Jane Anne Krentz
BIAŁE KŁAMSTA
PRZEKŁAD
ALICJA MARCINKOWSKA
EWA BŁASZCZYK
Prolog
Clare Lancaster siedziała w kawiarni duŜej księgarni w Phoenix w Arizonie, czekając na
swoją przyrodnią siostrę, której nigdy wcześniej nie widziała. Przed nią stała filiŜanka zimnej
juŜ zielonej herbaty. Clare, zaintrygowana i jednocześnie pełna obaw, jeszcze jej nie tknęła.
Nawet gdyby nie widziała zdjęć i nie czytała artykułów o Elizabeth Glazebrook i jej
zamoŜnej, wpływowej rodzinie, rozpoznałaby siostrę, ledwie weszła do środka.
I wcale nie chodziło o rodzinne podobieństwo. Clare miała zaledwie metr sześćdziesiąt i
była przyzwyczajona do zadzierania głowy nie tylko w towarzystwie męŜczyzn, ale i wielu
kobiet. Zdawała sobie sprawę, Ŝe czasami to sobie rekompensuje, tak jak Napoleon.
Przyjaciele mówili, Ŝe jest przebojowa. Ci, z którymi nie była zaprzyjaźniona, uŜywali
innych określeń: trudna, uparta, stanowcza, despotyczna. Niekiedy padały nawet słowa
Jędza" czy „hetera", zwykle z ust męŜczyzn, którzy przekonywali się, Ŝe nie tak łatwo
zaciągnąć ją do łóŜka, jak się spodziewali.
Elizabeth była jej całkowitym przeciwieństwem: wysoka, smukła, o długich do ramion
miodowych włosach, rozjaśnionych słońcem pustyni i dzięki dyskretnej ingerencji dobrego
fryzjera. Miała cudownie regularne patrycjuszowskie rysy twarzy i wspaniały profil.
Ale najbardziej rzucała się w oczy jej elegancja. Jeśli chodzi o ubrania, biŜuterię i dodatki,
Elizabeth nie miała dobrego gustu - miała znakomity. Wiedziała, jakie kolory nosić, Ŝeby
podkreślić swoją urodę, i miała wyjątkowe oko do detali.
Dopóki nie wyszła za Brada McAllistera, była jedną z najlepszych projektantek wnętrz na
południowym zachodzie. Wszystko zmieniło się w ostatnich miesiącach. Dobrze prosperującą
firmę trafił szlag.
Elizabeth przystanęła w wejściu i zaczęła rozglądać się po kawiarni. Clare juŜ miała
unieść rękę, Ŝeby przyciągnąć jej uwagę. Nie mogła przecieŜ się spodziewać, Ŝe Elizabeth ją
rozpozna. W końcu jej prace nigdy nie zostały opublikowane w którymś z ekskluzywnych
magazynów, a zdjęcia z jej wesela nie trafiły do kroniki towarzyskiej. Bo teŜ nigdy nie było
Ŝadnego wesela. Ale to juŜ inna sprawa.
Zdziwiła się więc, gdy Elizabeth przerwała przeszukiwanie wzrokiem kawiarni, ledwie
zobaczyła ją siedzącą w rogu. Ruszyła do niej przez labirynt stolików.
Moja siostra, pomyślała Clare. Poznała mnie, tak jak i ja rozpoznałabym ją, nawet gdybym
nie widziała nigdy jej zdjęcia.
Kiedy Elizabeth podeszła, dostrzegła w jej piwnych oczach kiepsko skrywane
przeraŜenie.
- Dzięki Bogu, Ŝe przyszłaś - szepnęła Elizabeth. Piękna, ręcznie robiona skórzana
torebka zadrŜała w jej zaciśniętych palcach.
Niepewność i obawy Clare w mgnieniu oka zniknęły. Zerwała się i uściskała Elizabeth,
jakby znały się całe Ŝycie.
- JuŜ w porządku - powiedziała. - Wszystko będzie dobrze.
- Nie będzie - odparła Elizabeth, a z oczu pociekły jej łzy. - On mnie zabije. Nikt mi nie
wierzy. Myślą, Ŝe oszalałam. Wszyscy mówią, Ŝe jest idealnym męŜem.
- Ja ci wierzę - zapewniła Clare.
Rozdział I
Osiem miesięcy później...
Jake Salter stał w cieniu na końcu długiej werandy i wszystkimi zmysłami - takŜe tymi
paranormalnymi - chłonął pustynną noc. W pewnej chwili poczuł, jak jeŜą mu się włoski na
karku. Było to pierwsze ostrzeŜenie, Ŝe coś zagraŜa jego starannie opracowanej strategii.
Myśliwy w nim wiedział, Ŝe nie moŜna zignorować tego niepokojącego uczucia.
ZłowróŜbna zapowiedź nadciągającej katastrofy przybrała kształt małego samochodu
nieokreślonej marki, który wjechał na zatłoczony podjazd przed wielkim domem
Glazebrooków.
Albo będzie nieprzyjemnie, albo zdarzy się coś interesującego. Z doświadczenia wiedział,
Ŝe te dwie rzeczy często chodzą w parze.
- Chyba mamy spóźnionego gościa - powiedziała Myra Glazebrook.
- Ciekawe, kto to moŜe być. Wszyscy, którzy zostali zaproszeni, juŜ tu są albo dali znać,
Ŝe nie mogą przyjść.
Jake patrzył, jak auto powoli posuwa się naprzód. Kierowca szukał miejsca między
drogimi sedanami, cięŜkimi SUV-ami i limuzynami, parkującymi na podjeździe. Zupełnie jak
królik zmierzający do wodopoju, do którego wcześniej ściągnęło stado pum.
Na rozległym okrągłym placu przed wielkim domem nie było ani jednego miejsca. Tego
wieczoru Archer i Myra Glazebrookowie wydawali swoje doroczne lipcowe przyjęcie - Galę
Pustynnych Szczurów. Wszyscy, którzy liczyli się w Stone Canyon w Arizonie i nie uciekli przed
bezlitosnym upałem w jakieś chłodniejsze rejony, bawili się u nich.
- To pewnie ktoś z cateringu - uznała Myra, patrząc na samochód z rosnącą
dezaprobatą.
Kierowca zrobił pełne okrąŜenie, ale nie znalazł wolnego miejsca. NiezraŜony podjął drugą
próbę. Myra zacisnęła szczęki.
- Ludzie z cateringu mieli parkować z tyłu. Front jest dla gości.
- MoŜe mu nie powiedzieli - odparł Jake.
Samochód znowu jechał w ich stronę, światło reflektorów odbijało się od błyszczących
błotników większych aut. Jake był juŜ teraz pewien, Ŝe kierowca nie zamierza się poddać.
