O książce
Dwadzieścia lat temu Alton Blackwood w bestialski sposób zamordował cztery rodziny w ich wła-
snych domach. W trakcie popełniania ostatniej z tych zbrodni został zastrzelonyprzez czternasto-
letniego chłopca, Johna Calvino – jedyną osobę, która przeżyła masakrę. John jest teraz detekty-
wem w wydziale zabójstw. W jego mieście dochodzi do serii identycznych morderstw: młodychło-
piec BillyLucas zabija wszystkich członków swojej rodzinyw ten sam sposób, w tej samej kolejno-
ści, stosując te same rytuały, co dwie dekady wcześniej Blackwood. Podczas przesłuchania
w szpitalu psychiatrycznym zadowolony z siebie Billy bez mrugnięcia powieką przyznaje się do
swoich czynów, lecz unika podania prawdziwego motywu. Zaniepokojony niezwykłym podobień-
stwem między starymi a nowymi zbrodniami John próbuje ustalić związek pomiędzy przeszłością
a teraźniejszością, dochodząc do przerażającej konkluzji: pochowany dwadzieścia lat wcześniej
Blackwood jakimś cudem powrócił do świata żywych i planuje powtórzyć swą morderczą sekwen-
cję. A ostatnim celem ma być rodzina Johna – jego żona i trójka dzieci. Calvino rozpaczliwie szu-
ka sposobu, by ocalić swoich bliskich przed niewidzialną, niematerialną siłą, zdolną przybierać
niemal dowolną postać. Tymczasem morderca z zaświatów konsekwentnie realizuje swój obłąkań-
czyplan. Wokół Johna nagle zaczynają ginąć ludzie…
DEAN KOONTZ
Jeden z najpopularniejszych współczesnych autorów amerykańskich, legitymujący się imponu-
jącą liczbą 450 milionów sprzedanych egzemplarzy książek. Karierę literacką rozpoczął w wieku
20 lat, startując w konkursie na opowiadanie zorganizowanym przez Atlantic Monthly. Po ukończe-
niu studiów pracował jako nauczyciel, jednocześnie sporo publikował, głównie z obszaru science
fiction i horroru. Należy do pisarzy niezwykle płodnych: jego dorobek to kilkadziesiąt powieści
oraz liczne opowiadania wydane pod własnym nazwiskiem i paroma pseudonimami. W swoim
dorobku ma m in… takie tytuły jak Szepty, Opiekunowie, Intensywność, Przepowiednia, Odd
Thomas, Dobry zabójca, Prędkość, Mąż, Recenzja, Bez tchu, Co wie noc, Dom śmierci, Odd
Apocalypse, Deeply Odd i Innocence. Wiele z nich zostało przeniesionych na ekran telewizyjny
lub kinowy.
www.deankoontz.com
Tego autora
TRZYNASTU APOSTOŁÓW
APOKALIPSA
PRZEPOWIEDNIA
PRĘDKOŚĆ
INWAZJA
INTENSYWNOŚĆ
NIEZNAJOMI
MĄŻ
OCALONA
NIEZNISZCZALNY
DOBRY ZABÓJCA
PÓŁNOC
OSZUKAĆ STRACH
OCZY CIEMNOŚCI
ANIOŁ STRÓŻ
TWOJE SERCE NALEŻY DO MNIE
MASKA
MROCZNE POPOŁUDNIE
ZŁE MIEJSCE
SMOCZE ŁZY
RECENZJA
OPIEKUNOWIE
BEZ TCHU
DOM ŚMIERCI
CO WIE NOC
NIEWINNOŚĆ
KĄTEM OKA
W ŚWIETLE KSIĘŻYCA
KLUCZ DO PÓŁNOCY
PIECZARA GROMÓW
W MROKU NOCY
Odd Thomas
ODD THOMAS
DAR WIDZENIA
BRACISZEK ODD
KILKA GODZIN PRZED ŚWITEM
Dla Gerdy,
która nawiedza moje serce
od dnia, kiedy się poznaliśmy
Śmierć, nieobecna w atlasach kraina,
skąd żaden jeszcze odkrywca nie wrócił…
Szekspir, Hamlet
Więcej na: www.ebook4all.pl
1
Nieważne, w którym roku to się wydarzyło. Nie ma znaczenia, gdzie to się stało. Czas jest za-
wsze, miejsce jest wszędzie.
Nagle w południe, sześć dni po morderstwach, ptaki odleciały na drzewa i schowały się w kry-
jówkach. Jakby ich skrzydła przebiły niebo, zaraz po ich przelocie spadł deszcz. Długie popołu-
dnie, ciemne i mokre, przypominało zmierzch w Atlantydzie.
Szpital stanowy na wzgórzu odcinał się wyraźnie od szarego, wodnistego nieba. W nikłym
wrześniowym świetle każda strużka deszczu wydawała się ostra jakbrzytwa.
Procesja dwudziestometrowych buków rozdzielała wjazdowy i wyjazdowy pas na drodze pro-
wadzącej do szpitala. Gałęzie zwieszające się nad samochodem zatrzymywały deszcz i przepusz-
czały pojedyncze grube krople, które bębniły o przednią szybę.
Wycieraczki stukały w tym samym ciężkim, powolnym rytmie co serce Johna Calvina. Nie
włączył radia. Wystarczył mu pomruk silnika, postukiwanie wycieraczek, deszcz, szum opon na
mokrym asfalcie i wspomnienie krzyków umierających kobiet.
Przed głównym wejściem zaparkował nieprzepisowo pod portykiem. Oparł o deskę rozdzielczą
plakietkę z napisem POLICJA.
John był detektywem z wydziału zabójstw, ale samochód należał do niego, nie do wydziału.
Korzystanie z plakietki poza służbą stanowiło drobne pogwałcenie przepisów, jednak na zaharto-
wanym sumieniu Johna ciążyły gorsze występki niż nadużywanie policyjnych prerogatyw.
W holu za biurkiem recepcji siedziała chuda kobieta o krótko obciętych czarnych włosach.
Cuchnęła papierosami, które paliła w porze lunchu, żeby zagłuszyć apetyt. Usta miała zaciśnięte
jakpyskiguany.
Spojrzawszy na odznakę policyjną Johna i wysłuchawszy jego prośby, wezwała przez inter-
kom eskortę. Długopisem zaciśniętym w cienkich palcach o knykciach takbiałych i ostrych, jakby
były wyciosane z marmuru, starannie wpisała jego nazwisko i numer odznaki do rejestru odwie-
dzających.
Licząc na plotki, chciała porozmawiać o Billym Lucasie, ale John podszedł do najbliższego
okna i patrzył na deszcz niewidzącym wzrokiem.
Po kilku minutach masywny sanitariusz nazwiskiem Coleman Hanes zawiózł go na drugie, naj-
wyższe piętro. Hanes wypełniał kabinę windy niczym byk czekający w wąskim boksie przed
wyjściem na arenę rodeo. Jego mahoniowa skóra lekko połyskiwała, a pielęgniarski uniform przez
kontrast wydawał się olśniewająco biały.
Rozmawiali o nietypowej pogodzie: deszcz i niemal zimowe chłody dwa tygodnie przed koń-
cem kalendarzowego lata. Nie wspominali ani o morderstwie, ani o niepoczytalności.
Mówił głównie John. Sanitariusz był opanowany, niemal flegmatyczny.
Drzwi windy otworzyły się na westybul. Za biurkiem siedział strażniko różowej twarzy, czyta-
jący czasopismo.
– Ma pan broń? – zapytał.
– Służbowy pistolet.
– Musi mi pan go oddać.
John wyjął pistolet z kabury podramiennej i wręczył strażnikowi.
Na biurku stał panel dotykowy Crestron. Naciśnięciem ikony strażnik otworzył elektroniczny
zamekw drzwiach po lewej stronie.
Coleman Hanes ruszył przodem przez korytarz, który był podobny do wielu innych szpitalnych
korytarzy: szare płytki winylowe na podłodze, bladobłękitne ściany, biały sufit z lampami jarze-
niowymi.
– Czy w końcu przeniosą go na oddział otwarty, czy będą stale trzymać pod nadzorem? – zapy-
tał John.
– Ja bym go tu zatrzymał na zawsze. Ale to zależy od lekarzy.
Hanes nosił pas z kieszeniami, które zawierały niedużą puszkę gazu łzawiącego, taser, plastiko-
we kajdanki oraz walkie-talkie.
Wszystkie drzwi były zamknięte. Wszystkie były wyposażone w klawiaturę elektronicznego
zamka oraz okienko judasza.
Widząc zainteresowanie Johna, Hanes powiedział:
– Podwójne szyby. Wewnętrzna nietłukąca. Zewnętrzna to dwustronne lustro. Ale pan spotka
się z Billym w sali konsultacji.
Sala okazała się pomieszczeniem o wymiarach sześć na sześć metrów, przedzielonym przez ni-
ski murek, na którym umocowano tafle grubego szkła pancernego w stalowych ramach, sięgają-
ce aż do sufitu. W każdej tafli znajdowały się dwa prostokątne okratowane otwory, jeden nad pa-
rapetem, drugi nieco wyżej niż na wysokości głowy, umożliwiające swobodne przechodzenie
dźwięku.
Mniejsza część pomieszczenia miała sześć metrów długości oraz jakieś dwa i pół metra szero-
kości. Stały tam dwa fotele odwrócone przodem do szyb, a pomiędzy nimi – mały stolik.
W dalszej części stały fotel i długa kanapa, żeby pacjent mógł usiąść albo się położyć.
Po stronie odwiedzających fotele miały drewniane nogi, a oparcia i siedziska były pikowane
i wykończone guzikami.
Za szkłem meble miały nogi obite tapicerką i gładkie poduszki, bez guzików i gwoździ tapicer-
skich.
Kamery umieszczone na suficie obejmowały całe pomieszczenie. Z boksu strażnika Coleman
Hanes mógł obserwować wszystko, ale nie mógł słuchać.
Przed wyjściem sanitariusz wskazał panel interkomu na ścianie obokdrzwi.
– Proszę mnie wezwać, kiedy pan skończy.
John został sam. Stanął obokfotela i czekał.
Szkło widocznie miało antyodblaskową powłokę, ponieważ widział tylko niewyraźny cień swo-
jego odbicia na wypolerowanej powierzchni.
Na ścianie w głębi, po stronie pacjenta, przez dwa zakratowane okna było widać zacinający
deszcz i ciemne chmury skłębione groźnie niczym rentgenowski obraz złośliwego nowotworu.
Po lewej stronie otworzyły się drzwi i do części dla pacjentów wszedł Billy Lucas. Miał na so-
bie kapcie, szare bawełniane spodnie od dresu i szary podkoszulekz długimi rękawami.
