansową stabilizacją. Jednak nawet najlepszą posadę można stracić, dlatego po kilku latach terminowania u innych postanowiła pracować na własny rachunek. Ponieważ znała swoje możliwości, wiedziała, że nie może działać solo. Była znakomitym fa- chowcem od marketingu, świetnie poruszała się na rynku mody, miała kontakty biznesowe, ale to wciąż było za ma- ło. Zadzwoniła do Mii, koleżanki ze studiów, bardzo uzdolnionej plastycznie. Potrzebowały finansisty, więc zaprosiły do współpracy Jamiego Bairda, z którym wcze- śniej Mia trochę zaszalała. Szaleństwo minęło, przyjaźń pozostała. Tak powstała ASK. Wszyscy ciężko pracowali, aby przygoda okazała się sukcesem. Po raz pierwszy ujrzała Marsha Conleya późną jesie- R S

9 nią. Planowanie pokazu tak ją absorbowało, że od miesię- cy nie wyrwała nawet popołudnia na „towarzystwo i seks", jak to nazywała. Była więc trochę w potrzebie. Obraz tajemniczego kowboja, który uspokaja narowi- stego wierzchowca z taką łatwością, z jaką radziła sobie ze skomplikowaną umową handlową, zdecydowanie od- wodził jej myśli od pracy w stronę spraw bardziej ciele- snych. Mówiąc oględnie, Marsh intrygował ją. Różnił się od mężczyzn, z którymi się spotykała. Spokojny, żadnych popisów i taniej brawury. Po prostu mężczyzna. Nie mi- nęła godzina, a umierała z ciekawości, jak by to było przerzucić go z jego siodła... w swoje. Markowe bryczesy, jakie sobie sprawiła, nie robiły na nim wrażenia. Najbardziej wydawał się rozczarowany jej pożałowania godnymi postępami w jeździectwie. Był wstrzemięźliwy i nie dawał tego po sobie poznać, ale wy- czuwała w nim rosnącą niecierpliwość, gdy nie udawało jej się utrzymać prawidłowej postawy w siodle ani nawią- zać kontaktu z bestią, nie mówiąc już o tragicznej techni- ce wracania na ziemię. Kiedy więc zsuwając się z końskiego grzbietu, celowa- ła głową w błoto, on, zamiast pozwolić jej upaść i napa- wać się tym widokiem, zachował się jak dżentelmen. Chwycił ją, ratując przed lepką mazią i twardymi kopyta- mi. R S

10 Westchnęła, bo przypomniała sobie, że wtedy pierw- szy raz jej dotknął. Złapał ją, jakby ważyła tyle co piórko, a wcale piórkiem nie była. Prawie metr siedemdziesiąt. Postawił ją na ziemi i odszedł jakby nigdy nic. Oszołomiona powlokła się za nim do stajni i zapo- mniała o uwodzeniu. No dobrze, nieprawda. Bardzo ją pociągał, ale najpierw chciała go rozgryźć. Z arogancją kobiety, która osiąga swoje cele, zakładała, że reszta to oczywista konsekwencja. Ale Marsh różnił się od innych. Był skryty i małomówny, a kiedy już się odzywał, słowa dobierał starannie. Tego dnia Samanta sporo się o sobie dowiedziała. Wyjechała z rancza sama, ale zapisała się na kolejne lekcje. Natrętne wspomnienia utrudniały skupienie się na pra- cy. Potrzebowała świeżej dawki kofeiny, zamiast rozmy- ślań o mężczyźnie, którego ostatnio prawie nie widywała. Tęskniła. Zaprzątała sobie nim głowę. Przerażało ją to. Przecież tak naprawdę wcale go nie potrzebowała. Nie z powodów innych niż oczywiste. Jednak brak seksu nie tłumaczył, dlaczego Marsh tak często przychodził jej na myśl. Nie miała czasu na marzenia o kochanku. I nie była marzycielką. Poszła zaparzyć dzbanek świeżej kawy. Piętnaście mi- nut później z parującym kubkiem niczym z kołem ra- tunkowym w rekordowym czasie odbyła zagraniczne R S

