Prolog
Boston, Massachusetts
Wiosna 1859
- A więc zgoda?
- Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa.
- Będziemy się wspierać nawzajem.
Wypowiadane szeptem zapewnienia rozbrzmiały
w ciszy zakrystii kościoła Wszystkich Świętych.
Słychać w nich było ton determinacji, tak różnej od
beztroski dziewczęcych chichotów, które jeszcze
niedawno mąciły ciszę tych dostojnych ścian.
Trzy pary smukłych dłoni złączyły się w serdecz
nym uścisku, trzy pary oczu - koloru morskiej to
ni, przydymionego bursztynu i niebieskiego lodu,
wpatrzyły się w siebie z nadzieją i obawą wobec
śmiałości postanowienia, które przed chwilą zosta
ło podjęte.
Trzy spiskowczynie należały do śmietanki bostoń
skiej socjety. Trzy córy rodów, które uważały się za
arystokratyczne, choć w nowym społeczeństwie,
gdzie na salony wdzierali się parweniusze, wzboga
ceni na handlu i przemyśle, ich fortuny prezentowa-
5
ły się coraz skromniej. W przypadku dwóch pierw
szych panien rodzice zdecydowani byli wydać swoje
córki za mąż tak, jak przystoi pozycji ich rodu. Ro
dzice trzeciej byli równie zdecydowani, choć kiero
wały nimi bardziej przyziemne pobudki.
Ślubowanie, którego pomysł narodził się w cza
sie weekendowego spotkania, złożyły trzy najbar
dziej buntownicze młode damy z Brooklyńskiego
Towarzystwa Córek Dobroczynności, znanego bar
dziej w roli elitarnego klubu panien na wydaniu niż
organizacji pełniącej działalność charytatywną. Do
konały go w chwili, gdy ich koleżanki musiały po
święcić swoje marzenia dla bezdusznych rodziciel
skich oczekiwań, wychodząc za tych, których im
wybrano, nie pytając o głos serca.
Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa
me pokierujemy swoim losem - rewolucyjne hasło,
które wspólnie ukuły, miało odtąd pozostać ich
świętą dewizą.
- Ale od czego zaczniemy?
Niespokojne pytanie Lenore uświadomiło trójce
buntowniczek, że wypływają na nieznane i mętne
wody. Jak zdołają się przeciwstawić wszechpotężnej
władzy rodzicielskiej? Lenore Brownley, wysoka,
smukła i jasnowłosa, była najmłodsza z nich, a jed
nocześnie najbardziej zdecydowana, aby popłynąć
pod prąd oczekiwań własnej rodziny.
- No właśnie, od czego? - Czarne loki zatańczy
ły wokół ładnej buzi Amelii.
- Zacząć trzeba od początku i działać krok za kro-
6
kiem - stwierdziła retorycznie Tori. Spokojna i zrów
noważona córka pastora, na którego plebanii urzą
dziły swoje spiskowe zebranie, reprezentowała w ich
małym gronie powagę rozsądnego namysłu, niezbęd
nego w tak trudnej chwili.
Amy uniosła arystokratyczne brwi. Choć jej rodo
wa reputacja, wywodząca się wprost z „Mayflowe-
ra"*, była jeszcze świeżej daty, z gracją obnosiła dum
ną pozę, pasującą do niej jak wytworne rękawiczki.
- Posłuchajcie, tu chodzi o prawdziwą rewolucję!
Musimy zmienić nasze otoczenie, towarzystwo,
obyczaje, ba, nawet miejsce życia - stwierdziła
z ożywieniem, wstając z krzesła i bojowo prostując
wysoką, wiotką postać. Różowa suknia zawirowała
wokół smukłych kostek. Blask słońca wydobył z jej
włosów niebieskawy połysk, kiedy podeszła do
okna, aby zasunąć koronkowe firanki. - Jeszcze tyl
ko dwa tygodnie dzieli nas od dnia, w którym od
będzie się aukcja dobroczynna i wielki bal. Znów
wystawią nas na pokaz tej bandzie młodych i sta
rych nudziarzy jak zarodowe klacze na wystawie -
stwierdziła z obrzydzeniem. - Moja matka z ciotka
mi od miesiąca szykują dla mnie suknię z koronek
i tylko czekają, że wreszcie zwabię do ołtarza jakiś
cenny okaz, który ozdobi nasz ród i odpowiednio
*„Mayflower" - statek, na którym w roku 1620 przypłynęło do
Ameryki 102 tzw. „Pielgrzymów" - pierwszych kolonistów, któ
rzy stworzyli podstawy Organizacji nowego państwa. Z nich wy
wodzi się amerykańska arystokracja - przyp. tłum.
7
pomnoży jego fortunę. Niedoczekanie! - Dumnie
uniosła podbródek i obróciła się ku przyjaciółkom.
- Kiedy narzeczony Heleny dwa tygodnie temu za
proponował mi małżeństwo, odrzuciłam go po
pierwszych słowach. I oczywiście dostałam straszną
reprymendę. A ja po prostu nie wyobrażam sobie,
że mogłabym wyjść za kogoś w jego wieku, nawet
jeśli - jak twierdzą rodzice - grozi mi staropanień
stwo, bo jestem za wybredna i przebieram w stara
jących się jak w ulęgałkach. 2 drugiej strony mier
zi mnie myśl, że miałabym szukać schronienia
u ciotki w Berkshires jak jakaś uboga krewna. Ale
zrobię to, jeśli nie wymyślę innego wyjścia. Chyba
że trafi mi się ten jeden, jedyny... - rozmarzyła się,
teatralnie przykładając rękę do serca.
Lenore przytaknęła z przekonaniem.
- Pewnie, trzeba czekać na swojego rycerza na
białym koniu. Musi wreszcie przyjechać! Absolut
nie cię rozumiem, jeśli chodzi o tego starego tetry-
ka. Wystarczy, żeby przeszedł od drzwi kościoła do
swojego kocza, a już jest zasapany jak parowóz. No,
ale Helenie to jak widać nie przeszkadzało.
Amelia zrobiła pogardliwą minę.
- Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to pokorne
cielę mogło podporządkować się żądaniom rodzi
ców, wiedząc, że małżeństwo będzie tylko intere
sem, w którym nie zostanie miejsca na uczucia.
Zresztą najlepszy dowód, że na wszelki wypadek jej
narzeczony uderzył także do mnie.
- Owszem, pokazał swoją dwulicową naturę, ale
8
tak naprawdę liczy się tylko fakt, że jest zamożny
i bardzo szanowany w towarzystwie. Rodzice Hele
ny z pewnością pomyśleli, że ta partia będzie najlep
sza dla ukochanej córeczki, i ona zapewne również
tak uważa - stwierdziła Tori z właściwym sobie, roz
sądnym praktycyzmem.
- W takim razie są ślepi, a Helena zachowuje się
jak głupia gęś - prychnęła Amy. Nie miała ochoty
zdradzić przyjaciółkom, że Charles Fitzsimmons
zaproponował swój małżeński układ w dzień po
tym, jak wybuchła wieść o finansowej aferze jej bra
ta. Drań, liczył, że skoro rodzina straciła dobre
imię, Amy stanie się dla niego łatwym łupem. Posu
nął się nawet tak daleko, iż zasugerował, że jeśli nie
chce wychodzić za mąż, mogłaby zostać jego metre
są. Czuła obrzydzenie do tego zakłamanego świata,
gdzie liczyły się tylko koneksje i pieniądze.
- Ach, jak mamy rozpocząć podróż, skoro nie wie
my, dokąd zmierzamy? - zapytała z westchnieniem
Lenore, uświadamiając wszystkim gorzką prawdę. Ja
ki los czeka młodą kobietę, jeśli nie małżeństwo? Czy
miały pozostać wiecznymi starymi pannami? Mo
ment uniesienia, w jaki wprawiła je buntownicza
przysięga, minął, pozostawiając miejsce niepewności
i lękowi. Kto wskaże im właściwą drogę?
- Możesz odpowiedzieć na ogłoszenie w „The
Herald" i sama przebierać w kandydatach. A nuż
trafi się ten wymarzony? - poddała Amelia z wisiel
czym humorem. - Tego chyba nikt by się po nas nie
spodziewał, co, panienki?
9
- Ogłoszenie? Matrymonialne? - zająknęła się Le-
nore.
- A czemu nie? - Głos Amy nabrał twardych, pro
wokacyjnych tonów. - Każdy sposób jest dobry, je
śli będzie w stanie uwolnić mnie od koszmaru mo
ich socjalnych powinności.
Lenore z wahaniem przygryzła wargi.
- A ty, Wiktorio? - Amelia bystro wpatrzyła się
w twarz przyjaciółki, otoczoną burzą płomiennoru
dych loków. - Co nam powiesz?
- Niewiele mam do powiedzenia. W domu moje
go szacownego tatusia nie ma miejsca dla wywroto
wych myśli - odparła sucho Tori, odbierając Amelii
ochotę do dalszych pytań. Przeniosła pozbawione
emocji spojrzenie na jasnowłosą przyjaciółkę.
- Może ty wymyśliłaś coś lepszego, Noro?
Lenore, która nie znosiła, gdy zdrabniano jej imię
jak za dawnych, szczenięcych czasów, spiorunowa
ła ją spojrzeniem.
- Och, proszę, nie wściekaj się - powiedziała po
jednawczo Amelia. - Podrzuć nam jakąś mądrość.
Lenore uniosła podbródek, imitując wyniosły,
arystokratyczny styl czarnowłosej piękności.
- Aby ruszyć z czymkolwiek, trzeba najpierw wy
dostać się z tego miasta, które jest jak więzienie -
oświadczyła z przekonaniem. - Tak właśnie postąpiła
moja siostra, która wyjechała do Maine, wyzwalając
się spod władzy rodziców, a tam szczęśliwy los pokie
rował jej dalszym życiem. Wierzcie mi, ludzie na pro
wincji nie są tak cyniczni i zepsuci jak tutaj. Dlatego
10
coraz częściej myślę, że powinnam wziąć przykład
z Maggie. Tylko nie wiem, jak uda mi się przeko
nać mamę i tatę, że tym razem to ja powinnam od
wiedzić babcię.
