Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Knoll Patricia - Dziewczyna Clantona(1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :630.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Knoll Patricia - Dziewczyna Clantona(1).pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse K
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 153 stron)

PATRICIA KNOLL Dziewczyna Clantona scandalous PDF processed with CutePDF evaluation edition www.CutePDF.com

ROZDZIAŁ PIERWSZY Ulice Tombstone w stanie Arizona były puste. Dobre miejsce i czas na załatwienie porachunków. Mallory Earp stała na wyszczerbionych deskach"drew­ nianego chodnika przed typową gospodą Dzikiego Zacho­ du, rozglądając się w lewo i w prawo. Był wczesny wie­ czór, większość sklepów zamknięta, ostami przechodnie śpieszyli do domów przed zapadnięciem zmroku i spodzie­ waną ulewą. Masy ciemnych chmur już się kłębiły za ba­ rierą Smoczych Gór. Oblizywały je ostatnie promyki za­ chodzącego słońca i momentami rozbielała błyskawica od­ ległej burzy. Mallory nie przejmowała się tym. Przyświecał jej jeden cel: znaleźć człowieka o nazwisku Jack Clayton. Umykał jej, a może unikał. Była właściwie pewna, że unikał. Szła jego tropem od dwu dni. 1 wreszcie prawic dopadła. Kapelusz nasunęła na czoło, podciągnęła skórzany pas i zstąpiła z wysokiego drewnianego chodnika na jezdnię. Zachrzęścił żwir pod kowbojskimi butami. Przeszła na dru­ gą stronę Allen Street i zagłębiła się w wąskie przejście między domami. Była zła, że aż tyle czasu zajęło jej znalezienie Claytona. Ponieważ nie odpowiadał na jej telefony z Tucson, cho­ ciaż dzwoniła przez cały dzień, postanowiła przyjechać do Tombstone. W tym miasteczku o którym legenda głosiła, że jest zbyt okrutne dla śmierci i dlatego śmierć ani diabli nie mogą go zabrać - zaczęła rozpytywać. Wymijające scandalous

odpowiedzi doprowadziły ją do szału. Bliska rezygnacji weszła wreszcie do sklepu, gdzie wydała dwadzieścia do­ larów na niepotrzebne jej garncarskie wyroby, by mieć okazję wyciągnięcia na spytki kasjerki. No i poszczęściło się. Dowiedziała się wreszcie, że Jack Clayton jest w mie­ ście. Koniec z unikaniem jej i nieodpowiadaniem na tele­ fony. Może się chować, ale Mallory i tak go znajdzie. Kasjerka powiedziała jej o drewnianym domu, tak sta­ rym, że deski nabrały srebrnego połysku. Ponieważ w tym mieście, żyjącym z turystów, wszystko jest zawsze odna­ wiane, nie powinno być trudno znaleźć ruderę. W Tucson nigdy nie zagłębiłaby się o zmroku w wąskie przejście między domami. W żadnym innym mieście nie zrobiłaby tego, gdyż z zasady gromadzą się tam elementy wątpliwe. W tej historycznej miejscowości jednak prze­ jścia dla pieszych były oświetlone, czyste i na oko bezpie­ czne. Od czasu do czasu wystawał z ziemi jakiś głaz, któ­ rego przez stulecie nie udało się usunąć, rosły kępkami przy samej ziemi pustynne żółte kwiatki, które na sam zapach deszczu wystawiają już łebki. Zobaczyła wreszcie zbielały od starości budynek, tak z pozoru kruchy, że chyba najlżejszy wiatr mógłby go po­ nieść za pobliską meksykańską granicę. Przez zamknięte okiennice sączyło się światło. Mallory stanęła i przez chwi­ lę dumała: kto o zdrowych zmysłach przebywa w takiej budzie i po co? Weszła po paru drewnianych schodkach prowadzących do pokiereszowanych drzwi i mocno zapu­ kała. Głos z wewnątrz ryknął, żeby wejść. Poprawiła ka­ pelusz i pchnęła drzwi. Buchnął na nią dym z cygar. Za- krztusiła się, do oczu nabiegły jej łzy, zaczęła kaszleć. - Zamknąć tam drzwi! - krzyknął ktoś. - Wlatuje po­ wietrze. - Warto, żeby trochę wleciało - zauważyła. scandalous

- Nam nie jest wcale potrzebne. Zamknąć drzwi! - po­ naglał zniecierpliwiony głos. Cóż miała robić. Zamknęła. Zawędrowała tak daleko, trzeba więc wytrwać do końca. Może się nie udusi przez te parę minut potrzebne do wyłuskania zza dymnej zasłony Jacka Claytona. Odwagi, dziewczyno, powiedziała sobie i weszła głębiej. Zamrugała kilka razy, jakby spodziewała się, że to po­ może jej cokolwiek dostrzec. Chyba pomogło, bo po chwili dopatrzyła się czterech mężczyzn grających w karty przy kwadratowym stole. W pokoju oprócz kredensu, kilku krzeseł i tego stołu, zastawionego po rogach puszkami po piwie, prawie nic nie było. Na podłodze leżało wytarte linoleum, ze ścian odpadała miejscami spłowiała, niegdyś różowa tapeta, najprawdopodobniej położona przed stoma laty. Był to chyba jeden z pierwszych domów wzniesio­ nych w Tombstone. Kiedy podeszła do stołu, żaden z mężczyzn nie podniósł nawet głowy. Wszyscy zapatrzeni byli w karty Potem za­ częli kolejno zagrywać, rzucając na środek stołu sztony i obwieszczając dodawanie lub przebicie. Mallory była cał­ kowicie ignorowana. Chcąc zwrócić na siebie uwagę, gło­ śno chrząknęła. - Postaw na kredensie - odezwał się jeden z mężczyzn, najprawdopodobniej gospodarz wieczoru. - Niby co mam postawić? - spytała. - Żyrafę? To zwróciło ich uwagę. Podniosły się cztery głowy, nad czterema rozżarzonymi cygarami ujrzała cztery pary zdzi­ wionych oczu. Następnie buchnęły cztery kłęby dymu z czterech ust. - Nie jesteś z baru Charliego, panienko? Nie przynio­ słaś piwa? - zapytał ten sam co przedtem mężczyzna. Wy­ jął z ust cygaro, odłożył je na popielniczkę i dłonią roztrą- scandalous