11 rozmowy. Z rezultatów była nawet zadowolona, ale za- miast przegryźć sukces tabliczką czekolady, zachmurzona stanęła w oknie. Oczami duszy cały czas widziała Marsha, nawet gdy rozmawiała z Auckland i Singapurem. Próbując otrząsnąć się ze zmysłowego zauroczenia, oderwała się od okna i wróciła do biurka. Poświęciła Marshowi zdecydowanie za dużo czasu. Oboje wiedzieli, że ich związek nie należy do tradycyjnych. To była jed- ność... praktyczna. Taka, która przetrwa dopóty, dopóki każde z nich coś zyskuje, i która się skończy, gdy któreś z nich uzna, że pora się rozstać. Minęło dziewięć miesięcy i nie była gotowa odejść. Trzymała go krótko, nawet jeśli nie musiała, tylko po to, żeby się sprawdzić. Jeśli robiło się trochę za gorąco, tro- chę za... dobrze, uciekała w pracę i nie spotykała się z nim dopóty, dopóki uchodziło jej to płazem. Za każdym razem, kiedy znowu go widziała, kończyło się na tym, że nieskończenie długie sekundy wstrzymywa- ła oddech, czekając, czy powie, że to już koniec. Na razie nie powiedział. Odetchnęła głęboko i przeciągnęła się. Mega pokaz zbliżał się wielkimi krokami, miała więc mało wolnego czasu. Marsh nigdy nie naciskał, nawet gdy się wymigi- wała, ale ostatnio, zamiast czuć ulgę, zapragnęła, żeby ją prosił, by pobyła z nim dłużej. R S

12 Bez sensu. ASK miała szanse wywrzeć ogromny wpływ na rynek damskiej bielizny. Nie był to odpowiedni moment na niebezpieczne myśli... o bardziej ustabilizo- wanym życiu osobistym. Byłoby głupotą ryzykować to, co już osiągnęła, szczególnie że nie miała pewności, cze- go tak naprawdę chce i oczekuje od Marsha. Poza tym wcale nie grymasił, że ich związek wygląda, jak wygląda. Nawet nie potrafiłaby sobie wyobrazić roz- złoszczonego Marsha. To nie on. Cierpliwy, opanowany, uważny. Podobnie postępował z końmi. Zadowolony, że jego czyny mówią za niego. Przeszył ją przyjemny dreszcz, gdy przypomniała sobie... niektóre z tych czy- nów. Nagle zabrzęczał domofon. Wzdrygnęła się, prawie wylewając kawę. Złapała się za serce i odstawiła kubek. - Koniec z kofeiną - powiedziała, dobrze wiedząc, że nie przez kawę nerwy miała napięte jak postronki, tylko przez Marshalla Conleya. - Do roboty. - Znowu rozległ się domofon. Nacisnęła guzik - Tak, Dave? - zapytała ochro- niarza. - Samochód już jest, proszę pani. - Samochód?! - Przecież nie zamawiała żadnego auta. - Limuzyna. Kierowca przywiózł paczkę. - To jakaś pomyłka. - Nie, proszę pani, to nie pomyłka. - Kto to przysłał? R S

13 - Przy pakunku jest koperta. Kierowca powiedział, że kiedy pani otworzy, to zrozumie. Obejrzałem tę paczkę i wszystko wydaje się w porządku. Wysłać ją na górę? Samanta uśmiechnęła się, bo dotarło do niej, o co cho- dzi. Zapewne jedna z projektantek, co do której jeszcze nie podjęła decyzji, chce zrobić na niej wrażenie. - Przyślij - poleciła zaciekawiona. R S

14 ROZDZIAŁ DRUGI Poszła do prywatnej windy ASK. Gdy otwierali firmę, Jamie nalegał, żeby każde z nich miało możliwie najlep- sze biuro. - Żeby osiągnąć sukces, musicie wyglądać jak kobiety sukcesu - klarował. Mia i Sam rozumiały jego intencje, z drugiej jednak strony miały pewne opory z uwagi na ograniczone środki finansowe. Minęły dwa lata i Sam już nie kwestionowała biznesowej kreatywności Jamiego. Dotarła do windy i ujrzała ogromne pudło. Prostokąt- ne, płaskie, owinięte czerwoną jedwabną kokardą. Zanio- sła je na biurko. Wszystkie letnie katalogi by się w nim zmieściły. Pod kokardą zatknięta była kremowa niepodpisana ko- perta. Wyjęła welinową kartkę, na której czarnym atra- mentem zdecydowana, z pewnością męska dłoń napisała: R S