Jego twarz, gładka i przystojna, wydawała się szczera, wręcz naiwna. Z jasną cerą i gęstymi
czarnymi włosami, cały ubrany na szaro przypominał jeden z urokliwych portretów Edwarda
Steichena1 z lat dwudziestych i trzydziestych zeszłego wieku.
Jedynym barwnym elementem jego postaci, jedynym kolorem po jego stronie szkła był ja-
sny, klarowny, płomienny błękit oczu.
Billy nie wydawał się ani podniecony, ani otępiały od leków. Przeszedł niespiesznie przez po-
kój, wyprostowany i pewny siebie, z zadziwiającą gracją. Patrzył na Johna, tylko na Johna, odkąd
wszedł do pokoju aż do chwili, kiedy stanął naprzeciwko niego, po drugiej stronie szklanej ściany.
– Nie jesteś psychiatrą – zauważył. Miał czysty, spokojny, melodyjny głos. Wcześniej śpie-
wał w chórze kościelnym. – Jesteś detektywem, prawda?
– Calvino. Wydział zabójstw.
– Złożyłem zeznania kilka dni temu.
– Tak, wiem.
– Dowody też świadczą o tym, że ja to zrobiłem.
– Tak, masz rację.
– Więc czego chcesz?
– Zrozumieć.
Cień rozbawienia pojawił się na twarzy chłopca. Miał czternaście lat, bez skrupułów zamordo-
wał swoją rodzinę i był zdolny do niewysłowionego okrucieństwa, ale z tym półuśmiechem nie
wydawał się zły ani zadowolony z siebie, tylko rozmarzony, jakby wspominał wycieczkę do par-
ku rozrywki lub piękny dzień nad morzem.
– Zrozumieć? – powtórzył. – To znaczy… jaki miałem motyw?
– Nie powiedziałeś, dlaczego to zrobiłeś.
– To proste.
– Więc dlaczego?
– Ruina – odparł chłopiec.
2
Nagle zerwał się wiatr i krople deszczu niczym salwy grubego śrutu zabębniły o pancerne szkło
zakratowanych okien.
Ten zimny dźwięk jakby jeszcze bardziej rozpalił błękitne oczy chłopca, które błyszczały teraz
niczym płomykgazowego piecyka.
– Ruina – powtórzył John. – Co to znaczy?
Przez chwilę wydawało się, że Billy Lucas zamierza wyjaśnić, co miał na myśli, ale potem
tylko wzruszył ramionami.
– Porozmawiasz ze mną? – zapytał John.
– Przyniosłeś mi coś?
– To znaczy prezent? Nie. Nic.
– Następnym razem przynieś.
– Co byś chciał?
– Nie zgodzą się na nic ostrego ani twardego i ciężkiego. Książki w miękkiej oprawie wystarczą.
Chłopiec był wzorowym uczniem i w pierwszym roku nauki w liceum przeskoczył dwie klasy.
– Jakie książki? – zapytał John.
– Wszystko jedno. Czytam wszystko i przerabiam w głowie. W moich wersjach każda książka
kończy się czyjąś śmiercią.
Ciche dotąd burzowe niebo przemówiło pełnym głosem. Billy spojrzał na sufit i uśmiechnął
się, jakby zagrzmiało specjalnie dla niego. Odchylił głowę, zamknął oczy i stał nieruchomo, cho-
ciaż grzmot ucichł.
– Zaplanowałeś te morderstwa czy kierowałeś się impulsem?
Przetaczając głową z boku na bokniczym ślepy grajekporwany muzyką, chłopiec powiedział:
– Och, Johnny, planowałem to od bardzo dawna.
– Od jakdawna?
– Nie uwierzysz, jakdawno, Johnny. Dawno, dawno temu.
– Kogo z nich zabiłeś najpierw?
– Jakie to ma znaczenie, skoro wszyscy nie żyją?
– Dla mnie ma – odparł John Calvino.
Za oknami zapalały się i gasły błyskawice, po szybach spływały grube, drżące krople deszczu,
rysując siatkę arterii, które pulsowały przy każdym oślepiającym rozbłysku.
– Najpierw zabiłem matkę, w kuchni. Siedziała na wózku inwalidzkim i wyjmowała karton mle-
ka z lodówki. Upuściła go, kiedy wbiłem nóż.
Przestał toczyć głową, ale wciąż stał z twarzą wzniesioną do sufitu i zamkniętymi oczami. Roz-
chylił usta, podniósł ręce i powoli przesunął je w dół po torsie.
Wyglądał jakpogrążony w cichej ekstazie.
Ręce dotarły do krocza, zatrzymały się, a potem ruszyły w górę, podciągając podkoszulek.
– Tato siedział przy biurku w gabinecie. Walnąłem go z tyłu dwa razy w głowę, a potem uży-
łem ostrego rozdwojonego końca młotka. Przebił czaszkę i wszedł tak głęboko, że nie mogłem go
wyciągnąć.
Ściągnął podkoszulekprzez głowę i upuścił go na podłogę.
Wciąż miał zamknięte oczy i odrzuconą do tyłu głowę. Dłonie powoli wędrowały po obnażo-
nym brzuchu, klatce piersiowej i ramionach. Wydawał się zachwycony swoją skórą i ciałem.
– Babcia była na górze w swoim pokoju, oglądała telewizję. Wypadła jej sztuczna szczęka, kie-
dy ją walnąłem w twarz. To mnie rozśmieszyło. Zaczekałem, aż odzyska przytomność, zanim ją
udusiłem szalikiem.
Opuścił głowę, otworzył oczy i uniósł blade ręce do twarzy. Wpatrywał się w nie, jakby w li-
niach dłoni odczytywał przeszłość zamiast przyszłości.
– Potem zszedłem do kuchni. Chciało mi się pić. Wypiłem piwo i wyjąłem nóż z ciała matki.
John Calvino przysiadł na poręczy fotela.
Wiedział o wszystkim, o czym mówił chłopiec, z wyjątkiem kolejności zabójstw, której Billy
nie zdradził detektywom prowadzącym sprawę. Lekarz sądowy opracował domyślny scenariusz
oparty na materiale dowodowym z miejsca zbrodni, ale John musiał mieć pewność.
Nadal oglądając własne ręce, Billy Lucas powiedział:
– Moja siostra Celine słuchała głupiej muzyki w swoim pokoju. Przeleciałem ją, zanim zabi-
łem. Wiedziałeś, że ją przeleciałem?
– Tak.
Chłopiec skrzyżował ramiona i leniwie głaszcząc swoje bicepsy, ponownie spojrzał Johnowi
w oczy.
– Potem dźgnąłem ją dokładnie dziewięć razy, chociaż myślę, że czwarty raz ją zabił. Po pro-
stu nie chciałem takszybko z nią skończyć.
Huczały pioruny, strumienie deszczu tłukły w dach, powietrze zdawało się drgać od słabych fal
wstrząsowych. John odbierał je przez mikroskopijne komórki włoskowate w uchu wewnętrznym
i podejrzewał, że nie miały nic wspólnego z burzą.
Dostrzegł szyderstwo i wyzwanie w błękitnych oczach chłopca.
– Dlaczego powiedziałeś „dokładnie”?
– Ponieważ, Johnny, nie dźgnąłem jej osiem razy ani dziesięć razy, tylko dokładnie dziewięć
razy.
Podszedł tak blisko do szklanej ścianki działowej, że niemal dotknął jej nosem. Jego oczy wy-
glądały jak sadzawki pełne groźby i nienawiści, ale jednocześnie przypominały opuszczone stud-
nie, w których samotnej głębinie coś utonęło.
Detektyw i chłopiec mierzyli się wzrokiem przez długi czas, zanim John zapytał:
– Czy ty w ogóle kochałeś swoją rodzinę?
– Jakmogłem ją kochać, skoro jej prawie nie znałem?
– Przecież byłeś z nimi przez całe życie.
– Ciebie znam lepiej od nich.
Do szpitala stanowego kazał Johnowi przyjechać niejasny, lecz uporczywy niepokój. Ta roz-
mowa jeszcze bardziej spotęgowała wrażenie dyskomfortu.
Wstał z poręczy fotela.
– Chyba jeszcze nie idziesz? – zapytał Billy.
– Masz mi coś więcej do powiedzenia?
Chłopiec przygryzł dolną wargę.
John czekał jeszcze przez chwilę na odpowiedź, po czym ruszył do drzwi.
– Zostań jeszcze. Proszę! – zawołał chłopiec drżącym, zmienionym głosem.
John obejrzał się i zobaczył twarz wykrzywioną cierpieniem, oczy pełne rozpaczy.
– Pomóż mi – poprosił chłopiec. – Tylko ty możesz mi pomóc.
John wrócił do szklanego przepierzenia.
– Nawet gdybym chciał, teraz nic nie mogę dla ciebie zrobić. Nikt nie może.
– Ale ty wiesz. Ty wiesz.
– Co takiego wiem?
Jeszcze przez chwilę Billy Lucas wyglądał jak przestraszone dziecko, zagubione i niepewne.
Potem w jego oczach błysnął triumf.
Prawa ręka ześlizgnęła się po płaskim brzuchu pod elastyczną gumkę szarych bawełnianych
spodni. Lewą ręką Billy szarpnął spodnie w dół, a prawą skierował strumień moczu na niższą krat-
kę w szklanej ścianie.
Rozbryzgi cuchnącej cieczy przeleciały przez stalową kratkę, ale John odskoczył do tyłu. Nig-
dy jeszcze żadne szczyny nie śmierdziały takobrzydliwie i nie wyglądały takpaskudnie, żółtobrą-
zowe niczym sokzepsutego owocu.
Widząc, że jego niedoszła ofiara zdążyła się cofnąć, Billy Lucas wycelował wyżej i zaczął po-
lewać szkło od prawej do lewej i z powrotem. Za zasłoną falującej cieczy jego twarz się rozmy-
wała, jakby zamierzał się zdematerializować.
John Calvino nacisnął guzikinterkomu przy drzwiach.
– Skończyłem – powiedział do Colemana Hanesa.
Nie czekał na sanitariusza, ale szybko wyszedł na korytarz, żeby uciec od siarkowego smrodu
uryny.
Za jego plecami chłopiec zawołał:
– Trzeba było mi coś przynieść! Trzeba było złożyć ofiarę.
Detektyw zamknął drzwi i obejrzał swoje buty w blasku jarzeniówek. Ani jedna kropla nie ska-
ziła ich lśniącej powierzchni.
Drzwi do westybulu się otworzyły i John ruszył w stronę Colemana Hanesa, którego rozmiary
upodabniały go do mitycznego wojownika walczącego z olbrzymami i smokami.
3
Na pierwszym piętrze, poziom niżej niż cela Billy’ego Lucasa, w kantynie dla personelu stały
automaty z napojami oraz niebieskie plastikowe krzesła i stoły z laminowanymi blatami w cieli-
stym kolorze. Na ścianie wisiała tablica informacyjna.
