http://www.strefasmierci.prv.pl
Tę króciutką historyjkę – w swej oryginalnej formie hinduską przypowieść – po raz pierwszy opowiedział mi pan
Surendra Patel z Nowego Jorku. Przerobiłem ją bardzo swobodnie i przepraszam za to wszystkich, którzy znają jej
formę oryginalną, gdzie głównymi bohaterami jest Bóg Sziwa i jego małżonka, Parvati.
Żebrak i diament
(The Beggar and the Diamond)
Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI
Pewnego dnia pojawił się przed Bogiem archanioł Uriel z zatroskaną
twarzą.
- Co cię trapi? – zapytał Bóg.
- Widziałem coś bardzo smutnego – odpowiedział Uriel i wskazał pod
stopy. – Tam na dole.
- Na ziemi? – zapytał z uśmiechem Bóg. – Och! Tam smutku nie
brakuje! Ale zobaczmy.
Pochylili się. Daleko w dole dostrzegli obszarpaną postać, która wlokła
się powoli wiejską drogą na przedmieściach Chandrapuru. Mężczyzna
był bardzo chudy, a nogi i ręce pokrywały mu rany. Nieustannie goniły
go z ujadaniem psy, ale człowiek ani razu się nie obrócił w ich stronę,
żeby odgonić je kijem; nawet wtedy, gdy chwytały go już za pięty. Po
prostu wlókł się przed siebie, wspierając się głównie na prawej nodze.
W pewnym momencie z dużego domu wybiegła gromadka ślicznych,
dobrze odżywionych dzieci. Na ich twarzach malowały się wstrętne
uśmiechy. Kiedy obdarty mężczyzna wyciągał w ichstronę pustą,
żebraczą miskę, zaczęły ciskać w niego kamieniami.
- Idź stąd, paskudniku! – zawołało jedno z dzieci. – Idź stąd na pola i
tam sobie umieraj!
W tym momencie archanioł Uriel zapłakał.
- Dobrze, dobrze – powiedział Bóg i poklepał go po ramieniu. –
Myślałem, że jesteś twardszy.
- Bez wątpienia – odparł Uriel, wycierając oczy. – Ale ten człowiek na
dole uosabia wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na synów i córy
ziemi.
- Oczywiście, że tak – powiedział Bóg. – To jest Ramu i na tym
właśnie polega jego rola. Kiedy umrze, ktoś inny przejmie po nim to
zadanie. To bardzo zaszczytne zajęcie.
- Być może – przyznał Uriel, zasłaniając ramieniem twarz. – Ale nie
mogę znieść tego widoku. Jego cierpienie wypełnia mi serce
mrokiem.
- Tutaj mrok jest niedozwolony – odparł Bóg – zatem muszę
przedsięwziąć stosowne środki i zmienić to, co sprowadziło na ciebie
ten mrok. Popatrz, mój miły archaniele.
Uriel popatrzył na Boga i ujrzał, że ten trzyma w dłoni diament
wielkości pawiego jaja.
- Kamień tak czysty i tej wielkości zapewni mu pożywienie do końca
życia; jemu i jeszcze siedmiu pokoleniom jego potomków –
zauważył Bóg. – Tak naprawdę, będzie to najpiękniejszy klejnot na
ziemi. A teraz... popatrzmy
Odpadł na czworaka, wyciągnął rękę z diamentem, wsunął dłoń
między dwie niewielkie chmurki i rzucił klejnot na dół. Razem z
Urielem bacznie obserwowali lot kamienia, patrzyli, jak spada na środek
drogi, którą szedł Ramu.
Diament był tak duży i ciężki, że Ramu, gdyby tylko był młodszym
człowiekiem, niewątpliwie usłyszałby, że klejnot uderza w ziemię. Ale
w ostatnich latach słuch bardzo mu stępiał, podobnie jak odmawiać mu
zaczynały posłuszeństwa płuca, krzyż i nerki. Tylko wzrok miał ciągle
bystry jak w czasach młodości, gdy liczył sobie dwadzieścia jeden lat.