15 Nie samą pracą człowiek żyje. Oto me wyzwanie, a twoje zadanie. Otwórz pudło, włóż, co zobaczysz i nic ponadto. W rydwanie kierowca dyskretny. W oddali kochanek sekretny. - Co takiego? - Serce zaczęło jej walić jak młot. Pro- jektantki tak nie piszą. Uff... Oparła się o biurko. Miała tylko jednego kochanka. Przeczytała wierszyk trzy razy. - Marsh ? - Gdy minął pierwszy szok, była równie zacieka- wiona, jak i zakłopotana. Nie nawykła do tego, by ktoś stawiał jej warunki. Marsh miałby ją postawić w tak nie- zręcznej sytuacji? - Oto me wyzwanie, a twoje zadanie - odczytała na głos. Odłożyła kartkę i niespokojnie pogła- dziła kokardę. O co mu chodzić Jego pewność, że spełni prośbę, a właściwie rozkaz, irytowała ją. - Twoje zadanie - powtórzyła. - Ty draniu - dodała z wymuszonym uśmie- chem. Znał ją lepiej, niż sądziła. Pociągnęła za wstążkę, mówiąc sobie, że tylko zajrzy, bo na pewno nie włoży tego, co tam jest, i za nic nie poje- dzie limuzyną Bóg jeden wie dokąd. Zdjęła wieko, zaczę- ła rozwijać bibułkę. Spodziewała się... sama nie wiedziała czego. Wyjęła złożoną czarną skórę. Nie mogła się oprzeć, by jej nie pogłaskać. Niezwykle miękka, układała się niczym ciężki jedwab. Uniosła rąbek i rzeczywiście ujrzała lśnią- ce, słomkowe, jedwabne podbicie. R S

16 Skóra i jedwab. Ciekawa kombinacja, bardzo sexy. Naprawdę oczekiwał, że się odzieje w coś takiegoż Na myśl, że mogłaby wyjść w upalną letnią noc owinięta je- dynie miękką skórą i chłodnym jedwabiem, poczuła się dziwnie... podekscytowana. Do tego wizja tylnego fotela limuzyny, gdzie można wyprawiać to i owo... O to chodzić Marsh czeka tam na nią? Wstała gwał- townie, nie wiedząc, czy zjechać na dół, czy odesłać pu- dło z kartką, że takie sztuczki nie robią na niej wrażenia. Gdy jednak dokładniej obejrzała skórę, stwierdziła, że by- ła to długa peleryna z kołnierzem lamowanym czarnym futrem. Dłużej nie mogła ignorować jednoznacznej reakcji cia- ła. - Marsh, niech cię diabli - mruknęła, przymierzając pelerynę. „Włóż, co zobaczysz i nic ponadto". Poczuła przyjemny dreszczyk, wyobrażając sobie do- tyk miękkiej, podbitej jedwabiem peleryny na nagim cie- le. Oczywiście, nie do przyjęcia. Zwinęła ją i włożyła z powrotem do paczki. Zanim będzie za późno. - Wracaj do roboty. - Mnóstwo spraw wymagało uwagi. Marsh, pokusy i cała reszta muszą poczekać. Jak zwykle. Skrzywiła się. „Nie samą pracą człowiek żyje... ko- chanek sekretny". Chciał czegoś więcej. A czy ona nie do R S

