Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 877
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 901

Kowalski T. - Rozmowy na trzech grabarzy i je

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :891.9 KB
Rozszerzenie:pdf

Kowalski T. - Rozmowy na trzech grabarzy i je.pdf

Beatrycze99 EBooki K
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 173 stron)

Tomasz Kowalski ROZMOWY NA TRZECH GRABARZY I JEDNĄ​ ŚMIERĆ

Moim ukochanym dziewczynom: żonie​ Małgorzacie i córce Ani, za ich miłość i cierpliwość...

„O, jakby to było dobrze, gdyby cały świat i każdy na tym świecie był tak cichy i pokorny jak ja! I tak samo niczego niepewny – ani siebie, ani powagi swego ziemskiego istnienia! Żadnych entuzjastów, żadnych wyczynów, żadnych porywów! Powszechna małoduszność! Zgodziłbym się żyć na tej ziemi przez całą wieczność, gdyby mi tylko pokazano kącik, w którym wielkie czyny nie są na miejscu. Powszechna małoduszność, to ratunek od wszystkich nieszczęść, uniwersalne lekarstwo, fundament doskonałości!” „Moskwa​ – Pietuszki” Wieniedikt Wasiljewicz Jerofiejew

Zapraszam Państwa do wędrówki po meandrach życia i śmierci za sprawą pewnych wydarzeń, które miały miejsce na cmentarzu w miejscowości o wdzięcznej nazwie Ponura. Niczym ciasto lukrem, wszystko to okraszone jest rozmowami prowadzonymi przez trzech grabarzy: Tomasza, Ryśka i Młodego. Inteligentny czytelnik, który weźmie w swe ręce „Rozmowy na trzech grabarzy i jedną śmierć”, celem ich lektury, szybko zauważy, że bohaterowie opowieści, którzy powinni być z natury swej i przypisanej im przez społeczeństwo roli durni jak pompa, durni wcale nie są. Mądrością swą łamią konwencję i burzą porządek, plując w twarz stereotypom. I słusznie. Taka jest bowiem rola sztuki. Pełno tu symboli, odniesień i nikomu niepotrzebnej paplaniny. Fikcja mieszać się będzie z rzeczywistością, której to będzie tu jak na lekarstwo. I bardzo dobrze, bo rzeczywistość dziś nie w modzie. Jaka jest moja rola w tej historii? Bardzo ważna. Sprowadzam zagubionego czytelnika w konkretne miejsca i roztaczam przed oczami obrazy, których jego umęczona wyobraźnia wykreować nie potrafi. I chociaż najczęściej mnie nie widać, nie mam też imienia czy nazwiska, posady i służbowego samochodu, to jednak istnieję. Rozsiewam wokół zapachy perfum, kawy, przepełnionego tramwaju, drzewa sandałowego, opiekanych śledzi w zalewie octowej, jak również domowej toalety. Czytajcie więc, co jest tu napisane. I nawet jeśli opowieść ta wyda Wam się nudna i banalna, bluźniercza, bez gustu i dobrego smaku, będziecie mogli śmiało zaliczyć się do grona obywateli, którzy przeczytali w roku przynajmniej jedną książkę. A to już jest jakaś pociecha i wartość sama w sobie. Z poważaniem Narrator

I Cmentarz Tomasza i historia dziada, co nie chciał umrzeć Cmentarna kaplica zbudowana była w stylu neogotyckim. Czerwona cegła, ustawiana naprzemiennie zręcznymi dłońmi lokalnych murarzy, starała się w sposób mniej lub bardziej udolny naśladować dokonania średniowiecznych mistrzów. Czy była przez to podobna do katedry w Kolonii lub w Moguncji? No, nie była. Ale nie o to chodzi w przypadku cmentarnych kaplic. Do środka każdej kaplicy można się dostać na dwa sposoby. Albo na własnych nogach, wycierając nos ze wzruszenia i szczerej rozpaczy, obierając z nudów liście asparagusa zdobiącego trzymane w rękach kwiecie, albo w trumnie. Każdy z tych sposobów był lub stanie się naszym doświadczeniem – czy nam się to podoba, czy nie. Czyni to kaplicę obiektem ważnym i trudnym do przecenienia dla każdego z nas. Sam cmentarz podzielony był na dwie części: starą, datowaną na lata siedemdziesiąte XVIII wieku oraz nową, na której proceder związany z układaniem do snu wiecznego w oczekiwaniu na sąd ostateczny uprawiany był jeszcze nader często. I nic w tym dziwnego. O ile sam cmentarz był miejscem dość niezwykłym, to miasteczko, a głównie jego mieszkańcy, podlegali tym samym prawom natury, co reszta cywilizowanego świata. Skoro się już urodziłeś, to nie po to, żeby żyć w nieskończoność. Rodząc się, podpisujemy na siebie wyrok śmierci. Chociaż i to nie do końca jest prawdą, o czym będzie jeszcze mowa później. Wnętrze kaplicy otulone było mrokiem, wypełnione chłodem i zapachem kadzidła, spełniając tym samym przypisane takim miejscom standardy. Dziesięć rzędów drewnianych ławek oraz katafalk, czyli ławka dla biernego uczestnika każdej przyzwoitej imprezy pogrzebowej. Wejście główne, zakończone łukiem z zielonej cegły i zamykane ogromnymi (oczywiście w kategoriach cmentarnej kaplicy) drzwiami, okutymi zdobnym żelastwem, dziełem kowala-artysty. Lekko z boku, nienachalnie, otwierały się inne, małe, drewniane drzwi. Drzwiczki w zasadzie. Ukryte sprytnie za wnęką uniemożliwiały uczestnikom pogrzebu zarejestrowanie chwili przybycia mistrzów ceremonii, władców ciemności, ponurych przewodników po świecie umarłych, sług Charona skąpanych w morzu alkoholu i taniego tytoniu – czyli...? Grabarzy z cmentarza parafii kościoła pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Ponurej. Szefem tego zgranego zespołu był Tomasz. Kopidolskie doświadczenie niczym nie ustępowało jego mądrości i zamiłowaniu do poszukiwania odpowiedzi na dręczące go jak łupież fryzjera pytania. Zaraz po ukończeniu technikum kolejowego wybrał się na studia. W 1968 roku obronił tytuł magistra na Wydziale Filozoficzno-Historycznym. Nie mając kompletnie pomysłu na siebie i swoje młode życie, zatrudnił się po studiach w miejskiej bibliotece, z której wylano go po ośmiu miesiącach pracy za burdel w fiszkach katalogu bibliotecznego, a właściwie z powodu wynikłego na tym tle konfliktu z panią kierownik. Prawda, choć nie prozaiczna, była jednak taka, że kierowniczka miejskiej biblioteki, pani Alina, która była starsza od swojego nowego pracownika o dwadzieścia osiem lat, ubzdurała sobie małżeństwo z Tomaszem. Rzecz jasna on sam też nie był bez winy, dał bowiem kilka razy upust swej młodej chuci, kiedy to tuż po zamknięciu biblioteki Alina w miłosnej ekstazie z podkasaną spódnicą, krzycząc w objęciach kochanka, recytowała Świteziankę i wyrywała szufladki z regału, rozsypując wokoło cholerne biblioteczne fiszki. Po tym niemiłym incydencie Tomasz przewinął się jeszcze przez Miejski Dom Kultury w Ponurej, z którego to

wyprowadziła go Milicja Obywatelska, po tym jak w trakcie przedstawienia dla dzieci, kompletnie pijany próbował zamieszkać w starym fortepianie marki J. Beckers. Do dziś pozostały mu blizny na dłoniach od ran, jakich doznał, rozcinając sobie skórę o wysokotonowe struny. Na komisariacie tłumaczył się tym, że jego zachowanie było performansem dokonanym w akcie protestu. Nie mógł jednak za diabła przypomnieć sobie przeciwko czemu. Zresztą to właśnie alkohol niczym profesjonalny doradca personalny, pokierował ostatecznie jego karierą zawodową. Kiedyś, pijąc alpagę w miejskim parku, znalazł ciało czternastolatki, która utopiła się w parkowym stawie (jak się potem okazało, było to samobójstwo z powodu nieodwzajemnionej miłości do Marka Grechuty). Niebożątko leżało twarzą w wodzie pełnej lilii wodnych i butelek po piwie. Trochę z przejęcia, trochę z nudów, jak tylko milicja i lekarze stwierdzili na miejscu tak zwany brak udziału osób trzecich w zejściu, Tomasz pomógł kolesiom z zakładu pogrzebowego załadować zwłoki dziecka do samochodu. Od nich dowiedział się o chorobie grabarza Jakubka z cmentarza parafii kościoła pod wezwaniem Najświętszego Serca Pana Jezusa w Ponurej. Stary Jakubek schodził z tego świata z pomarszczoną wątrobą i kataraktą na oczach, ale ponoć dumny i szczęśliwy. Niedoszły filozof Tomasz uznał propozycję tymczasowego pomachania łopatą jako dobrą nauczkę, mającą wzbudzić w nim potrzebę ogarnięcia się i poszukania pracy zgodnej z jego wykształceniem. Cóż, los i naczelna cecha prowizorek zatrzymały go na cmentarzu na najbliższych czterdzieści lat. Cmentarz to jego życie, jego sens i wartość sama w sobie. Wie o nim wszystko. Zna wszystkich swoich podopiecznych, spośród których dużą część osobiście układał w wykopanych przez siebie mogiłach przez ponad czterdzieści lat wytężonej pracy. Mędrzec i filozof – tak postrzegają go mieszkańcy Ponurej. Mistrz i przewodnik – tak widzą go jego dwaj współpracownicy. Ano właśnie... Rysiek. Drugi po Szefie. Chociaż na pierwszy rzut oka mógłby wydawać się jego przeciwieństwem, w rzeczywistości jest ważnym łącznikiem pomiędzy odrealnionym światem Tomasza a prozą życia dojrzałego mężczyzny. Był absolwentem Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych, które ukończył w 1977 roku, bez wyróżnienia. Mając w sobie więcej z rzemieślnika niż artysty, zatrudnił się w Urzędzie Miasta w Ponurej w Wydziale Promocji. Zajmował się głównie pracą nadwornego plastyka przy organizacji imprez folklorystycznych i świąt państwowych. Wieszał plakaty, malował wielkogabarytowe makiety ludowych wycinanek i pierwszomajowych haseł. W dni powszednie, które z roku na rok zajmowały coraz większą ilość kratek w kalendarzu życia Ponurej, siedział w oparach dymu w ciasnej kanciapie pełnej słoików z rozpuszczalnikami, puszek z farbami, ścinków materiału, wyleniałych pędzli i szklanek z parzoną kawą. Klubowa atmosfera zaczęła uwierać Ryśka na tyle, że z zadowoleniem przyjął propozycję Tomasza i zatrudnił się na cmentarzu w roli kopidoła. I wreszcie – Młody, uczeń. Pełen zapału do pracy, co skrzętnie i nie bez wyrachowania wykorzystują i Tomasz, i Rysiek. Chłonny wiedzy, jaką przekazują mu starsi koledzy, pytający swego mistrza nie tylko o arkana grabarskiego fachu, ale przede wszystkim o to, co Tomasz mógł i chciał mu przekazać. *** Robiło się coraz ciemniej. Mrok nad cmentarzem nie zwiastuje niczego dobrego. Nie zwiastuje też niczego złego, ponieważ rolą mroku nie jest zwiastowanie, będące raczej domeną aniołów, lecz sygnalizowanie nadchodzącej nocy. Wiadomo to zresztą nie od dzisiaj.