Wlókł się drogą, pokonując niewielkie wzniesienie, nieświadom tego,
że po drugiej stronie pagórka leży połyskliwy, lśniący w promieniach
słońca diament. Ramu ciężko westchnął... po czym przystanął, pochylił
się wsparty na kiju, a jego westchnienie przeszło w kaszel. Stał
opierając się obiema rękami na kosturze i czekał, aż atak minie. Kiedy
kaszel prawie się uspokajał, kij – stary, suchy i prawie tak samo zużyty
jak Ramu – pękł z głośnym trzaskiem, a Ramu upadł na pokrytą kurzem
drogę.
Leżał, spoglądając w niebo i zastanawiał się, dlaczego Bóg jest tak
okrutny. „Przeżyłem wszystkich, których kochałem – myślał – ale nie
tych, których nienawidzę. Stałem się tak stary i brzydki, że obszczekują
mnie psy, a dzieci rzucają we mnie kamieniami. Od trzech miesięcy
żywię się najnędzniejszymi ochłapami, a od dziewięciu lat, albo i więcej
nie jadłem przyzwoitego posiłku w otoczeniu rodziny i przyjaciół.
Jestem włóczęgą depczącym oblicze ziemi, bez domu, który mógłbym
nazwać swoim. Tej nocy będę spał pod drzewem albo pod żywopłotem,
bez dachu nad głową, który zapewniłby mi ochronę przed deszczem.
Ciało mam pokryte ranami, bolą mnie plecy, a kiedy przekraczam wodę,
widzę krew tam, gdzie nie powinno jej być. Moje serce jest puste jak ta
żebracza miska”.
Ramu powoli dźwignął się z ziemi i znów popatrzył w niebo,
nieświadom tego, że niecałe dwadzieścia metrów przed nim, po drugiej
stronie suchego pagórka leży skryty jeszcze przed jego bystrym
wzrokiem największy diament na świecie.
- Boże, jestem nieszczęśliwy – powiedział. – Nie nienawidzę Cię, ale
się obawiam, że nie jesteś przyjacielem ani moim ani żadnego
człowieka.
Powiedziawszy to, poczuł się trochę lepiej i podjął wędrówkę. Na
chwilę tylko pochylił się i podniósł z ziemi duży kawałek złamanego
kija. Idąc wymawiał sobie owo rozżalenie się nad sobą i niewdzięczną
modlitwę.
„Bo przecież istnieje kilka rzeczy, za które powinienem być wdzięczny
– rozumował. – Dzień jest wyjątkowo piękny, to raz, i jakkolwiek ciało
pod wieloma względami mnie zawodzi, to przynajmniej zachowałem
ostry wzrok. Pomyśl, jakie by to było okropne, gdybyś oślepł”.
Żeby udowodnić samemu sobie, jak okropna byłaby ślepota, Ramu
zacisnął powieki i szedł, macając przed sobą drogę ułomkiem kija; jak
robią to ślepcy za pomocą laski. Ciemność okazała się straszliwa,
zapierająca w piersiach dech, zupełnie odbierała poczucie kierunku.
Wkrótce Ramu nie wiedział czy posuwa się jeszcze środkiem drogi, czy
też znalazł się już na jednym z jej skrajów i lada chwila wpadnie do
przydrożnego rowu. Sama myśl o tym, co taki upadek znaczyłby dla
jego starych, kruchych kości, budziła w nim dreszcz przerażenia. Mimo
to nie otwierał oczu i szedł dalej na ślepo.
- To cię oduczy niewdzięczności, staruszku – mruknął do siebie. – Do
końca swych dni zapamiętasz, że może i jesteś żebrakiem, ale
przynajmniej nie ślepym żebrakiem, i będziesz z tego czerpał radość.
Ramu nie wpadł do przydrożnego rowu ani po lewej, ani po prawej
stronie traktu. Zboczył jedynie trochę na prawo, dotarł na szczyt
wzniesienia i zaczął schodzić łagodnym stokiem, mijając olbrzymi
diament, który lśniąc spoczywał w pyle drogi. Lewa stopa Ramu była
już o niecałe pięć centymetrów od klejnotu.