17 tego właśnie zmierzała? Jamie znalazł sposób. Może i ona by mogła? Taka opcja nie wchodziła w grę. Nie dwa ty- godnie przed pokazem. Terminy są okrutne. Marsh może poczekać. Przystanęła przed windą, przygryzając wargi. Może? Rzuciła pudło na podłogę windy, nacisnęła guzik par- teru i już miała wyjść na korytarz, gdy nagle zmieniła zdanie. Pudło odda kierowcy, lecz nigdzie nie pojedzie, w pelerynie czy bez. Tak będzie lepiej, prawda? Poprosi go, by dostarczył nadawcy wiadomość. Marsh sporo się na- trudził, więc choć tyle była mu winna. Zjechała do holu z pudłem w rękach, niepewna, co ma powiedzieć. Kierowca był wielkim, muskularnym chłopem o skó- rze czarnej jak noc. Uśmiechał się szeroko, kłaniał nisko. Nie miała pojęcia ani kim był, ani dla kogo pracował. Na chwilę zwątpiła, że za całą tą grą stał Marsh. - Madame - odezwał się szofer, wskazując długie na kilometr, białe auto, mruczące przy krawężniku. Samanta jeździła już limuzynami, więc trudno ją było uwieść podobnym splendorem. - Przepraszam, ale nie pojadę - powiedziała. - Proszę przekazać swemu pracodawcy, że doceniam jego wysiłki - wyciągnęła przed siebie pudło - oraz życz- liwy gest, ale... Kierowca odebrał pudło i wydobył z kieszeni następną kopertę. R S

18 - Polecono mi, bym to pani wręczył. Wyjęła kolejną kartkę ze słowem skreślonym tą samą rę- ką: Tchórz. Zaśmiała się. „Tchórz"? Patrzyła to na pudło, to na wyszczerzone w uśmiechu białe zęby kierowcy... - Panno Walacce, zechce mi pani towarzyszyć? - spy- tał uprzejmie. Poczuła adrenalinę. To na pewno Marsh. Nie spodzie- wała się po nim takiego numeru. Cóż, poza łóżkiem nie najlepiej go znała. Znowu dreszczyk... przyjemny dresz- czyk oczekiwania. Wiedziała, że ten wyjazd w istocie bę- dzie kapitulacją. „Nie samą pracą człowiek żyje... kochanek sekretny". Czy mówił jej kiedykolwiek, że chce czegoś więcej? Prawdziwego związku ? Czy ów skandaliczny, choć in- trygujący wybieg był próbą wymuszenia na niej jakiegoś zobowiązania? - Zobaczymy - powiedziała, pamiętając o spotka- niach, do których należałoby się przygotować, o doku- mentach i o masie innych powodów, dla których powinna wrócić do pracy. Inna rzecz, że wątpiła, by była w stanie cokolwiek z siebie do rana wykrzesać. Za bardzo się roz- proszyła. Poza tym i tak już połowa nocy minęła, a na pracę zostawał cały weekend. Zamówi chińszczyznę. Z pewnością może pozwolić sobie na kilka godzin luzu i R S

19 przekonać się, co knuje Marsh. Do końca życia by żałowała, gdyby nie podjęła wy- zwania. W najgorszym razie pokłócą się, a wtedy wróci do pracy, jak zawsze. A co w najlepszym razie? Nie śmiała o tym myśleć. Oznaczałoby to zgodę na plan Marsha, na co nie była przygotowana. Rzuciła kierowcy szybki, nerwowy uśmieszek. - Mimo wszystko pojadę. Zerknęła na Dave'a i nie przejmując się jego rozba- wioną miną, ruszyła do limuzyny, nim mogłaby zmienić zdanie. Jechali już dobrych kilka minut, gdy uprzytomniła so- bie, że zostawiła w biurze portmonetkę, klucze, dokumen- ty... Spanikowała, zdając sobie sprawę, że oto jedzie w nieznane z Bóg wie kim... a jeśli to nie Marsh czeka gdzieś na nią? Sięgnęła do guzika, by dać znać ukrytemu za ścianką kierowcy, gdy natknęła się na następną koper- tę. Był w niej liścik takiej oto treści: Już ją włożyłaś - Pamiętaj, nic ponadto. Inaczej noc wkrótce się skończy. Zesztywniała. Skąd on wie, że nie włożyła peleryny? Odgadł? A może... zastukała w ściankę. Na wysokości szofera odsunęło się okienko. Westchnęła rozczarowana, że jednak Marsha tam nie było. R S