Gdzieniegdzie na grobach tliły się kolorowe znicze – lampki, które niczym latarnie morskie pozwalały odnaleźć się zbłąkanym duszom w tym morzu granitu i taniego lastriko. Dziś znicze, no cóż, już nie są takie jak kiedyś. Te dawne płonęły żywym, gorącym ogniem, roztaczając w dzień Wszystkich Świętych wielką, jasną łunę nad każdym cmentarzem niczym piec wielkiej huty. Szkło pękało, wydając charakterystyczny dźwięk i zalewając woskiem wypolerowane uprzednio nagrobki. Dziatwa, znudzona rodzinnymi dysputami na temat powszechnie znanej dobroci zmarłych przodków, mogła bez przeszkód maczać palce w rozgrzanej parafinie, dając tym samym dowody swej odwagi i powód do utyskiwań futrzanych matek. Teraz to już zwykły erzac z wymiennymi wkładami. Wie o tym doskonale miejscowy biznesmen, wytwórca zniczy, pan Ćwięczek. Ogromne, pozbawione liści drzewa, potęgowały uczucie przemijania. Zgiełk samochodów, w których wracali do swoich domów ich właściciele, przypominał dwudziestowieczną rzeczywistość. Za wysokim cmentarnym murem, oplecionym dzikim bluszczem, roztaczało się królestwo żywych – Ponura. Miasteczko jakich w południowej Polsce wiele. Położone oczywiście u podnóża czegoś tam, z wielkim krzyżem, dowodem niedawnej pielgrzymki papieża, na dawnym szlaku wiodącym gdzieś tam. Teraz to miejsce typowo turystyczne, szczycące się kiedyś dużym Zakładem Wyrobów z Drutu oraz cynkownią. Aktualnie borykające się ze swoją małomiasteczkowością jak z czyrakiem na dupie. Ten cmentarz nie był jedynym tego typu miejscem w Ponurej. Były też inne, jak chociażby cmentarz komunalny przy ulicy Kurzeja. Ale cóż znaczą inne miejsca, kiedy jest tylko jedno tak wyjątkowe. *** Drzwi kaplicy były uchylone. W środku na katafalku spoczywała trumna. Pojutrze kolejny pogrzeb. Było już na tyle chłodno, że nie było sensu trzymać nieboszczyka w szpitalnej lodówce, szczególnie, że to drogo, a każdy grosz się liczy. Pomimo późnej pory, w nowej części cmentarza odbywał się jeszcze skromny pogrzeb nieszczęśnika, który w przypływie solidnej dawki goryczy i rozczarowania światem powiesił się na terenie ruin starej cynkowni. Innymi słowy – życie toczyło się swoim ustalonym torem. Zaczęło padać. Lekko przygarbiona, w czarnej, postrzępionej pelerynie i z kapturem na głowie do kaplicy wtarabaniła się Ona. Nie wpłynęła niesiona jakąś tajemniczą, morową mgłą, ale po prostu wlazła. I to wlazła jak do siebie. Nie rozglądała się, bo i nie było na co patrzeć. Oparła o ścianę kosę, która po chwili zsunęła się i z hukiem wylądowała na posadzce. Chciała ją nawet podnieść, ale wrodzony tumiwisizm i nonszalancja powstrzymały ją od tego. Machnęła tylko kościstą ręką, złorzecząc coś pod miejscem po nosie. Tak jest. Była to Śmierć. Wizualnie klasyczna. Jak z obrazu Grottgera. Posępna jak trzeba, przy odpowiednim oświetleniu może nawet przerażająca, tylko że w całej jej postaci nie było za grosz dostojeństwa. Wyglądała raczej jak typowy przedstawiciel klasy pracującej, mający wszystkiego serdecznie dosyć. Wolnym krokiem podeszła do leżącej obok trumny i ostrożnie podniosła wieko, zaglądając z ciekawością. – Kogo tu mają? – zapytała sama siebie. – O, to z tobą się tak naużerałam, dziadu jeden. Trzasnęła wiekiem, nie bez irytacji. W tej samej chwili przez boczne drzwi kaplicy wszedł, jak zwykle zamyślony, Tomasz. – Matko i córko! – wrzasnął. – To ty? Nigdy się nie przyzwyczaję, jak mi Bóg miły, nigdy! Dawno cię tu u nas nie było. – Też cię witam, równie serdecznie – warknęła.

– Bez urazy – odrzekł Tomasz i uśmiechnął się pojednawczo. Śmierć przysiadła bokiem na ławie i przyglądając się swoim zmęczonym nogom, ciągnęła dalej. – A, byłam tu, na Łukasińskiego, pod szesnastką u takiej starowinki z zapasioną sarenką, to pomyślałam, że wpadnę przy okazji. Prywatnie, bez obawy. Tomasz się nie obawiał. Znali się nie od dzisiaj. Rzecz jasna zdawał sobie sprawę, że kiedyś spotkają się już tak bardziej służbowo. Póki co jednak czuł się dobrze i nie wybierał się na tamten świat. – A, to wiem u której. Ona taka bidulinka, sama była jak palec, bez rodziny. Tylko z tym psem. Zawał? – zainteresował się. – Jaki tam zawał – zaskrzeczała. – Firany wieszała. Wiesz, te stare mieszkania takie wysokie. – Ktoś​ już wie? – Nie sądzę – odrzekła. – Pies będzie ujadał, to się za parę dni sąsiedzi upomną. – O, to raczej śmierdząca sprawa, tak sobie myślę – powiedział Tomasz i zrobił minę, jakby właśnie otwarł zepsutą puszkę z paprykarzem. – Śmierdząca, nie śmierdząca, to się dopiero okaże. Zresztą nie mój cyrk, nie moje małpy. Ja swoje zrobiłam. Dziś zlecenie, dziś robota, nie tak jak z tamtym – powiedziała oficjalnym tonem, wskazując głową w stronę leżącej trumny. – To też twój, za przeproszeniem, klient? – zapytał z uśmiechem. Śmierć aż wstała z oburzenia, a jej postawa jednoznacznie wskazywała na zbliżającą się niechybnie opowieść o śmierci człowieka leżącego w trumnie. – A żeby​ posrało taką robotę! – wygarnęła. – No wiesz! – przerwał jej Tomasz. – Jak cię tak czasami słucham, to mi się ta cała twoja przedwieczna posągowość wali. Mroczny kosiarz. Koń by się uśmiał – dodał grabarz i zachichotał. – Daj spokój, nie do mnie taka mowa. Za stara na to jestem – zauważyła słusznie. – Uważaj. Chłop dostał zawału, na przystanku przy Kruczej, no wiesz. Ludzie jak to ludzie: „Pijany, pijany!”. Faktycznie, morda w kałuży, bańki puszcza, myślą, że jeszcze śpiewa. No to ja się biorę za kosę. Nawet szczególnie się nie zapieram, a tu nagle podjeżdża, rozumiesz, pogotowie. – Karetka, znaczy – poprawił Tomasz. – Skąd? Jakim cudem? Nie wiadomo – ciągnęła dalej. – Widać ktoś jednak zadzwonił. Pewnie miał darmowe minuty do wykorzystania – stwierdził ze spokojem Tomasz. – Widać tak. Nawet już wiem kto – powiedziała i zrobiła wielce wkurzoną minę, która zresztą wychodziła jej najlepiej, biorąc pod uwagę brak mięśni i skóry na twarzy i całej reszcie „ciała”. – To se jednym słowem nagrabił – uśmiechnął się grabarz. – Posłuchaj dalej – powiedziała Śmierć, zamierzając najwyraźniej doprowadzić opowieść do końca. – Przyjechali. Wtarabanili go do karetki. Ja za nimi. Przyjechaliśmy na ostry dyżur na tę, no... Ostrobramską. – Ostrogórską​ – skorygował Tomasz. – Ostrogórską, w rzeczy samej. Tam go, rozumiesz, podłączyli do prądu. Raz, drugi, zaskoczył. Jest tętno. Ty i żebyś to widział, jak się zaczęli cieszyć.