John Calvino i Coleman Hanes siedzieli przy stole i popijali kawę z tekturowych kubków. W ka-
wie detektywa pływało ślepe białe oko, odbicie lampy wpuszczonej w sufit nad jego głową.
– Smród i ciemna barwa moczu to skutki leków, które dostaje – wyjaśnił Hanes. – Ale jeszcze
nigdy nic takiego nie zrobił.
– Miejmy nadzieję, że to nie jest jego nowa forma autoekspresji.
– Od czasu HIV nie ryzykujemy z płynami ustrojowymi. Jeśli znowu to zrobi, zwiążemy go
i założymy mu cewnikna kilka dni, i niech sam zdecyduje, czy mu się to opłaca.
– Ściągniecie sobie wtedy na karkprawników.
– Wiem. Ale jakna nich naszcza, przestaną wrzeszczeć o naruszaniu praw obywatelskich.
Na prawej dłoni sanitariusza John dostrzegł coś, czego wcześniej nie zauważył: czerwono-nie-
biesko-czarny tatuaż przedstawiający orła, kulę ziemską i kotwicę, emblemat Korpusu Piechoty
Morskiej Stanów Zjednoczonych.
– Służył pan tam?
– Dwie tury.
– Ciężka służba.
Hanes wzruszył ramionami.
– Cały ten kraj to dom wariatów, tyle że większy od tego.
– Czy pana zdaniem Billy Lucas powinien być w szpitalu?
Uśmiech sanitariusza był cienki jaknóż do filetowania.
– Uważa pan, że jego miejsce jest w sierocińcu?
– Po prostu próbuję go zrozumieć. Jest za młody na więzienie dla dorosłych i zbyt niebezpiecz-
ny na dom poprawczy. Więc może wsadzili go tutaj, bo nie mieli co z nim zrobić. Myśli pan, że to
wariat?
Hanes dopił kawę i zgniótł w garści papierowy kubek.
– Jeśli nie wariat, to kto?
– Właśnie o to pytam.
– Wydawało mi się, że pan zna odpowiedź. Miałem wrażenie, że pan zasugerował „albo” na
końcu pytania.
– Niczego nie sugerowałem – zapewnił go John.
– Nawet jeśli to nie wariat, zachowuje się jak wariat, więc na jedno wychodzi. – Hanes rzucił
zgnieciony kubek w stronę kosza na śmieci i trafił. – Myślałem, że ta sprawa jest już zamknięta.
Po co pana przysłali?
John nie zamierzał się przyznawać, że wcale go nie przydzielono do tej sprawy.
– Czy przed naszą rozmową ktoś podał Billy’emu moje nazwisko?
Hanes powoli pokręcił głową. Przypominał czołg obracający wieżyczkę w poszukiwaniu celu.
– Nie. Powiedziałem mu, że ma gościa, który zażądał widzenia. Miałem kiedyś siostrę, John.
Została zgwałcona i zamordowana. Nie mam współczucia dla takich jakBilly.
– Pańska siostra… jakdawno temu?
– Dwadzieścia dwa lata. Ale wydaje mi się, jakby to było wczoraj.
– Zawsze takjest – mruknął John.
Sanitariusz wyłowił z kieszeni na biodrze portfel i otworzył go na celofanowej przegródce,
w której trzymał zdjęcie zamordowanej siostry.
– Angela Denise.
– Bardzo ładna. Ile ma lat na tym zdjęciu?
– Siedemnaście. W tym wieku zginęła.
– Skazali kogoś?
– Facet siedzi w jednym z tych nowych więzień. Prywatna cela. Ma własny telewizor. Teraz
pozwalają im na własne telewizory. I na wizyty małżeńskie. Kto wie, na co jeszcze im pozwala-
ją.
Hanes schował portfel. Teraz, kiedy John Calvino wiedział o jego siostrze, postrzegał go zupeł-
nie inaczej.
– Przedstawiłem się Billy’emu jako detektyw Calvino. Nie wymieniłem imienia, jednak chło-
pakmówił do mnie Johnny. Specjalnie to podkreślał.
– Karen Eisler w recepcji… widziała pana odznakę. Ale nie mogła powiedzieć nic Lucasowi.
On nie ma telefonu w pokoju.
– Jest jakieś inne wyjaśnienie?
– Może pana okłamałem.
– Nawet nie biorę pod uwagę takiej możliwości. – John milczał przez chwilę, zanim znowu się
odezwał: – Coleman, nie bardzo wiem, jako to zapytać.
Hanes czekał, nieruchomy jak posąg. Nawet nie drgnął. Nigdy nie wymachiwał rękami, kiedy
wystarczyło unieść brew.
– Wiem, że przenieśli go tutaj dopiero przed czterema dniami – mówił dalej John. – Ale czy
pan zauważył, żeby robił coś… dziwnego?
– Poza próbą obsikania gliniarza?
– Nie spotkałem się z tym jeszcze, jednak nie uważam tego za dziwne. Spodziewałem się po
nim agresji. Chodzi mi raczej o coś… niezwykłego.
Po namyśle Hanes powiedział:
– Czasami mówi do siebie.
– Prawie każdemu się to zdarza.
– Nie w trzeciej osobie.
John pochylił się w jego stronę.
– Proszę mi powiedzieć, jakto wygląda.
– No, zwykle zadaje pytania. Mówi: „Ładny dzień, prawda, Billy?”. Albo: „Jak tu ciepło i przy-
tulnie, Billy. Prawda, że jest ciepło i przytulnie?”. Najczęściej pyta siebie, czy się dobrze bawi.
– Tak? Co dokładnie mówi?
– „Ale zabawa, prawda, Billy? Dobrze się bawisz, Billy? Miałeś kiedyś lepszą zabawę, Billy?”.
Kawa Johna wystygła. Odsunął kubek.
– Czy kiedykolwiekodpowiada na własne pytania?
Coleman Hanes zastanawiał się przez chwilę.
– Nie, chyba nigdy.
– Nie prowadzi ze sobą rozmowy?
– Nie, tylko zadaje sobie pytania. Retoryczne pytania, które nie wymagają odpowiedzi. To nie
wydaje się takie dziwaczne, dopóki pan tego nie usłyszy.
John uświadomił sobie, że machinalnie obraca na palcu obrączkę.
– Powiedział mi, że lubi książki.
– Wolno mu czytać książki w miękkiej oprawie. Mamy tu niedużą bibliotekę.
– Co czyta?
– Nie zwróciłem uwagi.
– Relacje z prawdziwych morderstw? Oparte na faktach?
Hanes pokręcił głową.
– Nie mamy nic takiego. Dla pacjentów w rodzaju Billy’ego takie książki byłyby zbyt… pod-
niecające.
– Czy prosił o opisy prawdziwych zbrodni?
– Mnie nigdy. Może kogoś innego.
John wyjął swoją służbową wizytówkę z przegródki legitymacji i przesunął po stole.
– Z przodu jest numer do biura. Na odwrocie zapisałem numer domowy i komórki. Proszę za-
dzwonić, jeśli coś się wydarzy.
– Na przykład co?
– Coś niezwykłego. Coś, co sprawi, że pan pomyśli o mnie. Cholera, nie wiem.
Hanes wsunął wizytówkę do kieszeni koszuli.
– Jakdługo jest pan żonaty? – zapytał.
– W grudniu minie piętnaście lat. A co?
– Przez cały czas, kiedy tu siedzimy, obraca pan obrączkę na palcu, jakby pan sprawdzał, czy
ją ma. Jakby pan nie mógł się bez niej obejść.
– Nie przez cały czas – zaprotestował John, chociaż zaledwie przed chwilą zauważył, że bawi
się obrączką.
– Prawie przez cały czas – upierał się sanitariusz.
– Może to pan powinien być detektywem.
John wstał z trudem, jakby przygniatało go żelazne jarzmo. Coleman również dźwigał ciężar.
John miał nadzieję, że niesie swój ciężar z godnością, podobnie jaksanitariusz.
4
Po przekręceniu kluczyka w stacyjce silnik zapalił gładko, potem jednak ford zatrząsł się od
mocnego łupnięcia. Zaskoczony John Calvino spojrzał w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, co
uderzyło w jego tylny zderzak. Nie zobaczył na podjeździe żadnego innego samochodu.
John nadal stał pod szpitalnym portykiem. Zostawił silnik na jałowym biegu, wysiadł i prze-
szedł na tył samochodu. W zimnym powietrzu z rury wydechowej buchały kłęby białych spalin,
ale wszystko wydawało się w porządku.
Przeszedł na stronę pasażera, gdzie również nie zauważył żadnych uszkodzeń, i przykląkł na
jedno kolano, żeby zajrzeć pod spód. Nic nie zwisało z podwozia, nic nie przeciekało.
Uderzenie było zbyt silne i głośne, żeby je zlekceważyć.
Podniósł maskę, ale silnikwyglądał całkiem normalnie.
Może jego żona Nicolette schowała coś do bagażnika i teraz się przewróciło? Sięgnął przez
otwarte drzwi po stronie kierowcy, wyłączył silnik i wyjął kluczyki ze stacyjki. Potem otworzył
bagażnik, jednakokazał się pusty.
Usiadł za kierownicą i znowu uruchomił silnik. Łomot i wstrząs się nie powtórzyły. Wszystko
wydawało się w porządku.
Ruszył spod kapiących gałęzi buków, opuścił teren szpitala i niespełna dwa kilometry dalej przy
lokalnej drodze znalazł pobocze na tyle szerokie, żeby zaparkować poza jezdnią. Zostawił silnik na
chodzie, ale wyłączył wycieraczki.
Przedni fotel miał elektryczne sterowanie. John odsunął go jaknajdalej od kierownicy.
Była to jakaś wiejska okolica. Po lewej stronie drogi rozciągały się płaskie pola, po prawej
wznosiła łąka. Na stoku rosło kilka dębów, niemal czarnych na tle bladozielonej trawy. Pomiędzy
łąką a poboczem jezdni stał rozchwierutany płot z butwiejących sztachet, czekając na swój osta-
teczny upadek.
Wiatr świszczał i jęczał, deszcz siekł w okna ze wszystkich stron. Za ociekającymi wodą szyba-
mi pola i łąki rozpływały się w amorficzny pejzaż ze snu.
Praca Johna jako detektywa przypominała pracę stolarza. Zaczynał od teorii, podobnie jaksto-
larz zaczyna od rysunków technicznych. Budował sprawę z faktów równie namacalnych jak
drewno i gwoździe.