Tori przez chwilę rozważała jej słowa, po czym
z powagą skinęła rudą głową.
- Masz rację, trzeba zacząć od ucieczki z miasta.
Każda z nas musi znaleźć jakiś sposób, aby je opu
ścić. Ty, Amy, lepiej przestań unosić się ambicją
i jedź do ciotki w Berkshires. Ty, Lenore, za wszel
ką cenę spiesz do Maine, a ja... też spróbuję coś wy
myślić - dodała, smutniejąc. - W każdym razie uwa
żam, że powinnyśmy pozostać w stałym kontakcie,
pisząc do siebie i utwierdzając się nawzajem w na
szym postanowieniu. Bo kto wie, co jeszcze może
się zdarzyć...
Nie dokończyła, ale wszystkie wzdrygnęły się od
ruchowo.
- Zgoda - Amelia wypowiedziała to słowo tak
szybko, jakby paliło jej gardło i chciała natychmiast
wyrzucić je z siebie.
- Zgoda - dodała jak echo Lenore.
Ich dłonie znów się spotkały i momentalnie roz
łączyły niby spłoszone ptaki, gdyż drzwi plebanii
rozwarły się, pchnięte energiczną dłonią.
- Lenore, chodź już, dosyć pogaduszek na dzisiaj -
Alberta Brownley wypowiedziała zaproszenie jak
rozkaz, który musi zostać bezdyskusyjnie wykonany.
- Trzymaj się. - Tori mocno ścisnęła dłoń Lenore.
- Ty też, kochana.
11
- I nie zapomnij napisać. - Amelia mrugnęła do
niej niedostrzegalnie.
- Nawzajem - rzuciła Lenore, spiesząc za matką.
Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak będzie realizo
wać śmiały cel, który sobie dzisiaj postawiła. Ale
wiedziała, że nie zrezygnuje z buntu.
Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa
me pokierujemy swoim losem.
Jeśli tylko zdołają...
1
Gałęzie starych sosen i dębów skrzypiały w po
dmuchach wiatru, akompaniując odgłosom wyda
wanym przez koła podróżnego kocza, toczącego się
ku wybrzeżu Maine.
Lenore Eugenia Brownley odruchowo poprawiła
włosy, uczesane w gładki kok, i w tej samej chwili
zdała sobie sprawę, iż ten pusty gest sprawdzania
nienagannej fryzury należy do jej dawnego życia.
Z zakłopotaniem splotła dłonie w eleganckich rę
kawiczkach, jakby chciała je powstrzymać przed
dalszym niestosownym działaniem, i z trudem opa
nowała w sobie przypływ tęsknoty za domem. Do
piero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo wrosło
w jej życie to miejsce, przeciwko któremu próbo
wała się zbuntować.
- Zupełnie jak gdyby w Maine zwracano uwagę
wyłącznie na prezencję - powiedziała na głos, iro
nicznym tonem.
- Słucham, panno Lenore? - zapytała, nie odwra
cając głowy od okna, pokojówka Jenna Wetson, sie
dząca naprzeciwko niej i wpatrzona w przesuwają-
13
ce się za szybą krajobrazy. - Przepraszam panienkę,
ale całkiem się zagapiłam. Już tak dawno nie wyjeż
dżaliśmy do pani babci, że prawie zapomniałam, jak
piękne drzewa rosną poza miastem i jakie świeże
jest tu powietrze.
W miarę jak powóz oddalał się od Zapylonych
przedmieść Bostonu, pokojówka stawała się coraz
bardziej ożywiona i rozmowna. Lenore wcale to nie
przeszkadzało. Lubiła tę miłą, na swój sposób by
strą kobietę. Radosne paplanie Jenny rozpraszało
pełne obawy myśli, które bez ustanku towarzyszy
ły jej w tej podróży.
- Panno Lenore? - Zaniepokojona służąca wreszcie
oderwała wzrok od okna i uważnie spojrzała na swo
ją młodą panią. - Czy dobrze się panienka czuje? Wy
daje się panienką dziwnie nieswoja i taka małomów
na. Pewnikiem, jak i ja, odzwyczaiła się od wyjazdów.
Na szczęście już niedługo będziemy na miejscu.
Lenore wiedziała o tym równie dobrze jak Jenna.
Im bliżej celu, tym boleśniej ciążył jej w żołądku lo
dowaty kamień. Niedawno przebyli rzekę Piscata-
qua i dom babci Worth powinien lada chwila uka
zać się za zakrętem.
- Jenno, podaj mi, proszę, kapelusz z pudła - po
leciła, odsuwając chwilowo na bok niepewność,
ogarniającą ją na myśl o spotkaniu z przeszłością. -
Ten ze złoto haftowanymi wstążkami. Chcę wyglą
dać jak najlepiej, gdy stanę przed babcią.
Nawet jeśli nikt w Maine nie zwracał uwagi na
prezencję, miała poczucie, że powinna o nią zadbać,
14
chociażby tylko dla samej siebie. Chciała, aby
w pierwszym momencie spotkania po latach babka
zobaczyła w niej już nie rozbrykaną nastolatkę, tyl
ko rozsądną, dobrze ułożoną młodą damę.
Dobrze ubrana i dobrze ułożona lalka, nic wię
cej, dodała w myśli z gorzkim uśmiechem, zaciska
jąc dłonie na podołku.
- Mam nadzieję, iż tym razem nie będę musiała
bez ustanku wysłuchiwać, że mam się nie garbić
i zachowywać się jak przystało na pannę z dobrego
domu - mruknęła.
- Babcia miała trochę racji z tym garbieniem się -
nadmieniła Jenna, sięgając na tył wozu po pudło. -
W tamtym roku panienka tak śmignęła do góry, że
przerosła pannę Margaret. Kiedy to było, chyba
z pięć łat temu?
- Sześć. - Ostatni raz babcia zaprosiła ją do siebie
sześć lat temu. Lenore z bólem przypomniała sobie
kolejne zaproszenia, które już nie dotyczyły jej. Za to
Maggie jeździła do Maine w każde lato i często jesz
cze poza sezonem. Lenore musiała zostawać w domu.
- No właśnie - podjęła Jenna, wyciągając z pudła
elegancki słomkowy kapelusz-budkę, ozdobiony
bluszczem z zielonego jedwabiu i bladożółtymi ró
życzkami. - Jestem pewna, że starsza pani ucieszy się,
widząc, jakie ładne i szykowne dziewczę wyrosło z pa
nienki. Szkoda, że pani Maggie jak raz popłynęła do
Irlandii, bo też by się ucieszyła. No, ale przecież mło-
dej żonie wypada odwiedzić rodzinę nowego męża.
Lenore nieuważnie słuchała tych wywodów. Ni-
15
gdy nie lubiła, gdy rozdzielano ją z siostrą, i zawsze
bardzo tęskniła za Maggie. Za każdym razem wma
wiała sobie, że wcale nie zazdrości siostrze wyjaz
dów i w czasie jej nieobecności może mieć rodziców
tylko dla siebie. Kiedy rok temu Maggie uciekła, by
związać się z człowiekiem, który przez jakiś czas słu
żył w ich domu, i osiadła pod skrzydłami babki
w Maine, mama i tata nagle stali się bardziej chętni
do podsyłania tam młodszej latorośli. Znaczny ma
jątek pani Worth powodował, że woleli nie ryzyko
wać rodzinnego konfliktu, zwłaszcza że ich zasoby
raczej się nie pomnażały.
Lenore zawiązała pod brodą wstążki kapelusza
i wygładziła fałdy zielonej, podróżnej sukni. Ozdo
biona lamówką ze złocistego aksamitu, z modnymi
rękawami w kształcie pagody, powinna spodobać
się damie słynącej z elegancji i poczucia smaku, za
jaką uchodziła babcia Sylwia. Na razie Lenore, choć
bardzo pragnęła zmienić swoje życie, nie mogła po
chwalić się niczym poza salonową prezencją.
Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa
me pokierujemy swoim losem.
Treść przysięgi, którą tak niedawno złożyły
w wielkiej tajemnicy trzy zbuntowane Córy Dobro
czynności, zapadła w pamięć Lenore jak memento,
buńczuczne wyzwanie losu. Czy któraś z nich zdo
ła wygrać swoją szansę na życiowej loterii?
Ostry skwir mew, dobiegający z oddali, przywró
cił ją do rzeczywistości, rozpraszając ponure myśli.
To był sygnał, że ich podróż dobiega kresu. Powóz
16
minął granicę cienistych lasów i droga zabłysła przed
nimi jasnym pasmem, wijąc się w zieleni łąk, prze
tykanych barwnym kwieciem. Widok znajomej oko
licy przyspieszył bicie serca. Lenore wychyliła się
z okienka, wypatrując Belle Cove, babcinej rezyden
cji, posadowionej na wale zielonych wzgórz, zamy
kających przestrzeń łąk. Dalej był już tylko ocean.
Nie raz podśmiewano się w rodzinie z babci
Worth, iż uparcie nazywa swoją "wiejską chatą" tę
piętrową, rozłożystą budowlę w kolonialnym stylu,
z pokojami zdolnymi pomieścić dziesiątki gości
i imponującym tarasem, z którego roztaczał się wi
dok na nadbrzeżne klify i nieskończoną oceaniczną
toń. Ale dla obu sióstr Belle Cove na zawsze zacho
wało urok cudownego azylu dzieciństwa, gdzie spę
dziły swoje najpiękniejsze lata. Lenore cofnęła gło
wę, czując ucisk w gardle.
Po niedługiej chwili koła zazgrzytały na żwirze
podjazdu. Lenore wyskoczyła z powozu i popędzi
ła ku wejściu, zostawiwszy Jennę i Marcusa, zaję
tych wypakowywaniem bagaży.