cił zasłonę dymną, by lepiej widzieć osobę, która zakłóca mu spokój. No i zobaczył wysoką dwudziestoparoletnią dziewczy­ nę, może troszkę za chudą. Miała na sobie powiewną spód­ nicę oraz złocisty sweter ściągnięty w talii ozdobionym turkusami skórzanym pasem. Długie kowbojskie buty, się­ gające podudzia, czyniły ją jeszcze smuklejszą i wyższą. Spod kapelusza kasztanowate włosy splecione w gruby warkocz spływały prawie do pasa. W sumie bardzo niefor­ malny strój i typowo kalifornijski wygląd. Była raczej interesująca niż ładna. Brązowe oczy wyda­ wały się zbyt wielkie, kości policzkowe zbyt wydatne, a usta zbyt pełne. Mężczyzna zauważył też, że dolna warga wystaje bardziej niż górna. Wszystko razem jednak było bardzo interesujące. Miała już dość tej lustracji i była gotowa wydąć tę wysuniętą dolną wargę jeszcze bardziej, by okazać tym co najmniej swoją dezaprobatę. Zerwała z głowy kape­ lusz, będący modniarską karykaturą kowbojskiego na­ krycia głowy, i zaczęła się nim wachlować, by odpędzić dym z cygar. Jej złość nie stępiła zmysłu obserwacji. Zdołała do­ strzec, że domniemany gospodarz domu, ten rozbierają­ cy ją wzrokiem mężczyzna, jest bardziej barczysty od współgraczy i chyba dużo wyższy. Te cechy nie czyniły go jeszcze osobą, której poszukiwała, a mianowicie sze­ fem firmy budowlanej, Jackiem Claytonem. Miał na sobie białą kowbojską koszulę, luźno spiętą pod szyją sławnym „krawatem" zachodnich stanów: spleciony skórzany sznu­ rek ze srebrną klamrą, która przesuwając się, pozwalała na zwiększenie lub zaciśnięcie pętli. I włosy! Krucze, zmie­ rzwione i opadające na kark. Twarz wyrazista, regularne rysy, mówiące o sile charakteru, a może zwykłym uporze. scandalous

dwudniowy zarost. Wreszcie oczy: zielone, wpatrzone w niespodziewanego przybysza, pełne chochlików. - No, to pani rzeczywiście nie może być od Charliego - odezwał się śpiewnym akcentem południowoamerykań­ skim, z obojętnością niezależną od faktu, że przez minutę oboje wpatrywali się w siebie jak sroka w gnat. Dwaj z trzech towarzyszy domniemanego gospodarza chrząknęli z rozbawieniem. Byli mniej więcej w jego wie­ ku. Mieli śniade twarze i oczy jak węgle. U jednego z nich zwracała uwagę czarna broda i obnażone, wytatuowane ramiona, u drugiego zaś wygolona głowa. Mallory poczuła pewien niepokój. Boże drogi, w co ona się wpakowała. Na gwałt zaczęła sobie przypominać zasa­ dy samoobrony, jakich jej uczono na specjalnym kursie. - Chyba że Charlie postanowił nagle odmłodzić i ua­ trakcyjnić swoją barową kadrę - odezwał się czwarty męż­ czyzna, który dotychczas zachowywał całkowite milcze­ nie. Był o wiele starszy od pozostałych, o czym świadczyły siwe włosy, a także siwe wąsy, podobne do wiechcia. Nim jeszcze skończył mówić, wstał i sięgnął po kapelusz na wieszaku. - Muszę już iść, chłopaki! - oświadczył. - Żon­ ka miała przygotować specjalną kolację i obiecałem, że się nie spóźnię. Trzej mężczyźni głośno zaprotestowali, mówiąc, iż psu­ je zabawę i że jest pantoflarzem. Siwowłosy nie zareago­ wał, uchylił lekko kapelusza przed damą i wyszedł. Młodzieniec z wygoloną głową obejrzał karty gracza, który zrezygnował, i zachichotał: - Ale stary Dan jest głupi. Wychodzić, kiedy mu tak idzie! Tym lepiej dla nas. - Dan wcale nie jest taki głupi - odparł barczysty gracz, którego Mallory brała za gospodarza wieczoru. - Nie ma lepszej kucharki od jego żony. scandalous

Może nic mi nie grozi, pomyślała Mallory, ale nadal roz­ patrywała sposoby, jakby się z tej wizyty wyplątać. Z drugiej strony jej złość potęgowała się. Przecież oni z niej kpią. - Dość tych żartów - powiedziała. - Szukam Jacka Claytona. Powiedziano mi, że go tu znajdę. Mężczyźni wymienili między sobą spojrzenia. - Jacka Claytona? - spytał barczysty zielonooki, który tak jej się od początku przyglądał. - Właśnie. - A po co? - Pan jest Jack? - Może ja, a może któryś z nich. - Wskazał głową dwóch pozostałych. - Czy pan wreszcie spoważnieje? - Tupnęła ze złości nogą. - Szukam Jacka Claytona, który jest rzekomo mi­ strzem renowacji tutejszych domów z gliny Chwilowo spotkałam jedynie mistrza od kpinek. - Krzyżując na pier­ siach ręce, stanęła w wyczekującej pozycji. - Dowiem się wreszcie, który to z was? - Po pierwsze nie z gliny, ale z cegły suszonej na słoń­ cu. To wielka różnica. A po drugie, jak się pani nazywa? - Mallory Earp. Wielokrotnie zostawiałam mój numer telefonu w pańskim biurze. To znaczy w pańskim, pań­ skim albo pańskim. - Kolejno wskazywała palcem każde­ go z trzech mężczyzn, mówiąc podniesionym głosem. Zielonooki całkowicie to zignorował. - Nie przesłyszałem się: Earp? - spytał. - Tak. I nie ma z czego żartować. Że znowu w Tomb- stone pojawił się kolejny Earp i co z tego może wyniknąć. Mam tych żartów po uszy. Od kiedy tu się przeniosłam, ciągle je słyszę. Pewno całe miasto wyległoby na ulicę, gdyby pojawili się jeszcze Clantonowie i paru członków rodu McLowerych. scandalous