- W końcu dotrze do niego, Ŝe na podjeździe nie ma miejsca - powiedziała Myra. -
Będzie musiał pojechać na tyły.
Nie licz na to, pomyślał Jake.
Nagle samochód zatrzymał się tuŜ za lśniącym srebrnym bmw.
Dlaczego postanowił zablokować właśnie ten? - zastanawiał się Jake. Zbieg
okoliczności?
Ta strona jego natury, którą nie chwalił się przed światem, pracowała na najwyŜszych
obrotach, więc oprócz informacji pozyskiwanych za pomocą zmysłów, rejestrował te
odbierane w sposób pozazmysłowy. Kiedy był „rozgrzany", informacje docierały do niego
przez pełne spektrum energii i fal dźwiękowych. Czuł odurzające zapachy i słyszał odległe
dźwięki nocy na pustyni, których by nie zarejestrował, gdyby wyłączył parawraźliwą część
swojej natury.
- Nie moŜe tu zostawić samochodu - warknęła Myra. Spojrzała w głąb werandy. -
Gdzie się podziewa parkingowy?
- Widziałem, jak parę minut temu szedł na tył domu - odparł Jake. -Pewnie musiał sobie
zrobić przerwę. Załatwię to.
- Nie, nie trzeba. Lepiej sama się tym zajmę - odparła Myra. -MoŜe ktoś przez
przypadek został pominięty na liście gości. Czasami tak się zdarza. Przepraszam cię, Jake.
Ruszyła energicznie do wyjścia, stukając obcasami modnych szpilek.
Jake wyciszył swoje wyostrzone zmysły. JuŜ dawno przekonał się, Ŝe ludzie, którzy mieli
zdolności parapsychiczne i dobrze rozumieli, kim jest, denerwowali się, kiedy nie
zachowywał się normalnie. Reszta, czyli większość, nigdy by się nie przyznała do wiary w
paranormalne zdolności, czuli jednak przy nim niepokój, choć nie umieli powiedzieć
dlaczego. Zastanawiał się, do której grupy zaliczał się nowo przybyły.
Oparł się o barierkę, obracając w dłoni szklaneczkę nietkniętej whisky. Nic przyszedł tu
dzisiaj, Ŝeby się odpręŜyć i zabawić. Przyszedł, Ŝeby wszystkimi zmysłami gromadzić
informacje. Później ruszy na polowanie.
Drzwi małego samochodu otworzyły się i wysiadła z niego kobieta. Nie miała na sobie
uniformu, jaki nosili ludzie z cateringu. Była ubrana w elegancki czarny kostium. Do tego
czarne czółenka i duŜa torba na ramię.
Nietutejsza, pomyślał Jake. W lipcu w Arizonie wszyscy nosili się raczej na luzie.
Ruszył cicho wzdłuŜ werandy, dotarł do plamy cienia za jednym z kamiennych filarów
i się zatrzymał. Oparł się ramieniem o filar, czekając na rozwój wydarzeń.
Czarne czółenka stukały na płytach podjazdu, gdy kobieta szła do głównego wejścia.
Miała nieduŜe, kształtne piersi, wąską talię i biodra wyjątkowo bujne jak na osobę jej
wzrostu. Jednak Jake'owi się podobały.
Za taką kobietą facet musi się obejrzeć, nawet jeśli nie jest piękna. W kaŜdym razie
on musiał się obejrzeć. I to dwa razy. DuŜe, inteligentne oczy, patrycjuszowski nos,
kształtny podbródek. Czame włosy, zebrane w elegancki węzeł z tyłu głowy, połyskiwały
w świetle padającym z werandy.
Ale to nie jej wygląd pobudził wszystkie jego zmysły. Chodziło raczej o sposób, w jaki
się poruszała, z wyprostowanymi ramionami i uniesioną głową. O jej postawę.
Niedocenienie tej kobiety byłoby wielkim błędem.
Automatycznie skatalogował i poddał analizie dane zebrane przez zmysły, jak
zawsze, kiedy polował.
Nie była zdobyczą. Była czymś o wiele bardziej intrygującym - wyzwaniem. Takiej
kobiety nie da się łatwo zaciągnąć do łóŜka. W jej przypadku w grę wchodziły szermierka
słowna, negocjacje i ostatecznie wyłoŜenie kart na stół.
Poczuł, jak krew zaczyna szybciej krąŜyć mu w Ŝyłach.
Myra ruszyła naprzeciw nowo przybyłej. Nie trzeba było nadprzyrodzonych zdolności,
by wyczuć jej napięcie i rezerwę. JuŜ po pierwszych jej słowach Jake zorientował się, Ŝe
zanosi się na kłopoty.
- Co ty tu robisz, Clare? - zapytała.
A niech to. Jake odtworzył w myślach informacje, które otrzymał przed przyjazdem do
Stone Canyon dwa tygodnie temu. Nie było mowy o Ŝadnej pomyłce. Wiek, płeć, do tego
ta wrogość Myry. Wszystko się zgadza.
To była Clare Lancaster, nieślubna córka Archera, owoc przelotnego romansu.
Analitycy Jones & Jones, agencji paradetektywistycznej, która go wynajęła, oszacowali
prawdopodobieństwo pojawienia się jej tutaj, kiedy będzie pracował pod przykrywką, na
mniej niŜ dziesięć procent. Co dowodziło, Ŝe nawet zdolności parapsychiczne połączone
z talentem do określania prawdopodobieństwa nie pozwolą przewidzieć zachowania
kobiety. Równie dobrze moŜna zgadywać.
Obecność Clare tutaj nie wróŜyła nic dobrego. Jeśli pogłoski o niej były prawdziwe,
była jedyną osobą, która mogła go zdemaskować.
Według danych Jones & Jones miała na skali Jonesa dziesięć punktów, czyli
maksymalną wartość.
Skalę Jonesa opracowało pod koniec XIX wieku Towarzystwo Arcane, organizacja
zajmująca się badaniami nad zdolnościami paranormalnymi. W epoce wiktoriańskiej
wielu ludzi z całą powagą traktowało zjawiska paranormalne. Tamte czasy były złotym
wiekiem dla seansów spirytystycznych, mediów i pokazów nadprzyrodzonych zdolności.
Oczywiście przewaŜali szarlatani i oszuści, ale Towarzystwo Arcane istniało juŜ od
dwustu lat i jego członkowie wiedzieli, Ŝe niektórzy ludzie naprawdę posiadają
nadprzyrodzone zdolności. Celem stowarzyszenia było zidentyfikowanie i zbadanie tych
osób. Przez lata dorobiło się ogromnej liczby członków. Byli oni poddawani testom, a
potem testy przechodziły takŜe ich dzieci.