- Babciu, przyjechałam! - oznajmiła, gwałtow
nym pchnięciem otwierając drzwi i wchodząc
w głąb przestronnego holu. Odpowiedziało jej tyl
ko echo. - Babciu, czy jesteś tam?
Z głębi domu dobiegało miarowe tykanie zegara.
Nikt nie wyszedł na jej przywitanie.
- Babciu...? - Lenore przez moment poczuła się jak
mała, zagubiona dziewczynka, którą jeszcze nie tak
dawno była. Z jakiej racji łudziła się, że babcia Worth
17
wyjdzie jej na spotkanie i przygarnie w czułym uścis
ku? Przecież Sylwia była prawdziwą emancypantką,
kobietą interesu, która zarządzała własnym przedsię
biorstwem, harując jak mężczyzna. Lenore powinna
się cieszyć, jeśli uda się jej choć kilka razy porozma
wiać z babcią w czasie tego pobytu. Tu nikt nie trwo
nił czasu na zbędne grzeczności, nikt nie wiódł próż
niaczego życia. Czy nie dlatego ona sama przyjechała
tutaj? Tylko tu będzie mogła przemyśleć w spokoju
swoje nowe plany, nie niepokojona przez nikogo.
Zamknęła za sobą ciężkie, wejściowe drzwi i ru
szyła w głąb korytarza, do saloniku położonego obok
głównej klatki schodowej i jadalni, gdzie babcia
przyjmowała gości oraz interesantów. Podświadomie
oczekiwała widoku starszej pani, stojącej u okna wy
chodzącego na ocean, zatopionej w rozmyślaniach.
Przed wejściem zdjęła kapelusz i rękawiczki, kładąc
je na rzeźbionej toaletce z lustrem, stojącej w holu.
Kiedy poprawiała fryzurę, szykując się do efektowne
go wejścia, zauważyła niewielką, kremową kopertę,
wetkniętą za złotą ramę. Na wierzchu, zamaszystym,
starannym pismem wypisano: Lenore.
Niecierpliwym gestem otworzyła kopertę. Przy
najmniej nie zapomniała, że przyjeżdżam, pomyśla
ła z przekąsem.
Miałam nadzieję, iż będę mogła powitać cię oso
biście, lecz pilne sprawy wezwały mnie do Worth
Lumber. Jeśli Kate nie zdąży wrócić z targu do two
jego przyjazdu, rozgość się, proszę, w pokoju, któ-
18
ry zajmowałaś poprzednio. Pan Warren i ja z nie
cierpliwością czekamy dzisiejszego, wspólnego
obiadu.
Ucałowania
Sylwia Worth
List przypominał raczej suchą służbową notkę
niż wiadomość od babci dla długo wyczekiwanej
wnuczki. Ale czy rzeczywiście wyczekiwanej? Bab
cia od początku zdawała się faworyzować Maggie.
Lenore wepchnęła kartonik z powrotem do koper
ty, tłumiąc w sobie nagłą chęć wrócenia do Jenny
i Marcusa i nakazania natychmiastowego odjazdu.
W następnej chwili pomyślała o Amy i Tori. Czy
tak postąpiłyby na jej miejscu? Na pewno nie! Mu
si wytrwać, tak jak im obiecała.
Być może wróciłaby, gdyby miała co robić w Bo
stonie, ale nie czekało jej tam nic poza nieustannym
korowodem nudnych bali i rautów, okraszonych
blichtrem, czczą gadaniną i sztucznymi uśmiecha
mi. Nie cierpiała tych sytuacji, gdy męskie spojrze
nia taksowały ją jak jałówkę, prowadzoną na targ.
Nie, nie po to odważyła się na tę podróż, by zrej
terować jak niepyszna spod progu babcinego domu.
- Panienko Lenore? - glos Marcusa Watsona za
dudnił w przestrzeni. - Proszę powiedzieć, gdzie
mam postawić kufry? Pani Butler nie ma w kuchni.
- Powiedz Jennie, że będę mieszkać w tym sa
mym pokoju, co zawsze. Poproś, aby wypakowała
mi i wyprasowała popołudniową suknię ze złocistej
19
tafty. Pani Worth oczekuje mnie dzisiaj na powital
nym obiedzie.
- Tak jest, panienko - stangret wycofał się cicho
i dyskretnie jak wytrawny lokaj.
Obiad z babcią i Jakubem Warrenem... Lenore lu
biła miłego pana o wesołych oczach, który zawsze
miał dla niej w kieszeni ulubione, cytrynowe drop
sy. Ku niezadowoleniu papy babcia traktowała War
rena bardziej jak zaufanego, bliskiego przyjaciela
rodziny niż zarządcę tartaku, który prowadziła po
śmierci męża.
Jego syn, Jake, tak jak i ojciec wtopił się w krąg
Sylwii i jej domostwa. Odkąd siostry zaczęły przy
jeżdżać tu na wakacje, stał się ukochanym towarzy
szem zabaw Maggie. Smarkata Lenore plątała się
przy nich na doczepkę, ciągle dopraszając się, aby
zabrali ją na ryby do zatoki Belle Cove albo na ja
gody do lasu. Skrycie durzyła się w przystojnym
chłopaku i drżała za każdym razem, kiedy spojrzał
na nią tymi swoimi orzechowymi, wesołymi ocza
mi. Wiecznie szukała jego spojrzenia i czerwieniła
się jak piwonia, gdy czasami raczył ją zauważyć.
Wspomnienie ukochanych miejsc dzieciństwa
wróciło ze zdwojoną siłą. Kiedy Maggie z Jake'em
przepadali gdzieś bez niej, Lenore wymykała się do
Belle Cove, aby tam, siedząc na skale, bez końca
wpatrywać się w przestwór oceanu i nasłuchiwać
krzyku mew i szumu przyboju. Jake śmiał się, że
w poprzednim wcieleniu musiała być piratem, sko
ro okazała się tak czuła na zew morza.
20
Wiedziona odruchem, przeszła przez foyer i otwo
rzyła wielkie francuskie drzwi, wiodące na taras wido
kowy. Mrugając w blasku słońca, podeszła do poręczy
i głęboko nabrała w płuca ożywczego powietrza, prze
syconego zapachem soli i sosnowych igieł. W dole,
w zatoce, wiło się pasmo białych i żółtych korkowych
bojek, podskakujących na falach, nad którymi z pi
skiem fruwało morskie ptactwo. Bojki wskazywały
sieci na homary. Odkąd pamiętała, zastawiał je Job
Pruitt. Z tej wysokości wyglądały na małe, ale pamię
tała, iż w rzeczywistości ledwie mieściły się w dziecię
cych dłoniach. Lenore uśmiechnęła się mimo woli,
wspominając, jak piszczały z Maggie, gdy Jake stra
szył je potworem z ogromnymi szczypcami i długimi
wąsami. A potem były wspaniałe sobotnie kolacje, kie
dy nawet dystyngowana babcia wyjadała palcami de
likatne, białe mięso.
Lenore zacisnęła powieki. Nagle zatęskniła za
tym wszystkim, a najbardziej za Maggie.
Tęsknota boleśnie przybrała na sile w ciągu ostat
niego roku, kiedy starsza siostra wyjechała do Maine,
aby pomagać babci przy prowadzeniu młyna, po
czym osiadła tam na dobre, poślubiwszy człowieka,
którego wskazało jej własne serce, a nie kategorycz
ny rodzicielski nakaz.
- Szkoda, że cię tu nie ma, Maggie - szepnęła, wy
stawiając twarz na podmuchy bryzy. - Chciałabym tak
jak ty odnaleźć swoją drogę i mieć odwagę, aby nią po
dążyć. Och, siostrzyczko, czemu nie ma cię przy mnie,
gdy najbardziej potrzebuję twojej rady i wsparcia?
21
Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że gdyby
Maggie z Devinem byli na miejscu, ojciec w żadnym
wypadku nie zezwoliłby jej na przyjazd. Dopiero
kiedy do Bostonu nadeszły wieści, że młodzi mał
żonkowie popłynęli do Irlandii, aby Margaret mog
ła poznać rodzinę męża, tata Brownley uznał, iż
przyszedł właściwy moment, aby podesłać teścio
wej młodszą latorośl. W ten sposób dał sygnał, iż
pragnąłby przywrócić dobre rodzinne stosunki,
mocno nadszarpnięte zeszłorocznym mezaliansem
starszej wnuczki. Pani Brownley otwarcie powie
działa Lenore, że sytuacja finansowa rodziny nie
jest najlepsza i należy na powrót wkupić się w łaski
seniorki rodu, której interesy jak zwykle szły do
skonale. Lenore nie mogła uwierzyć własnym
uszom - oto los sam podsuwał jej wyjście. Nie mu
siała podejmować żadnych starań.
- O, jest panienka! Tak myślałam, że znajdę ją na
tarasie - odezwała się za jej plecami Jenna. Podeszła
i troskliwie otuliła ramiona swojej pani miękkim,
ciepłym szalem.
Lenore z trudem wróciła do rzeczywistości. Jak
długo dumała na tym tarasie, podróżując myślami
w przeszłość, bliższą i dalszą?
- Dzięki, Jenno - powiedziała z wdzięcznością, gdyż
zdążyła już zmarznąć. - Skąd wiedziałaś, że tu jestem?
Szczupła kobieta w skromnej, ciemnej sukni, ja
ka przystoi służbie, stanęła przy niej, opierając się
o balustradę, również otulając się szalem, skrom
nym i czarnym.
22
- Pani Butler zapamiętała, że kiedy panienka by
ła dzieckiem, zawsze umykała tutaj. No, chyba że
Maggie i Jake wyciągali ją gdzieś na zabawę.
Jenna powiodła spojrzeniem po zębatej linii nad
brzeżnych skał.