Policyjne śledztwo, podobnie jak robienie mebli, wymagało wyobraźni przestrzennej i pracy
umysłowej. Po przesłuchaniach John zazwyczaj znajdował sobie jakieś spokojne miejsce, żeby
w samotności przemyśleć na świeżo wszystko, czego się dowiedział, i sprawdzić, czy nowe tropy
pasują do starych.
Na fotelu pasażera leżał jego laptop. John otworzył go na desce rozdzielczej.
Kilka dni wcześniej ściągnął i zapisał rozmowę z numerem 911, którą Billy odbył tamtej krwa-
wej nocy. Teraz ją odtworzył.
– Lepiej przyjedźcie. Oni wszyscy nie żyją.
– Kto nie żyje, proszę pana?
– Moja matka, ojciec, babka. Moja siostra.
– Kto mówi?
– Billy Lucas. Mam czternaście lat.
– Jaki jest twój adres?
– Już go znacie. Wyskoczył na ekranie, kiedy zadzwoniłem.
– Czy sprawdzałeś oznaki życia?
– Tak, bardzo dokładnie sprawdziłem.
– Czy masz przeszkolenie w udzielaniu pierwszej pomocy?
– Wierzcie mi, oni nie żyją. Zabiłem ich. Zabiłem na amen.
– Zabiłeś ich? Synu, jeśli to żart…
– To nie żart. Żarty się skończyły. Zażartowałem z nich wszystkich. Zażartowałem na śmierć.
Przyjedźcie zobaczyć, jak z nich zażartowałem. Coś pięknego. Do zobaczenia. Czekam na
ganku przed domem.
Po lokalnej drodze przejechały dwa pojazdy z zapalonymi światłami. Przez zalewane desz-
czem, zaparowane okna wyglądały jakbatyskafy sunące po dnie oceanu.
John patrzył, jak mokra czarna nawierzchnia rozbłyskuje w reflektorach samochodów,
a w ociekających wodą szybach migoczą jaskrawe odbicia, jeszcze bardziej zniekształcając rze-
czywistość. W głowie miał zamęt i denerwował się, że błądzi we mgle przesądów.
Dryfował w czasie i przestrzeni, zagubiony we wspomnieniach.
Dwadzieścia lat wcześniej i pół kontynentu dalej zostały zamordowane cztery osoby. Rodzina
Valdane’ów.
Mieszkali niecałe pół kilometra od domu, w którym dorastał John Calvino. Znał ich wszystkich.
Chodził do szkoły z Darcy Valdane i sekretnie się w niej podkochiwał. Miał wtedy czternaście lat.
Elizabeth Valdane, matka Darcy, została dźgnięta nożem kuchennym. Znaleziono ją martwą
w kuchni, podobnie jak Sandrę Lucas, matkę Billy’ego. Obie kobiety poruszały się na wózkach in-
walidzkich.
Mąż Elizabeth, Anthony Valdane, został brutalnie zatłuczony młotkiem ciesielskim. Zabójca
pozostawił ostry koniec narzędzia w rozłupanej czaszce ofiary – tak jak Billy zostawił młotek
w czaszce ojca.
Anthony’ego zaatakowano, kiedy siedział przy warsztacie w garażu; Robert Lucas zginął
w swoim gabinecie. Kiedy młotek opadł, Anthony robił właśnie domek dla ptaków; Robert wypi-
sywał czekdla spółki energetycznej. Ptaki nie dostały domku; rachunki nie zostały zapłacone.
Victoria, owdowiała siostra Elizabeth, która mieszkała z rodziną Valdane’ów, została uderzona
w twarz i uduszona czerwonym jedwabnym szalem. Ann Lucas, babkę Billy’ego, od niedawna
wdowę, również pobito, a potem uduszono z taką zaciekłością, że szal – też czerwony – werżnął się
jej głęboko w gardło. Rodzaj pokrewieństwa tych kobiet z zamordowanymi rodzinami nie był
identyczny, lecz upiornie podobny.
Piętnastoletnia Darcy Valdane została zgwałcona, zanim zadźgano ją tym samym nożem rzeź-
nickim, którym odebrano życie jej matce. Dwadzieścia lat później Celine Lucas, lat szesnaście,
także została zgwałcona – a potem zamordowana tym samym nożem, którym zabito jej matkę.
Darcy miała dziewięć ran od noża. Celine również dźgnięto dziewięć razy.
„Potem dźgnąłem ją dokładnie dziewięć razy…”.
„Dlaczego powiedziałeś » dokładnie« ?”.
„Ponieważ, Johnny, nie dźgnąłem jej osiem razy ani dziesięć razy, tylko dokładnie dziewięć
razy”.
W obu przypadkach kolejność morderstw była taka sama: matka, ojciec, owdowiała ciotka lub
babka i na końcu córka.
Katalog w laptopie Johna Calvina zawierał dokument zatytułowany Wtedy-Teraz, utworzony
w ciągu ostatnich kilku dni, z zestawieniem podobieństw pomiędzy morderstwami rodziny Valda-
ne’ów i rodziny Lucasów. John nie musiał go otwierać, bo znał go na pamięć.
Ciężarówka z platformą, przewożąca wielkie części maszyn rolniczych, przemknęła obok z ry-
kiem, wzbijając fontannę brudnej wody. W nikłym świetle wyglądała jakolbrzymi prehistorycz-
ny owad i pogłębiała nierealną atmosferę tego deszczowego popołudnia.
Bezpieczny w kokonie swojego samochodu, nieprzerwanie chłostanego strugami deszczu, John
zastanawiał się nad twarzami dwóch morderców, które w jego wyobraźni to powiększały się, to
znów zmniejszały niczym dwa księżyce.
Lucasów zabił członek rodziny, przystojny błękitnooki Billy, wzorowy uczeń śpiewający
w chórze kościelnym, o gładkiej i niewinnej twarzy.
Rodzinę Valdane’ów, która nie miała syna, zamordował intruz, nie tak atrakcyjny z wyglądu
jak Billy Lucas. Po tej tragedii zbrodniarz z przeszłości zakatował jeszcze trzy inne rodziny. Pod-
czas ostatniego napadu został zastrzelony.
Pozostawił dziennik, setki ręcznie zapisanych stron, z których wynikało, że zabijał wielokrotnie
jeszcze przed Valdane’ami, ale tylko pojedyncze osoby. Nie podawał nazwisk ani nie wymieniał
miejsc, w których popełnił te zbrodnie. Nie lubił się przechwalać, dopóki nie zaczął zabijać całych
rodzin – dopiero wtedy poczuł, że jego działalność zasługuje na uznanie. Oprócz obrzydliwej hi-
storii jego początków dziennik składał się głównie z obłąkańczego pseudofilozoficznego bełkotu
o śmierci przez małe „ś” i o tym, jakto jest być Śmiercią pisaną wielką literą. Wierzył, że stał się
„nieśmiertelnym aspektem” kostuchy.
Naprawdę nazywał się Alton Turner Blackwood, ale przybrał nazwisko Asmodeusz. Prowadził
wędrowny tryb życia, nieustannie podróżował ukradzionymi samochodami, pociągami towaro-
wymi albo autobusami jako pasażer z biletem. Sypiał, gdzie popadło – w przywłaszczonych sa-
mochodach, opuszczonych budynkach i schroniskach dla bezdomnych, w wylotach przepustów
i pod mostami, na tylnych siedzeniach poobijanych samochodowych wraków na złomowiskach,
w niezamkniętych szopach, raz nawet nocował w otwartym grobie pod baldachimem ustawio-
nym przed porannym pogrzebem i kilka razy w kościelnych piwnicach.
Miał sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i był chudy jakszczapa, ale silny. Ogrom-
ne dłonie o szpatułkowatych palcach, rozpłaszczonych na końcach niczym przylgi ropuchy. Duże
kościste nadgarstki przypominające złącza kończyn robota, ramiona długie jaku orangutana. Gru-
be, zdeformowane łopatki przypominały skrzydła nietoperza zwinięte pod koszulą.
Po zamordowaniu każdej z trzech rodzin dzwonił pod numer 911, ale nie z miejsca zbrodni, tyl-
ko z publicznego telefonu. Przez próżność chciał, żeby znaleziono ciała, zanim ekspresyjny proces
rozkładu przyćmi jego rękodzieło.
Nie żył od dawna i cztery sprawy zamknięto. Wszystkie morderstwa zostały popełnione w ma-
łej miejscowości niedysponującej odpowiednimi środkami, żeby archiwizować telefoniczne
zgłoszenia. Z trzech wiadomości pozostawionych przez zabójcę zachowała się tylko jedna, doty-
cząca drugiej rodziny, Sollenburgów.
Poprzedniego dnia John poprosił o kopię nagrania, rzekomo w związku ze sprawą Lucasa,
i otrzymał ją e-mailem jako plikMP3, który przeniósł do laptopa. Teraz ponownie go odtworzył.
Blackwood miał głos przypominający zgrzyt pilnika po żelaznej sztabie, ale kiedy dzwonił pod
911, mówił szeptem, żeby utrudnić identyfikację. Ten szept brzmiał jakodgłosy wydawane przez
potomstwo węża i szczura.
– Zabiłem rodzinę Sollenburgów. Przyjedźcie na Brandywine Lane osiemset sześćdziesiąt
sześć.
– Proszę mówić głośniej. Niech pan powtórzy.
– Jestem tym samym artystą, który załatwił rodzinę Valdane’ów.
– Przepraszam, nie słyszę wyraźnie.
– Nie zatrzymacie mnie przy telefonie tak długo, żeby mnie namierzyć.
– Proszę pana, niech pan mówi głośniej…
– Przyjedźcie zobaczyć, co zrobiłem. Coś pięknego.
Kiedy Billy Lucas zadzwonił pod 911, powiedział: „Przyjedźcie zobaczyć, jak z nich zażarto-
wałem. Coś pięknego”.
Dla każdego policyjnego detektywa zbieżności pomiędzy tymi dwoma morderstwami popeł-
nionymi w odstępie dwudziestu lat oznaczały tylko, że Billy Lucas czytał o zbrodniach Altona
Turnera Blackwooda i naśladował je, aby złożyć zabójcy hołd.
Ale Billy nie wymienił nazwiska Blackwooda. Nie wspomniał ani słowem o źródłach swojej
inspiracji. Zapytany o motyw, odpowiedział tylko: „Ruina”.
Grzmoty huczały i cichły, błyskawice zapalały się i gasły. Kilka samochodów osobowych
i ciężarówekjakby przepłynęło obokna fali powodzi.
Szpital stanowy znajdował się godzinę jazdy od miasta, w którym mieszkał John i gdzie miał
umówione spotkanie przed powrotem do domu. Przesunął fotel kierowcy do przodu, włączył wy-
cieraczki, zwolnił hamulec ręczny i wrzucił bieg.
Nie chciał myśleć o tym, o czym myślał, ale ta myśl nie dawała się uciszyć, natrętna jakgłos
strażnika. Ktoś lub coś groziło jego żonie i dzieciom.