– U nas żywych to norma, wyobraź sobie – skwitował grabarz. – Po dwóch godzinach kryzys. Zastrzyki, kroplówka i jazda na OIOM. I się zaczęło. Podłączyli go do sprzętu na podtrzymanie. No bo ja mam oczywiście czas! Ja to mogę czekać w nieskończoność! – Śmierć wymachiwała rękami, żaląc się na nadgorliwość lekarzy. – I co,​ czekałaś? – zapytał. – Czekałam, a jakże. Pochodziłam sobie przy okazji po salach. Sprawdziłam, czy aby coś, za przeproszeniem, ponadnormatywnego się nie znajdzie. Już, wyobraź sobie, traciłam nadzieję, kiedy chłop zaczął dogorywać. Zaraz zaczęli go reanimować. Mówię ci, filmowo: „Siostro to, siostro tamto, a respirator, a adrenalina!”. Jakby im zależało. A ja z boczku, rozumiesz, i czekam. Pełny spokój. Wreszcie widzę, że już koniec. Za kosę! – powiedziała i przerwała nagle. – No i reszta jest milczeniem. Ale co się naszarpałam! Tomasz ze zrozumieniem pokiwał głową, ale zaraz wtrącił: – Czasem bardziej od twojej fizjonomii przeraża mnie twoje wyrachowanie. Przecież ty od początku wiedziałaś, że on i tak musi tego dnia umrzeć. – Oczywiście, że wiedziałam – odpowiedziała z dumą. – Ale z drugiej strony muszę przyznać, że wasze postępy w szeroko pojętej nauce, a szczególnie w medycynie, dają mi się czasami we znaki. – No, przecież nie możesz mieć pretensji o to, że bronimy się przed tobą rękami i nogami. – Tomasz reprezentował, póki co, rację żyjących. – W końcu tylko ty ze znanych mi aktualnie istot wiesz, co jest po drugiej stronie. Śmierć doskonale wiedziała, do czego Tomasz zmierza. Nie raz próbował naciągnąć ją na zdradzenie wielkiej tajemnicy życia po śmierci. Była jednak czujna. Lubiła z nim rozmawiać, ale wiedziała, że Tomasz ponad wszystko kocha wiedzieć. – I bardzo dobrze! – podniosła głos. – Jeszcze by tego brakowało! A jeśli znowu będziesz próbował coś ode mnie wyciągnąć, to ostrzegam! – dodała i pogroziła mu kościstym paluchem. – Nie nadużywaj naszej znajomości! Tomasz, wyraźnie rozbawiony, podszedł do głównych drzwi kaplicy i zasunął solidną zasuwę, a następnie założył nie mniej wielką kłódkę. Przeciągnął się potem, jakby dopiero co wstał i ziewając, wybełkotał: – Chodź do nas, posiedzimy sobie. – W ogóle cię nie rozumiem. Nie ziewaj, jak do mnie mówisz, ja cię proszę – wycedziła Śmierć. – Mówię: chodź do nas. Zaraz przyjdą chłopaki – powiedział Tomasz i zapraszającym gestem dał znak do wyjścia. Śmierć z wolna podeszła do leżącej na ziemi kosy. Gdy się schyliła, w kaplicy rozległ się nieprzyjemny trzask, spotęgowany echem pustego pomieszczenia. – O ty! W życiu! – jęknęła Śmierć i złapała się znacząco za plecy. *** Do siedziby grabarzy wiodła szeroka, asfaltowa aleja, która z czasem, pnąc się zakosami w górę, stawała się coraz węższa i węższa, przechodząc w końcu w niewielką ścieżkę, ukrytą pomiędzy grobami. Grabarskie centrum dowodzenia, na które składały się dwa murowane baraki, mieściło się tuż przy bocznej bramie cmentarza od ulicy Księdza Wylęgałki. Przyklejone do muru, z małym, ogrodzonym placem, na którym leżały atrybuty grabarskiej roboty, centrum dowodzenia robiło wrażenie. Tak po prawdzie nie robiło wrażenia. Ot, płyty nagrobkowe, na których kamieniarze misternie grawerowali dane personalne, daty przyjścia na

świat i z niego zejścia. Łopaty, kilofy, taczka, no i ławka. Na niej to zasiadał Tomasz. Zapalał wtedy papierosa i spoglądał na swój cmentarz okiem dobrego gospodarza. Wpatrywał się w roztaczające się przed nim morze grobów jak pasterz w swoją nieruchomą trzódkę. Generalnie rzecz biorąc, miejsce to odbiegało wyglądem, a nade wszystko poziomem sterylności, od takiej na przykład prywatnej kliniki chirurgii plastycznej, chociaż i tu, i tam dbano o wygląd ciał po przejściach. Do licznych pokoi, dokładnie trzech, wiódł wąski, ciemny korytarz. Gdzieś w okolicy jednej trzeciej jego długości do podłogi przytwierdzona była solidna, drewniana listwa ukrywająca (zupełnie nie wiadomo dlaczego) łączenie dwóch kawałków linoleum. Każdy interesant mający niecny zamiar zakłócenia miru domowego grabarzy potykał się z mniejszym lub większym wdziękiem o drewnianą przeszkodę, by następnie z hałasem i wypiekami na twarzy, wpaść na łeb na szyję do środka, informując tym samym o swoim przybyciu. To idealne urządzenie sprawdzało się na przykład przy przeglądaniu świerszczyków albo wznoszeniu toastów. Pierwsze, zaraz po lewej stronie, mieściło się biuro Tomasza, w którym przyjmowano zlecenia, liczono kasę, wystawiano rachunki – słowem – prowadzono tam całą cmentarną buchalterię. Następnie znajdowała się szatnia z metalowymi szafkami, na drzwiczkach których powinny widnieć plakaty rozebranych panienek. Te jednak tam nie wisiały. Jak już mówiłem, cmentarz ten był dziwny pod wieloma aspektami. W trzecim pomieszczeniu toczyło się całe grabarskie życie – krótko mówiąc, był to kopidolski living room. Stół, kilka krzeseł, żeliwna koza i książki. Mnóstwo książek. Były po prostu wszędzie. Na regałach, na ziemi, pod stołem, latem również na kozie. Tomasz przynosił je zewsząd. Głównie z zaprzyjaźnionego składu makulatury, a czasem bezpośrednio ze śmietników. Wymiany pokoleniowe właścicieli mieszkań i domów rozpoczynały zazwyczaj budowanie nowej cywilizacji od zburzenia starej i pozbywania się tych, nagromadzonych przez lata, wspomnień, które nie przedstawiały dla młodych znaczącej wartości materialnej. W czasie, kiedy Tomasz razem ze Śmiercią zaaferowani byli dyskusją na temat ostatnich doniesień o napiętej sytuacji na granicy pakistańsko-indyjskiej, do pokoju weszli zmoczeni deszczem Rysiek i Młody. Ubrani w gustowne, czarne garnitury, czarne krawaty typu „śledź”, z białymi rękawiczkami na dłoniach, uśmiechnęli się promiennie na widok gościa. – Cześć, Kostucha, kopę lat! Co też cię sprowadza w nasze skromne progi? – wyrwał się nieco bezceremonialne Rysiek. – Skromne to może być wesele córki ciecia z prosektorium, a nie ten wasz syf, szanowni panowie-kopidoły. – O, właśnie! „Szanowni”. To dobre, bardzo. „Szanowni”. To znaczy ważni albo mądrzy. Albo jedno i drugie – stwierdził nad wyraz rozumnie Młody. Chłopak pielęgnował w sobie to przedziwne uczucie, które sukcesywnie wygasa w każdym z nas po latach życiowych doświadczeń – uczucie tlącej się nadziei na niezwykłe, a przynajmniej niepospolite życie. – Widzisz go, jakie panisko! – obruszył się nieszczerze Tomasz. – Ledwo to to skończyło terminować, a już wymaga od wszystkich szacunku. – Szacunku, Szefie, zawsze trzeba wymagać, bo inaczej ludzie cię nie będą szanować, tak se myślę. – Jakaś logika w tym nawet jest – skomentowała Śmierć, wyciągając jednocześnie paczkę papierosów. – No, ale dobra nasza. To co, panowie szanowni, palimy? – Dzięki, ale ja nie palę – żachnął się Młody. – O, jaki asekurant. I tak cię dopadnę, jak przyjdzie na ciebie czas! Nie bój nic –