- Panienka nigdy nie nudziła się sama ze sobą -
ciągnęła. - Pamiętam, ileż to razy babcia nakrywa
ła ją na czytaniu książek nie przeznaczonych dla
młodych dam. Nawet anatomicznych atlasów pana
Jake'a, które starsza pani kupiła mu, kiedy zaczął
studiować medycynę - dodała, chichocząc. - Pani
Butler mówiła mi, że teraz jest z niego wielce po
ważany pan doktor i że leczy całą okolicę. Pomy
śleć, do czego może dojść młody człowiek, jeśli wy
trwale zdąża do celu!
- Święta racja, Jenno - przytaknęła z przekona
niem Lenore, choć ogarnęła ją fala goryczy. Jake zo
stał lekarzem, a Maggie nauczyła się zarządzać
przedsiębiorstwem babci, tak jak kiedyś marzyła.
Jedno i drugie od początku trzymało się raz obra
nej drogi. Tylko młodsza panna Brownley wiodła
próżniaczy żywot na bostońskich salonach i sama
nie wiedziała, co chce robić w życiu. Wychuchana
córeczka rodziców, których jedyne zmartwienie sta
nowiło to, jak stosownie wydać ją za mąż. Stosow
nie, czyli bogato i jak najbardziej arystokratycznie.
Wspominając swoich niewydarzonych dobiegaczy,
Lenore zaczęła skłaniać się do wniosku, że obie te
cechy są nie do pogodzenia.
Skrzywiła się z obrzydzeniem i ciaśniej otuliła szalem.
23
- Zaraz mi się panienka przeziębi - zauważyła
z troską Jenna. - Lepiej chodźmy do kuchni. Pani
Butler zrobi nam dobrej, gorącej herbaty.
Ciepłe, gościnne królestwo Kate Butler pachniało cy
namonem i ziołami. Lenore uwielbiała to miejsce, gdzie
ceglana podłoga i robocze, drewniane stoły, zawsze lśni
ły czystością podobnie jak rząd pięknie wypucowanych
miedzianych rondli nad kuchnią. Spędziły tu z Maggie
niejedno szczęśliwe popołudnie, wycinając piernikowe
ludziki z imbirowego ciasta, popijając gorące mleko
z miodem, plotkując z Kate i kucharkami. Babka, zaję
ta przez cały dzień swoimi interesami i tartakiem, nie
miała czasu zajmować się nimi.
- Panienka Lenore, kopę lat! - Krępa, niska Irland
ka uśmiechnęła się na jej widok od ucha do ucha
i otarłszy dłonie w fartuch, rzuciła się, by ją powitać.
- Ależ panienka wyrosła - powiedziała, odsuwa
jąc Lenore na odległość ramion, by lepiej się jej
przyjrzeć. - A śliczna jest niczym święta Brygida na
obrazie w naszym kościele. Nasza pani Worth bę
dzie dumna z wnuczki!
- Ty też świetnie wyglądasz, Kate. - Lenore ze
wzruszeniem ucałowała kobietę w rumiane policzki.
Z wyjątkiem kilku siwych pasemek we włosach i pa
ru zmarszczek gospodyni wyglądała tak samo, jak
zapamiętała ją z dawnych łat - serdeczna, kochana
osoba, do której zawsze można było się przytulić
i wypłakać dziewczęce smutki. Zupełne przeciwień
stwo jej oschłej, zasadniczej matki. Nawet babcia
24
Worth, choć szalenie kochała swoje wnuczki, prze
ważnie kryła uczucia za arystokratyczną fasadą. Nic
też dziwnego, że dla małej Nory Kate stała się wy
rocznią we wszelkich sprawach, a jej kuchnia -
prawdziwym pępkiem świata. - Prawie się nie zmie
niłaś- dodała.
- O, nie przesadzajmy, latka lecą nieubłaganie,
Ale dla ciebie będę zawsze tą samą Kate - roześmia
ła się kobieta, a w niebieskich oczach zamigotały
wesołe iskierki. - Za to ty, moja droga, zmieniłaś się
po prostu nie do poznania. Prawdziwa młoda dama!
Obróć no się, niech ci się jeszcze przyjrzę.
Lenore wykonała posłusznie taneczny obrót na
środku kuchni. Znów poczuła się swojsko i szczęś
liwie jak dawniej, jakby te parę smutnych lat nagle
wyparowało.
- A co słychać u Maggie, Kate? - zagadnęła, po
rwana kolejną falą tęsknoty, którą to magiczne
miejsce przywołało z nową siłą.
- Och, zapracowana jak zwykle. Cięgiem jeździ
do tartaku, a to z panem Reilly, a to z panią Worth.
Ale jest szczęśliwa, bo ma życie takie, jakie sobie
wymarzyła, a to jest najważniejsze.
- W takim razie bardzo się cieszę, bo nie miałam
od niej żadnych wiadomości - powiedziała Lenore.
- Od mamy i taty nic nie mogłam się dowiedzieć na
jej temat. Wiem tylko tyle, co przekazali mi przyja
ciele, do których Maggie pisuje listy.
Kiedy w zeszłym roku rodzice wrócili z Maine,
bardzo wzburzeni, zaczęli zachowywać się tak, jak-
25
by w ogóle nie mieli starszej córki. Jeśli ktoś się
o nią dopytywał, odpowiadali krótko, że wyszła za
irlandzkiego przedsiębiorcę stoczniowego i prze
prowadziła się do Maine, gdzie pomaga babci
w prowadzeniu rodzinnego przedsiębiorstwa.
Kate popatrzyła na Lenore z niedowierzaniem.
- Niemożliwe, żebyś nie dostała żadnych listów,
panienko! Przecież pani Margaret pisuje do ciebie
co tydzień, jak rok długi, od chwili, kiedy tylko tu
przyjechała! Czasami prosiła mnie nawet, żebym
odwiozła listy na pocztę, kiedy wybieram się na
targ. Kiedy indziej wysyłał je pan Warren, jadąc do
kliniki. Zawsze szły do Bostonu razem z tartaczny
mi bilansami, więc w żaden sposób nie mogły zgu
bić się po drodze.
Lenore omal nie popłakała się z ulgi. A więc Mag
gie nie zapomniała o niej! Kolejna myśl była nato
miast nie do zniesienia - rodzice rozmyślnie prze
chwytywali listy i chowali je przed nią! Czy również
otwierali je i czytali? Podłość ich postępowania po
woli docierała do świadomości Lenore. Zacisnęła
pięści w bezsilnej złości. Ileż by teraz dała, aby cof
nąć gorzkie żale, jakie wylewała na wyrodną sio-
strzycę w ciągu całego roku. Zbyt łatwo uwierzyła,
że tak po prostu zapomniała o niej. I pomyśleć, że
zazdrościła Tori, że dostaje wieści od Maggie, dum
nie udając, że nie interesuje się nimi, choć chciwie
łowiła każdy strzępek wiadomości.
Boże, gdyby nie owa fałszywa duma, która zabu
rzyła jej zdolność rozumowania, poprosiłaby Tori
26
o przesłanie wiadomości do Margaret po tym, jak nie
odpowiedziała na kilka jej listów po kolei. Wszystko
by się wyjaśniło i oszczędziłaby sobie zgryzot.
- Oj, ale panienka pobladła - powiedziała z troską
Kate. - Nie trzeba gryźć się tym, co było. Najlepiej,
jak panienka porządnie odpocznie po podróży, to
i świat od razu wyda się weselszy. Siadaj sobie, ko
chana - wytarła ścierką stołek i podsunęła go Lenore
- a ja szybciutko zrobię mocnej, gorącej herbatki
z konfiturami, takiej jaką lubisz.
Lenore z ulgą opadła na stołek, przyglądając się
energicznej krzątaninie Kate przy palenisku, gdzie
na fajerkach parował wielki, miedziany czajnik. Za
raz z kredensu wyjechała na stół zastawa w niebie-
skie kwiatki oraz malowany talerz z pasterką, na
który gospodyni wysypała wonne, cynamonowe
ciasteczka. Znów wróciła wspaniała, domowa at
mosfera tego miejsca, której tak była spragniona.
- Najlepiej będzie - odezwała się Kate - jeśli pa
nienka przeciągnęłaby swój pobyt u nas o tydzień
czy dwa. Państwo Reilly mówili, że powinni wrócić
z Irlandii do końca lipca. Wtedy pogadałybyście so
bie o wszystkim.
Lenore w milczeniu skinęła głową. Bardzo chcia
ła porozmawiać z siostrą. Coraz częściej myślała, że
przykład Meg może stanowić dla niej życiową
wskazówkę, której tak bardzo potrzebuje.
- A niech mi panienka powie - zagadnęła znie
nacka Kate, ustawiając naczynia na tacy - czy na
tych wszystkich wielkich i wytwornych balach po-
27
znała jakiegoś pięknego i bogatego księcia z bajki?
Niechciany wizerunek Jonathana Adamsa Lawren
ce'a III, starszego brata Amelii, wypłynął na chwilę
w pamięci Lenore. W pewnym momencie, niedługo
po ucieczce Maggie do Maine, bardzo pochlebiał jej
fakt, iż niedawny adorator siostry zwrócił swój afekt
' właśnie ku niej. Mama i tata również byli zachwyce
ni. Teraz wzdrygała się na wspomnienie obleśnych
warg tego nuworysza i jego czerwonych, rzeźnickich
dłoni. Czyż nie podjęła decyzji o przyjeździe tutaj
głównie dlatego, że chciała przed nim uciec?
- Nie - zaprzeczyła nieco zbyt skwapliwie. -
A już na pewno nie pięknego. Co najwyżej bogate
go, choć i to okazało się bajką.
- A ja ci mówię, że jeszcze takiego spotkasz, dzie
cinko. Póki co napij się gorącej herbatki i pojedz so
bie ciasteczek. Zaś o tym, co nie był nic wart, lepiej
od razu zapomnieć. Niech pójdzie w diabły!