Jego rodzina, a wcześniej dwie inne, znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i nie wie-
dział, czy zdoła kogoś ocalić.
Wydanie elektroniczne
O książce Dwadzieścia lat temu Alton Blackwood w bestialski sposób zamordował cztery rodziny w ich wła- snych domach. W trakcie popełniania ostatniej z tych zbrodni został zastrzelonyprzez czternasto- letniego chłopca, Johna Calvino – jedyną osobę, która przeżyła masakrę. John jest teraz detekty- wem w wydziale zabójstw. W jego mieście dochodzi do serii identycznych morderstw: młodychło- piec BillyLucas zabija wszystkich członków swojej rodzinyw ten sam sposób, w tej samej kolejno- ści, stosując te same rytuały, co dwie dekady wcześniej Blackwood. Podczas przesłuchania w szpitalu psychiatrycznym zadowolony z siebie Billy bez mrugnięcia powieką przyznaje się do swoich czynów, lecz unika podania prawdziwego motywu. Zaniepokojony niezwykłym podobień- stwem między starymi a nowymi zbrodniami John próbuje ustalić związek pomiędzy przeszłością a teraźniejszością, dochodząc do przerażającej konkluzji: pochowany dwadzieścia lat wcześniej Blackwood jakimś cudem powrócił do świata żywych i planuje powtórzyć swą morderczą sekwen- cję. A ostatnim celem ma być rodzina Johna – jego żona i trójka dzieci. Calvino rozpaczliwie szu- ka sposobu, by ocalić swoich bliskich przed niewidzialną, niematerialną siłą, zdolną przybierać niemal dowolną postać. Tymczasem morderca z zaświatów konsekwentnie realizuje swój obłąkań- czyplan. Wokół Johna nagle zaczynają ginąć ludzie…
DEAN KOONTZ Jeden z najpopularniejszych współczesnych autorów amerykańskich, legitymujący się imponu- jącą liczbą 450 milionów sprzedanych egzemplarzy książek. Karierę literacką rozpoczął w wieku 20 lat, startując w konkursie na opowiadanie zorganizowanym przez Atlantic Monthly. Po ukończe- niu studiów pracował jako nauczyciel, jednocześnie sporo publikował, głównie z obszaru science fiction i horroru. Należy do pisarzy niezwykle płodnych: jego dorobek to kilkadziesiąt powieści oraz liczne opowiadania wydane pod własnym nazwiskiem i paroma pseudonimami. W swoim dorobku ma m in… takie tytuły jak Szepty, Opiekunowie, Intensywność, Przepowiednia, Odd Thomas, Dobry zabójca, Prędkość, Mąż, Recenzja, Bez tchu, Co wie noc, Dom śmierci, Odd Apocalypse, Deeply Odd i Innocence. Wiele z nich zostało przeniesionych na ekran telewizyjny lub kinowy. www.deankoontz.com
Tego autora TRZYNASTU APOSTOŁÓW APOKALIPSA PRZEPOWIEDNIA PRĘDKOŚĆ INWAZJA INTENSYWNOŚĆ NIEZNAJOMI MĄŻ OCALONA NIEZNISZCZALNY DOBRY ZABÓJCA PÓŁNOC OSZUKAĆ STRACH OCZY CIEMNOŚCI ANIOŁ STRÓŻ TWOJE SERCE NALEŻY DO MNIE MASKA MROCZNE POPOŁUDNIE ZŁE MIEJSCE SMOCZE ŁZY RECENZJA OPIEKUNOWIE BEZ TCHU DOM ŚMIERCI CO WIE NOC NIEWINNOŚĆ KĄTEM OKA W ŚWIETLE KSIĘŻYCA KLUCZ DO PÓŁNOCY PIECZARA GROMÓW W MROKU NOCY Odd Thomas ODD THOMAS DAR WIDZENIA BRACISZEK ODD KILKA GODZIN PRZED ŚWITEM
Tytuł oryginału: WHAT THE NIGHT KNOWS Copyright © Dean Koontz 2011 All rights reserved Published by arrangement with Prava i Prevodi and Lennart Sane Agency AB Polish edition copyright © Wydawnictwo Albatros A. Kuryłowicz 2013 Polish translation copyright © Danuta Górska 2013 Redakcja: Lucyna Lewandowska Ilustracja na okładce: BortN66/Shutterstock Projekt graficzny okładki: Andrzej Kuryłowicz ISBN 978-83-7885-159-2 Wydawca WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa www.wydawnictwoalbatros.com Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę, która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest nielegalne i podlega właściwym sankcjom. Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści O książce O autorze Tego autora Dedykacja Motto 1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19
20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47
48 49 50 Przypisy
Dla Gerdy, która nawiedza moje serce od dnia, kiedy się poznaliśmy
Śmierć, nieobecna w atlasach kraina, skąd żaden jeszcze odkrywca nie wrócił… Szekspir, Hamlet
Więcej na: www.ebook4all.pl 1 Nieważne, w którym roku to się wydarzyło. Nie ma znaczenia, gdzie to się stało. Czas jest za- wsze, miejsce jest wszędzie. Nagle w południe, sześć dni po morderstwach, ptaki odleciały na drzewa i schowały się w kry- jówkach. Jakby ich skrzydła przebiły niebo, zaraz po ich przelocie spadł deszcz. Długie popołu- dnie, ciemne i mokre, przypominało zmierzch w Atlantydzie. Szpital stanowy na wzgórzu odcinał się wyraźnie od szarego, wodnistego nieba. W nikłym wrześniowym świetle każda strużka deszczu wydawała się ostra jakbrzytwa. Procesja dwudziestometrowych buków rozdzielała wjazdowy i wyjazdowy pas na drodze pro- wadzącej do szpitala. Gałęzie zwieszające się nad samochodem zatrzymywały deszcz i przepusz- czały pojedyncze grube krople, które bębniły o przednią szybę. Wycieraczki stukały w tym samym ciężkim, powolnym rytmie co serce Johna Calvina. Nie włączył radia. Wystarczył mu pomruk silnika, postukiwanie wycieraczek, deszcz, szum opon na mokrym asfalcie i wspomnienie krzyków umierających kobiet. Przed głównym wejściem zaparkował nieprzepisowo pod portykiem. Oparł o deskę rozdzielczą plakietkę z napisem POLICJA. John był detektywem z wydziału zabójstw, ale samochód należał do niego, nie do wydziału. Korzystanie z plakietki poza służbą stanowiło drobne pogwałcenie przepisów, jednak na zaharto- wanym sumieniu Johna ciążyły gorsze występki niż nadużywanie policyjnych prerogatyw. W holu za biurkiem recepcji siedziała chuda kobieta o krótko obciętych czarnych włosach. Cuchnęła papierosami, które paliła w porze lunchu, żeby zagłuszyć apetyt. Usta miała zaciśnięte jakpyskiguany. Spojrzawszy na odznakę policyjną Johna i wysłuchawszy jego prośby, wezwała przez inter- kom eskortę. Długopisem zaciśniętym w cienkich palcach o knykciach takbiałych i ostrych, jakby były wyciosane z marmuru, starannie wpisała jego nazwisko i numer odznaki do rejestru odwie- dzających. Licząc na plotki, chciała porozmawiać o Billym Lucasie, ale John podszedł do najbliższego okna i patrzył na deszcz niewidzącym wzrokiem. Po kilku minutach masywny sanitariusz nazwiskiem Coleman Hanes zawiózł go na drugie, naj- wyższe piętro. Hanes wypełniał kabinę windy niczym byk czekający w wąskim boksie przed wyjściem na arenę rodeo. Jego mahoniowa skóra lekko połyskiwała, a pielęgniarski uniform przez kontrast wydawał się olśniewająco biały.
Rozmawiali o nietypowej pogodzie: deszcz i niemal zimowe chłody dwa tygodnie przed koń- cem kalendarzowego lata. Nie wspominali ani o morderstwie, ani o niepoczytalności. Mówił głównie John. Sanitariusz był opanowany, niemal flegmatyczny. Drzwi windy otworzyły się na westybul. Za biurkiem siedział strażniko różowej twarzy, czyta- jący czasopismo. – Ma pan broń? – zapytał. – Służbowy pistolet. – Musi mi pan go oddać. John wyjął pistolet z kabury podramiennej i wręczył strażnikowi. Na biurku stał panel dotykowy Crestron. Naciśnięciem ikony strażnik otworzył elektroniczny zamekw drzwiach po lewej stronie. Coleman Hanes ruszył przodem przez korytarz, który był podobny do wielu innych szpitalnych korytarzy: szare płytki winylowe na podłodze, bladobłękitne ściany, biały sufit z lampami jarze- niowymi. – Czy w końcu przeniosą go na oddział otwarty, czy będą stale trzymać pod nadzorem? – zapy- tał John. – Ja bym go tu zatrzymał na zawsze. Ale to zależy od lekarzy. Hanes nosił pas z kieszeniami, które zawierały niedużą puszkę gazu łzawiącego, taser, plastiko- we kajdanki oraz walkie-talkie. Wszystkie drzwi były zamknięte. Wszystkie były wyposażone w klawiaturę elektronicznego zamka oraz okienko judasza. Widząc zainteresowanie Johna, Hanes powiedział: – Podwójne szyby. Wewnętrzna nietłukąca. Zewnętrzna to dwustronne lustro. Ale pan spotka się z Billym w sali konsultacji. Sala okazała się pomieszczeniem o wymiarach sześć na sześć metrów, przedzielonym przez ni- ski murek, na którym umocowano tafle grubego szkła pancernego w stalowych ramach, sięgają- ce aż do sufitu. W każdej tafli znajdowały się dwa prostokątne okratowane otwory, jeden nad pa- rapetem, drugi nieco wyżej niż na wysokości głowy, umożliwiające swobodne przechodzenie dźwięku. Mniejsza część pomieszczenia miała sześć metrów długości oraz jakieś dwa i pół metra szero- kości. Stały tam dwa fotele odwrócone przodem do szyb, a pomiędzy nimi – mały stolik. W dalszej części stały fotel i długa kanapa, żeby pacjent mógł usiąść albo się położyć. Po stronie odwiedzających fotele miały drewniane nogi, a oparcia i siedziska były pikowane i wykończone guzikami. Za szkłem meble miały nogi obite tapicerką i gładkie poduszki, bez guzików i gwoździ tapicer- skich. Kamery umieszczone na suficie obejmowały całe pomieszczenie. Z boksu strażnika Coleman Hanes mógł obserwować wszystko, ale nie mógł słuchać. Przed wyjściem sanitariusz wskazał panel interkomu na ścianie obokdrzwi. – Proszę mnie wezwać, kiedy pan skończy. John został sam. Stanął obokfotela i czekał. Szkło widocznie miało antyodblaskową powłokę, ponieważ widział tylko niewyraźny cień swo- jego odbicia na wypolerowanej powierzchni.