powiedziała Śmierć, wyszczerzając swoje żółte od papierosów zęby. Młody szybko splunął na podłogę. – Ty to zawsze jak coś powiesz...! Żeby cię! A zresztą, w końcu, co tobie może się stać? – Nie denerwuj się, Młody – uspokajał go Rysiek. – Ona tak zawsze, nie bierze życia zbyt serio. He, he. – Szczególnie​ czyjegoś – dodał Tomasz. Wszyscy prócz Młodego głęboko, z rozkoszą i zadumą zaciągnęli się gęstym dymkiem z papierosa. Na zewnątrz, poza barakiem, panował dyktat niepalenia. Jak twierdził Tomasz – świat oszalał. Odwrócił się plecami od tego, co przyjemne, magiczne i jednocześnie zgubne. I to po co? Dla złudnej wiary w szczęście i sukces, mające mieć swoje źródło w nienaturalnie białych zębach? Świat oszalał. – Ha! – zaczął Rysiek. – Właśnie chowaliśmy jakiegoś artystę. Malarza czy poetę. Podobno coś nawet wydał. – Jak wydał, to znaczy, że poeta – stwierdziła Śmierć, wpatrując się w unoszący się przed jej twarzą dym. – No. Nikogo nie było, głupio jakoś. Podobno się powiesił w starej cynkowni – powiedział Młody z ewidentnie wyczuwalną troską w głosie. Śmierć oparła się o stojący za nią stół. – A, to już inna sprawa. Tutaj to już swoich kości nie przyłożyłam. – Śmierć to śmierć – odrzekł Rysiek. – No, nie tak do końca. Widzisz, jeśli ktoś odbiera sobie życie, to robi to bez mojego udziału. Pełna improwizacja, impuls taki. – Pewno są potem jakieś konsekwencje? No wiesz, Bóg dał, Bóg wziął i tak dalej. – Tomasz podjął kolejną próbę wyjaśnienia niewiadomej. Nurtowało go to, co czeka go po tej drugiej stronie i czy w ogóle jest jakaś druga strona. Był nawet trochę zły, że mając tak niepowtarzalną możliwość zasięgnięcia informacji niejako u źródła, musiał opierać się na nieweryfikowalnych prawdach objawionych wszelakich religii. Śmierć natomiast, pomimo rozluźnionej nieco atmosfery, nie dała się wyprowadzić w pole i po raz kolejny wyczuła niecne intencje Tomasza. Spojrzała tylko na niego z politowaniem. – Ty nie bądź taki mądry. Nic ci nie powiem. W każdym razie – wróciła do tematu – z artystami to tak często jest, naprawdę. Całe ich życie to improwizacja, to i śmierć także – kontynuowała jak gdyby nigdy nic. – Ciekawe, co to był za artysta. Może znany jakiś, sławny – rozmarzył się Młody, który ze względu na wiek łaknął kontaktu z wielkim światem, bez względu na to, jak ta wielkość się ujawniała i jakich rozmiarów była w rzeczywistości. – E, sławny być nie mógł – machnął ręką Rysiek. – Jakby był, to wiesz, co by się tu u nas działo? Setki przyjaciół, kolegów-twórców i tych, no, literatów. Telewizja, rozumiesz. To nie na naszym cmentarzu – posmutniał. – Bez specjalnej alei to nawet nie uchodzi. To prawda. Cmentarz w Ponurej to nie były Powązki.

II Miernota uświadomiona i nieuświadomiona oraz zbawienny wpływ samobójstwa na sztukę – To był pewnie artysta niespełniony – powiedziała Śmierć z przekonaniem krytyka i znawcy środowisk twórczych. – Na pewno. Typowy – dodał równie przekonany Rysiek. – Ja to też bym chciał być takim artystą niespełnionym. No wiecie... – Młody podparł brodę rękami, oddając się bez reszty jakiejś pretensjonalnej wizualizacji. – Wiemy, wiemy i to doskonale – zawtórował mu z przekąsem Rysiek. – Ty, Młody nie żartuj sobie, bo to straszna tragedia jest – odrzekł Tomasz, poprawiając równocześnie spodnie. – Zgadza się. A poza tym im dłużej taki potępieniec żyje, tym staje się bardziej żałosny – powiedział Rysiek. – A co wy możecie o tym wiedzieć!? – wrzasnął z oburzeniem Młody. – A możemy. No właśnie, że możemy. Artysta niespełniony, synku – Śmierć włączyła się do dyskusji – czyli miernota nieuświadomiona, to instytucja społeczna, lokalna, że tak powiem – mówiła i była przy tym bardzo przekonująca. Jak socjolog z telewizji. – Pewnie – dodał Rysiek. – Każde miasto czy miasteczko posiada od jednego do kilkunastu artystów niespełnionych. To taka miejska wersja głupka wiejskiego. O! – To niby po czym można takiego poznać, co? – zapytał Młody. Rysiek wstał z krzesła. Zdjął krawat, rozpiął koszulę, ukazując wszystkim sporej wielkości klatę piersiową i jeszcze większy brzuch. Wszyscy wyglądali na lekko zaskoczonych, chociaż byli pewni, że cała ta maskarada ma czemuś służyć i nie jest przypadkowa. Rysiek tym częściowym negliżem w miejscu, bądź co bądź, publicznym zawarł swoje wyobrażenie stylu życia artysty. Ot i cała tajemnica. – Widzisz, bo to jest tak – zaczął. – Artysta niespełniony wychodzi wieczorem na ulicę, zazwyczaj brukowaną, i zaczyna nowy dzień. – Wieczorem? – zdziwił się Młody, który dzień zaczynał normalnie o 5.45. – Słuchaj, nie dyskutuj! – pouczył go Rysiek. Następnie otworzył wyimaginowane drzwi i witając się z wyimaginowanymi postaciami, opowiadał dalej: – Wpada do knajpki, oczywiście zaprzyjaźnionej, i tam spotyka sobie podobnych artystów, młodzież gimnazjalną, która przez parę najbliższych lat stanowić będzie podstawę miejscowego nihilizmu... – Zanim staną się lekarzami, prawnikami i kupcami – stwierdził z żalem Tomasz. – Spotka też paru zapijaczonych meneli, którzy, dla odmiany, niczego od życia nie oczekują. Nasz artysta, będący skrzyżowaniem wspomnianej młodzieży i meneli, jest rzecz jasna odpowiednio ubrany. Strój artysty – tu poklepał się po gołym brzuchu – musi wskazywać na wykonywaną profesję, stan majątkowy i wstręt do strojów, które powszechnie wskazują właśnie na wykonywaną profesję i stan majątkowy. Młody zaczynał się w tym wszystkim gubić: – Nic z tego nie rozumiem – jęknął. Tomasz poczuł się w obowiązku wytłumaczenia młodszemu koledze zawiłości symboliki ubioru w życiu społeczeństwa. Odsunął na chwilę Ryśka, sam stając w centralnym punkcie pokoju. – Uważaj – zaczął. – Otóż nie jest prawdą, jakoby tylko wojsko wyróżniało się odpowiednim mundurem, mówiącym skąd ów żołnierz jest i dokąd zmierza. Ludzie, chłopcze, są zwierzętami stadnymi i manifestują swoją przynależność do stada, jak tylko mogą. Nawet

pustelnik, który z założenia żyje sam, wygląda tak, że każdy wie, że to pustelnik. Zobacz. Młodzież obnosząca się swoją krytyką konsumpcyjnego stylu życia, wykrzykująca na ulicach hasła w stylu: „Nie damy się wbić w żaden mundurek!”, ubiera się identycznie, jak współbracia w walce o swoją niezależność. Takie przykłady można mnożyć, poczynając od kierowców TIR-ów, a na księgowych kończąc (Tomasz, na ten przykład, w młodości był hipisem). – Wracając do naszego niespełnionego. – Śmierć najwyraźniej postanowiła zakończyć wykład, a przynajmniej się wtrącić. – Artysta taki przede wszystkim ciągle poszukuje, jednocześnie wietrząc spisek artystów spełnionych. Ewentualnie obwinia społeczeństwo. Albo robi jedno i drugie. Załóżmy, że artysta jest malarzem. – Co tam! – przerwał jej gwałtownie Rysiek, który wczuł się w rolę. – Zaryzykujmy nawet Akademię Sztuk Pięknych. A co! Dyplom daje w końcu podstawy do przyjęcia tak zwanej postawy roszczeniowej. Artysta maluje – kontynuował z pasją – a jakże! Wyraźnie realizując nieugięte reguły popytu na malarstwo wyraźne, odzwierciedlające rzeczywistość. – Chociaż proporcje u koni i jeleni czasami są nieświadomie zachwiane – zaśmiał się Tomasz, naśladując rękami ruch nieproporcjonalnie krótkich odnóży spartaczonego daniela. – Nie rozumiem – powiedział Młody. – Z czegoś trzeba żyć! – krzyknął Rysiek, stukając się znacząco dłonią w czoło. – Młody! Ty się skup, na rany Boga! To trudny temat jest. Chłopak, nie pojmując nagłego wybuchu agresji ze strony starszego kolegi, postanowił wcisnąć się mocniej w fotel, okazując tym samym swoją uległość wobec wkurwionego samca alfa. – Natomiast nocą – tu Śmierć ruszyła się z miejsca i zdjęła Ryśkowi resztę koszuli, rzucając ją na ziemię – artysta zrzuca kajdany akademizmu, zapala świece, rozbiera się do naga – wskazała na Ryśka, wzbudzając tym gestem ogólne rozbawienie – i popijając napój owocowo-korzenny zawierający wino... – Znaczy​ mózgojeba – dopowiedział Młody. Śmierć tymczasem kontynuowała opowieść, udając malarza przy pracy: – Zaczyna plamić płótno. Jest pełen euforii. Układ plam nie przypomina mu niczego, co do tej pory widział, a przecież bywał tu i tam. Wniosek dla naszego artysty jest oczywisty i nie znoszący sprzeciwu. To nowy kierunek w malarstwie! – Niestety – ciągnął dalej Rysiek, ubierając na powrót koszulę. – Nie jest to nawet połowa sukcesu. Teraz należy uzasadnić, i to mądrze, tytuł dzieła. Tytuł, którego rzecz jasna nie ma. Następnie jeszcze mądrzej zdefiniować kierunek i na koniec jakoś go ochrzcić, ten kierunek znaczy. Potem już tylko nawiązać kontakty, przygotować wystawę, wygłosić jakiś wykład i sprzedawać. I tu, rozumiesz bracie, pojawia się kolejne „niestety”. Artysta-malarz rano już nie pamięta, co robił w nocy. Stwierdza, że leży nago, co może wskazywać na wiele zdarzeń, nie mających ze sobą nic wspólnego. Rysiek usiadł zrezygnowany w fotelu, jakby cała ta historyjka była jego osobistym, tragicznym doświadczeniem. – Nagle – mówił dalej – oczom artysty ukazał się obraz. Dzieło w tonacji mrocznej. Przedstawiające emocje. Wszyscy,​ jak jeden mąż, wpatrywali się w niewidzialny obraz z taką siłą i przekonaniem, że jeszcze chwila, a ten by się zmaterializował. – Jest​ tak nieokreślone i przy okazji tak paskudne, że nie nadaje się nawet do powieszenia