Zanim Lenore zdążyła odpowiedzieć, w głębi do
mu zegar dźwięcznie wybił cztery razy. Kate, która
również nalała sobie herbaty, z trzaskiem odstawi
ła kubek i zerwała się na równe nogi.
- Na włócznię świętego Jerzego, toż to już czwar
ta, a ja jestem w lesie z obiadem! - wykrzyknęła. -
Panienka wybaczy, ale muszę się brać za gary. Wia
domo, jaka akuratna jest pani Worth, jeśli chodzi
o punktualność. Niech panienka idzie na górę
i prześpi się trochę przed obiadem.
- Nie, Kate, lepiej zostanę tutaj i pomogę ci - po
wiedziała Lenore i w tym samym momencie zdu-
28
Elizabeth Keys Prawo do miłości
Prolog Boston, Massachusetts Wiosna 1859 - A więc zgoda? - Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa. - Będziemy się wspierać nawzajem. Wypowiadane szeptem zapewnienia rozbrzmiały w ciszy zakrystii kościoła Wszystkich Świętych. Słychać w nich było ton determinacji, tak różnej od beztroski dziewczęcych chichotów, które jeszcze niedawno mąciły ciszę tych dostojnych ścian. Trzy pary smukłych dłoni złączyły się w serdecz nym uścisku, trzy pary oczu - koloru morskiej to ni, przydymionego bursztynu i niebieskiego lodu, wpatrzyły się w siebie z nadzieją i obawą wobec śmiałości postanowienia, które przed chwilą zosta ło podjęte. Trzy spiskowczynie należały do śmietanki bostoń skiej socjety. Trzy córy rodów, które uważały się za arystokratyczne, choć w nowym społeczeństwie, gdzie na salony wdzierali się parweniusze, wzboga ceni na handlu i przemyśle, ich fortuny prezentowa- 5
ły się coraz skromniej. W przypadku dwóch pierw szych panien rodzice zdecydowani byli wydać swoje córki za mąż tak, jak przystoi pozycji ich rodu. Ro dzice trzeciej byli równie zdecydowani, choć kiero wały nimi bardziej przyziemne pobudki. Ślubowanie, którego pomysł narodził się w cza sie weekendowego spotkania, złożyły trzy najbar dziej buntownicze młode damy z Brooklyńskiego Towarzystwa Córek Dobroczynności, znanego bar dziej w roli elitarnego klubu panien na wydaniu niż organizacji pełniącej działalność charytatywną. Do konały go w chwili, gdy ich koleżanki musiały po święcić swoje marzenia dla bezdusznych rodziciel skich oczekiwań, wychodząc za tych, których im wybrano, nie pytając o głos serca. Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa me pokierujemy swoim losem - rewolucyjne hasło, które wspólnie ukuły, miało odtąd pozostać ich świętą dewizą. - Ale od czego zaczniemy? Niespokojne pytanie Lenore uświadomiło trójce buntowniczek, że wypływają na nieznane i mętne wody. Jak zdołają się przeciwstawić wszechpotężnej władzy rodzicielskiej? Lenore Brownley, wysoka, smukła i jasnowłosa, była najmłodsza z nich, a jed nocześnie najbardziej zdecydowana, aby popłynąć pod prąd oczekiwań własnej rodziny. - No właśnie, od czego? - Czarne loki zatańczy ły wokół ładnej buzi Amelii. - Zacząć trzeba od początku i działać krok za kro- 6
kiem - stwierdziła retorycznie Tori. Spokojna i zrów noważona córka pastora, na którego plebanii urzą dziły swoje spiskowe zebranie, reprezentowała w ich małym gronie powagę rozsądnego namysłu, niezbęd nego w tak trudnej chwili. Amy uniosła arystokratyczne brwi. Choć jej rodo wa reputacja, wywodząca się wprost z „Mayflowe- ra"*, była jeszcze świeżej daty, z gracją obnosiła dum ną pozę, pasującą do niej jak wytworne rękawiczki. - Posłuchajcie, tu chodzi o prawdziwą rewolucję! Musimy zmienić nasze otoczenie, towarzystwo, obyczaje, ba, nawet miejsce życia - stwierdziła z ożywieniem, wstając z krzesła i bojowo prostując wysoką, wiotką postać. Różowa suknia zawirowała wokół smukłych kostek. Blask słońca wydobył z jej włosów niebieskawy połysk, kiedy podeszła do okna, aby zasunąć koronkowe firanki. - Jeszcze tyl ko dwa tygodnie dzieli nas od dnia, w którym od będzie się aukcja dobroczynna i wielki bal. Znów wystawią nas na pokaz tej bandzie młodych i sta rych nudziarzy jak zarodowe klacze na wystawie - stwierdziła z obrzydzeniem. - Moja matka z ciotka mi od miesiąca szykują dla mnie suknię z koronek i tylko czekają, że wreszcie zwabię do ołtarza jakiś cenny okaz, który ozdobi nasz ród i odpowiednio *„Mayflower" - statek, na którym w roku 1620 przypłynęło do Ameryki 102 tzw. „Pielgrzymów" - pierwszych kolonistów, któ rzy stworzyli podstawy Organizacji nowego państwa. Z nich wy wodzi się amerykańska arystokracja - przyp. tłum. 7
pomnoży jego fortunę. Niedoczekanie! - Dumnie uniosła podbródek i obróciła się ku przyjaciółkom. - Kiedy narzeczony Heleny dwa tygodnie temu za proponował mi małżeństwo, odrzuciłam go po pierwszych słowach. I oczywiście dostałam straszną reprymendę. A ja po prostu nie wyobrażam sobie, że mogłabym wyjść za kogoś w jego wieku, nawet jeśli - jak twierdzą rodzice - grozi mi staropanień stwo, bo jestem za wybredna i przebieram w stara jących się jak w ulęgałkach. 2 drugiej strony mier zi mnie myśl, że miałabym szukać schronienia u ciotki w Berkshires jak jakaś uboga krewna. Ale zrobię to, jeśli nie wymyślę innego wyjścia. Chyba że trafi mi się ten jeden, jedyny... - rozmarzyła się, teatralnie przykładając rękę do serca. Lenore przytaknęła z przekonaniem. - Pewnie, trzeba czekać na swojego rycerza na białym koniu. Musi wreszcie przyjechać! Absolut nie cię rozumiem, jeśli chodzi o tego starego tetry- ka. Wystarczy, żeby przeszedł od drzwi kościoła do swojego kocza, a już jest zasapany jak parowóz. No, ale Helenie to jak widać nie przeszkadzało. Amelia zrobiła pogardliwą minę. - Nie potrafię sobie wyobrazić, jak to pokorne cielę mogło podporządkować się żądaniom rodzi ców, wiedząc, że małżeństwo będzie tylko intere sem, w którym nie zostanie miejsca na uczucia. Zresztą najlepszy dowód, że na wszelki wypadek jej narzeczony uderzył także do mnie. - Owszem, pokazał swoją dwulicową naturę, ale 8
tak naprawdę liczy się tylko fakt, że jest zamożny i bardzo szanowany w towarzystwie. Rodzice Hele ny z pewnością pomyśleli, że ta partia będzie najlep sza dla ukochanej córeczki, i ona zapewne również tak uważa - stwierdziła Tori z właściwym sobie, roz sądnym praktycyzmem. - W takim razie są ślepi, a Helena zachowuje się jak głupia gęś - prychnęła Amy. Nie miała ochoty zdradzić przyjaciółkom, że Charles Fitzsimmons zaproponował swój małżeński układ w dzień po tym, jak wybuchła wieść o finansowej aferze jej bra ta. Drań, liczył, że skoro rodzina straciła dobre imię, Amy stanie się dla niego łatwym łupem. Posu nął się nawet tak daleko, iż zasugerował, że jeśli nie chce wychodzić za mąż, mogłaby zostać jego metre są. Czuła obrzydzenie do tego zakłamanego świata, gdzie liczyły się tylko koneksje i pieniądze. - Ach, jak mamy rozpocząć podróż, skoro nie wie my, dokąd zmierzamy? - zapytała z westchnieniem Lenore, uświadamiając wszystkim gorzką prawdę. Ja ki los czeka młodą kobietę, jeśli nie małżeństwo? Czy miały pozostać wiecznymi starymi pannami? Mo ment uniesienia, w jaki wprawiła je buntownicza przysięga, minął, pozostawiając miejsce niepewności i lękowi. Kto wskaże im właściwą drogę? - Możesz odpowiedzieć na ogłoszenie w „The Herald" i sama przebierać w kandydatach. A nuż trafi się ten wymarzony? - poddała Amelia z wisiel czym humorem. - Tego chyba nikt by się po nas nie spodziewał, co, panienki? 9
- Ogłoszenie? Matrymonialne? - zająknęła się Le- nore. - A czemu nie? - Głos Amy nabrał twardych, pro wokacyjnych tonów. - Każdy sposób jest dobry, je śli będzie w stanie uwolnić mnie od koszmaru mo ich socjalnych powinności. Lenore z wahaniem przygryzła wargi. - A ty, Wiktorio? - Amelia bystro wpatrzyła się w twarz przyjaciółki, otoczoną burzą płomiennoru dych loków. - Co nam powiesz? - Niewiele mam do powiedzenia. W domu moje go szacownego tatusia nie ma miejsca dla wywroto wych myśli - odparła sucho Tori, odbierając Amelii ochotę do dalszych pytań. Przeniosła pozbawione emocji spojrzenie na jasnowłosą przyjaciółkę. - Może ty wymyśliłaś coś lepszego, Noro? Lenore, która nie znosiła, gdy zdrabniano jej imię jak za dawnych, szczenięcych czasów, spiorunowa ła ją spojrzeniem. - Och, proszę, nie wściekaj się - powiedziała po jednawczo Amelia. - Podrzuć nam jakąś mądrość. Lenore uniosła podbródek, imitując wyniosły, arystokratyczny styl czarnowłosej piękności. - Aby ruszyć z czymkolwiek, trzeba najpierw wy dostać się z tego miasta, które jest jak więzienie - oświadczyła z przekonaniem. - Tak właśnie postąpiła moja siostra, która wyjechała do Maine, wyzwalając się spod władzy rodziców, a tam szczęśliwy los pokie rował jej dalszym życiem. Wierzcie mi, ludzie na pro wincji nie są tak cyniczni i zepsuci jak tutaj. Dlatego 10
coraz częściej myślę, że powinnam wziąć przykład z Maggie. Tylko nie wiem, jak uda mi się przeko nać mamę i tatę, że tym razem to ja powinnam od wiedzić babcię. Tori przez chwilę rozważała jej słowa, po czym z powagą skinęła rudą głową. - Masz rację, trzeba zacząć od ucieczki z miasta. Każda z nas musi znaleźć jakiś sposób, aby je opu ścić. Ty, Amy, lepiej przestań unosić się ambicją i jedź do ciotki w Berkshires. Ty, Lenore, za wszel ką cenę spiesz do Maine, a ja... też spróbuję coś wy myślić - dodała, smutniejąc. - W każdym razie uwa żam, że powinnyśmy pozostać w stałym kontakcie, pisząc do siebie i utwierdzając się nawzajem w na szym postanowieniu. Bo kto wie, co jeszcze może się zdarzyć... Nie dokończyła, ale wszystkie wzdrygnęły się od ruchowo. - Zgoda - Amelia wypowiedziała to słowo tak szybko, jakby paliło jej gardło i chciała natychmiast wyrzucić je z siebie. - Zgoda - dodała jak echo Lenore. Ich dłonie znów się spotkały i momentalnie roz łączyły niby spłoszone ptaki, gdyż drzwi plebanii rozwarły się, pchnięte energiczną dłonią. - Lenore, chodź już, dosyć pogaduszek na dzisiaj - Alberta Brownley wypowiedziała zaproszenie jak rozkaz, który musi zostać bezdyskusyjnie wykonany. - Trzymaj się. - Tori mocno ścisnęła dłoń Lenore. - Ty też, kochana. 11
- I nie zapomnij napisać. - Amelia mrugnęła do niej niedostrzegalnie. - Nawzajem - rzuciła Lenore, spiesząc za matką. Nie potrafiła sobie wyobrazić, jak będzie realizo wać śmiały cel, który sobie dzisiaj postawiła. Ale wiedziała, że nie zrezygnuje z buntu. Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa me pokierujemy swoim losem. Jeśli tylko zdołają...