Wygolony i brodaty spojrzeli chyłkiem na zielonookie­ go, który rozbrajająco się uśmiechnął. - Dlaczego nie, panienko. Ludzie pomyśleliby sobie, że a nuż uda się powtórzyć kilka scenek ulicznych z minione­ go stulecia. Może jakiś nowy szeryf Earp w samo południe ustrzeli okropnego Clantona. Na pewno panienka nie sły­ szała nic przykrego na temat Earpów, chyba że od obcych. Swoi złego słowa by nie powiedzieli. Nie dlatego, że po­ trzebny tu nowy szeryf Earp, ale dla reklamy Tombstone... Dlaczego nie? - Wstał i obszedł stół, podchodząc do niej. - Bardzo panią przepraszam, panno Earp... Panna Earp, prawda? - W pytaniu położył akcent na słowo „panna". Skinęła głową. - Świetnie, doskonale. A więc przepraszamy panią za nasze zachowanie, panno Earp. Nie ofiarowaliśmy pani krzesła... - Podsunął jej krzesło opuszczone przed chwilą przez Dana. - Nic nas nie tłumaczy, chyba tylko to, że ci dwaj - wskazał na swoich towarzyszy gry - nigdy nie na­ uczyli się tego, co im matka wbijała do głowy, a ja wycho­ wywałem się w stajni. Mallory pomyślała przez chwilę, że ma do czynienia z wariatem. Podejrzliwie przyjrzała się krzesłu, a potem twarzy mężczyzny o zielonych oczach, w których tańczyły chochliki. Już się nie bała. była tylko wytrącona z równo­ wagi. - Dziękuję - odparła i usiadła na brzeżku krzesła. - Chłopaki... zgasić cygara - polecił zielonooki. - Je­ stem pewien, że naszemu gościowi ten dym nieco prze­ szkadza. A ja otworzę drzwi, żeby trochę przewietrzyć. Obaj mężczyźni spełnili życzenie, patrząc jednak z pewnym zdziwieniem na gospodarza, który pośpieszył do drzwi. Powiew wiatru strącił kilka kart ze stołu i wszy­ scy trzej pośpieszyli je zbierać. scandalous

Po minucie powietrze było już przejrzyste. Zielonooki zajął miejsce naprzeciwko Mallory. Miał wyraz twarzy kota, zadowolonego, że złapał dorodną mysz i teraz zamie­ rza się z nią trochę podrażnić. - Dziękuję za świeże powietrze, panie...? - powiedzia­ ła Mallory. - Wystarczy Jack - odparł. - Więc pan jest tym. którego szukam? - Jeszcze nie wiem. Może to jednak oni... - Czy te wygłupy pasują do poważnego przedsiębior­ cy? - Wcale nie była całym tym spotkaniem rozbawiona. Nie mogła jednak wstać i wyjść. Potrzebny był jej ktoś do renowacji zabytkowego domu, a w tej dziedzinie, jak fama niosła, Jack Clayton nie miał sobie równego. - Jednym pasują, innym nie - odparł Jack. - Może za­ gramy w pokera? Jest nas znowu czwórka... Mallory podniosła oczy ku niebu i głęboko westchnęła. - Przyszłam tu w interesie. Może mi pan wreszcie po­ wie, czy jest pan szefem firmy Cochise Construction? - To jest zupełnie drugorzędna sprawa - odparł zapy­ tany. - Istotne jest to, że przyszedłem tu dla przyjemno­ ści. A ja nigdy nie mieszam interesów z przyjemnościami. Niech pani zagra z nami parę rozdań, a wtedy może się pani dowie, kim jestem. Mallory od dziesięciu lat mieszkała w Arizonie i dobrze poznała tutejszych ludzi. We wschodnich stanach nazywa­ no ich często nienormalnymi, w istocie nie spełniali wszy­ stkich kryteriów tak zwanego cywilizowanego zachowa­ nia. Przede wszystkim byli uparci jak muły, a poza tym dziwni. Po prostu dziwni. Odpowiedziała więc pojednaw­ czo na pozornie absurdalną propozycję Jacka: - Nie jestem zbyt dobrym graczem... - Niech mi pani nie opowiada, że krewna Wyatta, Vir- scandalous

gila i Morgana nie umie grać w pokera! Nigdy nie uwierzę. A to byli najwięksi karciarze dawnego Dzikiego Zachodu. - Niech pan naprawdę przestanie. Chcę porozmawiać o remoncie domu... - Za chwilę. Teraz jedno rozdanie. Fred, karty! Niech panienka zapyta, jeśli zapomniała kolorów - zakpił. - Nic mam zamiaru grać! Przyszłam porozmawiać... - Już to wszystko słyszałem. Zaraz się tym zajmiemy. - Podniósł karty. - Chyba że pani boi się przegrać... Spojrzała na niego spod oka. Dopiero co ją poznał, a już się domyśla, że Mallory zawsze podejmuje wyzwa­ nie. A poza tym skoro straciła dwa dni na poszukiwanie tego człowieka, może więc stracić jeszcze dziesięć minut, jeśli to ma ją doprowadzić do celu. Rękawy złocistego swetra zakasała do łokci, dłonią przykryła pięć swoich kart, a następnie uniosła je i obej­ rzała, po czym mile zdziwiona stwierdziła: - Kto wie, może ja i umiem grać w pokera. - Krew przodków - skomentował Jack. - Potraktuje­ my panienkę według taryfy ulgowej. Z początku... - Dziękuję łaskawcy odparła. Wszyscy długo przyglądali się swoim kartom, parę razy przebili, dokupili. Rzucane na stół plastykowe sztony grze­ chotały. Mallory zachodziła w głowę, jak do tego mogło dojść. Przyszła tu w poszukiwaniu przedsiębiorcy budow­ lanego, a znalazła się za stołem, grając w pokera z trzema nieznajomymi. Ktoś jej powiedział, że w całym stanie nie ma lepszych specjalistów od renowacji starych domów z wypalonych na słońcu cegieł niż firma Cochise Construc- tion w Benson. Wielokrotnie zostawiała swój numer tele­ fonu i nazwisko zawzięcie żującej gumę sekretarce (dosko­ nale było to słychać przez telefon), która obiecywała, że Jack Clayton zaraz do niej zadzwoni. I nie dzwonił. Wre- scandalous