w poczekalni jakiegoś banku. – Faktycznie.​ Banki są chyba dzisiaj największą galerią świata, pełne wszelkiego rodzaju tych, tak zwanych, abstrakcji – zauważył celnie Tomasz. – Artysta​ – Rysiek kontynuował – z trudem dźwigając się z posadzki, bierze płótno i... zanosi je w tak zwany kąt. Czyli tam, gdzie niczym odpady niekontrolowanej nadprodukcji dzieł i nowych kierunków, spoczywają w silosach kurzu, zapomnienia i ojcowskiego obrzydzenia. – Tomasz i Śmierć spoglądali na zrezygnowanego Ryśka z nieukrywanym podziwem i szczerym współczuciem. Ile w tej historii... prawdy. Prawdy o życiu absolwenta Państwowego Liceum Sztuk Plastycznych. – Przecież​ to nie zawsze musi wyglądać w ten sposób! – Młody ocknął się, nie kryjąc rozczarowania. – Czasami ktoś się może na takich obrazach poznać. Na przykład przy remoncie mieszkania. – No​ pewnie. Zakładając, że remont przeprowadzać będzie ekipa składająca się z nawiedzonego krytyka sztuki i pozbawionego zdrowego rozsądku marszanda – podsumował jak zwykle złośliwie Tomasz. Młody,​ wyraźnie zawiedziony i rozczarowany losem niekomercyjnego artysty, wziął się za rozpakowywanie przygotowanych z pietyzmem i miłością przez mamę kanapek. Trzech kanapek. Jednej z żółtym serem, jednej z metką i jednej z kiełbasą kminkową. Młody układał je w odpowiedniej kolejności, w zależności od tego, który z tych trzech niezwykłych smaków pragnął zachować na dłużej. – Nie​ tak do końca! – Śmierć wyskoczyła z myślowego letargu. – Jest pewien sposób na tę kulturalną znieczulicę. No przecież! Samobójstwo! – oświadczyła uroczystym tonem. – Czy​ ty zawsze, wszystko musisz sprowadzać do jednego? – wybełkotał Młody, którego usta wypełnione były kanapką z żółtym serem. – Poczekaj!​ – Śmierć wstała z krzesła. – Drastyczne? Może i tak, ale często bardzo skuteczne. Po pierwsze; krytyka staje się wtedy mniej upierdliwa. – To​ prawda. W końcu o zmarłych nie mówi się źle – dodał Rysiek. – Jasne,​ chyba że denat jest tak ciężki, że ci trumna z pleców zjeżdża – zażartował Tomasz, wywołując ogólne rozbawienie. Tylko Młody się nie śmiał. Możliwe, że nie załapał dowcipu (całkiem możliwe) albo czekał na ciąg dalszy wywodu o artystach-samobójcach. – Przede​ wszystkim jednak – Śmierć mówiła dalej – najważniejsze są pobudki, dla których artysta, na ten przykład, się truje. Najczęściej jest to szeroko pojęty konflikt z otaczającym go światem. W związku z tym nasz artysta i jego twórczość znajdują ogromne zrozumienie u wszystkich tych, którzy również mają żal do życia. – Na​ przykład o to, że nie można wyjechać ze swoją dziewczyną na wakacje pod namiot, bo rodzice się na to nie zgadzają – zegzemplifikował zgrabnie Rysiek i to w oparciu o własne, rodzicielskie doświadczenie i nabytą w związku z tym niechęcią do grupy The Doors. – Na​ przykład – potwierdziła Śmierć. – Nić porozumienia z nieboszczykiem zawiązana, a każdy centymetr twórczości artysty denata aż kipi buntem. Sukces murowany. Młody​ zakończył posiłek na jednej kanapce. Apetyt wyraźnie go opuścił. Nie tak sobie wyobrażał życie niespełnionego artysty. – Wiecie​ co? Jesteście koszmarni – zakomunikował kolegom. – Wiemy,​ taki zawód – wyjaśnił nieco żartobliwie Tomasz. – Nie​ o to chodzi – oburzył się chłopak. – Przecież każdy z nas może stać się takim artystą, co go nikt nie ceni i przyjdzie mu tylko się utopić albo co gorszego. Nie widzicie tego?

– Rzecz​ w tym – odrzekła Śmierć – aby uświadomić sobie, że jest się miernotą. Żyje się wtedy łatwiej i lżej się oddycha. Podobno. Ja nie oddycham, ale gdybym oddychała, to byłoby mi lżej. Wszyscy​ obecni w pomieszczeniu żyjący skinieniem głowy potwierdzili znajomej, że lżej się wtedy oddycha. – Co​ wy? Po co komu miernoty? – nie wytrzymał Młody. – A widzisz.​ I tu się zdziwisz. – Tomasz sięgnął po kolejnego papierosa. – To, że jest się na przykład geniuszem, wynika z oceny dokonywanej właśnie przez miernoty, i to przeważnie po naszej śmierci. Nie da się być mądrym przy jednoczesnym braku wszechogarniającej głupoty. Powszechność będzie zawsze punktem odniesienia wybitności. – Dlatego​ tak bardzo kulturze potrzebni są idioci, ignoranci, chamy, nuworysze i parlamentarzyści – wyjaśnił Rysiek. I nastała​ cisza. Taka cisza, którą często nazywamy wymowną. Cisza, która całym swoim jestestwem wymaga od obecnych ogłoszenia czegoś ważnego. Tomasz wpatrywał się przez okno baraku w samo sedno swojej mądrości, a może i tragicznych doświadczeń, po czym rzekł: – Najbardziej​ niebezpieczna jest chęć bycia podziwianym i nieanonimowym. Zabrzmiało​ to smutno i melancholijnie. Zawsze w takim wypadku odnosimy wrażenie, że ten, kto to powiedział, wie co mówi, że ma rację i że dalsze drążenie tematu jest zbędne i nie na miejscu. Dlaczego? Ponieważ wszystko już zostało wyjaśnione tym jednym, przemądrym stwierdzeniem. Młody jednak należał do zupełnie innego gatunku słuchaczy. – Co​ w tym złego? To chyba normalne, że człowiek chce być i popularny, i w ogóle – zapowietrzył się. Tomasz​ spojrzał na niego jak wróżbita w szklaną kulę. Nie żeby specjalnie dopatrywał się w Młodym sposobu na antycypowanie przyszłości. Co to, to nie. Po prostu wlepił weń wzrok tak, żeby Młody nie mógł przed nim uciec. Żeby musiał. Musiał pojąć to, co zaraz usłyszy, i to od kogoś przerastającego go wiedzą i życiowym doświadczeniem. – Coś​ takiego – Tomasz zaczął powoli. – Coś takiego może wydarzyć się wszędzie. Na przykład podczas czytania książki wybitnego autora i to nawet w ubikacji. Tu​ Tomasz pochwycił pierwszą lepszą książkę leżącą na parapecie i wymachując nią przed nosem Młodego, kontynuował: – Miernota​ bierze do ręki książkę wybitnego autora i zaczyna przewracać stronę po stronie. – Tomasz, śliniąc palec, przewracał teatralnie strony. – Czyta, czyta, czyta, czyta. I co wtedy może sobie uświadomić? Młody​ szukał na gwałt odpowiedzi, o czym świadczyć mogło nerwowe rozedrganie gałek ocznych wędrujących po brudnych ścianach baraku. – Że​ nie umie czytać? – rzucił pośpiesznie. – No​ idiota, idiota, idiota! – Śmierć zakryła twarz w geście załamania niczym klasowy prymus, przyglądający się katastrofie swojego niedouczonego kolegi stojącego właśnie przy tablicy. – Nie​ o to chodzi! – Tomasz wypuścił powietrze i po raz kolejny podjął się cierpliwie dalszych wyjaśnień. – Otóż miernota posiadająca już, tak obcą tobie, umiejętność składania liter z jednoczesnym zrozumieniem przekazywanej w ten sposób treści, zaczyna uświadamiać sobie, iż... – tu zawiesił głos na małą chwilkę. – Iż dobrze by było zostać artystą! Najlepiej pisarzem, by wydać książkę, taką jak ta trzymana właśnie w dłoniach. I tu najczęściej rodzi się