1 Gałęzie starych sosen i dębów skrzypiały w po dmuchach wiatru, akompaniując odgłosom wyda wanym przez koła podróżnego kocza, toczącego się ku wybrzeżu Maine. Lenore Eugenia Brownley odruchowo poprawiła włosy, uczesane w gładki kok, i w tej samej chwili zdała sobie sprawę, iż ten pusty gest sprawdzania nienagannej fryzury należy do jej dawnego życia. Z zakłopotaniem splotła dłonie w eleganckich rę kawiczkach, jakby chciała je powstrzymać przed dalszym niestosownym działaniem, i z trudem opa nowała w sobie przypływ tęsknoty za domem. Do piero teraz zdała sobie sprawę, jak bardzo wrosło w jej życie to miejsce, przeciwko któremu próbo wała się zbuntować. - Zupełnie jak gdyby w Maine zwracano uwagę wyłącznie na prezencję - powiedziała na głos, iro nicznym tonem. - Słucham, panno Lenore? - zapytała, nie odwra cając głowy od okna, pokojówka Jenna Wetson, sie dząca naprzeciwko niej i wpatrzona w przesuwają- 13
ce się za szybą krajobrazy. - Przepraszam panienkę, ale całkiem się zagapiłam. Już tak dawno nie wyjeż dżaliśmy do pani babci, że prawie zapomniałam, jak piękne drzewa rosną poza miastem i jakie świeże jest tu powietrze. W miarę jak powóz oddalał się od Zapylonych przedmieść Bostonu, pokojówka stawała się coraz bardziej ożywiona i rozmowna. Lenore wcale to nie przeszkadzało. Lubiła tę miłą, na swój sposób by strą kobietę. Radosne paplanie Jenny rozpraszało pełne obawy myśli, które bez ustanku towarzyszy ły jej w tej podróży. - Panno Lenore? - Zaniepokojona służąca wreszcie oderwała wzrok od okna i uważnie spojrzała na swo ją młodą panią. - Czy dobrze się panienka czuje? Wy daje się panienką dziwnie nieswoja i taka małomów na. Pewnikiem, jak i ja, odzwyczaiła się od wyjazdów. Na szczęście już niedługo będziemy na miejscu. Lenore wiedziała o tym równie dobrze jak Jenna. Im bliżej celu, tym boleśniej ciążył jej w żołądku lo dowaty kamień. Niedawno przebyli rzekę Piscata- qua i dom babci Worth powinien lada chwila uka zać się za zakrętem. - Jenno, podaj mi, proszę, kapelusz z pudła - po leciła, odsuwając chwilowo na bok niepewność, ogarniającą ją na myśl o spotkaniu z przeszłością. - Ten ze złoto haftowanymi wstążkami. Chcę wyglą dać jak najlepiej, gdy stanę przed babcią. Nawet jeśli nikt w Maine nie zwracał uwagi na prezencję, miała poczucie, że powinna o nią zadbać, 14
chociażby tylko dla samej siebie. Chciała, aby w pierwszym momencie spotkania po latach babka zobaczyła w niej już nie rozbrykaną nastolatkę, tyl ko rozsądną, dobrze ułożoną młodą damę. Dobrze ubrana i dobrze ułożona lalka, nic wię cej, dodała w myśli z gorzkim uśmiechem, zaciska jąc dłonie na podołku. - Mam nadzieję, iż tym razem nie będę musiała bez ustanku wysłuchiwać, że mam się nie garbić i zachowywać się jak przystało na pannę z dobrego domu - mruknęła. - Babcia miała trochę racji z tym garbieniem się - nadmieniła Jenna, sięgając na tył wozu po pudło. - W tamtym roku panienka tak śmignęła do góry, że przerosła pannę Margaret. Kiedy to było, chyba z pięć łat temu? - Sześć. - Ostatni raz babcia zaprosiła ją do siebie sześć lat temu. Lenore z bólem przypomniała sobie kolejne zaproszenia, które już nie dotyczyły jej. Za to Maggie jeździła do Maine w każde lato i często jesz cze poza sezonem. Lenore musiała zostawać w domu. - No właśnie - podjęła Jenna, wyciągając z pudła elegancki słomkowy kapelusz-budkę, ozdobiony bluszczem z zielonego jedwabiu i bladożółtymi ró życzkami. - Jestem pewna, że starsza pani ucieszy się, widząc, jakie ładne i szykowne dziewczę wyrosło z pa nienki. Szkoda, że pani Maggie jak raz popłynęła do Irlandii, bo też by się ucieszyła. No, ale przecież mło- dej żonie wypada odwiedzić rodzinę nowego męża. Lenore nieuważnie słuchała tych wywodów. Ni- 15
gdy nie lubiła, gdy rozdzielano ją z siostrą, i zawsze bardzo tęskniła za Maggie. Za każdym razem wma wiała sobie, że wcale nie zazdrości siostrze wyjaz dów i w czasie jej nieobecności może mieć rodziców tylko dla siebie. Kiedy rok temu Maggie uciekła, by związać się z człowiekiem, który przez jakiś czas słu żył w ich domu, i osiadła pod skrzydłami babki w Maine, mama i tata nagle stali się bardziej chętni do podsyłania tam młodszej latorośli. Znaczny ma jątek pani Worth powodował, że woleli nie ryzyko wać rodzinnego konfliktu, zwłaszcza że ich zasoby raczej się nie pomnażały. Lenore zawiązała pod brodą wstążki kapelusza i wygładziła fałdy zielonej, podróżnej sukni. Ozdo biona lamówką ze złocistego aksamitu, z modnymi rękawami w kształcie pagody, powinna spodobać się damie słynącej z elegancji i poczucia smaku, za jaką uchodziła babcia Sylwia. Na razie Lenore, choć bardzo pragnęła zmienić swoje życie, nie mogła po chwalić się niczym poza salonową prezencją. Nie poddamy się dyktatowi społeczeństwa i sa me pokierujemy swoim losem. Treść przysięgi, którą tak niedawno złożyły w wielkiej tajemnicy trzy zbuntowane Córy Dobro czynności, zapadła w pamięć Lenore jak memento, buńczuczne wyzwanie losu. Czy któraś z nich zdo ła wygrać swoją szansę na życiowej loterii? Ostry skwir mew, dobiegający z oddali, przywró cił ją do rzeczywistości, rozpraszając ponure myśli. To był sygnał, że ich podróż dobiega kresu. Powóz 16
minął granicę cienistych lasów i droga zabłysła przed nimi jasnym pasmem, wijąc się w zieleni łąk, prze tykanych barwnym kwieciem. Widok znajomej oko licy przyspieszył bicie serca. Lenore wychyliła się z okienka, wypatrując Belle Cove, babcinej rezyden cji, posadowionej na wale zielonych wzgórz, zamy kających przestrzeń łąk. Dalej był już tylko ocean. Nie raz podśmiewano się w rodzinie z babci Worth, iż uparcie nazywa swoją "wiejską chatą" tę piętrową, rozłożystą budowlę w kolonialnym stylu, z pokojami zdolnymi pomieścić dziesiątki gości i imponującym tarasem, z którego roztaczał się wi dok na nadbrzeżne klify i nieskończoną oceaniczną toń. Ale dla obu sióstr Belle Cove na zawsze zacho wało urok cudownego azylu dzieciństwa, gdzie spę dziły swoje najpiękniejsze lata. Lenore cofnęła gło wę, czując ucisk w gardle. Po niedługiej chwili koła zazgrzytały na żwirze podjazdu. Lenore wyskoczyła z powozu i popędzi ła ku wejściu, zostawiwszy Jennę i Marcusa, zaję tych wypakowywaniem bagaży. - Babciu, przyjechałam! - oznajmiła, gwałtow nym pchnięciem otwierając drzwi i wchodząc w głąb przestronnego holu. Odpowiedziało jej tyl ko echo. - Babciu, czy jesteś tam? Z głębi domu dobiegało miarowe tykanie zegara. Nikt nie wyszedł na jej przywitanie. - Babciu...? - Lenore przez moment poczuła się jak mała, zagubiona dziewczynka, którą jeszcze nie tak dawno była. Z jakiej racji łudziła się, że babcia Worth 17
wyjdzie jej na spotkanie i przygarnie w czułym uścis ku? Przecież Sylwia była prawdziwą emancypantką, kobietą interesu, która zarządzała własnym przedsię biorstwem, harując jak mężczyzna. Lenore powinna się cieszyć, jeśli uda się jej choć kilka razy porozma wiać z babcią w czasie tego pobytu. Tu nikt nie trwo nił czasu na zbędne grzeczności, nikt nie wiódł próż niaczego życia. Czy nie dlatego ona sama przyjechała tutaj? Tylko tu będzie mogła przemyśleć w spokoju swoje nowe plany, nie niepokojona przez nikogo. Zamknęła za sobą ciężkie, wejściowe drzwi i ru szyła w głąb korytarza, do saloniku położonego obok głównej klatki schodowej i jadalni, gdzie babcia przyjmowała gości oraz interesantów. Podświadomie oczekiwała widoku starszej pani, stojącej u okna wy chodzącego na ocean, zatopionej w rozmyślaniach. Przed wejściem zdjęła kapelusz i rękawiczki, kładąc je na rzeźbionej toaletce z lustrem, stojącej w holu. Kiedy poprawiała fryzurę, szykując się do efektowne go wejścia, zauważyła niewielką, kremową kopertę, wetkniętą za złotą ramę. Na wierzchu, zamaszystym, starannym pismem wypisano: Lenore. Niecierpliwym gestem otworzyła kopertę. Przy najmniej nie zapomniała, że przyjeżdżam, pomyśla ła z przekąsem. Miałam nadzieję, iż będę mogła powitać cię oso biście, lecz pilne sprawy wezwały mnie do Worth Lumber. Jeśli Kate nie zdąży wrócić z targu do two jego przyjazdu, rozgość się, proszę, w pokoju, któ- 18