Skala Jonesa powstała, by móc zmierzyć siłę paranormalnej energii, była stale
uaktualniana i rozwijana, w miarę jak współcześni eksperci towarzystwa opracowywali
nowe metody i techniki.
Z danych dotyczących Clare wynikało, Ŝe jej talent jest niezwykle rzadki i nietypowy.
Pomiar siły czystej nadprzyrodzonej energii to zadanie dość łatwe, natomiast
identyfikacja dokładnej natury indywidualnych zdolności bywa znacznie bardziej
skomplikowana.
W większości przypadków zdolności nadprzyrodzone ograniczają się do sfery intuicji.
Osoby obdarzone paranormalnym talentem często są dobrymi graczami w karty. Mają
szczęście w grze i słyną z niezawodnego przeczucia.
Ale zdarzają się wyjątki. Członkowie towarzystwa określają te wyjątki terminem
„egzotyk". I nie jest to komplement.
Clare Lancaster była egzotykiem. Miała nadzwyczajną umiejętność wyczuwania
jedynej w swoim rodzaju parapsychicznej energii wytwarzanej przez kogoś, kto próbował
lawirować lub oszukiwać.
Innymi słowy, była ludzkim wykrywaczem kłamstw.
- Witaj, Myro - powiedziała Clare. - Widzę po twojej minie, Ŝe się mnie nie
spodziewałaś. No cóŜ, od samego początku miałam złe przeczucia. Przykro mi z powodu
tego najścia.
Nie zabrzmiało to, jakby było jej przykro, uznał Jake. Zabrzmiało, jakby spodziewała
się, Ŝe będzie musiała się bronić; jakby często robiła to w przeszłości i była
przygotowana do kolejnego razu. Mała uliczna wojowniczka w konserwatywnych
czółenkach i pogniecionym kostiumie. Dziwne, Ŝe na czole nie ma wytatuowane „Nie
igraj ze mną".
- Elizabeth cię zaprosiła? - spytała Myra.
- Nie. Dostałam maila od Archera. Napisał, Ŝe to waŜne.
No proszę, robi się coraz ciekawiej, pomyślał Jake. Archer nie rozmawiał z nim o
swojej drugiej córce i tym samym nie ostrzegł go, Ŝe moŜe się pojawić.
Clare znienacka odwróciła głowę i spojrzała prosto w plamę cienia, gdzie się ukrywał.
Coś ją ostrzegło o jego obecności. Nie chciał, Ŝeby tak się stało. Potrafił wtopić się w tło.
Miał talent drapieŜnika do ukrywania się i właśnie to robił instynktownie od paru minut.
Oprócz garstki innych parawraŜliwych, obdarzonych podobnym talentem, niewiele
osób mogło wyczuć jego obecność w cieniu. Czujność Clare robiła wraŜenie, biorąc pod
uwagę napięcie między nią a Myrą. JuŜ samo to napięcie powinno ją rozproszyć.
No to będą kłopoty. Nie mogę się doczekać.
- Nic mi nie wiadomo o telefonie od straŜników przy bramie - po
wiedziała sucho Myra.
Clare spojrzała na nią.
- Nie martw się, ochrona nie nawaliła. StraŜnik zadzwonił do domu, zanim wpuścił
mnie za bramę. Ktoś z tej strony za mnie poręczył.
- Aha. - Myra wydawała się skonsternowana, co było do niej niepodobne. - Nie
rozumiem, dlaczego Archer nie powiedział mi, Ŝe cię zaprosił.
- Będziesz musiała go o to zapytać - odparła Clare. - Nie przyjechałam tu, Ŝeby wziąć
udział w przyjęciu. Przyjechałam, bo Archer powiedział, Ŝe chodzi o coś bardzo
waŜnego. To wszystko, co wiem.
- Pójdę po niego. - Myra odwróciła się, przeszła przez werandę i zniknęła w
otwartych drzwiach francuskich.
Clare nie poszła za nią. Zwróciła się do Jake'a.
- Czy my się znamy? - zapytała z chłodną uprzejmością; dobrze wiedziała, Ŝe nie.
- Nie - odparł, wyłaniając się z cienia. - Ale coś mi mówi, Ŝe się poznamy, i to dobrze.
Jake Salter.
Rozdział 2
Kłamie, pomyślała Clark. W Pewnym sensie. Powinna być na to przygotowana. Zawsze
była przygotowana na kłamstwo. Ale to nie było zwykłe kłamstwo, lecz subtelna zmyłka pod
płaszczykiem prawdy, coś w rodzaju triku stosowanego przez magików: „Widzicie monetę, a
teraz nie. Ta moneta nadal jest, sprawiłem tylko, Ŝe zniknęła".
Był Jakiem Salterem i jednocześnie nie był.
Kimkolwiek był, miał wielki talent. Silna, pulsująca energia towarzysząca półprawdzie
działała dezorientująco i draŜniła jej zmysły. Opracowała prywatny system klasyfikacji
kłamstw. Od gorącej ultrafioletowej energii towarzyszącej tym najbardziej niebezpiecznym, do
chłodnej srebrzystej bieli odpowiadającej niewinnym kłamstewkom.
Kłamstwo Jake'a Saltera generowało energię z całego spektrum, gorącą i zimną. Czuła,
Ŝe Jake mógłby być wyjątkowo niebezpieczny, ale nie był, przynajmniej nie w tej chwili.
Receptory postrzegania pozazmysłowego szalały, działając na nią dezorientująco na obu
płaszczyznach, parapsychicznej i fizycznej. Podskoczyło jej ciśnienie i zaczęła cięŜej
oddychać.
Przywykła do podobnych sensacji. Ten unikalny rodzaj wraŜliwości uaktywnił się, kiedy
była nastolatką. Od tej pory poświęciła wiele czasu i energii, by nauczyć się panować nad
swoimi reakcjami. Niestety, jej nietypowe zdolności były połączone z prymitywnymi reakcjami
typu „walcz lub uciekaj". Parapsycholog z Arcane, który pomagał Clare oswoić jej unikalne
zdolności, wyjaśnił, Ŝe talent wyzwalający tak podstawowe instynkty wyjątkowo trudno
kontrolować.
Kiedy sama zabrała się do sprawdzania akt genealogicznych Towarzystwa Arcane,
szukając podobnych sobie, odkryła dwa niepokojące fakty. Po pierwsze, większość
nielicznych ludzkich wykrywaczy kłamstw pojawiających się wśród członków towarzystwa była
najwyŜej piątkami. Dziesiątki zdarzały się niezwykle rzadko.
Po drugie, prawie wszystkich z garstki wykrywaczy kłamstw sklasyfikowanych jako
dziesiątki spotkał zły koniec, bo nigdy nie nauczyli się kontrolować swojego talentu. Jedni
wylądowali w szpitalach psychiatrycznych, inni ćpali, Ŝeby przytłumić falę kłamstw nękających
ich dzień po dniu, a kilkoro najmniej odpornych popełniło samobójstwo.