Na ścianie w głębi, po stronie pacjenta, przez dwa zakratowane okna było widać zacinający deszcz i ciemne chmury skłębione groźnie niczym rentgenowski obraz złośliwego nowotworu. Po lewej stronie otworzyły się drzwi i do części dla pacjentów wszedł Billy Lucas. Miał na so- bie kapcie, szare bawełniane spodnie od dresu i szary podkoszulekz długimi rękawami. Jego twarz, gładka i przystojna, wydawała się szczera, wręcz naiwna. Z jasną cerą i gęstymi czarnymi włosami, cały ubrany na szaro przypominał jeden z urokliwych portretów Edwarda Steichena1 z lat dwudziestych i trzydziestych zeszłego wieku. Jedynym barwnym elementem jego postaci, jedynym kolorem po jego stronie szkła był ja- sny, klarowny, płomienny błękit oczu. Billy nie wydawał się ani podniecony, ani otępiały od leków. Przeszedł niespiesznie przez po- kój, wyprostowany i pewny siebie, z zadziwiającą gracją. Patrzył na Johna, tylko na Johna, odkąd wszedł do pokoju aż do chwili, kiedy stanął naprzeciwko niego, po drugiej stronie szklanej ściany. – Nie jesteś psychiatrą – zauważył. Miał czysty, spokojny, melodyjny głos. Wcześniej śpie- wał w chórze kościelnym. – Jesteś detektywem, prawda? – Calvino. Wydział zabójstw. – Złożyłem zeznania kilka dni temu. – Tak, wiem. – Dowody też świadczą o tym, że ja to zrobiłem. – Tak, masz rację. – Więc czego chcesz? – Zrozumieć. Cień rozbawienia pojawił się na twarzy chłopca. Miał czternaście lat, bez skrupułów zamordo- wał swoją rodzinę i był zdolny do niewysłowionego okrucieństwa, ale z tym półuśmiechem nie wydawał się zły ani zadowolony z siebie, tylko rozmarzony, jakby wspominał wycieczkę do par- ku rozrywki lub piękny dzień nad morzem. – Zrozumieć? – powtórzył. – To znaczy… jaki miałem motyw? – Nie powiedziałeś, dlaczego to zrobiłeś. – To proste. – Więc dlaczego? – Ruina – odparł chłopiec.
2 Nagle zerwał się wiatr i krople deszczu niczym salwy grubego śrutu zabębniły o pancerne szkło zakratowanych okien. Ten zimny dźwięk jakby jeszcze bardziej rozpalił błękitne oczy chłopca, które błyszczały teraz niczym płomykgazowego piecyka. – Ruina – powtórzył John. – Co to znaczy? Przez chwilę wydawało się, że Billy Lucas zamierza wyjaśnić, co miał na myśli, ale potem tylko wzruszył ramionami. – Porozmawiasz ze mną? – zapytał John. – Przyniosłeś mi coś? – To znaczy prezent? Nie. Nic. – Następnym razem przynieś. – Co byś chciał? – Nie zgodzą się na nic ostrego ani twardego i ciężkiego. Książki w miękkiej oprawie wystarczą. Chłopiec był wzorowym uczniem i w pierwszym roku nauki w liceum przeskoczył dwie klasy. – Jakie książki? – zapytał John. – Wszystko jedno. Czytam wszystko i przerabiam w głowie. W moich wersjach każda książka kończy się czyjąś śmiercią. Ciche dotąd burzowe niebo przemówiło pełnym głosem. Billy spojrzał na sufit i uśmiechnął się, jakby zagrzmiało specjalnie dla niego. Odchylił głowę, zamknął oczy i stał nieruchomo, cho- ciaż grzmot ucichł. – Zaplanowałeś te morderstwa czy kierowałeś się impulsem? Przetaczając głową z boku na bokniczym ślepy grajekporwany muzyką, chłopiec powiedział: – Och, Johnny, planowałem to od bardzo dawna. – Od jakdawna? – Nie uwierzysz, jakdawno, Johnny. Dawno, dawno temu. – Kogo z nich zabiłeś najpierw? – Jakie to ma znaczenie, skoro wszyscy nie żyją? – Dla mnie ma – odparł John Calvino. Za oknami zapalały się i gasły błyskawice, po szybach spływały grube, drżące krople deszczu, rysując siatkę arterii, które pulsowały przy każdym oślepiającym rozbłysku. – Najpierw zabiłem matkę, w kuchni. Siedziała na wózku inwalidzkim i wyjmowała karton mle- ka z lodówki. Upuściła go, kiedy wbiłem nóż. Przestał toczyć głową, ale wciąż stał z twarzą wzniesioną do sufitu i zamkniętymi oczami. Roz- chylił usta, podniósł ręce i powoli przesunął je w dół po torsie. Wyglądał jakpogrążony w cichej ekstazie. Ręce dotarły do krocza, zatrzymały się, a potem ruszyły w górę, podciągając podkoszulek.
– Tato siedział przy biurku w gabinecie. Walnąłem go z tyłu dwa razy w głowę, a potem uży- łem ostrego rozdwojonego końca młotka. Przebił czaszkę i wszedł tak głęboko, że nie mogłem go wyciągnąć. Ściągnął podkoszulekprzez głowę i upuścił go na podłogę. Wciąż miał zamknięte oczy i odrzuconą do tyłu głowę. Dłonie powoli wędrowały po obnażo- nym brzuchu, klatce piersiowej i ramionach. Wydawał się zachwycony swoją skórą i ciałem. – Babcia była na górze w swoim pokoju, oglądała telewizję. Wypadła jej sztuczna szczęka, kie- dy ją walnąłem w twarz. To mnie rozśmieszyło. Zaczekałem, aż odzyska przytomność, zanim ją udusiłem szalikiem. Opuścił głowę, otworzył oczy i uniósł blade ręce do twarzy. Wpatrywał się w nie, jakby w li- niach dłoni odczytywał przeszłość zamiast przyszłości. – Potem zszedłem do kuchni. Chciało mi się pić. Wypiłem piwo i wyjąłem nóż z ciała matki. John Calvino przysiadł na poręczy fotela. Wiedział o wszystkim, o czym mówił chłopiec, z wyjątkiem kolejności zabójstw, której Billy nie zdradził detektywom prowadzącym sprawę. Lekarz sądowy opracował domyślny scenariusz oparty na materiale dowodowym z miejsca zbrodni, ale John musiał mieć pewność. Nadal oglądając własne ręce, Billy Lucas powiedział: – Moja siostra Celine słuchała głupiej muzyki w swoim pokoju. Przeleciałem ją, zanim zabi- łem. Wiedziałeś, że ją przeleciałem? – Tak. Chłopiec skrzyżował ramiona i leniwie głaszcząc swoje bicepsy, ponownie spojrzał Johnowi w oczy. – Potem dźgnąłem ją dokładnie dziewięć razy, chociaż myślę, że czwarty raz ją zabił. Po pro- stu nie chciałem takszybko z nią skończyć. Huczały pioruny, strumienie deszczu tłukły w dach, powietrze zdawało się drgać od słabych fal wstrząsowych. John odbierał je przez mikroskopijne komórki włoskowate w uchu wewnętrznym i podejrzewał, że nie miały nic wspólnego z burzą. Dostrzegł szyderstwo i wyzwanie w błękitnych oczach chłopca. – Dlaczego powiedziałeś „dokładnie”? – Ponieważ, Johnny, nie dźgnąłem jej osiem razy ani dziesięć razy, tylko dokładnie dziewięć razy. Podszedł tak blisko do szklanej ścianki działowej, że niemal dotknął jej nosem. Jego oczy wy- glądały jak sadzawki pełne groźby i nienawiści, ale jednocześnie przypominały opuszczone stud- nie, w których samotnej głębinie coś utonęło. Detektyw i chłopiec mierzyli się wzrokiem przez długi czas, zanim John zapytał: – Czy ty w ogóle kochałeś swoją rodzinę? – Jakmogłem ją kochać, skoro jej prawie nie znałem? – Przecież byłeś z nimi przez całe życie. – Ciebie znam lepiej od nich. Do szpitala stanowego kazał Johnowi przyjechać niejasny, lecz uporczywy niepokój. Ta roz- mowa jeszcze bardziej spotęgowała wrażenie dyskomfortu. Wstał z poręczy fotela. – Chyba jeszcze nie idziesz? – zapytał Billy.
– Masz mi coś więcej do powiedzenia? Chłopiec przygryzł dolną wargę. John czekał jeszcze przez chwilę na odpowiedź, po czym ruszył do drzwi. – Zostań jeszcze. Proszę! – zawołał chłopiec drżącym, zmienionym głosem. John obejrzał się i zobaczył twarz wykrzywioną cierpieniem, oczy pełne rozpaczy. – Pomóż mi – poprosił chłopiec. – Tylko ty możesz mi pomóc. John wrócił do szklanego przepierzenia. – Nawet gdybym chciał, teraz nic nie mogę dla ciebie zrobić. Nikt nie może. – Ale ty wiesz. Ty wiesz. – Co takiego wiem? Jeszcze przez chwilę Billy Lucas wyglądał jak przestraszone dziecko, zagubione i niepewne. Potem w jego oczach błysnął triumf. Prawa ręka ześlizgnęła się po płaskim brzuchu pod elastyczną gumkę szarych bawełnianych spodni. Lewą ręką Billy szarpnął spodnie w dół, a prawą skierował strumień moczu na niższą krat- kę w szklanej ścianie. Rozbryzgi cuchnącej cieczy przeleciały przez stalową kratkę, ale John odskoczył do tyłu. Nig- dy jeszcze żadne szczyny nie śmierdziały takobrzydliwie i nie wyglądały takpaskudnie, żółtobrą- zowe niczym sokzepsutego owocu. Widząc, że jego niedoszła ofiara zdążyła się cofnąć, Billy Lucas wycelował wyżej i zaczął po- lewać szkło od prawej do lewej i z powrotem. Za zasłoną falującej cieczy jego twarz się rozmy- wała, jakby zamierzał się zdematerializować. John Calvino nacisnął guzikinterkomu przy drzwiach. – Skończyłem – powiedział do Colemana Hanesa. Nie czekał na sanitariusza, ale szybko wyszedł na korytarz, żeby uciec od siarkowego smrodu uryny. Za jego plecami chłopiec zawołał: – Trzeba było mi coś przynieść! Trzeba było złożyć ofiarę. Detektyw zamknął drzwi i obejrzał swoje buty w blasku jarzeniówek. Ani jedna kropla nie ska- ziła ich lśniącej powierzchni. Drzwi do westybulu się otworzyły i John ruszył w stronę Colemana Hanesa, którego rozmiary upodabniały go do mitycznego wojownika walczącego z olbrzymami i smokami.