ry zajmowałaś poprzednio. Pan Warren i ja z nie cierpliwością czekamy dzisiejszego, wspólnego obiadu. Ucałowania Sylwia Worth List przypominał raczej suchą służbową notkę niż wiadomość od babci dla długo wyczekiwanej wnuczki. Ale czy rzeczywiście wyczekiwanej? Bab cia od początku zdawała się faworyzować Maggie. Lenore wepchnęła kartonik z powrotem do koper ty, tłumiąc w sobie nagłą chęć wrócenia do Jenny i Marcusa i nakazania natychmiastowego odjazdu. W następnej chwili pomyślała o Amy i Tori. Czy tak postąpiłyby na jej miejscu? Na pewno nie! Mu si wytrwać, tak jak im obiecała. Być może wróciłaby, gdyby miała co robić w Bo stonie, ale nie czekało jej tam nic poza nieustannym korowodem nudnych bali i rautów, okraszonych blichtrem, czczą gadaniną i sztucznymi uśmiecha mi. Nie cierpiała tych sytuacji, gdy męskie spojrze nia taksowały ją jak jałówkę, prowadzoną na targ. Nie, nie po to odważyła się na tę podróż, by zrej terować jak niepyszna spod progu babcinego domu. - Panienko Lenore? - glos Marcusa Watsona za dudnił w przestrzeni. - Proszę powiedzieć, gdzie mam postawić kufry? Pani Butler nie ma w kuchni. - Powiedz Jennie, że będę mieszkać w tym sa mym pokoju, co zawsze. Poproś, aby wypakowała mi i wyprasowała popołudniową suknię ze złocistej 19
tafty. Pani Worth oczekuje mnie dzisiaj na powital nym obiedzie. - Tak jest, panienko - stangret wycofał się cicho i dyskretnie jak wytrawny lokaj. Obiad z babcią i Jakubem Warrenem... Lenore lu biła miłego pana o wesołych oczach, który zawsze miał dla niej w kieszeni ulubione, cytrynowe drop sy. Ku niezadowoleniu papy babcia traktowała War rena bardziej jak zaufanego, bliskiego przyjaciela rodziny niż zarządcę tartaku, który prowadziła po śmierci męża. Jego syn, Jake, tak jak i ojciec wtopił się w krąg Sylwii i jej domostwa. Odkąd siostry zaczęły przy jeżdżać tu na wakacje, stał się ukochanym towarzy szem zabaw Maggie. Smarkata Lenore plątała się przy nich na doczepkę, ciągle dopraszając się, aby zabrali ją na ryby do zatoki Belle Cove albo na ja gody do lasu. Skrycie durzyła się w przystojnym chłopaku i drżała za każdym razem, kiedy spojrzał na nią tymi swoimi orzechowymi, wesołymi ocza mi. Wiecznie szukała jego spojrzenia i czerwieniła się jak piwonia, gdy czasami raczył ją zauważyć. Wspomnienie ukochanych miejsc dzieciństwa wróciło ze zdwojoną siłą. Kiedy Maggie z Jake'em przepadali gdzieś bez niej, Lenore wymykała się do Belle Cove, aby tam, siedząc na skale, bez końca wpatrywać się w przestwór oceanu i nasłuchiwać krzyku mew i szumu przyboju. Jake śmiał się, że w poprzednim wcieleniu musiała być piratem, sko ro okazała się tak czuła na zew morza. 20
Wiedziona odruchem, przeszła przez foyer i otwo rzyła wielkie francuskie drzwi, wiodące na taras wido kowy. Mrugając w blasku słońca, podeszła do poręczy i głęboko nabrała w płuca ożywczego powietrza, prze syconego zapachem soli i sosnowych igieł. W dole, w zatoce, wiło się pasmo białych i żółtych korkowych bojek, podskakujących na falach, nad którymi z pi skiem fruwało morskie ptactwo. Bojki wskazywały sieci na homary. Odkąd pamiętała, zastawiał je Job Pruitt. Z tej wysokości wyglądały na małe, ale pamię tała, iż w rzeczywistości ledwie mieściły się w dziecię cych dłoniach. Lenore uśmiechnęła się mimo woli, wspominając, jak piszczały z Maggie, gdy Jake stra szył je potworem z ogromnymi szczypcami i długimi wąsami. A potem były wspaniałe sobotnie kolacje, kie dy nawet dystyngowana babcia wyjadała palcami de likatne, białe mięso. Lenore zacisnęła powieki. Nagle zatęskniła za tym wszystkim, a najbardziej za Maggie. Tęsknota boleśnie przybrała na sile w ciągu ostat niego roku, kiedy starsza siostra wyjechała do Maine, aby pomagać babci przy prowadzeniu młyna, po czym osiadła tam na dobre, poślubiwszy człowieka, którego wskazało jej własne serce, a nie kategorycz ny rodzicielski nakaz. - Szkoda, że cię tu nie ma, Maggie - szepnęła, wy stawiając twarz na podmuchy bryzy. - Chciałabym tak jak ty odnaleźć swoją drogę i mieć odwagę, aby nią po dążyć. Och, siostrzyczko, czemu nie ma cię przy mnie, gdy najbardziej potrzebuję twojej rady i wsparcia? 21
Z drugiej strony zdawała sobie sprawę, że gdyby Maggie z Devinem byli na miejscu, ojciec w żadnym wypadku nie zezwoliłby jej na przyjazd. Dopiero kiedy do Bostonu nadeszły wieści, że młodzi mał żonkowie popłynęli do Irlandii, aby Margaret mog ła poznać rodzinę męża, tata Brownley uznał, iż przyszedł właściwy moment, aby podesłać teścio wej młodszą latorośl. W ten sposób dał sygnał, iż pragnąłby przywrócić dobre rodzinne stosunki, mocno nadszarpnięte zeszłorocznym mezaliansem starszej wnuczki. Pani Brownley otwarcie powie działa Lenore, że sytuacja finansowa rodziny nie jest najlepsza i należy na powrót wkupić się w łaski seniorki rodu, której interesy jak zwykle szły do skonale. Lenore nie mogła uwierzyć własnym uszom - oto los sam podsuwał jej wyjście. Nie mu siała podejmować żadnych starań. - O, jest panienka! Tak myślałam, że znajdę ją na tarasie - odezwała się za jej plecami Jenna. Podeszła i troskliwie otuliła ramiona swojej pani miękkim, ciepłym szalem. Lenore z trudem wróciła do rzeczywistości. Jak długo dumała na tym tarasie, podróżując myślami w przeszłość, bliższą i dalszą? - Dzięki, Jenno - powiedziała z wdzięcznością, gdyż zdążyła już zmarznąć. - Skąd wiedziałaś, że tu jestem? Szczupła kobieta w skromnej, ciemnej sukni, ja ka przystoi służbie, stanęła przy niej, opierając się o balustradę, również otulając się szalem, skrom nym i czarnym. 22
- Pani Butler zapamiętała, że kiedy panienka by ła dzieckiem, zawsze umykała tutaj. No, chyba że Maggie i Jake wyciągali ją gdzieś na zabawę. Jenna powiodła spojrzeniem po zębatej linii nad brzeżnych skał. - Panienka nigdy nie nudziła się sama ze sobą - ciągnęła. - Pamiętam, ileż to razy babcia nakrywa ła ją na czytaniu książek nie przeznaczonych dla młodych dam. Nawet anatomicznych atlasów pana Jake'a, które starsza pani kupiła mu, kiedy zaczął studiować medycynę - dodała, chichocząc. - Pani Butler mówiła mi, że teraz jest z niego wielce po ważany pan doktor i że leczy całą okolicę. Pomy śleć, do czego może dojść młody człowiek, jeśli wy trwale zdąża do celu! - Święta racja, Jenno - przytaknęła z przekona niem Lenore, choć ogarnęła ją fala goryczy. Jake zo stał lekarzem, a Maggie nauczyła się zarządzać przedsiębiorstwem babci, tak jak kiedyś marzyła. Jedno i drugie od początku trzymało się raz obra nej drogi. Tylko młodsza panna Brownley wiodła próżniaczy żywot na bostońskich salonach i sama nie wiedziała, co chce robić w życiu. Wychuchana córeczka rodziców, których jedyne zmartwienie sta nowiło to, jak stosownie wydać ją za mąż. Stosow nie, czyli bogato i jak najbardziej arystokratycznie. Wspominając swoich niewydarzonych dobiegaczy, Lenore zaczęła skłaniać się do wniosku, że obie te cechy są nie do pogodzenia. Skrzywiła się z obrzydzeniem i ciaśniej otuliła szalem. 23