Prawda jest taka, Ŝe kaŜdy kłamie. Jeśli jesteś ludzkim wykrywaczem kłamstw, w
dodatku dziesiątką, albo się do tego przyzwyczaisz, albo oszalejesz.
Jeśli się czegoś nauczyłam, pomyślała Clare, to właśnie kontroli.
Z wysiłkiem zebrała się w sobie, przywołując zmysły do porządku i przyjmując
parapsychiczną pozycję obronną.
- Clare Lancaster - przedstawiła się. Była dumna, Ŝe mówi pewnie i spokojnie, choć w
środku przeŜywała mały atak paniki.
- Miło cię poznać, Clare - powiedział Jake.
Okay, teraz nie kłamał. Naprawdę było mu miło. Nawet więcej niŜ miło. Nie potrzeba było
parapsychicznej wraŜliwości, by wyczuć w jego słowach męskie zainteresowanie.
Wystarczyła zwykła kobieca intuicja. Znowu przeszedł ją dreszczyk.
Ruszył w jej stronę krokiem drapieŜnika, z napełnioną do połowy szklaneczką w dłoni.
Miała wraŜenie, Ŝe prześwietla ją wzrokiem, poddając prywatnej analizie. Nie dziwiła się. Ona
robiła to samo.
- Jest pan przyjacielem rodziny, panie Salter? - zapytała.
- Jake. Jestem konsultantem. Archer wynajął mnie jako doradcę w sprawie nowego
planu emerytur i zasiłków w Glazebrook.
Kolejna półprawda. Facet byl wyjątkowo dobry. I wyjątkowo interesujący.
Stanął w kręgu światła rzucanego przez jedną z lamp z kutego Ŝelaza i wreszcie mogła
mu się przyjrzeć. Miała wraŜenie, Ŝe nie było to przypadkowe. Chciał, Ŝeby mu się przyjrzała.
Rozumiała, dlaczego. Nawet jego ubranie było mylące.
Zastanawiała się, czy naprawdę wierzył, Ŝe okulary w czarnych oprawkach, szyta na
miarę koszula i spodnie w stylu business-casual są wiarygodnym kamuflaŜem.
Nic nie mogło ukryć czujności i inteligencji w jego ciemnych oczach ani zamaskować
subtelnej aury kontrolowanej siły, którą emanował. Cały składał się z tajemnic i cieni.
Postawiłaby ostatnią resztkę pieniędzy, jaka została jej na koncie, Ŝe tak jak w przypadku
góry lodowej, to, co było w Jake'u Salterze naprawdę niebezpieczne, kryło się pod po-
wierzchnią.
Nie musisz być medium, by wiedzieć, Ŝe lepiej nie natknąć się na tego faceta w ciemnej
uliczce. Chyba Ŝe obiecał ci wyuzdany seks.
Na tę ostatnią myśl wstrzymała oddech. Zdecydowanie nie miała pociągu do wyuzdanego
seksu. Właściwie nie przepadała za Ŝadnym rodzajem seksu. Seks oznaczał odkrycie się
przed kimś, komu ufasz, a będąc ludzkim wykrywaczem kłamstw, masz problem z
zaufaniem. Jeśli juŜ szła z kimś do łóŜka, zawsze kontrolowała sytuację.
Jedną z zalet Grega Washburna było to, Ŝe oddał jej kontrolę nad fizyczną stroną ich
związku, jak i nad kaŜdą inną. Nigdy się nie kłócili, ich związek był prawie idealny. AŜ do dnia,
kiedy Greg zerwał zaręczyny.
- Trochę się spóźniłaś - stwierdził Jake.
- Mój lot z San Francisco był opóźniony - wyjaśniła.
- Clare.
Odwróciła się od Jake'a Saltera i uśmiechnęła do przyrodniej siostry.
- Cześć, Liz.
- Przed chwilą spotkałam mamę. - Elizabeth podeszła bliŜej, jej piękna twarz jaśniała
zadowoleniem. - Powiedziała mi, Ŝe tu jesteś. Nie miałam pojęcia, Ŝe przyjedziesz. - Objęła
Clare. - Dlaczego mnie nie uprzedziłaś?
- Wybacz - odparła Clare, ściskając siostrę. - Myślałam, Ŝe wiesz.
- Pewnie tata chciał mi zrobić niespodziankę. Wiesz, jaki on jest.
Nie bardzo, pomyślała Clare, ale nie powiedziała tego na głos. MęŜczyznę, który był jej
biologicznym ojcem, poznała zaledwie parę miesięcy temu. Niewiele więc wiedziała o
Archerze Glazebrooku poza tym, Ŝe był legendą wśród biznesmenów z Arizony.
- Tak się cieszę, Ŝe cię widzę - promieniała Elizabeth Clare się rozluźniła. Z siostrą
była na bezpiecznym gruncie.
- Wspaniale wyglądasz - odparła, patrząc na jej elegancką białą suknię. - Piękna
sukienka.
- Dzięki. - Elizabeth przyjrzała się siostrze. - Ty...
- Nie kończ. Wiesz, Ŝe rozpoznam kłamstwo. Elizabeth się roześmiała.
- Wyglądasz, jakbyś spędziła pół dnia w podróŜy.
- Szczera prawda - orzekła Clare.
Dobrze było widzieć siostrę uśmiechniętą i wesołą. Osiem miesięcy temu Elizabeth była
kłębkiem nerwów. Wdowieństwo niewątpliwie jej słuŜyło.
Liz, tak jak jej matka, figurowała w rejestrze członków Towarzystwa Arcane. Myra miała
dwa punkty w skali Jonesa, co oznaczało, Ŝe ma intuicję trochę większą niŜ przeciętna. Gdyby
nie wywodziła się z długiej linii członków Arcane i nie przeszła testów, pozostałaby
nieświadoma paranormalnej części swojej natury, biorąc przebłyski olśnienia za zwykły
przypadek, jak wielu innych ludzi.
Elizabeth była piątką, bardzo wyczuloną na kolory, równowagę wizualną, proporcje i
harmonię. Dzięki tym zdolnościom tak dobrze sobie radziła jako projektantka wnętrz.
- Tu jesteś, Clare! - ryknął Archer Glazebrook, stojąc w drzwiach. - Co tak długo, do
cholery?
- Mój lot był opóźniony - wyjaśniła Clare.
Jej ton był neutralny, jak zawsze, kiedy rozmawiała z wielkim Archerem Glazebrookiem.
Od ich pierwszego spotkania spędziła z ojcem niewiele czasu i wciąŜ jeszcze nie była
pewna, co o nim myśleć.