Przeszedłszy jeszcze trzydzieści metrów, Rame rozchylił powieki.
Oczy zalało mu jaskrawe, słoneczne światło; zdawało się, że światłość
zalewa również jego umysł. Popatrzył z zadowoleniem po
przymglonym leciutko, niebieskim niebie, po zakurzonych żółtych
polach, po srebrzystej wstędze ubitej drogi. Na widok przelatującego z
drzewa na drzewo ptaka roześmiał się i jakkolwiek nie obejrzał się za
siebie, i nie zobaczył wielkiego diamentu leżącego nieopodal za jego
plecami, zapomniał o ranach i bolących plecach.
- Dzięki ci, Boże, za wzrok! – wykrzyknął. – Dziękuję ci przynajmniej
za to! Może zobaczę na drodze coś wartościowego: starą butelkę,
którą sprzedam na bazarze, a może jakiś pieniążek. Ale jeśli nawet
niczego nie znajdę, pozostanie mi wzrok. Dziękuję ci Boże za oczy!
Na Boga, dzięki ci Boże!
I zadowolony ruszył przed siebie, zostawiając za plecami diament.
Wtedy Bóg wyciągnął rękę po klejnot i z powrotem umieścił go w
zboczu góry w Afryce, skąd był go uprzednio zabrał. I prawie
natychmiast, tknięty nową myślą (jeśli można o Bogu powiedzieć, że
tknęła go nowa myśl), ułamał z rosnącego na veldzie drzewa solidny kij
i zrzucił go na drogę Chandrapur, podobnie jak poprzednio zrzucił
diament.
- Różnica polega na tym – powiedział Bóg do Uriela – że nasz
przyjaciel Ramu znajdzie ten kij, który do końca życia służyć mu
będzie za laskę.
Uriel popatrzył niepewnie na Boga (choć był archaniołem, popatrzył
tak samo niepewnie jak każdy, kto popatrzyłby w to płomienne oblicze).
- Czy dałeś mi lekcję, Panie?
- Nie wiem – odparł dobrotliwie Bóg. – Może?
http://www.strefasmierci.prv.pl Tę króciutką historyjkę – w swej oryginalnej formie hinduską przypowieść – po raz pierwszy opowiedział mi pan Surendra Patel z Nowego Jorku. Przerobiłem ją bardzo swobodnie i przepraszam za to wszystkich, którzy znają jej formę oryginalną, gdzie głównymi bohaterami jest Bóg Sziwa i jego małżonka, Parvati. Żebrak i diament (The Beggar and the Diamond) Przełożył: MICHAŁ WROCZYŃSKI Pewnego dnia pojawił się przed Bogiem archanioł Uriel z zatroskaną twarzą. - Co cię trapi? – zapytał Bóg. - Widziałem coś bardzo smutnego – odpowiedział Uriel i wskazał pod stopy. – Tam na dole. - Na ziemi? – zapytał z uśmiechem Bóg. – Och! Tam smutku nie brakuje! Ale zobaczmy. Pochylili się. Daleko w dole dostrzegli obszarpaną postać, która wlokła się powoli wiejską drogą na przedmieściach Chandrapuru. Mężczyzna był bardzo chudy, a nogi i ręce pokrywały mu rany. Nieustannie goniły go z ujadaniem psy, ale człowiek ani razu się nie obrócił w ich stronę, żeby odgonić je kijem; nawet wtedy, gdy chwytały go już za pięty. Po prostu wlókł się przed siebie, wspierając się głównie na prawej nodze. W pewnym momencie z dużego domu wybiegła gromadka ślicznych, dobrze odżywionych dzieci. Na ich twarzach malowały się wstrętne uśmiechy. Kiedy obdarty mężczyzna wyciągał w ichstronę pustą, żebraczą miskę, zaczęły ciskać w niego kamieniami. - Idź stąd, paskudniku! – zawołało jedno z dzieci. – Idź stąd na pola i tam sobie umieraj! W tym momencie archanioł Uriel zapłakał. - Dobrze, dobrze – powiedział Bóg i poklepał go po ramieniu. – Myślałem, że jesteś twardszy. - Bez wątpienia – odparł Uriel, wycierając oczy. – Ale ten człowiek na dole uosabia wszystkie nieszczęścia, jakie spadły na synów i córy ziemi.