szcie sekretarka poinformowała, że Clayton jest w Tomb­ stone i po powrocie zaraz się skomunikuje. Nie uczynił tego, więc Mallory wybrała się do Tombstone, żeby go odszukać. Mieścina nie była wielka, wszyscy się znali, powinna trafić na ślad nieuchwytnego przedsiębiorcy. No i trafiła. A teraz oto grała z nim w pokera! - Czy gramy na pieniądze? - spytała. - Panienka ma coś, na co warto postawić parę dolarów? - odparł pytaniem Jack. - Może, może! - odparła nonszalancko. - A może i nie. - Jack wyłożył swoje karty na stół. - Trójeczka! Panie i panowie mają coś lepszego? Pozostali dwaj mężczyźni, których imion wreszcie się dowiedziała: Jim i Fred, rzucili z niesmakiem karty. - Słucham, panno Earp! - Powiedział to z pewną nutką wyższości. Był pewien, że wygrał. - No, nie wiem, co na to powie pańska trójeczka. - Wy­ łożyła trójkę króli i dwie piątki. Jack zagwizdał. - Ful! Ho, ho! Chyba powinniśmy grać na pieniądze, choćby po to, żebym mógł w końcu panią oskubać. Bo tym razem dałem się przyłapać. - To nie było takie trudne - odparła słodko Mallory. Zgodziła się na jeszcze jedno rozdanie. Tym razem miała kolor. Jim i Fred rzucili karty i wstali. - Możesz sobie sam z nią grać, Jack - powiedział Fred. Ja mam dość. Jak na kogoś, kto nie umie grać w pokera, to ta pani jest zbyt niebezpieczna. Może ma szczęście, a może wreszcie znalazłeś kogoś lepszego od siebie! - Jak mówiłem: krew przodków! - odparł Jack. - Miło było panią poznać, panno Earp - powiedział Jim. biorąc z wieszaka kapelusz. - A w ogóle to witamy scandalous

w Tombstone. Może się jeszcze zobaczymy, byle nie przy pokerze. Fred także się pożegnał i obaj wyszli, obiecując, że wpadną do Charliego i odwołają dostawę skrzynki piwa, którego i tak nikt nie dostarczył. Na dworzu było już ciemno i Mallory odczuwała lekki niepokój, pozostając w tej ruderze sam na sam z dowcip­ kującym Jackiem, chociaż właściwie nie było powodów do obaw. Wiedziała już, że to on jest owym legendarnym renowatorem domów. Jim i Fred nie wyglądali na przed­ siębiorców, raczej na pracowników najemnych. Jack chował sztony i karty, a Mallory rozglądała się po pokoju. Tu nikt nie mieszka stwierdziła. - Co to jest? Klub karciany? - Nie. Po prostu należy do mnie. A ci dwaj, Fred i Jim, to bracia Jackmanowie. Pracują u mnie. A kiedy kończymy jakąś robotę, to kupujemy trochę piwka i gramy w pokera. - Zatrzasnął pudło ze sztonami i kartami, po czym zaczął opróżniać popielniczki i strącać ze stołu puszki po piwie do kubła, który następnie wyniósł za dom. - Dlaczego od razu nie powiedział mi pan, kim pan jest, tylko zmusił do grania w pokera? - Jeszcze nigdy z żadnym Earpem nie grałem w karty. Nie mogłem odmówić sobie tej przyjemności - powie­ dział, patrząc na nią uważnie. Sposób, w jaki to mówił, i jego penetrujące spojrzenie dziwnie ją zmieszały. Poczuła się nieswojo. Aby to pokryć, odpaliła szybko: - Niewystarczający powód, by narażać mnie na stratę czasu. - Z pewnością cennego. Ale nie ma powodu do narze­ kania. Ograła mnie pani. scandalous

- Czy możemy porozmawiać wreszcie na serio o robo­ cie? - Świerzbił ją język, by ostro odparować, ale uświa­ domiła sobie, że potrzebuje tego człowieka i lepiej go nie zniechęcać do siebie. - Oczywiście, możemy. Moja siostrzenica, Rhonda, a przy okazji i sekretarka, mówiła, że pani do mnie dzwo­ niła. Gdybym wiedział, że to coś bardzo pilnego, zadzwo­ niłbym od razu. - Pilnego, jak pilnego. Ale dla mnie ważna sprawa. Powiedziałam jej to. - Rhonda to poczciwe dziecko, ale nie wkłada serca w pracę. - Za to wkłada do buzi dużo gumy do żucia. I pan takiej osobie pozwala prowadzić biuro? Iluż klientów pan przez to traci? Wzruszył ramionami. - Czy ja wiem. Nie ma nikogo innego, kto by robił to, co ja robię. Ludzie, którzy mają kłopoty z takimi do­ mami jak ten, o którym pani wspomina, muszą do mnie przyjść. - Dobrze by panu zrobiła zdrowa konkurencja. - I tak byłbym najlepszy na rynku. Otworzyła usta, by mu powiedzieć, że jest szczytem arogancji i nadmiernej pewności siebie, ale je zamknęła bez słowa. Po pierwsze powiedział to bardzo naturalnie, a po drugie, z tego, co słyszała, był naprawdę najlepszy. - Co to za dom? - spytał. - Na płaskowyżu przed Muzeum Sądowym. Należał do ludzi o nazwisku Aylesworth. Może pan o nich słyszał. Z tego, co wiem, córka zabrała ich do siebie, do Kalifornii i... - Przerwała, widząc jego zdumione spojrzenie. - Co też pani mówi! - wykrzyknął. - Co, co? Nie rozumiem? scandalous