20 - Tak, madame? - Daleko jedziemy? - Godzina drogi, madame. - Dziękuję. - Mniej więcej tyle jedzie się na ranczo. Czyli to Marsh. W końcu był jej jedynym kochankiem. Teraz zaś żąda, by przybyła do niego w stroju seksualnej niewolnicy... Zaczęła się niespokojnie wiercić. Wcale nie miała zamiaru wkładać peleryny. Jej wzrok powędrował w stronę pudła. Skąd w ogóle taki pomysłu Nudził się? Fakt, nie widywali się zbyt często, ale jeżeli już się spo- tkali, to... Wolała nie myśleć. Szalony seks bez żadnych zahamowań. Dlatego byli z sobą. Złapała się na rozpamiętywaniu chwili, gdy po raz pierwszy Marsh naprawdę jej dotknął. Było to podczas czwartej w ciągu miesiąca lekcji jazdy konnej. Czwarta lekcja... Żaden z jej związków tak długo nie przetrwał. Miał do niej ogromną cierpliwość, chociaż z koniem sobie nie radziła. Sfrustrowana swoją niezdarnością, do- datkowo rozdrażniona pobłażliwymi, belferskimi reak- cjami Marsha, w końcu wściekła się i ostentacyjnie poszła do stajni. Za dużo kłopotów z tym mężczyzną. Żałowała, że oddała mu aż tyle swojego czasu. Wyminął ją i zatrzymał się przy drzwiach do siodlarni, twierdząc, że chciałby wiedzieć, czy ona wie, co robi, re- zygnując w środku lekcji. R S

21 Odrzuciła włosy do tyłu. - Wyjeżdżam, a według ciebie co robię? - rzuciła ostro. Wtedy po raz pierwszy się do niej uśmiechnął. Prze- miana była olśniewająca. Wcześniej podobała jej się w nim surowa, męska uroda i tajemnicza powściągliwość, ale kiedy jego oczy rozbłysły i ostre rysy nieco zmiękły, gdy rozpromienił je szeroki, pewny siebie uśmiech... na- gle zaczął ją nieopisanie pociągać. Straciła głowę, zapo- mniała, że ma być górą... i nie odeszła. Oparł się beztrosko o ościeże otwartych drzwi, pro- mieniejąc siłą, od której miała same grzeszne myśli. - Wyjeżdżasz?- - zapytał, przeciągając samogłoski. - Kiedy zaczyna się robić ciekawie? - Zaczyna? - warknęła. - Staję na głowie, żeby zwrócić twoją uwagę, a ty zauważasz mnie dopiero wtedy, kiedy się wściekam? Coś z tobą nie tak? Roześmiał się. - Zaczynam się nad tym zastanawiać. - Wtedy wła- śnie, w siodlarni pachnącej potem i skórą, przyparł ją do muru. Kopniakiem zatrzasnął drzwi, jakby to on uwodził ją, a nie ona jego. Jakby to on cały czas osaczał ją, plano- wał ostry podryw, jakby to był jego, a nie jej pomysł. Zdobył nad nią przewagę. Samanta wierciła się na skórzanych kanapach limuzy- R S

22 ny, ściskając uda pod wpływem wspomnień, jak zawsze, kiedy myślała o Marshu. Przypomniała sobie, jak szybko w tej siodlarni pokazała mu, kto tu rządzi. Żądała tego jej duma. Pamiętała jednak, z jakim uśmiechem zezwalał na te jej rządy. Zupełnie jakby to też sobie zaplanował. Auto pokonywało kolejne kilometry, a ona zastanawia- ła się, co ją czeka. I jak odzyska kontrolę nad sytuacją. - Czy kiedykolwiek straciłaś kontrolę nad czymkol- wiek? - mruknęła i uśmiech zadrgał w kącikach jej ust. Nigdy. W przypływie pewności siebie otworzyła pudło, wyję- ła miękką skórę i położyła na kolanach... wyobrażając so- bie, co może się wydarzyć, jeśli to włoży. I co, jeśli nie włoży. Gdy mijali ostatnie światła Los Angeles i gnali w stro- nę wzgórz, zaczęła się rozbierać. R S