Archer mógłby zostać obsadzony w westernie w roli starzejącego się twardego
rewolwerowca. Miał sześćdziesiąt jeden lat, wyrazistą, ogorzałą twarz i bystre, piwne oczy. W
jego przypadku wygląd nie był ani trochę mylący. Urodził się i wychował na ranczu w Arizonie,
niedaleko granicy, i większość Ŝycia spędził na południowym zachodzie.
Nie uprawiał juŜ ziemi, lecz kupował ją i sprzedawał. Był teŜ developerem. A we
wszystkich tych przedsięwzięciach okazał się na tyle skuteczny, Ŝe mógłby sprzedać i kupić
wszystkich w swoim stanie.
Pewnego dnia przekaŜe całe imperium swojemu synowi Mattowi, ale na razie sam stał
za sterem. Clare wiedziała, Ŝe tego lata Matt pracuje w oddziale firmy w San Diego.
Zapytała kiedyś matkę, co takiego widziała w Archerze Glazebrooku, Ŝe zdecydowała się
na jednonocną przygodę. Władza jest niesamowitym afrodyzjakiem, odpowiedziała Gwen
Lancaster.
Archer miał władzę, nie tylko dzięki swojemu biznesowemu imperium, ale teŜ na płaszczyźnie
paranormalnej. Pochodził z długiej linii członków Towarzystwa Arcane, a dzięki swoim
zdolnościom był świetnym strategiem. Wielu ludzi o podobnych talentach wiązało swoje kariery z
wojskiem lub polityką. Archer wybrał świat biznesu. Rezultaty były oszałamiające.
Widząc go dzisiaj między członkami jego prawdziwej rodziny, Clare poczuła, jak wzbiera w
niej dobrze znana tęsknota. Stłumiła ją za pomocą tej samej siły woli, z której korzystała, by
kontrolować paranormalną stronę swej natury. I tak jak zawsze, od kiedy odkryła, Ŝe ma ojca,
który nie wie ojej istnieniu, zaczęła powtarzać prywatną mantrę: Daj sobie z tym spokój. Nie
ciebie jedną wychowywała samotna matka. Dzieciom zdarzają się gorsze rzeczy.
Jej się poszczęściło. Miała kochającą matkę i cioteczną babkę, która świata poza nianie
widziała. Miała znacznie więcej niŜ wielu ludzi.
- Wejdź do środka i zjedz coś - zarządził Archer i ruszył z powrotem do domu. W końcu
miał swoje obowiązki jako gospodarz.
- Nie mogę długo zostać - powiedziała Clare. Archer zatrzymał się i spojrzał na nią ze
zdumieniem.
Skonsternowana Elizabeth zmarszczyła brwi.
- Chyba nie chcesz dziś wracać do San Francisco? Dopiero przyjechałaś.
- Nie, nie wracam dzisiaj - odpowiedziała pośpiesznie Clare. - Zamierzam wrócić do
domu pojutrze.
- Nic z tego - warknął Archer. - Mamy waŜne sprawy do omówienia, więc musisz zostać
dłuŜej.
- Naprawdę nie mogę - odparła. - Muszę...
Nagle znalazł się przy niej Jake, wziął ją pod rękę i skierował w stronę francuskich drzwi.
- Nie zaszkodzi ci, jak coś zjesz. Masz za sobą lot i długą jazdę z lotniska -
powiedział.
Nie była to propozycja, tylko rozkaz. W pierwszym odruchu, jak zawsze w podobnych
okolicznościach, chciała zaprotestować. Zwłaszcza Ŝe wszystkim, łącznie z Archerem,
wyraźnie ulŜyło, kiedy Jake się nią zajął.
Jake musiał wyczuć jej opór. Uśmiechnął się i uniósł brwi, jakby pytając, czy naprawdę
chce urządzić scenę z powodu takiej błahostki jak zaproszenie do szwedzkiego stołu.
A co tam. Nie miała nic w ustach od lunchu.
- No dobrze - zgodziła się.
- Gdzie będziesz nocować? - zapytała Elizabeth.
- W hotelu przy lotnisku - odparła Clare. Elizabeth była zbulwersowana.
- Ale to godzina drogi stąd.
- Wiem - powiedziała Clare.
- Zostaniesz tutaj - oznajmił stanowczo Archer. - Mamy mnóstwo miejsca.
Myra juŜ otworzyła usta, Ŝeby wyrazić sprzeciw, ale zaraz je zamknęła.
Clare było jej Ŝal. Pojawienie się nieślubnej córki męŜa, owocu jego jednorazowej
przygody sprzed lat, musiało być w pierwszej dziesiątce największych koszmarów kaŜdej
Ŝony.
- Dzięki - powiedziała szybko - ale wolę przenocować w hotelu. JuŜ się zameldowałam
i zostawiłam walizkę.
- Gdybym nie wyprowadziła się z mojego mieszkania - wtrąciła Elizabeth - mogłabyś
zatrzymać się u mnie. Ale jak ci mówiłam w zeszłym tygodniu, mieszkam z rodzicami, dopóki
nie kupię nowego.
- - Nie mam nic przeciwko hotelowi - zapewniła Clare. - Naprawdę. Archer zacisnął
złowrogo szczęki, ale Jake i Clare byli juŜ prawie przy drzwiach.
- Ma mnóstwo czasu, Ŝeby postanowić, co zrobi - powiedział, wchodząc za nimi do
środka. - Najpierw musi coś zjeść.
Wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę i na ułamek sekundy w salonie zapadła
cisza. Potem znów rozległ się szmer wznowionych pośpiesznie rozmów, wypełniając
ogromną przestrzeń.
Clare, choć przygotowana na dziwne reakcje, poczuła się jak raŜona prądem. Musiała
sobie przypomnieć, Ŝeby oddychać. Jake mocniej zacisnął dłoń na jej ręce, ale nic nie
powiedział.
Zaprowadził ją do obitego skórą baru na końcu długiego pokoju, zupełnie niespeszony
ukradkowymi spojrzeniami mijanych gości.
- Najpierw coś do picia - orzekł. - KaŜdy, kto o tej porze roku spędził w Dolinie Słońca
więcej niŜ pięć minut, potrzebuje płynów.
- Fakt, jestem trochę spragniona - przyznała.
Stanęli przy barze.
- Proszę gazowaną wodę i kieliszek chardonnay dla panny Lancaster - powiedział Jake
do barmana.
- Tylko wodę - rzuciła. - Nie będę tu długo, a czeka mnie jazda powrotna na lotnisko.
Barman skinął głową, napełnił szklankę wodą z bąbelkami i podał Clare.
- To teraz do bufetu - zarządził Jake.