- Od dwóch lat usiłuję kupić ten dom. Jak to się pani udało? - Po prostu złożyłam ofertę, która została przyjęta. - Ponieważ ona wiedziała, że oferta nie pochodzi ode mnie. - Wiedziała? Ona? Kto? - Mallory nic nie rozumiała. - Właśnie ich córka. Diana Aylesworth - prychnął. - Gotowa była oddać dom diabłu, byle nie mnie. Mallory obruszyła się. - Nie jestem diabłem. Przedstawiłam uczciwą ofer­ tę i... - Ile? - Co ile? - Ile pani oferowała? Gdy mu powiedziała, zachmurzył się. - Dawałem dużo więcej. Niewiasta jest mściwa, wie­ działem o tym. Ale nie wiedziałam, że aż tak bardzo. - Dlaczego i za co miałaby się na panu mścić? - Hmm. Nazwijmy to różnicą opinii. Drobnym niepo­ rozumieniem. Aylesworthowie mieszkali w tym domu bar­ dzo długo, ale zbudował go mój dziadek, też Jack. Dla siebie. I chciałem, żeby dom wrócił do rodziny. Mallory nie wiedziała, co powiedzieć. - Odkupię ten dom od pani - zaproponował. - Nie mam najmniejszego zamiaru sprzedawać - od­ parła. - Dom bardzo mi się podoba. Mojej siostrze także. - To ostatnie nie było całkowitą prawdą. Sammi podobała się lokalizacja i duży teren, ale przerażały ją dziury w da­ chu, zacieki i stan tynków. - Są tu inne domy na sprzedaż... Założyła ręce na piersiach. - Ten mi się podoba. Długo polowałam na taki właśnie dom. Nic sprzedaję. scandalous

- Wy, Earpowie, zawsze jesteście tacy sami. Wpako­ wać się znienacka i od razu zagarnąć najlepsze. - Może pan zostawić Earpów i ich historię na boku? To nie ma nic wspólnego z tym, z czym do pana przyszłam. - Przygryzła wargi. - Nie jestem pewien, czy można to pominąć. - Czy to oznacza, że nie przyjmie pan tej roboty? Jack w zamyśleniu pocierał brodę. - No cóż... Mogę pracować i dla Earpów. Nawet dla takiego Earpa, który podkupił mi dom, chociaż to ja powi­ nienem być jego właścicielem. Poza tym, jeśli ja dokonam renowacji, to przynajmniej będę pewien, że robota jest dobrze wykonana. - Kiedy może pan przyjechać, by wszystko obejrzeć i dać mi wstępny kosztorys? - Jutro. O której można? - Będziemy z siostrą w domu całe popołudnie. Niech pan wtedy wpadnie. - Odprowadzę panią do samochodu... - Sama trafię - odparła niepotrzebnie tak obcesowo. - Odprowadzę do samochodu - powtórzył głosem wy­ kluczającym jakikolwiek sprzeciw. - Już dobrze, dziękuję, panie Clayton. - Wyszła pier­ wsza, zeszła z paru schodków i czekała, aż Jack zamknie dom na klucz i sprawdzi okiennice. Gdy wreszcie do niej dołączył, zobaczyła szelmowski uśmiech na jego twarzy. - Chyba źle usłyszała pani moje nazwisko, panno Earp... Nazywam się Clanton. Jack Clanton, do usług. scandalous

ROZDZIAŁ DRUGI - Clanton? - Spojrzała zaskoczona. - Tak jak tamten bandyta Clanton? - Dokładnie tak samo. Oczy wciąż mu się śmiały. - Mógł mnie pan wcześniej poprawić. - Była wściekła, ale właściwie na siebie. Zrobiła niepotrzebną uwagę na temat dawnych wrogów Earpów. W ubiegłym stuleciu Mc- Lowery'owie i Clantonowie byli nieprzyjaciółmi Earpów. Jakże mogła zapomnieć, że w takiej mieścinie jak Tomb- stone wszyscy są ze sobą spokrewnieni, spowinowaceni albo zaprzyjaźnieni. - To by zepsuło całą zabawę - odparł. Nieco ubodła ją ta uwaga. Zabawa z nią. Żarty z niej. Odeszła sztywnym krokiem w stronę lamp na Allen Street. - W pańskim zachowaniu nie ma nic zabawnego. Bu­ dzi ono moje politowanie - stwierdziła. Musiała go zaskoczyć jej uwaga, gdyż stanął. Czy ty nie przesadzasz z tymi uszczypliwościami pod jego adresem, zadała sobie pytanie. Taka już jestem, usprawiedliwiała samą siebie. Jack głośno się roześmiał. W tym śmiechu było coś, co jej przypominało byłego męża, Charlesa Gamsona. Jego ulubionym zajęciem było pokpiwanie z jej rzekomej naiw­ ności i braku doświadczenia. Przez dłuższy czas nie mogła zrozumieć, że robi to po to, aby okazać swą wyższość. Mijając pierwszą lampę na Allen Street, obróciła głowę w stronę idącego tuż za nią Jacka i powiedziała: scandalous