3 Na pierwszym piętrze, poziom niżej niż cela Billy’ego Lucasa, w kantynie dla personelu stały automaty z napojami oraz niebieskie plastikowe krzesła i stoły z laminowanymi blatami w cieli- stym kolorze. Na ścianie wisiała tablica informacyjna. John Calvino i Coleman Hanes siedzieli przy stole i popijali kawę z tekturowych kubków. W ka- wie detektywa pływało ślepe białe oko, odbicie lampy wpuszczonej w sufit nad jego głową. – Smród i ciemna barwa moczu to skutki leków, które dostaje – wyjaśnił Hanes. – Ale jeszcze nigdy nic takiego nie zrobił. – Miejmy nadzieję, że to nie jest jego nowa forma autoekspresji. – Od czasu HIV nie ryzykujemy z płynami ustrojowymi. Jeśli znowu to zrobi, zwiążemy go i założymy mu cewnikna kilka dni, i niech sam zdecyduje, czy mu się to opłaca. – Ściągniecie sobie wtedy na karkprawników. – Wiem. Ale jakna nich naszcza, przestaną wrzeszczeć o naruszaniu praw obywatelskich. Na prawej dłoni sanitariusza John dostrzegł coś, czego wcześniej nie zauważył: czerwono-nie- biesko-czarny tatuaż przedstawiający orła, kulę ziemską i kotwicę, emblemat Korpusu Piechoty Morskiej Stanów Zjednoczonych. – Służył pan tam? – Dwie tury. – Ciężka służba. Hanes wzruszył ramionami. – Cały ten kraj to dom wariatów, tyle że większy od tego. – Czy pana zdaniem Billy Lucas powinien być w szpitalu? Uśmiech sanitariusza był cienki jaknóż do filetowania. – Uważa pan, że jego miejsce jest w sierocińcu? – Po prostu próbuję go zrozumieć. Jest za młody na więzienie dla dorosłych i zbyt niebezpiecz- ny na dom poprawczy. Więc może wsadzili go tutaj, bo nie mieli co z nim zrobić. Myśli pan, że to wariat? Hanes dopił kawę i zgniótł w garści papierowy kubek. – Jeśli nie wariat, to kto? – Właśnie o to pytam. – Wydawało mi się, że pan zna odpowiedź. Miałem wrażenie, że pan zasugerował „albo” na końcu pytania. – Niczego nie sugerowałem – zapewnił go John. – Nawet jeśli to nie wariat, zachowuje się jak wariat, więc na jedno wychodzi. – Hanes rzucił zgnieciony kubek w stronę kosza na śmieci i trafił. – Myślałem, że ta sprawa jest już zamknięta. Po co pana przysłali? John nie zamierzał się przyznawać, że wcale go nie przydzielono do tej sprawy.
– Czy przed naszą rozmową ktoś podał Billy’emu moje nazwisko? Hanes powoli pokręcił głową. Przypominał czołg obracający wieżyczkę w poszukiwaniu celu. – Nie. Powiedziałem mu, że ma gościa, który zażądał widzenia. Miałem kiedyś siostrę, John. Została zgwałcona i zamordowana. Nie mam współczucia dla takich jakBilly. – Pańska siostra… jakdawno temu? – Dwadzieścia dwa lata. Ale wydaje mi się, jakby to było wczoraj. – Zawsze takjest – mruknął John. Sanitariusz wyłowił z kieszeni na biodrze portfel i otworzył go na celofanowej przegródce, w której trzymał zdjęcie zamordowanej siostry. – Angela Denise. – Bardzo ładna. Ile ma lat na tym zdjęciu? – Siedemnaście. W tym wieku zginęła. – Skazali kogoś? – Facet siedzi w jednym z tych nowych więzień. Prywatna cela. Ma własny telewizor. Teraz pozwalają im na własne telewizory. I na wizyty małżeńskie. Kto wie, na co jeszcze im pozwala- ją. Hanes schował portfel. Teraz, kiedy John Calvino wiedział o jego siostrze, postrzegał go zupeł- nie inaczej. – Przedstawiłem się Billy’emu jako detektyw Calvino. Nie wymieniłem imienia, jednak chło- pakmówił do mnie Johnny. Specjalnie to podkreślał. – Karen Eisler w recepcji… widziała pana odznakę. Ale nie mogła powiedzieć nic Lucasowi. On nie ma telefonu w pokoju. – Jest jakieś inne wyjaśnienie? – Może pana okłamałem. – Nawet nie biorę pod uwagę takiej możliwości. – John milczał przez chwilę, zanim znowu się odezwał: – Coleman, nie bardzo wiem, jako to zapytać. Hanes czekał, nieruchomy jak posąg. Nawet nie drgnął. Nigdy nie wymachiwał rękami, kiedy wystarczyło unieść brew. – Wiem, że przenieśli go tutaj dopiero przed czterema dniami – mówił dalej John. – Ale czy pan zauważył, żeby robił coś… dziwnego? – Poza próbą obsikania gliniarza? – Nie spotkałem się z tym jeszcze, jednak nie uważam tego za dziwne. Spodziewałem się po nim agresji. Chodzi mi raczej o coś… niezwykłego. Po namyśle Hanes powiedział: – Czasami mówi do siebie. – Prawie każdemu się to zdarza. – Nie w trzeciej osobie. John pochylił się w jego stronę. – Proszę mi powiedzieć, jakto wygląda. – No, zwykle zadaje pytania. Mówi: „Ładny dzień, prawda, Billy?”. Albo: „Jak tu ciepło i przy- tulnie, Billy. Prawda, że jest ciepło i przytulnie?”. Najczęściej pyta siebie, czy się dobrze bawi. – Tak? Co dokładnie mówi? – „Ale zabawa, prawda, Billy? Dobrze się bawisz, Billy? Miałeś kiedyś lepszą zabawę, Billy?”.
Kawa Johna wystygła. Odsunął kubek. – Czy kiedykolwiekodpowiada na własne pytania? Coleman Hanes zastanawiał się przez chwilę. – Nie, chyba nigdy. – Nie prowadzi ze sobą rozmowy? – Nie, tylko zadaje sobie pytania. Retoryczne pytania, które nie wymagają odpowiedzi. To nie wydaje się takie dziwaczne, dopóki pan tego nie usłyszy. John uświadomił sobie, że machinalnie obraca na palcu obrączkę. – Powiedział mi, że lubi książki. – Wolno mu czytać książki w miękkiej oprawie. Mamy tu niedużą bibliotekę. – Co czyta? – Nie zwróciłem uwagi. – Relacje z prawdziwych morderstw? Oparte na faktach? Hanes pokręcił głową. – Nie mamy nic takiego. Dla pacjentów w rodzaju Billy’ego takie książki byłyby zbyt… pod- niecające. – Czy prosił o opisy prawdziwych zbrodni? – Mnie nigdy. Może kogoś innego. John wyjął swoją służbową wizytówkę z przegródki legitymacji i przesunął po stole. – Z przodu jest numer do biura. Na odwrocie zapisałem numer domowy i komórki. Proszę za- dzwonić, jeśli coś się wydarzy. – Na przykład co? – Coś niezwykłego. Coś, co sprawi, że pan pomyśli o mnie. Cholera, nie wiem. Hanes wsunął wizytówkę do kieszeni koszuli. – Jakdługo jest pan żonaty? – zapytał. – W grudniu minie piętnaście lat. A co? – Przez cały czas, kiedy tu siedzimy, obraca pan obrączkę na palcu, jakby pan sprawdzał, czy ją ma. Jakby pan nie mógł się bez niej obejść. – Nie przez cały czas – zaprotestował John, chociaż zaledwie przed chwilą zauważył, że bawi się obrączką. – Prawie przez cały czas – upierał się sanitariusz. – Może to pan powinien być detektywem. John wstał z trudem, jakby przygniatało go żelazne jarzmo. Coleman również dźwigał ciężar. John miał nadzieję, że niesie swój ciężar z godnością, podobnie jaksanitariusz.
4 Po przekręceniu kluczyka w stacyjce silnik zapalił gładko, potem jednak ford zatrząsł się od mocnego łupnięcia. Zaskoczony John Calvino spojrzał w lusterko wsteczne, żeby sprawdzić, co uderzyło w jego tylny zderzak. Nie zobaczył na podjeździe żadnego innego samochodu. John nadal stał pod szpitalnym portykiem. Zostawił silnik na jałowym biegu, wysiadł i prze- szedł na tył samochodu. W zimnym powietrzu z rury wydechowej buchały kłęby białych spalin, ale wszystko wydawało się w porządku. Przeszedł na stronę pasażera, gdzie również nie zauważył żadnych uszkodzeń, i przykląkł na jedno kolano, żeby zajrzeć pod spód. Nic nie zwisało z podwozia, nic nie przeciekało. Uderzenie było zbyt silne i głośne, żeby je zlekceważyć. Podniósł maskę, ale silnikwyglądał całkiem normalnie. Może jego żona Nicolette schowała coś do bagażnika i teraz się przewróciło? Sięgnął przez otwarte drzwi po stronie kierowcy, wyłączył silnik i wyjął kluczyki ze stacyjki. Potem otworzył bagażnik, jednakokazał się pusty. Usiadł za kierownicą i znowu uruchomił silnik. Łomot i wstrząs się nie powtórzyły. Wszystko wydawało się w porządku. Ruszył spod kapiących gałęzi buków, opuścił teren szpitala i niespełna dwa kilometry dalej przy lokalnej drodze znalazł pobocze na tyle szerokie, żeby zaparkować poza jezdnią. Zostawił silnik na chodzie, ale wyłączył wycieraczki. Przedni fotel miał elektryczne sterowanie. John odsunął go jaknajdalej od kierownicy. Była to jakaś wiejska okolica. Po lewej stronie drogi rozciągały się płaskie pola, po prawej wznosiła łąka. Na stoku rosło kilka dębów, niemal czarnych na tle bladozielonej trawy. Pomiędzy łąką a poboczem jezdni stał rozchwierutany płot z butwiejących sztachet, czekając na swój osta- teczny upadek. Wiatr świszczał i jęczał, deszcz siekł w okna ze wszystkich stron. Za ociekającymi wodą szyba- mi pola i łąki rozpływały się w amorficzny pejzaż ze snu. Praca Johna jako detektywa przypominała pracę stolarza. Zaczynał od teorii, podobnie jaksto- larz zaczyna od rysunków technicznych. Budował sprawę z faktów równie namacalnych jak drewno i gwoździe. Policyjne śledztwo, podobnie jak robienie mebli, wymagało wyobraźni przestrzennej i pracy umysłowej. Po przesłuchaniach John zazwyczaj znajdował sobie jakieś spokojne miejsce, żeby w samotności przemyśleć na świeżo wszystko, czego się dowiedział, i sprawdzić, czy nowe tropy pasują do starych. Na fotelu pasażera leżał jego laptop. John otworzył go na desce rozdzielczej. Kilka dni wcześniej ściągnął i zapisał rozmowę z numerem 911, którą Billy odbył tamtej krwa- wej nocy. Teraz ją odtworzył.