Podeszli do rustykalnego stołu z desek, który wyglądał, jakby pochodził z początku XIX
wieku, kiedy Meksykanie kontrolowali znaczną część Arizony. Był zapewne prawdziwym
antykiem. Myra miała doskonały gust i stać ją było na to, co najlepsze.
Na stole stały ręcznie malowane gliniane naczynia z motywami z południowego zachodu.
W miseczkach wydrąŜonych w wielkiej warstwowej rzeźbie lodowej znajdowały się zimne
przystawki. Na drugim końcu w srebrnych naczyniach były potrawy podawane na ciepło.
Clare uświadomiła sobie, Ŝe jest głodna.
- Miałeś rację - powiedziała do Jake'a. - Muszę coś zjeść.
- Polecam tortille z niebieską kukurydzą. - Podał jej talerz. - Choć nadzienie moŜe być
trochę za ostre dla kogoś z San Francisco,
- Najwyraźniej mało wiesz o mieszkańcach San Francisco. - Clare nałoŜyła na talerz
stertę tacos i podeszła do krewetek na zimno i salsy.
Elizabeth pojawiła się, gdy sięgała po serwetkę i widelec.
- Wszystko w porządku? - spytała. Wyraźnie jej ulŜyło na widok pełnego talerza siostry. -
Ooo, super. Widzę, Ŝe jesz.
- To jedna z rzeczy, które dobrze mi idą- roześmiała sie Clare. -Nie martw się o mnie,
Liz. Wracaj do waszych gości.
- Szkoda, Ŝe tata nie powiedział nam, Ŝe przyjeŜdŜasz. Inaczej byśmy to zorganizowali. -
Elizabeth rozejrzała się z niepokojem. - Domyślam się, Ŝe czujesz się tu bardzo
niezręcznie.
- Wszystko w porządku. Idź do gości. I nie martw się, skoro juŜ tu jestem, nie wyjadę z
miasta, zanim nie spędzę trochę czasu z tobą.
- Zajmę się nią- obiecał Jake.
Liz skinęła głową.
- W takim razie pójdę do gości. Jeśli tego nie zrobię, mama będzie niezadowolona.
Dzięki, Jake. - Uśmiechnęła się do Clare. - Pogadamy później.
- Jasne.
Elizabeth zniknęła w tłumie.
- MoŜe wyjdziemy na zewnątrz - zaproponował Jake. - Trochę tu tłoczno.
- Dobry pomysł - odparła Clare.
Poprowadził ją dc flrzwi, wychodzących na inną długą werandę, za którą był elegancki
basen. Światła pod powierzchnią sprawiały, Ŝe woda mieniła się turkusowym odcieniem.
Zeszli z werandy, przecięli patio i usiedli przy okrągłym stole nad basenem.
- Przyjemny wieczór - powiedziała Clare, biorąc kęs taco.
- Dzisiaj było czterdzieści stopni. Jutro ma być jeszcze cieplej.
- No tak, lato w Arizonie. - Upiła trochę wody i opuściła szklankę. - Wiesz, o czym
Archer chce ze mną rozmawiać?
- Nie. Nie wiedziałem nawet, Ŝe byłaś zaproszona na to przyjęcie.
Mówi prawdę. Co za interesująca odmiana.
- Było to dla ciebie spore zaskoczenie - stwierdziła. Nie lubisz byćzaskakiwany, dodała w
myślach. - I zwykle jesteś trzy kroki przed innymi.
- Najwyraźniej tym razem nawaliłem.
Uśmiechnęła się.
- Nie bądź dla siebie zbyt surowy. Mój przyjazd zaskoczył wszystkich. Wygląda na to, Ŝe
Archer nikomu nic nie powiedział. Co, przyznaję, budzi moje zaciekawienie.
- To dlatego przyjechałaś? Z ciekawości?
- Nie. Przyjechałam, bo mama nalegała. - Uniosła brwi. - Pewnie orientujesz się w
historii mojej rodziny?
- Owszem - przyznał. - Wiem, Ŝe wszyscy jesteście członkami Arcane.
- Ty teŜ?
- Tak.
Skinęła głową. To wyjaśniało promieniującą od niego siłę. Wyjaśniało teŜ, dlaczego Archer
zatrudnił go jako konsultanta. Członkowie towarzystwa często dobierali sobie
współpracowników spośród innych parawraŜliwych. To samo dotyczyło przyjaciół i
współmałŜonków.
- Chodziło mi o dość skomplikowaną historię mojego pochodzenia, a nie o nasze związki
z Arcane - uściśliła.
- To teŜ obiło mi się o uszy.
- Poznałam ich, to znaczy Archera, Myrę, Elizabeth i Matta dopiero w zeszłym roku. Ciągle
się docieramy. Z Elizabeth świetnie mi się układa, Matt teŜ jest przyjaźnie nastawiony. Ale
Myrę moja obecność z oczywistych powodów draŜni, więc staram się jej nie narzucać.
- A jak twoje stosunki z Archerem?
- W budowie.
- Dlaczego twoja matka chciała, Ŝebyś tu dzisiaj przyjechała?
- Przed laty mama i ciocia May poprosiły mnie, Ŝebym zaczekała, aŜ pójdę do college'u,
zanim zdecyduję, czy chcę poinformować Archera o swoim istnieniu. Uszanowałam ich
Ŝyczenie. A gdy w końcu poszłam do college’u, postanowiłam, Ŝe nie będę się z nim
kontaktować.
- Dlaczego?
Wahała się, niepewna, jak to ubrać w słowa.
- Za kaŜdym razem, kiedy widziałam zdjęcie Glazebrooków w jakiejś gazecie, wyglądali
jak idealna rodzina. Zdawałam sobie sprawę, Ŝe to by się zmieniło, gdybym pojawiła się u
ich drzwi. Jakaś część mnie nie chciała niszczyć tego, co mieli.
- Nie ma czegoś takiego jak idealna rodzina - powiedział Jake.
- MoŜe nie. Ale Glazebrookowie naprawdę sprawiali wraŜenie rodziny bliskiej ideału.
Mimo to skontaktowałam się w zeszłym roku z Elizabeth. Teraz, gdy wszyscy wiedzą o moim
istnieniu, mama i ciocia May uparły się, Ŝe powinniśmy zbliŜyć się do siebie z Archerem.
- Rodziny się nie wybiera - stwierdził Jake.
Uśmiechnęła się.
- Sytuacja rodzinna nie jest jedyną komplikacją w twoim Ŝyciu, prawda? - spytał. - Jesteś
dziesiątką o bardzo rzadkim talencie.
Znieruchomiała.
- To ty wiesz?
- śe jesteś ludzkim wykrywaczem kłamstw? Tak. Zanim wziąłem tę robotę, zbadałem
przeszłość rodziny. Wszystkiego nie wiem, ale to, co najwaŜniejsze, tak. Musi ci być cięŜko.