- Oczywiście, że tak – powiedział Bóg. – To jest Ramu i na tym właśnie polega jego rola. Kiedy umrze, ktoś inny przejmie po nim to zadanie. To bardzo zaszczytne zajęcie. - Być może – przyznał Uriel, zasłaniając ramieniem twarz. – Ale nie mogę znieść tego widoku. Jego cierpienie wypełnia mi serce mrokiem. - Tutaj mrok jest niedozwolony – odparł Bóg – zatem muszę przedsięwziąć stosowne środki i zmienić to, co sprowadziło na ciebie ten mrok. Popatrz, mój miły archaniele. Uriel popatrzył na Boga i ujrzał, że ten trzyma w dłoni diament wielkości pawiego jaja. - Kamień tak czysty i tej wielkości zapewni mu pożywienie do końca życia; jemu i jeszcze siedmiu pokoleniom jego potomków – zauważył Bóg. – Tak naprawdę, będzie to najpiękniejszy klejnot na ziemi. A teraz... popatrzmy Odpadł na czworaka, wyciągnął rękę z diamentem, wsunął dłoń między dwie niewielkie chmurki i rzucił klejnot na dół. Razem z Urielem bacznie obserwowali lot kamienia, patrzyli, jak spada na środek drogi, którą szedł Ramu. Diament był tak duży i ciężki, że Ramu, gdyby tylko był młodszym człowiekiem, niewątpliwie usłyszałby, że klejnot uderza w ziemię. Ale w ostatnich latach słuch bardzo mu stępiał, podobnie jak odmawiać mu zaczynały posłuszeństwa płuca, krzyż i nerki. Tylko wzrok miał ciągle bystry jak w czasach młodości, gdy liczył sobie dwadzieścia jeden lat. Wlókł się drogą, pokonując niewielkie wzniesienie, nieświadom tego, że po drugiej stronie pagórka leży połyskliwy, lśniący w promieniach słońca diament. Ramu ciężko westchnął... po czym przystanął, pochylił się wsparty na kiju, a jego westchnienie przeszło w kaszel. Stał opierając się obiema rękami na kosturze i czekał, aż atak minie. Kiedy kaszel prawie się uspokajał, kij – stary, suchy i prawie tak samo zużyty jak Ramu – pękł z głośnym trzaskiem, a Ramu upadł na pokrytą kurzem drogę. Leżał, spoglądając w niebo i zastanawiał się, dlaczego Bóg jest tak okrutny. „Przeżyłem wszystkich, których kochałem – myślał – ale nie tych, których nienawidzę. Stałem się tak stary i brzydki, że obszczekują
mnie psy, a dzieci rzucają we mnie kamieniami. Od trzech miesięcy żywię się najnędzniejszymi ochłapami, a od dziewięciu lat, albo i więcej nie jadłem przyzwoitego posiłku w otoczeniu rodziny i przyjaciół. Jestem włóczęgą depczącym oblicze ziemi, bez domu, który mógłbym nazwać swoim. Tej nocy będę spał pod drzewem albo pod żywopłotem, bez dachu nad głową, który zapewniłby mi ochronę przed deszczem. Ciało mam pokryte ranami, bolą mnie plecy, a kiedy przekraczam wodę, widzę krew tam, gdzie nie powinno jej być. Moje serce jest puste jak ta żebracza miska”. Ramu powoli dźwignął się z ziemi i znów popatrzył w niebo, nieświadom tego, że niecałe dwadzieścia metrów przed nim, po drugiej stronie suchego pagórka leży skryty jeszcze przed jego bystrym wzrokiem największy diament na świecie. - Boże, jestem nieszczęśliwy – powiedział. – Nie nienawidzę Cię, ale się obawiam, że nie jesteś przyjacielem ani moim ani żadnego człowieka. Powiedziawszy to, poczuł się trochę lepiej i podjął wędrówkę. Na chwilę tylko