- Swoją drogą dziwne, że nikt z dowcipkujących na temat mojego nazwiska nie wspomniał, że w Tombstone ostał się jakiś Clanton. - Ja tu właściwie nie mieszkam - wyjaśnił. - Mam tu parę nieruchomości, ale mieszkam w Benson. - Za następnym rogiem pojawi się na pewno jakiś McLowery. Jeśli nie dziś, to jutro - stwierdziła sarka­ stycznie. Jack szedł teraz koło niej, wpatrując się w jej profil. Przyśpieszyła kroku. Przeszli na drugą stronę ulicy i wstąpili na wysoki drewniany chodnik. - Jeśli dowiedzą się o pani obecności, to wszyscy członkowie klanu McLowerych umkną do najbliższej my­ siej dziury - odparł spokojnie z nutą ironii. Mallory żachnęła się, kapelusz zsunęła nieco na tył gło­ wy, żeby lepiej widzieć Jacka. - Jeśli moja obecność tu nie podoba się panu, to nie musi pan dokonywać renowacji mojego domu. Jestem pe­ wna, że mimo pańskich przechwałek znajdę kogoś równie dobrego. Zatrzymał się i zatrzymał ją. Stanęli twarzą w twarz. W jego wzroku zobaczyła wyzwanie. Mallory była wyso­ ka, ale Jack jeszcze wyższy. Musiała podnieść głowę, aby widzieć jego twarz. Zdawała sobie sprawę, że powinna była być bardziej powściągliwa w swoich wypowiedziach, ale teraz było już za późno i ambicja nie pozwalała się wycofać. Wytrzymała jego spojrzenie, nie odwracając wzroku. Był opanowany i pełen humoru, ale także ironiczny: - Ani z łatwością, ani nawet z trudem nie znajdzie pani nikogo. Powiedziałem, że wykonam robotę dla Earpów i wykonam. Już raz wspomniałem, że to mój dziadek zbu­ dował ten dom dla siebie i tylko ja mogę się nim zająć. scandalous

Nikomu innemu nie pozwolę. Jeśli nie mogę go mieć dla siebie, to niech przynajmniej wiem, że jest w dobrym sta­ nie do czasu, kiedy będę mógł położyć na nim rękę. To ją rozjuszyło. Otwartą dłonią trzepnęła go w pierś. - Co to ma znaczyć? Groźba? Szantaż? Zapowiedź, że mi pan podstępnie odbierze dom? Podniósł do góry obie ręce. - Hola, hola, moja panno! Spokojnie. Nie mam naj­ mniejszego zamiaru odbierać pani domu. Po prostu spo­ dziewam się, że któregoś dnia będzie go pani chciała sprze­ dać i wtedy to ja go kupię. - Nigdy go nie sprzedam! - odparła, ciskając wzrokiem pioruny. - Kto wie, kto to wie! Nie mam zamiaru kupować go teraz. Niech pani sobie w nim mieszka, jak długo pani chce. Oczywiście po renowacji. Umowa stoi, tak? Mamy odnawiać dom? Bo jeśli stoi, to trzeba przyklepać umowę. W Arizonie to się robi uściskiem dłoni. Stał zaledwie centymetry od niej i kiedy wyciągnął rękę, otarł się o złocisty sweter, chwycił go między palce, jakby za chwilę chciał pociągnąć. Zaskoczona cofnęła się o krok. Przez sześć lat była mężatką. Sześć długich, bolesnych lat. Skapitalizowane alimenty pozwoliły jej kupić sklep w Tombstone oraz dom dla siebie i siostry. Nie byli jej obcy mężczyźni i dotknięcia męskich dłoni, natomiast całkowicie obce było jej uczucie absolutnego zagubienia, gdy tak stała zapatrzona w Jacka i jego wy­ ciągniętą dłoń. Dłoń, która nawet nie zadrżała, podczas gdy jego oczy mieniły się iskierkami o magnetycznej sile. - W Arizonie odmowa uściśnięcia dłoni po zawarciu umowy uważana jest za wielką obrazę - odezwał się. A ona nadal stała zapatrzona, niezdolna do żadnego scandalous

ruchu. Z wyjątkiem jednego: wysunęła lekko język, by zwilżyć wyschnięte wargi. Patrzyła tak szeroko otwartymi oczami, a Jack znowu się uśmiechnął. Poczuła przedziw­ ny dreszczyk, ni to niepokoju, ni oczekiwania... Dała się zwieść pozorom. Pod beztroskim zachowaniem krył się twardy, bezwzględny mężczyzna. Może nie aż tak, jak jego wyjęci spod prawa przodkowie, okrzyczani pospolitymi przestępcami, ale w każdym razie ktoś, kogo niełatwo po­ wstrzymać przed postawieniem na swoim. Wewnętrzny głos ostrzegał ją, by nadto mu nie ustępowała i nie dała nad sobą zapanować. Już kiedyś przysięgała sobie, że nie da się po raz wtóry zdominować mężczyźnie. - W Arizonie uścisk dłoni zastępuje podpisanie kontra­ ktu - powtórzył. - Symbol dobrej woli ze strony kontra­ henta. Wiedziała o tym, ale po prostu bała się dotknięcia jego dłoni. Coś ją przed tym powstrzymywało. Podejrzenie, że może to oznaczać w konsekwencji coś więcej, niż wyraże­ nie zgody na rozpoczęcie prac renowacyjnych jej domu. Jack nie cofał ręki. Czekał. Dłużej nie mogła zwlekać. Westchnęła i podała dłoń. No i stało się to, czego tak bar­ dzo się bała: jego wielka dłoń, pełna twardych odcisków od fizycznej pracy, zagarnęła jej rękę i Mallory zrobiło się gorąco. Wyrwała się jak mogła najszybciej i niemal pędem ru­ szyła w kierunku samochodu. Udawała, że wszystko jest tak, jak było. Interes ubity, można wracać. Jack dotrzymywał jej kroku i z wyrazu jego twarzy też można było wnioskować, że jest nieco wytrącony z ro­ li beztroskiego kawalera. Otwierał kilka razy usta, jakby chciał coś powiedzieć, ale najwidoczniej brakowało mu odwagi lub odpowiednich słów. Z kłopotliwego milczenia wybawiła oboje czarna furgo- scandalous