23 ROZDZIAŁ TRZECI Limuzyna sunęła w noc. Przez przyciemnione okna niewiele było widać. Czuła się niczym poczwarka w pod- bitym jedwabiem kokonie. Poruszyła się, ciężka peleryna zsunęła się z ramion. Samantę przeszedł dreszcz. Skoro wygląda jak owinięty w skóry podarunek, to co się stanie, kiedy Marsh ją rozpakuje...? Mogła to sobie wyobrazić. Przy każdym najmniejszym ruchu gładki jedwab na nagiej skórze działał jak afrodyzjak. Limuzyna zjechała na wyboistą drogę. Na pewno nie prowadziła do rancza Marsha, któremu dobrze się powo- dziło i o drogi dbał. Gdzie więc jechali i Przycisnęła twarz do okna, usiłując coś zobaczyć, ale nic z tego. Zanosi się na to, że porzucą ją gdzieś na tym pustkowiu. Skręcili, potem samochód zatrzymał się. Serce zabiło jej mocniej. Była wystraszona i podniecona. Czyżby zachowała się jak idiotka ? A co, jeśli liścik R S

24 napisał jakiś nikczemnik, który podszył się pod jej ko- chanka? W końcu nie było to w stylu Marsha. W jej gło- wie kłębiło się tysiące myśli. Wpadła w panikę. Musi wziąć się w garść! Zaczęła głęboko oddychać. Szukała ręką klamki, gdy ktoś otworzył drzwi. Zobaczyła spokojną twarz szofera, który widząc jej strój, skinął z aprobatą. Spojrzała za siebie. Bluzka i spódniczka leżały, gdzie je rzuciła. Ależ z niej kretynka! Mogli ją porwać do haremu jakiegoś zagranicznego boga- cza... Co za głupie myśli, uspokajała się w duchu. Zachowaj rozsądek, Samanto. Już miała sięgnąć po swoje ubranie, gdy szofer podał jej rękę. Spojrzała na niego, próbując ukryć strach. Jeżeli zamierzała kontrolować sytuację, nie wolno jej okazywać uczuć. Miała za sobą mnóstwo biznesowych obiadów, na których liczy się tylko to, co posuwa sprawy do przodu. Czysta chęć wygrania i nieakceptowanie porażek. Dobrze sobie radziła. Tyle że nie na golasa... Usiłowała zachować spokój. Z niepewnym uśmiechem ujęła ogromną, wyciągniętą rękę kierowcy. - Dziękuję. - Miała nadzieję, że nie słyszał w jej głosie trwożnej nuty, nad którą nie umiała zapanować. Jednak z pewnością, kiedy już zaprowadzi ją, cholera wie gdzie, gdy ona odzyska grunt pod nogami i opanuje sytuację, wtedy pokaże klasę. R S

25 Zamarła. A jednak nie przyjechali na ranczo Marsha. Nigdy tu nie była! Mimo pełni lata czyste i chłodne powietrze zmusiło ją do ciaśniejszego owinięcia się peleryną. Rozejrzała się. W górę zbocza prowadziły kamienne schodki oświetlone je- dynie niewielkimi lampionami. Na szczycie stał dom. Strzeliste ściany z drewnianych bali i szkła zdawały się wisieć nad przepaścią. Jedynymi oznakami, że ktoś tam mieszkał, były nikłe światło sączące się gdzieś z wnętrza i smużka dymu nad kominem. W pobliżu nie parkował ża- den samochód, a kiedy spojrzała w stronę, z której przyje- chali, ujrzała tylko gęsty, sosnowy las, w którym nikła kręta żwirowana aleja. - Proszę pani? Wzdrygnęła się, przeklinając w duchu swoje nerwy. Kierowca uśmiechał się i gestem wskazał, by szła przed nim. Podciągnęła pelerynę, by na nią nie nadepnąć, zado- wolona, że przynajmniej kolan nie ma jak z waty. Na szczęście nie zdjęła majtek i stanika. Nie czuła się może jak w zbroi, ale jednak nieco pewniej, wspinając się po płaskich, kamiennych stopniach. Zakładała, że kierowca będzie szedł za nią, więc za- skoczył ją chrzęst opon na żwirze. Spojrzała za siebie. Limuzyna ruszyła w dół zbocza, tylne światła znikły za zakrętem. Została sama. R S