– Lepiej przyjedźcie. Oni wszyscy nie żyją. – Kto nie żyje, proszę pana? – Moja matka, ojciec, babka. Moja siostra. – Kto mówi? – Billy Lucas. Mam czternaście lat. – Jaki jest twój adres? – Już go znacie. Wyskoczył na ekranie, kiedy zadzwoniłem. – Czy sprawdzałeś oznaki życia? – Tak, bardzo dokładnie sprawdziłem. – Czy masz przeszkolenie w udzielaniu pierwszej pomocy? – Wierzcie mi, oni nie żyją. Zabiłem ich. Zabiłem na amen. – Zabiłeś ich? Synu, jeśli to żart… – To nie żart. Żarty się skończyły. Zażartowałem z nich wszystkich. Zażartowałem na śmierć. Przyjedźcie zobaczyć, jak z nich zażartowałem. Coś pięknego. Do zobaczenia. Czekam na ganku przed domem. Po lokalnej drodze przejechały dwa pojazdy z zapalonymi światłami. Przez zalewane desz- czem, zaparowane okna wyglądały jakbatyskafy sunące po dnie oceanu. John patrzył, jak mokra czarna nawierzchnia rozbłyskuje w reflektorach samochodów, a w ociekających wodą szybach migoczą jaskrawe odbicia, jeszcze bardziej zniekształcając rze- czywistość. W głowie miał zamęt i denerwował się, że błądzi we mgle przesądów. Dryfował w czasie i przestrzeni, zagubiony we wspomnieniach. Dwadzieścia lat wcześniej i pół kontynentu dalej zostały zamordowane cztery osoby. Rodzina Valdane’ów. Mieszkali niecałe pół kilometra od domu, w którym dorastał John Calvino. Znał ich wszystkich. Chodził do szkoły z Darcy Valdane i sekretnie się w niej podkochiwał. Miał wtedy czternaście lat. Elizabeth Valdane, matka Darcy, została dźgnięta nożem kuchennym. Znaleziono ją martwą w kuchni, podobnie jak Sandrę Lucas, matkę Billy’ego. Obie kobiety poruszały się na wózkach in- walidzkich. Mąż Elizabeth, Anthony Valdane, został brutalnie zatłuczony młotkiem ciesielskim. Zabójca pozostawił ostry koniec narzędzia w rozłupanej czaszce ofiary – tak jak Billy zostawił młotek w czaszce ojca. Anthony’ego zaatakowano, kiedy siedział przy warsztacie w garażu; Robert Lucas zginął w swoim gabinecie. Kiedy młotek opadł, Anthony robił właśnie domek dla ptaków; Robert wypi- sywał czekdla spółki energetycznej. Ptaki nie dostały domku; rachunki nie zostały zapłacone. Victoria, owdowiała siostra Elizabeth, która mieszkała z rodziną Valdane’ów, została uderzona w twarz i uduszona czerwonym jedwabnym szalem. Ann Lucas, babkę Billy’ego, od niedawna wdowę, również pobito, a potem uduszono z taką zaciekłością, że szal – też czerwony – werżnął się jej głęboko w gardło. Rodzaj pokrewieństwa tych kobiet z zamordowanymi rodzinami nie był identyczny, lecz upiornie podobny. Piętnastoletnia Darcy Valdane została zgwałcona, zanim zadźgano ją tym samym nożem rzeź- nickim, którym odebrano życie jej matce. Dwadzieścia lat później Celine Lucas, lat szesnaście, także została zgwałcona – a potem zamordowana tym samym nożem, którym zabito jej matkę.
Darcy miała dziewięć ran od noża. Celine również dźgnięto dziewięć razy. „Potem dźgnąłem ją dokładnie dziewięć razy…”. „Dlaczego powiedziałeś » dokładnie« ?”. „Ponieważ, Johnny, nie dźgnąłem jej osiem razy ani dziesięć razy, tylko dokładnie dziewięć razy”. W obu przypadkach kolejność morderstw była taka sama: matka, ojciec, owdowiała ciotka lub babka i na końcu córka. Katalog w laptopie Johna Calvina zawierał dokument zatytułowany Wtedy-Teraz, utworzony w ciągu ostatnich kilku dni, z zestawieniem podobieństw pomiędzy morderstwami rodziny Valda- ne’ów i rodziny Lucasów. John nie musiał go otwierać, bo znał go na pamięć. Ciężarówka z platformą, przewożąca wielkie części maszyn rolniczych, przemknęła obok z ry- kiem, wzbijając fontannę brudnej wody. W nikłym świetle wyglądała jakolbrzymi prehistorycz- ny owad i pogłębiała nierealną atmosferę tego deszczowego popołudnia. Bezpieczny w kokonie swojego samochodu, nieprzerwanie chłostanego strugami deszczu, John zastanawiał się nad twarzami dwóch morderców, które w jego wyobraźni to powiększały się, to znów zmniejszały niczym dwa księżyce. Lucasów zabił członek rodziny, przystojny błękitnooki Billy, wzorowy uczeń śpiewający w chórze kościelnym, o gładkiej i niewinnej twarzy. Rodzinę Valdane’ów, która nie miała syna, zamordował intruz, nie tak atrakcyjny z wyglądu jak Billy Lucas. Po tej tragedii zbrodniarz z przeszłości zakatował jeszcze trzy inne rodziny. Pod- czas ostatniego napadu został zastrzelony. Pozostawił dziennik, setki ręcznie zapisanych stron, z których wynikało, że zabijał wielokrotnie jeszcze przed Valdane’ami, ale tylko pojedyncze osoby. Nie podawał nazwisk ani nie wymieniał miejsc, w których popełnił te zbrodnie. Nie lubił się przechwalać, dopóki nie zaczął zabijać całych rodzin – dopiero wtedy poczuł, że jego działalność zasługuje na uznanie. Oprócz obrzydliwej hi- storii jego początków dziennik składał się głównie z obłąkańczego pseudofilozoficznego bełkotu o śmierci przez małe „ś” i o tym, jakto jest być Śmiercią pisaną wielką literą. Wierzył, że stał się „nieśmiertelnym aspektem” kostuchy. Naprawdę nazywał się Alton Turner Blackwood, ale przybrał nazwisko Asmodeusz. Prowadził wędrowny tryb życia, nieustannie podróżował ukradzionymi samochodami, pociągami towaro- wymi albo autobusami jako pasażer z biletem. Sypiał, gdzie popadło – w przywłaszczonych sa- mochodach, opuszczonych budynkach i schroniskach dla bezdomnych, w wylotach przepustów i pod mostami, na tylnych siedzeniach poobijanych samochodowych wraków na złomowiskach, w niezamkniętych szopach, raz nawet nocował w otwartym grobie pod baldachimem ustawio- nym przed porannym pogrzebem i kilka razy w kościelnych piwnicach. Miał sto dziewięćdziesiąt pięć centymetrów wzrostu i był chudy jakszczapa, ale silny. Ogrom- ne dłonie o szpatułkowatych palcach, rozpłaszczonych na końcach niczym przylgi ropuchy. Duże kościste nadgarstki przypominające złącza kończyn robota, ramiona długie jaku orangutana. Gru- be, zdeformowane łopatki przypominały skrzydła nietoperza zwinięte pod koszulą. Po zamordowaniu każdej z trzech rodzin dzwonił pod numer 911, ale nie z miejsca zbrodni, tyl- ko z publicznego telefonu. Przez próżność chciał, żeby znaleziono ciała, zanim ekspresyjny proces rozkładu przyćmi jego rękodzieło. Nie żył od dawna i cztery sprawy zamknięto. Wszystkie morderstwa zostały popełnione w ma-
łej miejscowości niedysponującej odpowiednimi środkami, żeby archiwizować telefoniczne zgłoszenia. Z trzech wiadomości pozostawionych przez zabójcę zachowała się tylko jedna, doty- cząca drugiej rodziny, Sollenburgów. Poprzedniego dnia John poprosił o kopię nagrania, rzekomo w związku ze sprawą Lucasa, i otrzymał ją e-mailem jako plikMP3, który przeniósł do laptopa. Teraz ponownie go odtworzył. Blackwood miał głos przypominający zgrzyt pilnika po żelaznej sztabie, ale kiedy dzwonił pod 911, mówił szeptem, żeby utrudnić identyfikację. Ten szept brzmiał jakodgłosy wydawane przez potomstwo węża i szczura. – Zabiłem rodzinę Sollenburgów. Przyjedźcie na Brandywine Lane osiemset sześćdziesiąt sześć. – Proszę mówić głośniej. Niech pan powtórzy. – Jestem tym samym artystą, który załatwił rodzinę Valdane’ów. – Przepraszam, nie słyszę wyraźnie. – Nie zatrzymacie mnie przy telefonie tak długo, żeby mnie namierzyć. – Proszę pana, niech pan mówi głośniej… – Przyjedźcie zobaczyć, co zrobiłem. Coś pięknego. Kiedy Billy Lucas zadzwonił pod 911, powiedział: „Przyjedźcie zobaczyć, jak z nich zażarto- wałem. Coś pięknego”. Dla każdego policyjnego detektywa zbieżności pomiędzy tymi dwoma morderstwami popeł- nionymi w odstępie dwudziestu lat oznaczały tylko, że Billy Lucas czytał o zbrodniach Altona Turnera Blackwooda i naśladował je, aby złożyć zabójcy hołd. Ale Billy nie wymienił nazwiska Blackwooda. Nie wspomniał ani słowem o źródłach swojej inspiracji. Zapytany o motyw, odpowiedział tylko: „Ruina”. Grzmoty huczały i cichły, błyskawice zapalały się i gasły. Kilka samochodów osobowych i ciężarówekjakby przepłynęło obokna fali powodzi. Szpital stanowy znajdował się godzinę jazdy od miasta, w którym mieszkał John i gdzie miał umówione spotkanie przed powrotem do domu. Przesunął fotel kierowcy do przodu, włączył wy- cieraczki, zwolnił hamulec ręczny i wrzucił bieg. Nie chciał myśleć o tym, o czym myślał, ale ta myśl nie dawała się uciszyć, natrętna jakgłos strażnika. Ktoś lub coś groziło jego żonie i dzieciom. Jego rodzina, a wcześniej dwie inne, znalazła się w śmiertelnym niebezpieczeństwie i nie wie- dział, czy zdoła kogoś ocalić.