Ludzie często kłamią, co?
- Właściwie cały czas.
Zastanawiała się, czy testował ją, kiedy jej się przedstawiał, czy teŜ próbował ją zbić z
tropu. A moŜe kompletnie go nie obchodziło, czy wiedziała, Ŝe kłamał? Im dłuŜej o tym
myślała, tym bardziej była przekonana, Ŝe ostatnia moŜliwość jest prawidłowa.
~ Ile wynosi twoja wraŜliwość? - zapytała.
Jake nie odpowiedział, tylko spojrzał w stronę domu.
- Cholera - zaklął cicho.
PodąŜyła za jego wzrokiem i zobaczyła sylwetkę chudej jak patyk kobiety na tle
rozświetlonego domu.
Kobieta przystanęła i zaczęła się rozglądać, jakby kogoś szukała. Przy odrobinie
szczęścia nie wpadnie na pomysł, Ŝeby sprawdzić odległy, zacieniony brzeg basenu.
Ale w tym momencie kobieta ruszyła prosto do ich stolika. Co za pech, pomyślała Claie
To nie był jej szczęśliwy dzień.
- Valerie Shipley - powiedział Jake.
- Wiem. Tylko tego mi brakowało. - Zrezygnowana Clare odłoŜyła niedojedzone taco.
- Znasz ją? - spytał Jake.
- Widziałam ją tylko raz. Tamtej nocy, kiedy jej syn, Brad McAllister, został
zamordowany.
- McAllister był męŜem twojej siostry, prawda?
- Tak. - Patrzyła z niepokojem, jak Valerie zbliŜa się do nich chwiejnym krokiem.
- Valerie pije - powiedział cicho Jake. - I to duŜo. Słyszałem, Ŝe problem zaczął się po
śmierci jej syna.
- Elizabeth wspominała mi o tym.
Valerie zatrzymała się na brzegu basenu. W ręce trzymała kieliszek i chwiała się na
wysokich obcasach.
Dobiegała sześćdziesiątki i miała tlenione blond włosy ścięte w elegancki bob. Pół roku
temu była w świetnej formie i wyglądała zdrowo. Dziś czarna wieczorowa suknia wisiała na
niej jak na wieszaku.
- Nie mogę uwierzyć, Ŝe miałaś czelność się tu zjawić, ty suko -
wybełkotała gniewnym tonem.
Clare wstała.
- Dobry wieczór, pani Shipley - powiedziała spokojnie.
- Kto jest z tobą? - Valerie wpatrywała się w cień pod daszkiem. -To ty, Jake?
- Tak - potwierdził. - Myślę, Ŝe najlepiej będzie, jak wróci pani do środka, pani Shipley.
- Zamknij się. Pracujesz dla Archera. Nie będziesz mi mówił, co mam robić. - Valerie
zwróciła się do Clare. - Masz gdzieś ból, jaki mi zadałaś, prawda? Myślisz, Ŝe moŜesz sobie
przyjechać do Stone Canyon, jak gdyby nigdy nic
Clare ruszyła powoli w jej stronę.
- Nie - szepnął Jake.
Zignorowała go i zatrzymała się nad brzegiem basenu, tuŜ przy Va-lerie.
- Przykro mi z powodu pani straty - powiedziała cicho.
- Przykro ci? - Valerie podniosła głos. - Jak śmiesz tak mówić po tym, co zrobiłaś.
Zamordowałaś mojego syna i wszyscy w tym domu o tym wiedzą.
Chlusnęła zawartością swojego kieliszka w twarz Clare.
Clare zachłysnęła się, zamknęła oczy i odruchowo zrobiła krok w tył.
Kiedy uniosła powieki, zobaczyła, Ŝe Valerie idzie prosto na nią z uniesionymi rękami.
W świetle emanującym spod powierzchni wody jej twarz wyglądała jak demoniczna maska.
Jake rzucił się naprzód jak błyskawica. Złapał rękę Valerie, zanim zdąŜyła uderzyć, ale
Clare juŜ zrobiła kolejny krok w tył, Ŝeby uniknąć ciosu. Obcas czarnego czółenka trafił w
próŜnię.
Wpadła do basenu z głośnym pluskiem.
Przynajmniej woda jest ciepła, myślała, idąc pod powierzchnię. ChociaŜ raz, będąc na
terytorium Glazebrooków, miała fart.
Rozdział 3
Jake patrzył na wykrzywioną złością twarz Valerie Shipley. - Dość tego - oznajmił spokojnie.
- Proszę wrócić do środka. Oderwała wzrok od miejsca, w którym Clare wynurzyła się na
powierzchnię.
- Nie wtrącaj się, Salter - syknęła. - To nie twoja sprawa. Ta dziwka próbowała uwieść
mojego syna. Kiedy jej się nie udało, zamordowała go
- Valerie? - Owen Shipley szedł w pośpiechu do Ŝony. - Co się tu dzieje?
Yalerie zaczęła płakać.
- Ta suka wróciła. Nie mogę w to uwierzyć. To niesprawiedliwe. Schowała twarz w
dłoniach, obróciła się chwiejnie i ruszyła w kierunku werandy.
Owen, atletyczny męŜczyzna tuŜ po sześćdziesiątce, o wyrazistej twarzy i starannie
przystrzyŜonych siwych włosach, zwykle wyglądał na pewnego siebie. Teraz był
zaŜenowany i bezradny.
Jake'owi zrobiło się go Ŝal. Przed laty Shipley pomagał Archerowi załoŜyć Glazebrook
Inc. Byli partnerami przez blisko trzy dekady, dopóki Archer nie odkupił od Owena jego
udziałów. Nadal jednak przyjaźnili się i grywali razem w golfa.
Rok temu Owen poślubił Valerie. Dla obojga było to drugie małŜeństwo. Poznali się przez
arcanematch.com. Jake pomyślał, Ŝe autorzy strony internetowej Arcane, stworzonej, by
pomóc samotnym członkom towarzystwa znaleźć partnerów wśród innych członków, nie
przewidzieli, Ŝe Valerie stanie się pełnoetatową alkohol i czka.
- Przepraszam - powiedział Owen i spojrzał na Clare. - Nic pani nie jest?
Clare stała po ramiona w wodzie.
- Proszę się tym nie martwić, panie Shipley.
- Na pewno?
- Tak - odparła. - To był wypadek. Straciłam równowagę i wylądowałam w basenie.
Owen zacisnął szczęki.
- Valerie nie jest sobą od kiedy Brad został zamordowany.
- Wiem - przyznała Clare.
- Próbuję ją przekonać, Ŝeby poddała się leczeniu, ale odmawia.
- Rozumiem.