dramat. Byt miernoty zostaje nieodwracalnie skażony. A czym? Potrzebą – odpowiedział sam sobie. Młody​ nie reagował. Był jak zahipnotyzowany. A może po prostu się bał. – Czasami​ jednak jest to niezależne od człowieka – Śmierć, przyjmując pozę Stańczyka, ze spokojem podała swój przykład. – Niestety. Sam Bóg lub jak kto woli Natura (niepotrzebne skreślić), obdarza na przykład niczego niepodejrzewającego urzędnika państwowego, wrażliwością godną Goethego, połączoną co gorsza z ogromną potrzebą podzielenia się tym wszystkim z całym światem. Jednocześnie, z sobie tylko znanych powodów, pozbawia urzędniczą miernotę choćby krztyny talentu. I tak, bez możliwości stworzenia czegoś na kształt warsztatu twórczego, miernocie pozostaje jedynie błąkać się po świecie z całym nagromadzonym w głowie bagażem przemyśleń i wizji, by na koniec eksplodować z rezygnacji, apatii i alkoholizmu. Słowo​ „alkoholizm” wymusiło na uczestnikach dyskusji chwilową zadumę, połączoną z przełknięciem śliny. – A to​ wszystko dlatego, że ktoś zapomniał o tym, że jest miernotą – podsumował ze smutkiem i zaskakująco mądrze Młody, czym szczerze ucieszył szerokie grono cmentarnych nauczycieli życia. Rysiek, wstając z miejsca, poklepał Młodego po plecach. – Brawo,​ Młody. Pojąłeś. Na szczęście. Twoje szczęście, rzecz jasna. – Dlatego,​ jeśli nie zamierzasz zostać geniuszem, to lepiej kop z radością i oddaniem te nasze doły. – Tomasz machnął przy tym dłonią i sięgnął po kolejnego papierosa. Stuknął fachowo końcówką o paczkę. Z drugiej strony poślinił. Zwinny ruch i zapałka zabłysła w dłoniach Tomasza, ułożonych w praktyczny koszyczek chroniący ogień przed wiatrem. W baraku nie miało to specjalnego znaczenia, ale, jak wiadomo, przyzwyczajenie jest drugą naturą człowieka. Paląc, wpatrywał się w skupieniu w wiszący przed nim kalendarz, na którym widniało zdjęcie reklamowe wózków widłowych znanej krajowej firmy. Patrzył tak przez chwilę, mając nadzieję na znalezienie nowego tematu wieczornej dyskusji. – Czegoś​ jednak dalej nie rozumiem, wybaczcie – Młody szybko i bezlitośnie zabił wszelką nadzieję. – Wybaczamy​ – odpowiedział za wszystkich Rysiek z lekkim tonem rezygnacji. – Przecież​ jeżeli jest tak, jak mówicie, że artysta niespełniony to instytucja, ta... no... – Społeczna​ – pomógł mu Tomasz. – No​ właśnie... – I lokalna​ – dopowiedziała na wszelki wypadek Śmierć. – Lokalna.​ Czyli ktoś taki jest jednak potrzebny, prawda? Młody​ niezmordowanie szukał uzasadnienia dla istnienia niespełnionego artysty, jakby czuł, że ta swoista przypadłość może dopaść i jego samego. Śmierć, otrzepując pelerynę z pyłu, kurzu i Bóg wie jeszcze czego, wymamrotała: – Jest,​ jak najbardziej. On się składa na tak zwany folklor. – A to​ trochę tak jak ty. Jakby na to nie patrzeć – dodał złośliwie Rysiek, szczerząc zęby do Śmierci, której ta uwaga najwyraźniej nie pasowała. – O!​ I to jest właśnie rasa ludzka. Trochę się spoufalisz, papierosa wypalisz, a już ci wejdą na głowę. Odrobinę szacunku, śmiertelniku! – próbowała być przez moment straszna, nie robiąc jednak niestety na nikim wrażenia. – Ale​ jeśli jest tak, jak mówicie, to czemu go tak potępiacie? – Kogo?​ – zniecierpliwił się Ryszard.

– No,​ artystę niespełnionego! – Nie​ potępiamy – wyjęczał w kaszlu Tomasz. – Młody, co ty? Kurwa mać! My staraliśmy się tobie tylko uświadomić, z umiarkowanym sukcesem, jak widać, że życie takiej istoty w rzeczywistości jest cholernie prozaiczne i nie ma nic wspólnego z twoim romantycznym wyobrażeniem. – Niestety​ w pewnym momencie życie i tak cię dopadnie gdzieś, w jakimś ciemnym zaułku. Powie ci, co o tobie myśli, zabierze twoją czarną pelerynę, zrzuci kapelusz, połamie pióro, a na koniec da ci bezceremonialnie w ryj – dodał Ryszard, który w takich momentach nie unikał dosadnych porównań. – Uhm,​ cóż za pyszna metafora – zakpiła Śmierć.

III Nuworysze​ i ich zbawienny wpływ na rozwój cywilizacji – A tak​ z drugiej strony, słuchajcie, czy nie lepiej być takim, za przeproszeniem, artystą- nieudacznikiem, niż takim indywiduum, jak, nie przymierzając, ta wdowa po Budzioku? Ryszard​ stanął na wysokości zadania, sprowadzając po mistrzowsku temat dyskusji na tory, które niestety dla Tomasza biegły prosto w emocjonalną przepaść. – Tak,​ to prawda. To jest dopiero baba-potwór. Za życia Budzioka trzęśli razem całą okolicą – podsumował Młody. – A pamiętacie, jak nam zrobiła awanturę o te trzy bezpańskie mogiły, co jej się z pozycją męża nieboszczyka nie komponowały? – Że​ niby co, pochowany jest na stojąco? – zastanawiała się Śmierć, nie rozumiejąc kontekstu. Jak na istotę przedwieczną, wzbudzającą w ludziach strach, szacunek i nienawiść, czasem zachowywała się jak typowa blondynka. – Nie​ o to chodzi, głupia – żachnął się Rysiek. – On za życia był cholernie bogaty. Miał tyle różnych firm, komisów i kramów, że chyba sam już w pewnym momencie nie wiedział, na czym zarabia. – I nie​ tylko on. Urząd skarbowy też nie – zauważył celnie Tomasz. – Ale najgorsze jest to, że to babsko uważało i zresztą dalej uważa, że ma do spełnienia rolę wzorca dla innych, mniej zorganizowanych ludzi i wskazuje im jedynie słuszną drogę rozwoju, zgodnego zresztą z zasadami ustanowionymi przez jej podobne stworzenia. Tomasz,​ jakkolwiek by nie próbować go światopoglądowo zdefiniować, nigdy nie dawał się umieścić w jednej konkretnej społecznej szufladzie. Mało tego, brak jednoznacznego ideologicznego samookreślenia, zaszufladkowania tworzył zeń mebel, którego konstrukcji nie powstydziliby się nawet najwięksi przedstawiciele bauhausu czy radzieckiego konstruktywizmu. I tak: melancholia za pozornym ładem z czasów panowania Najjaśniejszego Pana Franciszka Józefa I stawiała go w jednym szeregu z umiarkowanymi konserwatystami, powszechnie znana niechęć do dyskutowania na temat zasadności i potrzeby stawiania znaków drogowych, umiejscawiała go w gronie legalistów, znowuż skrajna pogarda dla instytucji, służb i munduru odzwierciedlała jego czystą, anarchistyczną naturę przedemerytalnego punka. – Teraz​ sobie przypominam – wyskoczył Ryszard. – Przecież ty kiedyś już tam u nich byłeś, no w tej posiadłości, jeszcze za życia Budzioka. Tomasz​ nie wspominał tej wizyty najlepiej i najwyraźniej nie zamierzał ciągnąć tematu dalej. Cóż, inni jednak chcieli kontynuować ten wątek. – No​ i jak tam u nich wygląda, co? Ludzie mówią, że jest pięknie, jak w pałacu albo jak u aktorów – zachwycał się Młody, mieszkający z matką i babką na czterdziestu metrach kwadratowych w pożydowskiej kamienicy. – Których​ aktorów? – zapytała zaciekawiona Śmierć. – Ogólnie.​ Przykładowych. – Przykładowych​ powiadasz. Nie, to nie znam – powiedziała blondynka. Tomasz​ tymczasem przetarł swoje okulary, sprawdzając przy okazji stan techniczny oprawek. Kolejny raz nie mógł wyjść z podziwu nad przyczyną leżącą u podstaw ich wprost nadnaturalnej zdatności do użytku – Tomasz spał nawet w okularach, twierdząc, że bez nich jego sny są mniej wyraźne. Kiedy skończył wycierać okulary, spojrzał pod słońce na przetarte szkła, mówiąc: – Gdy​ ktoś mnie pyta, jak wygląda, a raczej jak urządzony jest ten ich monstrualnie wielki