- Zaraz mi się panienka przeziębi - zauważyła z troską Jenna. - Lepiej chodźmy do kuchni. Pani Butler zrobi nam dobrej, gorącej herbaty. Ciepłe, gościnne królestwo Kate Butler pachniało cy namonem i ziołami. Lenore uwielbiała to miejsce, gdzie ceglana podłoga i robocze, drewniane stoły, zawsze lśni ły czystością podobnie jak rząd pięknie wypucowanych miedzianych rondli nad kuchnią. Spędziły tu z Maggie niejedno szczęśliwe popołudnie, wycinając piernikowe ludziki z imbirowego ciasta, popijając gorące mleko z miodem, plotkując z Kate i kucharkami. Babka, zaję ta przez cały dzień swoimi interesami i tartakiem, nie miała czasu zajmować się nimi. - Panienka Lenore, kopę lat! - Krępa, niska Irland ka uśmiechnęła się na jej widok od ucha do ucha i otarłszy dłonie w fartuch, rzuciła się, by ją powitać. - Ależ panienka wyrosła - powiedziała, odsuwa jąc Lenore na odległość ramion, by lepiej się jej przyjrzeć. - A śliczna jest niczym święta Brygida na obrazie w naszym kościele. Nasza pani Worth bę dzie dumna z wnuczki! - Ty też świetnie wyglądasz, Kate. - Lenore ze wzruszeniem ucałowała kobietę w rumiane policzki. Z wyjątkiem kilku siwych pasemek we włosach i pa ru zmarszczek gospodyni wyglądała tak samo, jak zapamiętała ją z dawnych łat - serdeczna, kochana osoba, do której zawsze można było się przytulić i wypłakać dziewczęce smutki. Zupełne przeciwień stwo jej oschłej, zasadniczej matki. Nawet babcia 24
Worth, choć szalenie kochała swoje wnuczki, prze ważnie kryła uczucia za arystokratyczną fasadą. Nic też dziwnego, że dla małej Nory Kate stała się wy rocznią we wszelkich sprawach, a jej kuchnia - prawdziwym pępkiem świata. - Prawie się nie zmie niłaś- dodała. - O, nie przesadzajmy, latka lecą nieubłaganie, Ale dla ciebie będę zawsze tą samą Kate - roześmia ła się kobieta, a w niebieskich oczach zamigotały wesołe iskierki. - Za to ty, moja droga, zmieniłaś się po prostu nie do poznania. Prawdziwa młoda dama! Obróć no się, niech ci się jeszcze przyjrzę. Lenore wykonała posłusznie taneczny obrót na środku kuchni. Znów poczuła się swojsko i szczęś liwie jak dawniej, jakby te parę smutnych lat nagle wyparowało. - A co słychać u Maggie, Kate? - zagadnęła, po rwana kolejną falą tęsknoty, którą to magiczne miejsce przywołało z nową siłą. - Och, zapracowana jak zwykle. Cięgiem jeździ do tartaku, a to z panem Reilly, a to z panią Worth. Ale jest szczęśliwa, bo ma życie takie, jakie sobie wymarzyła, a to jest najważniejsze. - W takim razie bardzo się cieszę, bo nie miałam od niej żadnych wiadomości - powiedziała Lenore. - Od mamy i taty nic nie mogłam się dowiedzieć na jej temat. Wiem tylko tyle, co przekazali mi przyja ciele, do których Maggie pisuje listy. Kiedy w zeszłym roku rodzice wrócili z Maine, bardzo wzburzeni, zaczęli zachowywać się tak, jak- 25
by w ogóle nie mieli starszej córki. Jeśli ktoś się o nią dopytywał, odpowiadali krótko, że wyszła za irlandzkiego przedsiębiorcę stoczniowego i prze prowadziła się do Maine, gdzie pomaga babci w prowadzeniu rodzinnego przedsiębiorstwa. Kate popatrzyła na Lenore z niedowierzaniem. - Niemożliwe, żebyś nie dostała żadnych listów, panienko! Przecież pani Margaret pisuje do ciebie co tydzień, jak rok długi, od chwili, kiedy tylko tu przyjechała! Czasami prosiła mnie nawet, żebym odwiozła listy na pocztę, kiedy wybieram się na targ. Kiedy indziej wysyłał je pan Warren, jadąc do kliniki. Zawsze szły do Bostonu razem z tartaczny mi bilansami, więc w żaden sposób nie mogły zgu bić się po drodze. Lenore omal nie popłakała się z ulgi. A więc Mag gie nie zapomniała o niej! Kolejna myśl była nato miast nie do zniesienia - rodzice rozmyślnie prze chwytywali listy i chowali je przed nią! Czy również otwierali je i czytali? Podłość ich postępowania po woli docierała do świadomości Lenore. Zacisnęła pięści w bezsilnej złości. Ileż by teraz dała, aby cof nąć gorzkie żale, jakie wylewała na wyrodną sio- strzycę w ciągu całego roku. Zbyt łatwo uwierzyła, że tak po prostu zapomniała o niej. I pomyśleć, że zazdrościła Tori, że dostaje wieści od Maggie, dum nie udając, że nie interesuje się nimi, choć chciwie łowiła każdy strzępek wiadomości. Boże, gdyby nie owa fałszywa duma, która zabu rzyła jej zdolność rozumowania, poprosiłaby Tori 26
o przesłanie wiadomości do Margaret po tym, jak nie odpowiedziała na kilka jej listów po kolei. Wszystko by się wyjaśniło i oszczędziłaby sobie zgryzot. - Oj, ale panienka pobladła - powiedziała z troską Kate. - Nie trzeba gryźć się tym, co było. Najlepiej, jak panienka porządnie odpocznie po podróży, to i świat od razu wyda się weselszy. Siadaj sobie, ko chana - wytarła ścierką stołek i podsunęła go Lenore - a ja szybciutko zrobię mocnej, gorącej herbatki z konfiturami, takiej jaką lubisz. Lenore z ulgą opadła na stołek, przyglądając się energicznej krzątaninie Kate przy palenisku, gdzie na fajerkach parował wielki, miedziany czajnik. Za raz z kredensu wyjechała na stół zastawa w niebie- skie kwiatki oraz malowany talerz z pasterką, na który gospodyni wysypała wonne, cynamonowe ciasteczka. Znów wróciła wspaniała, domowa at mosfera tego miejsca, której tak była spragniona. - Najlepiej będzie - odezwała się Kate - jeśli pa nienka przeciągnęłaby swój pobyt u nas o tydzień czy dwa. Państwo Reilly mówili, że powinni wrócić z Irlandii do końca lipca. Wtedy pogadałybyście so bie o wszystkim. Lenore w milczeniu skinęła głową. Bardzo chcia ła porozmawiać z siostrą. Coraz częściej myślała, że przykład Meg może stanowić dla niej życiową wskazówkę, której tak bardzo potrzebuje. - A niech mi panienka powie - zagadnęła znie nacka Kate, ustawiając naczynia na tacy - czy na tych wszystkich wielkich i wytwornych balach po- 27
znała jakiegoś pięknego i bogatego księcia z bajki? Niechciany wizerunek Jonathana Adamsa Lawren ce'a III, starszego brata Amelii, wypłynął na chwilę w pamięci Lenore. W pewnym momencie, niedługo po ucieczce Maggie do Maine, bardzo pochlebiał jej fakt, iż niedawny adorator siostry zwrócił swój afekt ' właśnie ku niej. Mama i tata również byli zachwyce ni. Teraz wzdrygała się na wspomnienie obleśnych warg tego nuworysza i jego czerwonych, rzeźnickich dłoni. Czyż nie podjęła decyzji o przyjeździe tutaj głównie dlatego, że chciała przed nim uciec? - Nie - zaprzeczyła nieco zbyt skwapliwie. - A już na pewno nie pięknego. Co najwyżej bogate go, choć i to okazało się bajką. - A ja ci mówię, że jeszcze takiego spotkasz, dzie cinko. Póki co napij się gorącej herbatki i pojedz so bie ciasteczek. Zaś o tym, co nie był nic wart, lepiej od razu zapomnieć. Niech pójdzie w diabły! Zanim Lenore zdążyła odpowiedzieć, w głębi do mu zegar dźwięcznie wybił cztery razy. Kate, która również nalała sobie herbaty, z trzaskiem odstawi ła kubek i zerwała się na równe nogi. - Na włócznię świętego Jerzego, toż to już czwar ta, a ja jestem w lesie z obiadem! - wykrzyknęła. - Panienka wybaczy, ale muszę się brać za gary. Wia domo, jaka akuratna jest pani Worth, jeśli chodzi o punktualność. Niech panienka idzie na górę i prześpi się trochę przed obiadem. - Nie, Kate, lepiej zostanę tutaj i pomogę ci - po wiedziała Lenore i w tym samym momencie zdu- 28