netka, która zatrzymała się obok nich i przez otwarte okno wychynęła ogolona głowa Freda Jackmana. - Zapomniałem zapytać, szefie, czy jutro jest dla nas jakaś robota? Jack jakby z niechęcią odwrócił głowę od Mallory, w którą się przez cały czas wpatrywał i dość opryskliwie odpowiedział Fredowi: - Nic, Fred. Ani jutro, ani przez następne kilka dni. Dam wam znać, jak będzie trzeba. - Dobra! No, to cześć! - Fred zasalutował dwoma pal­ cami i dodał: - Dobranoc, panno Earp. Miło było poznać. Mallory w zamyśleniu skinęła głową. Ciekawe, może Jack tak się palił do remontu jej domu z zupełnie innych powodów, niż to sobie wyobraziła. Potrzebuje pieniędzy. Nie ma dość roboty, by zapewnić stałe zajęcie swoim pra­ cownikom! Obrzuciła go badawczym spojrzeniem. Jakże trudno jest z wyrazu twarzy określić, czy człowiekowi dobrze się wie­ dzie. Dotychczas ustaliła dwie cechy charakteru Jacka: pewność siebie i upór. 1 na tym trzeba poprzestać. Można popełnić kapitalny błąd, wyciągając zbyt pochopne wnio­ ski. Trzeba zawsze docierać do faktów. I dlatego bez skrę­ powania zadała pytanie: - Czy dlatego podejmuje się pan renowacji mojego do­ mu, że potrzebne są panu pieniądze? - Oczywiście. Pieniądze zawsze się przydają przytak­ nął, acz niepewnie. - Musi panu rzeczywiście brakować pieniędzy. No bo skoro nie ma pan żadnej roboty dla swoich pracowników... - Natomiast pani nie brakuje umiejętności fantazjowa­ nia - odparł sucho. Rozejrzał się dokoła. - Gdzież jest ten pani samochód? Szczwany lis, pomyślała. Nie chce się przyznać. Jest bez scandalous

centa, szuka pracy, trafił na nią, zaciera ręce i coś ponadto knuje. Ma oko na ten dom, to jasne. No tak, jest bardzo łatwo go przejrzeć. Już ona wie, jak sobie z takimi ludźmi radzić, chociaż nie będzie to łatwe. Doszedłszy do tego wniosku, wskazała palcem parking na końcu ulicy. - Tam - powiedziała. Na dziś miała dość rozmowy z tym człowiekiem. W domu czeka samotna siostra. Trzeba jak najszybciej wracać. Jack odprowadził Mallory do samochodu, odczekał, aż wsiadła i familiarnie się pożegnał: - Dobranoc, Mallory! Do jutra! Cieszę się na... długą i owocną... współpracę. - Mam nadzieję, że nie powstaną żadne problemy - od­ parła bardzo chłodno, wiedząc z całą pewnością, że po­ wstaną. Nic już na to nie mogła poradzić. W Arizonie nie jest łatwo wycofać się nawet z przyklepanego tylko uści­ skiem dłoni kontraktu. Żałowała podania ręki. Odjechała jak mogła najszybciej. Gdy po paruset me­ trach spojrzała w lusterko, zobaczyła Jacka tam, gdzie go pożegnała. Stał w rozkroku, z rękami założonymi na pier­ siach. No, no, zachowuje postawę pana wszechświata, po­ myślała ze złością. Te jego życzenia owocnej współpracy! Dla niego współpraca najprawdopodobniej oznacza, że on rozkazuje, a inni stoją na baczność. Mocno zacisnęła palce na kierownicy. Dlaczego on ją tak denerwuje? I rozstraja! Może: rozstraja, to za wiele... Intryguje! Tak, to już lepiej. I ta myśl jeszcze bardziej ją roztroiła. Dla jej przodków i ich przyjaciół Clantonowie należeli do gatunku ludzi bardzo niebezpiecznych. Wydaje się, że Jack im nie ustępował. Z pewnością nie był rewolwerów- scandalous

cem w zwykłym tego słowa znaczeniu, ale był bardzo nie­ bezpieczny. Instynkt jej to podpowiadał. - Chyba żartujesz? - Samantha nie kryła zaskoczenia. - Mówię jak najbardziej poważnie. Podpisałam dziś ra­ no umowę. Ten dom należy teraz do nas. - O Boże! - W sam raz dla ciebie i dla mnie. - Mallory rozglądała się z zachwytem po domu. Potem wzrok jej zatrzymał się na twarzy siostry. Widniał na niej wyraz wielkiego rozcza­ rowania. - Kiedy oglądałam go pierwszy raz. powiedziałam, że to obskurna ruina. I powtarzam to samo teraz. - Piwne sarnie oczy Samanthy wyrażały wielki niepokój. Na palce nawijała kasztanowaty lok, co oznaczało u niej głębokie rozczarowanie. Siostry stały w przeciwległych kątach sporego pokoju. Oczy Mallory wyrażały głębokie zadowolenie, Samanthy rozliczne wątpliwości. - Wiem, o czym mówisz, wszystko wiem - uspokajała siostrę Mallory. - Już znalazłam kogoś, kto doprowadzi ten dom do wspaniałego wyglądu. Dziadek tego człowieka go budował. Wszystko będzie zrobione tak, jak zechcemy. - A w duchu pomyślała: Mam nadzieję, że tak, jak będziemy chciały. Po przespaniu nocy Mallory doszła do wniosku, że po­ przedniego wieczoru dała się ponieść chorobliwej wy­ obraźni. Jack Clanton jest przedsiębiorcą budowlanym jak każdy inny i nie ma w nim niczego, co mogłoby niepokoić. Rano rozmawiała z właścicielką biura handlu nierucho­ mościami, za pośrednictwem którego nabyła dom. Ta prze­ miła kobieta powiedziała jej, że wie o staraniach Jacka Clantona, który chciał odzyskać rodzinną siedzibę i o ab- scandalous