dom, to zawsze odpowiadam w ten sam sposób: bogato. Pozwala mi to, kochani, uniknąć dokonywania drobiazgowej oceny powodów, dla których ludzie mający tak duże poczucie własnej nieomylności dokonują takiego estetycznego spustoszenia. – „O​ zamożności człowieka świadczą jego obyczaje, a nie bogactwo”. – Śmierć sypnęła cytatem jak na zawołanie. – Ładne.​ Zgrabnie to ujęłaś – odrzekł z uznaniem Rysiek. – To​ nie ja, tylko Monteskiusz – wyjaśniła Kostucha. – Ale pochlebia mi twój tok rozumowania. – Pamiętam​ – wspomniał dalej Tomasz – jak spierali się przy mnie o to, gdzie pojadą na wakacje. To jakoś tak na wiosnę było. Wiecie, dla kogoś, kto przyszedł prosić o pracę dla siostrzeńca, a poza tym ostatni urlop spędził na żniwach u rodziców, takie dyskusje są po prostu, kurwa, obrzydliwe. Śmierć​ nie pojmowała tego, aż tak krytycznie. – Nie​ dramatyzuj – powiedziała. – Pewnie chcieli w ten sposób pobudzić w tobie chęć spędzenia wakacji w inny sposób niż ten preferowany przez ciebie. A ty? Uparcie wolałeś się pocić, łażąc za jakimś kombajnem w imię synowskiej wdzięczności za poczęcie i jako takie wychowanie. Wszyscy​ poza Tomaszem wybuchnęli śmiechem. – Daj​ spokój! – żachnął się Tomasz. – Szczegółowość, z jaką Budziokowa przybliżała mężowi obiekt swoich wakacyjnych westchnień, mogła świadczyć jedynie o tym, jak bardzo cel podróży odbiegał od jej kształcącego charakteru. I tu​ Tomasz przyjął pozę podstarzałej, wyfiokowanej pudernicy, czyli Budziokowej. Tak zaczęła się kolejna inscenizacja. Tym razem ze świata lokalnych milionerów. – Kochanie,​ w tym roku musimy bezwzględnie – zaczął improwizację, piszcząc nienaturalnie – koniecznie spędzić wakacje na Buja Morro. No wiesz, to taka wyspa za granicą. – Doświadczenie​ niestety uczy, że podróże kształcą, ale tylko wykształconych – mówiąc to, Rysiek masował sobie przy tym stopę, jakby właśnie wrócił z długiej, kształcącej podróży. – Ależ​ kochanie – ciągnął dalej Tomasz – przeglądałam niedawno odpowiedni folder i dowiedziałam się o bardzo atrakcyjnej ofercie dla ludzi naszego pokroju. Wyobraź sobie, że na wyspie Buja Morro jest wspaniały, luksusowy, dwunastogwiazdkowy hotel otoczony dwudziestopięciometrowym murem. Odgradza on gości od kurzu pustyni, tak nieznośnego o tej porze roku, a woda na kawę, wyobraź sobie, dostarczana jest prosto z Francji, siedem tysięcy kilometrów, samolotami, i to codziennie. A ludność tam jaka miła! Każesz takiemu przynieść klapki na plażę, zaraz dziecko wyśle. – „Odpowiednio”!​ To słowo, musicie wiedzieć, jest życiowym mottem takich ludzi. – Śmierć dźwignęła swą kościstą powłokę, mówiąc dalej. – Mottem dosyć krótkim, ale jakże pojemnym. Praktyczne odnosi się do każdej dziedziny życia i jest swego rodzaju „mapą drogową”, wskazującą kryteria, jakimi powinno się kierować przy doborze ubrań, szklanek, znajomych, miejsc wakacyjnego wypoczynku, zainteresowań i koloru zasłon. Siła nowobogackich – mówiła – bierze się wprost ze strachu przed przeszłością, z ambicji oraz nieprawdopodobnych roszczeń wobec całego świata. Pokora i samokrytyka nigdy nie goszczą w takich domach. Tymczasem​ Rysiek przyłączył się do przedstawienia: – Zresztą​ wyobrażam sobie, jak ta cała rozmowa toczyła się dalej.

– No​ dawaj, dawaj – przyklasnął Młody. Grabarz​ wziął do ręki starą gazetę, gdy tymczasem Tomasz wypiął swój gruby tyłek, gdyż właśnie tak, w jego mniemaniu, robią kobiety. – Uważajcie​ – zaczął Rysiek. – Budziok, czyli ja, studiując poradnik otwierania, podawania i o zgrozo, smakowania win, który był załączony do magazynu motoryzacyjnego, skierowanego wyłącznie do prawdziwych mężczyzn... – A kto​ to niby jest ten prawdziwy mężczyzna, co? – zainteresowała się Śmierć. – O co​ ci chodzi? Prawdziwy, znaczy nie sztuczny – wyjaśnił jej Rysiek. – No więc mówi do żony tak: „Zeszłego roku, o ile pamiętam, spędziliśmy udane wakacje właśnie w dwunastogwiazdkowym hotelu luksusowym i mam pewne obawy, czy i tym razem będzie równie wygodnie i odpowiednio”. – Brawo!​ – przyklasnęła Kostucha. – Ależ​ kochanie – odpowiedział Tomasz, w dalszym ciągu udający Budziokową. – Nie zgadniesz, ale hotel, o którym mówię, jest dokładnie takim samym hotelem, w którym tak cudownie bawiliśmy się zeszłego roku. Nawet rozmieszczenie dziewięciu basenów jest identyczne. – Na​ to Budziok: „To w takim razie po co jechać na Buja Morro, skoro hotel jest identyczny jak ten na wyspie Dalma Morro?”. – A to​ sknera i do tego pozbawiona fantazji – obruszyła się Śmierć, wyraźnie poirytowana postawą fałszywego Budzioka. – Ależ​ mężu, Budzioku. Różnica jest zasadnicza. Nie dopuszczam nawet takiej myśli, że nasi wspólni znajomi z twojej firmy mogliby z zażenowaniem stwierdzić, że nie byliśmy jeszcze na wyspie Buja Morro. Czy pomyślałeś, w jakiej niezręcznej konfiguracji stawiasz tym samym naszą rodzinę? – Tak​ jest! – wrzasnęła Śmierć, wyraźnie podniecona. – Przyzwyczajenia są oznaką słabości! Wymówką dla nieudolnego kreowania własnej przyszłości. Słuchajcie – tłumaczyła dalej – ten rodzaj ludzi istniał właściwie od zawsze, bez znaczenia na stopień społecznego rozwoju czy panujący system. Istniał od zawsze i tak samo był wyszydzany i znienawidzony. – Karierowicze!​ – krzyknął z pięścią wyciągniętą wprzód Młody, udający lewicowego rewolucjonistę. – Nuworysze!​ Nowobogaccy! – zawtórował mu Rysiek niczym towarzysz na barykadzie. – Bez​ względu jednak na te wszystkie opinie i epitety, jakimi biedni, ale mądrzejsi ich obrzucali, to właśnie ta grupa społeczna nadawała ruch ludzkiemu postępowi. Tak. To oni ciągnęli za sobą całą grupę godniejszych i światlejszych, ale za to mniej zaradnych ludzi – powiedziała Śmierć i wskazała na trzech grabarzy i to, o dziwo, bez krztyny sprzeciwu z ich strony. Cóż, wielkich karier raczej nie zrobili. – Kto​ dzisiaj pamięta – Śmierć ciągnęła wywód dalej – że protoplaści wielu wspaniałych rodów tego świata, szczycący się manierami dworu hiszpańskiego, byli najzwyklejszymi oprychami, mającymi za cel jedynie osiągnąć jak najwięcej? – Zaraz​ mi powiesz, że Budziokowie to wspaniała rodzina, która tworzy podwaliny pod całą rzeszę przyszłych prezydentów Budzioków, filozofów Budzioków i Budzioków noblistów. Przecież to zwykłe snoby z podejrzaną przeszłością. Rysiek​ nie mógł się pogodzić z taką wizją świata, chociaż czuł, mało tego – doskonale wiedział, że świat ukochał sobie właśnie kanalie. – Teraz​ może i tak. Ale każde kolejne pokolenie Budzioków, które będzie z takim samym

zaangażowaniem lekceważyć potęgę losu, kształtując tym samym rzeczywistość, w której chcą żyć, to kto wie? – zakończyła retorycznie Śmierć. Tomasz​ po chwili dodał, jakby od niechcenia: – Syn​ Budzioków, Brajan, jest podobno adwokatem. Tak słyszałem. Śmierć​ aż podskoczyła. – No​ i widzisz. Widzicie! Wszystko się zgadza. Machina społecznej ewolucji ruszyła z kopyta. Rodzice zrobili pieniądze, parając się spekulacją wspartą przemytem, korupcją, a czasem i kijem bejsbolowym. Dziś ich dzieci reprezentują już wymiar sprawiedliwości. Adwokat, no proszę. – Śmierć nie mogła wyjść z podziwu. – Czy​ ten społeczny awans nie przebiegł trochę nazbyt szybko? – Ryszard był tym nieco zaniepokojony. – Rozumiem wnuki, prawnuki, ale syn? Przecież on pamięta jeszcze zapach szmuglowanych papierosów. A to ma być w końcu adwokat. – A co​ to za wielka różnica? – skwitował bez emocji Tomasz. – Mało tego. To ci jeszcze powiem, że doświadczenie, które ukształtowało jego szelmowski charakter, idealnie wpisuje się w wymagania, jakie stawia przed adwokatem jego powołanie. – Intratne,​ trzeba dodać – zauważyła Śmierć. Młody​ tymczasem zamierzał stanąć w obronie palestry. Widział nie raz w telewizji adwokatów w eleganckich garniturach i awangardowych oprawkach okularów. Pomimo tego, że mówili językiem dla niego niezrozumiałym, Młody czuł naiwnie, że szlachetny pan mecenas o francusko brzmiącym nazwisku, stanie w jego obronie, kiedy tylko się go o to poprosi. – To​ już chyba trochę Szef przesadza. Adwokat to ktoś szlachetny. Broni ludzi i tak dalej – powiedział Młody (używając sformułowania „i tak dalej”, które jest tym cudownym zwrotem dającym złudzenie, że wiemy więcej niż w rzeczywistości, tylko wymieniać nam się nie chce). – Idealizujesz,​ Młody, i tyle. – Tomasz skrzywił się pogardliwie. – Oczywiście, że studentów uniwersytetów wszelakich karmi się mączką rybną w postaci słów: „adwokat broni ludzi przed odhumanizowaną machiną wymiaru sprawiedliwości”. Wmawia się im, że adwokaci mają w przyszłości wykazywać przed sądami, że człowiek, który może i dopuścił się przestępstwa, zasługuje przecież na kolejną szansę, szczególnie gdy oskarżyciel ocieka żądzą zemsty. Tyle, że choć to chwalebne, nie daje tego wspaniałego uczucia finansowego spełnienia. Adwokat musi być pokrewną duszą dla przestępcy, ponieważ zasraniec ma zrobić wszystko, aby człowiek, który rzeczywiście popełnił przestępstwo, nie poniósł za to żadnej kary. I zresztą trudno się dziwić. Przecież dobrze prosperujący zbir jest przy okazji żywicielem i ukochanym dobroczyńcą. W końcu, jeżeli jakiś bandzior urwie komuś łeb, a potem wyciągnie mu portfel, którego zawartością podzieli się ze swoim obrońcą, to trudno wymagać od adwokata, by ten nie starał się udowodnić, że jego klient jest ciężko chorym filantropem. – Ohyda.​ – Młody po raz kolejny padł ofiarą rozczarowania, choroby toczącej świat każdej młodości. – Ohyda?​ – zaskrzeczała Śmierć. – Młody, ty naiwny jesteś. Ty poza tym cmentarzem to zginiesz – powiedziała i pokiwała czaszką, z wielką troską pochylając się nad niepewną przyszłością Młodego, który nieprzygotowany kompletnie do życia poza murami cmentarza, skazany będzie na pożarcie, jak nowonarodzony żółwik z wyspy Buja Morro. – Słuchajcie​ – odezwał się Rysiek. – Jacy żałośni są ludzie tacy jak my – w tym momencie reszcie kompanii lekko drgnęły powieki i podskoczyło ciśnienie. – Bez ambicji, bez aspiracji posiadania, bez planu na życie, bez... bez służbowego samochodu! – tu reszcie kompanii