pochylił się i podniósł z ziemi duży kawałek złamanego kija. Idąc wymawiał sobie owo rozżalenie się nad sobą i niewdzięczną modlitwę. „Bo przecież istnieje kilka rzeczy, za które powinienem być wdzięczny – rozumował. – Dzień jest wyjątkowo piękny, to raz, i jakkolwiek ciało pod wieloma względami mnie zawodzi, to przynajmniej zachowałem ostry wzrok. Pomyśl, jakie by to było okropne, gdybyś oślepł”. Żeby udowodnić samemu sobie, jak okropna byłaby ślepota, Ramu zacisnął powieki i szedł, macając przed sobą drogę ułomkiem kija; jak robią to ślepcy za pomocą laski. Ciemność okazała się straszliwa, zapierająca w piersiach dech, zupełnie odbierała poczucie kierunku. Wkrótce Ramu nie wiedział czy posuwa się jeszcze środkiem drogi, czy też znalazł się już na jednym z jej skrajów i lada chwila wpadnie do przydrożnego rowu. Sama myśl o tym, co taki upadek znaczyłby dla jego starych, kruchych kości, budziła w nim dreszcz przerażenia. Mimo to nie otwierał oczu i szedł dalej na ślepo.
- To cię oduczy niewdzięczności, staruszku – mruknął do siebie. – Do końca swych dni zapamiętasz, że może i jesteś żebrakiem, ale przynajmniej nie ślepym żebrakiem, i będziesz z tego czerpał radość. Ramu nie wpadł do przydrożnego rowu ani po lewej, ani po prawej stronie traktu. Zboczył jedynie trochę na prawo, dotarł na szczyt wzniesienia i zaczął schodzić łagodnym stokiem, mijając olbrzymi diament, który lśniąc spoczywał w pyle drogi. Lewa stopa Ramu była już o niecałe pięć centymetrów od klejnotu. Przeszedłszy jeszcze trzydzieści metrów, Rame rozchylił powieki. Oczy zalało mu jaskrawe, słoneczne światło; zdawało się, że światłość zalewa również jego umysł. Popatrzył z zadowoleniem po przymglonym leciutko, niebieskim niebie, po zakurzonych żółtych polach, po srebrzystej wstędze ubitej drogi. Na widok przelatującego z drzewa na drzewo ptaka roześmiał się i jakkolwiek nie obejrzał się za siebie, i nie zobaczył wielkiego diamentu leżącego nieopodal za jego plecami, zapomniał o ranach i bolących plecach. - Dzięki ci, Boże, za wzrok! – wykrzyknął. – Dziękuję ci przynajmniej za to! Może zobaczę na drodze coś wartościowego: starą butelkę, którą sprzedam na bazarze, a może jakiś pieniążek. Ale jeśli nawet niczego nie znajdę, pozostanie mi wzrok. Dziękuję ci Boże za oczy! Na Boga, dzięki ci Boże! I zadowolony ruszył przed siebie, zostawiając za plecami diament. Wtedy Bóg wyciągnął rękę po klejnot i z powrotem umieścił go w zboczu góry w Afryce, skąd był go uprzednio zabrał. I prawie natychmiast, tknięty nową myślą (jeśli można o Bogu powiedzieć, że tknęła go nowa myśl), ułamał z rosnącego na veldzie drzewa solidny kij i zrzucił go na drogę Chandrapur, podobnie jak poprzednio zrzucił diament. - Różnica polega na tym – powiedział Bóg do Uriela – że nasz przyjaciel Ramu znajdzie ten kij, który do końca życia służyć mu będzie za laskę. Uriel popatrzył niepewnie na Boga (choć był archaniołem, popatrzył tak samo niepewnie jak każdy, kto popatrzyłby w to płomienne oblicze). - Czy dałeś mi lekcję, Panie? - Nie wiem – odparł dobrotliwie Bóg. – Może?