solutnej odmowie Diany Aylesworth sprzedania mu jej. Mallory zastanawiała się, co też Jack Clanton nabroił, że panna Aylesworth tak się zawzięła. - Dlaczego tak się nachmurzyłaś? - spytała ją Sammi, - Coś cię zaniepokoiło? - Nie, nic, nic! - Mallory uśmiechnęła się, podeszła do siostry i objęła ją ramieniem, pociągając żartobliwie za długi warkocz. - Nic się nie martw, siostrzyczko! Będzie­ my miały śliczny domek. Zobaczysz, jak go polubisz. I jak polubisz Tombstone. - Dlaczego nie mogłyśmy zostać w Illinois albo osied­ lić się w Tucson? Duże miasto... Dlaczego tutaj? Mallory głęboko westchnęła. Już wielokrotnie o tym rozmawiały. Przytuliła serdecznie siostrę. Sammi była ci­ cha i spokojna, bardzo nieśmiała. Rodzice zawsze na nią dmuchali i chuchali, ponieważ była nieco mniej pojętna niż inne dzieci. Zawsze potrzebowała wsparcia i upewniania, że to, co robi, robi dobrze. Brakowało jej wiary w siebie. Teraz jeszcze bardziej niż przedtem. - Jeszcze raz ci powtarzam, Sammi: mama i ojciec pra­ cowali w swoim żelaznym sklepie o wiele dłużej, niż po­ winni. Zasługują teraz na spokój i odpoczynek. Niech so­ bie robią, co chcą, bez potrzeby martwienia się o córki. Córki dadzą sobie radę, prawda, siostrzyczko? - Prawda, Mallory. Tylko że teraz ja się o nich martwię. Co za pomysł? Starsi państwo wyjeżdżają do Afryki, żeby budować domy dla biednych ludzi? - Sammi z niedowie­ rzaniem potrząsnęła głową. - Mogłaś z nimi jechać. Proponowali ci - przypomnia­ ła jej Mallory. Oczy Sammi zaszły jakby mgiełką rozmarzenia. - Ale zostałam. - No właśnie. I teraz musisz ze mną tkwić w Tombsto- scandalous

ne. Sklep, który tutaj kupiłam, to kopalnia złota. Oczywi­ ście, jeśli będziemy w nim obie pracowały. Chcesz, żeby­ śmy były razem? Sammi spojrzała niepewnie na siostrę. - Twój entuzjazm zbija mnie z nóg - zauważyła kwaś­ no Mallory. - Ja nigdy w sklepie nie pracowałam. Ja w ogóle nigdy nigdzie nie pracowałam. - Nauczysz się. Wiem, że będziesz doskonała w roz­ mowach z klientami. Wszyscy zawsze bardzo cię lubią. - Wiem... Mallory patrzyła na siostrę rozbawiona. Samantha nie miała żadnych zahamowań. Zawsze mówiła, co myśli, i ponieważ była miła i słodka, jakoś jej to wybaczano. Naj­ ważniejsze, aby czuła, że jej nikt do niczego nie zmusza, że jest partnerem na równych prawach... A przede wszystkim najwyższy czas, by dorosła psychi­ cznie. Miała już przecież osiemnaście lat. Powinna nauczyć się odpowiedzialności. Za siebie i za podejmowane w ży­ ciu decyzje. Z wielkim trudem udało się rodzicom i Mallory do­ prowadzić Sammi do stanu, w jakim obecnie się zna­ jdowała. Mallory musiała także długo walczyć z rodzi­ cami, którzy zajmowali się sklepem znacznie dłużej niż powinni, miast wycofać się z interesów i poświęcić te­ mu, o czym od lat marzyli: służbie w tak zwanym Kor­ pusie Pokoju, instytucji rozsyłającej po świecie ludzi do­ brej woli, pragnących pomóc lepiej żyć mieszkańcom Trzeciego Świata. Odkładali to przez długie lata, ponieważ Sammi nie chciała nigdzie jechać, a oni nie mogli znieść myśli pozostawienia jej bez swojej opieki. Mallory długo przekonywała rodziców, że powinni zro­ bić wreszcie to, czego pragną, ale wymusiła na nich zgodę scandalous

dopiero wtedy, kiedy wszczęła postępowanie rozwodowe i obiecała zająć się siostrą. Teraz zachwyceni pisali entuzjastyczne listy na temat pracy i ludzi, którym pomagali, i Mallory nie miała serca mówić im, że nie daje sobie rady z Sammi tak, jak można by sobie tego życzyć. Miała jednak nadzieję, że z czasem życiowa melancholia siostry ustąpi i dziewczyna zacznie się interesować otaczającym ją światem. Mallory usiadła na szerokiej popękanej desce parapetu dużego okna. Popołudniowe słońce grzało mocno. Rozko­ szowała się miejscem, ciszą i chwilą. - Ciągle się tylko przenosimy - nic zrezygnowała z na­ rzekania Sammi. Wiem, siostrzyczko. I mnie zaczęły już męczyć te ciągłe zmiany. Ale to, co kiedyś było, już nie wróci. Nawet kiedy rodzice przyjadą, to też nie zamieszkają już w Illi­ nois. Mają zamiar kupić dom w Arizonie. - Wiem - odparła Sammi, krążąc po pustym pokoju jak niespokojny duch. Następnie zawędrowała do kuchni, któ­ rą obrzuciła zrezygnowanym spojrzeniem. Mallory musiała przyznać, że wnętrze domu sprawiało w tej chwili przygnębiające wrażenie. Jakże różniło się od pięknych pokoi ich rodzinnej siedziby, gdzie siostry dora­ stały. Już jej nie ma. Sprzedana, wyposażenie oddane do przechowalni mebli. - Spójrz na ten cudowny widok! - zawołała do Sammi. Sammi posłusznie podeszła i usiadła koło siostry na szerokim parapecie okiennym. Porośnięta potężnymi ka­ ktusami dolina, a hen, na horyzoncie, zarys przesłoniętych niebieską mgiełką gór. W dolinie leżało Tombstone, jedno 7. najbardziej okrzyczanych miasteczek Dzikiego Zachodu. Mallory wspominała swoją pierwszą wizytę tutaj przed paroma laty. Wówczas mieścina, o której tyle wiedziała scandalous