powieki drgać przestały, a ciśnienie powróciło do normalnego poziomu, gdyż faktycznie z punktu widzenia służbowego samochodu, a dokładnie rzecz ujmując – jego braku, mogli śmiało uznać się za żałosnych. – O to,​ to, to, to. Bez osobistego trenera od tenisa – wymyślił na poczekaniu Młody, obyty w świecie telewizyjnych celebrytów. – Bez​ tenisa w ogóle! – wrzasnęła rozbawiona Śmierć. – Przestańcie.​ Taki jest teraz świat. Takie są wymogi czasów, w których żyjemy, i z których jesteśmy, powtarzam to, jesteśmy tak bardzo dumni. – Ryszard w tym miejscu trochę przesadził.

IV Po​ co komu oblivokry, czyli miejta się na baczności – Mów​ za siebie! – żachnął się głęboko poirytowany Tomasz. Nagle​ zaczął szukać czegoś pomiędzy kolorowymi czasopismami ułożonymi w równą stertę przy kozie. Jak to się mówi, coś w niego wstąpiło. Zrobił się czerwony na twarzy. – Powiem​ wam, jakie są dzisiaj czasy. Widziałem niedawno w telewizji, jak jakiś książę czy znany aktor, nieważne, sprzedawał na licytacji parę niepotrzebnych mu już spodni, w których zamiast guzików były szlachetne kamienie czy coś takiego. Otrzymane z tego pieniądze łaskawie i oczywiście publicznie, przed kamerami, przekazał na żyjących w smrodzie i nędzy chorych biedaków z jakiegoś zapomnianego przez Boga państwa. A wczoraj, w gazecie – tu zaczął wertować jakiś kobiecy miesięcznik – przeczytałem – nie przestawał wertować – że już wystawia się go na piedestał, pośród świętych, którzy własnymi rękami podmywali owrzodziałe tyłki trędowatych. Jak łatwo być dobrym i szlachetnym, mając w bród wszelkich dóbr i majątku – podsumował wywód z goryczą w głosie. Śmierć​ tymczasem zapaliła papierosa i jakby od niechcenia, chociaż całkiem w temacie, rzekła: – Dlatego​ tak potrzebny jest diabeł. Młody​ wyprostował się jak przerażona surykatka i z lekką zadyszką w głosie zaczął lamentować: – Jaki​ znowuż diabeł? Na litość boską! Chyba mi nie powiesz, że diabły istnieją. – A dlaczego​ nie? – Śmierć spojrzała na niego przenikliwie, tak jak tylko ona to potrafi. – Przecież z tego, co się orientuję, to wierzysz w Boga. – Wiadomo​ – stwierdził z przekonaniem. – Ale chyba mi nie powiesz, że diabły chodzą sobie po ulicach i tak dalej. Przecież to głupie. Młody​ uśmiechnął się niepewnie do chłopaków z nadzieją na dojrzenie ich uspokajającego spojrzenia, mającego zapewnić go o żartobliwym charakterze tej wypowiedzi. Niestety, nic z tego. – Głupie,​ nie głupie – tłumaczył Młodemu z pełną powagą w głosie Rysiek. – A to, że ona siedzi tu z nami i rozmawia z tobą o istocie diabła i Boga, to niby jest normalne? – mrugnął przy tym w stronę Tomasza. – Ona​ jest z nami odkąd pamiętam i przynajmniej dla mnie jest to normalne – odpowiedział oburzony Młody. Śmierci bardzo przypadły do gustu słowa chłopaka. Poczuła się przez chwilę jak w rodzinie. Tomasz,​ nie zważając póki co na temat roli diabła w życiu człowieka, kontynuował swój wcześniej zaczęty wątek: – Mnie​ tylko chodzi o to, czy to jest sprawiedliwe? Dlaczego jedni przechodzą przez życie w zdrowiu i bez większych problemów? Inni znowuż rodzą się w rozbitych rodzinach, oddawani są do domów dziecka, a jakby tego było mało – są upośledzeni i ciężko chorzy. Żyją w nędzy i rozpaczy, by umrzeć w bólu i beznadziei. – To​ fakt. – Rysiek przyznał mu rację. – Jedni rodzą się w zamożnych rodzinach, mają potem własne udane rodziny, pracę, pieniądze. A kiedy odchodzą, to na pogrzebie zbierają się tłumy i wszyscy rozpaczają. – Jak​ potem ten wasz wielki Bóg będzie sądził jednych i drugich? No jak? Tych, którym życie nie szczędziło razów, i tych, którzy nie szkodząc innym, żyli w cieple i dostatku? Udane

życie to w końcu nie grzech – skwitował Tomasz. Młody​ stanął w obronie Wszechmogącego, a przede wszystkim w obronie porządku przezeń ustanowionego: – Bóg​ dał ludziom wolną wolę – powiedział pewnie i z powagą. – To, że dzieciaki są bite i głodzone, pozostawione bez perspektyw na jakąkolwiek zmianę, jest wypadkową świata, który sami tworzymy! Tomasz​ nie wytrzymał. Miał żal do Boga, że stworzył tak nieudane dzieło, jakim jest człowiek i świat w ogóle. A głównie był zły na Stwórcę za to, że ten po prostu, najnormalniej w świecie nie istnieje. Bo, cholera, powinien. Powinien istnieć i coś z tym całym zawszaństwem zrobić. – A to,​ że rodzi się dziecko chore, które od samego początku skazane jest na powolne umieranie, przykute od lat do łóżka, jest wypadkową czego? Miłosierdzia boskiego!? – Tomasz się rozsierdził. – Jeżeli Bóg rzeczywiście istnieje i to on stworzył ten świat pełen bólu, chorób, gdzie jedno zwierzę musi zamordować inne, żeby przeżyć, to wyznając jego religię, hołdujemy tym samym jego wizji życia i dość dziwnie pojętego umiłowania wszystkiego, co żyje. Tego​ Młody nie mógł już dalej zdzierżyć. Nie chciał smażyć się w piekle z powodu obcowania z Szefem-antychrystem. Z Szefem, którego na domiar złego bardzo szanował i podziwiał. – Niech​ Szef przestanie bluźnić! – wybuchnął udawanym gniewem, uznając, że ten desperacki krok oddali od niego wizję kotłów pełnych gotującej się smoły, mieszanej widłami przez kosmate diabliska (wersji Hieronima Boscha nie znał, bo nie znał...). – O!​ – Śmierć uśmiechnęła się protekcjonalnie. – „Bluźnierstwo”, to zabawne słowo. Zaiste, zabawne. Ludzie są tak w sobie zadufani, to znaczy wy jesteście – rzuciła w stronę siedzących śmiertelników – i tak bardzo przekonani o własnej wyjątkowości, że wydaje wam się, iż możecie obrazić samego Boga. To dobre. Niebywałe. – Ale​ co z tymi diabłami? – Młody w dalszym ciągu czuł, że stoi jedną nogą w smole. – Do czego one niby mogą być potrzebne? Przecież to zło wcielone. Antychrysty. – Nic​ takiego. Upadłe anioły – mówiła Śmierć – nie zostały stworzone, by czynić zło wbrew Bogu. Od tego jesteście wy. – Co​ masz niby na myśli? – obruszył się Tomasz. – To​ – Śmierć zamknęła i odrzuciła z obrzydzeniem przeglądane właśnie kolorowe pisemko – że od tego to jesteście wy, ludzie. Wasze zamiłowanie do grzechu przerosło zapewne wszystkie założenia Stwórcy. – Skąd​ w tobie tyle złośliwości, kiedy mówisz o ludziach? Rysiek​ poczuł się dotknięty pogardliwym stosunkiem jego, bądź co bądź, znajomej, do niego samego, jako, bądź co bądź, przedstawiciela gatunku. – Skąd?​ – zapytała z nieco teatralną manierą w głosie. – Z obiektywizmu, na który może sobie pozwolić tylko taki ktoś jak ja. Jako istota znająca wielką tajemnicę życia i śmierci – tu spojrzała znacząco w stronę Tomasza, aby ten łaskawie się zamknął – mogę pozwolić sobie właśnie na obiektywizm, który w odniesieniu do ludzi i ich dziejów przynosi raczej opłakane wyniki. – No​ dobra – zniecierpliwił się Tomasz – ale co mają wspólnego te twoje diabły z tym, o czym mówiłem wcześniej? – Co?​ To proste. Zresztą wasze diabły, tak naprawdę nazywają się oblivokry. W życiu