- Dziękuję. - Owen skinął głową i obejrzał się na Ŝonę. Valerie zniknęła w cieniu
werandy. - Lepiej zabiorę ją do domu.
Ze zwieszonymi ramionami ruszył z powrotem.
Jake zaczekał, aŜ odejdzie. Potem stanął na skraju basenu.
Clare odgarnęła z oczu mokre włosy i spojrzała na niego.
- Nic nie mów - powiedziała.
- Nie mogę się powstrzymać. - Przykucnął. - Ostrzegałem cię przed konfrontacją.
Skrzywiła się.
- Myślałam, Ŝe konsultanci są od tego, Ŝeby w kryzysowej sytuacji zrobić coś
konstruktywnego.
- Jasne. Całkiem zapomniałem.
Wstał, podszedł do przebieralni i otworzył drzwi. W środku znalazł na półce stos
ręczników. Wziął jeden i przyniósł nad basen.
- Czy to jest wystarczająco konstruktywne? - zapytał, rozkładając ręcznik.
- Owszem.
Wzięła głęboki oddech i zanurkowała po buty. Potem podeszła do szerokich schodów,
gdzie na nią czekał.
- W przebieralni jest szlafrok - powiedział, zarzucając jej ręcznik na ramiona.
- Dzięki.
Ściskając ręcznik, skierowała się do przebieralni. Jeszcze przed drzwiami ściągnęła
Ŝakiet. Cienka jedwabna bluzka, którą miała pod spodem, po przemoczeniu zrobiła się
przezroczysta. Jake widział ra-miączka koronkowego stanika.
Gdy zniknęła w schowku, zaczął się zastanawiać. Nie było juŜ wątpliwości, Ŝe Clare
Lancaster moŜe zagrozić jego starannie opracowanemu planowi. Musiał zdecydować, co z
nią zrobić, ale potrzebował więcej informacji.
Drzwi schowka się otworzyły. Clare wyszła opatulona w biały szlafrok frotte. Włosy owinęła
ręcznikiem. W jednej ręce niosła ociekające wodą ubrania, a w drugiej buty.
- Dla mnie przyjęcie juŜ się skończyło - powiedziała. Zatrzymała się przy stoliku, Ŝeby
wziąć torebkę.
- Na to wygląda - przyznał. - Odwiozę cię do domu.
- Do hotelu - sprostowała. - Nie jestem stąd, pamiętasz?
Niezłe przejęzyczenie, pomyślał. Mówił bez zastanowienia, mając na myśli swój dom, czy
raczej dom, który wynajął. Skąd ta pomyłka? Pewnie miała coś wspólnego z tym, Ŝe Clare pod
szlafrokiem była całkiem naga.
- Zawiozę cię do hotelu - zaproponował.
- Dzięki, ale mam samochód.
- To Ŝaden problem. Będę miał wymówkę, Ŝeby urwać się stąd wcześniej. Przyjęcia
mnie nudzą.
- To czemu przyszedłeś? Wzruszył ramionami.
- Archer mnie zaprosił. Jest klientem.
Posłała mu dziwne spojrzenie. Wie, Ŝe kłamię, pomyślał. Ale czuł, Ŝe nie będzie go z
tego powodu ścigać.
Próbowała go rozpracować. W porządku. On robił to samo. Uśmiechnął się lekko.
- Co cię tak bawi? - zapytała poirytowana.
- Jesteśmy jak szermierze - odparł. - Sprawdzamy się nawzajem, szukamy słabych
punktów. Wszystko to składa się na interesującą rozgrywkę, nie sądzisz?
Znieruchomiała.
- Nie przyjechałam tu na Ŝadne rozgrywki.
- Wiem. Ale czasami rozgrywki same cię znajdują.
- Nie rozumiem, co masz na myśli, i... Wziął ją pod rękę.
- Wracamy do twojego hotelu.
- Mówiłam ci. Nic mi nie jest, sama mogę prowadzić.
- Bądź rozsądna. - Poprowadził ją w stronę werandy. - Jesteś przemoczona do suchej
nitki. Miałaś męczący dzień. Zaliczyłaś spotkanie z rodzinką, kobieta, która wyraźnie cię
nienawidzi, zrobiła ci niezłą scenę, a do tego pewnie słabo znasz okolice Phoenix. Pozwól
więc, Ŝe cię odwiozę do hotelu.
- Nie, dziękuję.
- Jesteś uparta jak Archer.
Dotarli do werandy. Clare spojrzała na otwarte drzwi.
- Nie wrócę do środka - powiedziała. - Nie w takim stroju. Jake ujął mocniej jej ramię i
poprowadził wzdłuŜ werandy.
- Pójdziemy tędy.
Obeszli dom. Kiedy dotarli na zatłoczony podjazd, Jake zobaczył parkingowego, który
kręcił się przy wypoŜyczonym autku Clare.
- Zdaje się, Ŝe zablokowałam czyjś samochód - powiedziała.
- Mój.
Wzdrygnęła się lekko, a potem uśmiechnęła kwaśno.
- Ciekawy zbieg okoliczności, prawda?
- Taka juŜ moja karma.
- Wierzysz w karmę?
- Nie wierzyłem aŜ do dziś - przyznał. Nie podobało mu się, w jaki
sposób parkingowy przyglądał się samochodowi Clare. - Chyba jest jakiś problem.
Podeszli bliŜej. Jake juŜ po kilku krokach zauwaŜył pajęczynę pęknięć na przedniej
szybie. Clare dostrzegła ją parę sekund później.
- O cholera - szepnęła. - WypoŜyczalni się to nie spodoba. Parkingowy zobaczył
Jake'a.
- Właśnie szedłem powiedzieć o tym szefowi.
- Co się stało? - zapytała Clare.
- Przed chwilą przyszła tu pani Shipley- wyjaśnił parkingowy pewnym tonem. - Spytała,
który samochód przyjechał w ciągu ostatniej półgodziny. Powiedziałem jej, Ŝe ten.
- BoŜe -jęknęła Clare. - Co ona zrobiła z przednią szybą?
- Stłukła kamieniem - odparł parkingowy.
- Gdzie jest pani Shipley? - zapytał Jake.
- Przyszedł po nią mąŜ. Powiedział, Ŝe zabiera ją do domu. Przeprosił i kazał przekazać,
Ŝe załatwi wszystko z wypoŜyczalnią.
Jake zwrócił się do Clare.
- W takim razie sprawa przesądzona. Nie wracasz sama do hotelu. - Wyjął kluczyki z jej
dłoni. - Przestawię twój samochód, Ŝeby odblokować mój.
Westchnęła zrezygnowana.
- Okay. Dzięki.
- Taka karma, pamiętasz? - Otworzył drzwi jej auta i wsiadł za kierownicę.
Czekała z rękami w kieszeniach szlafroka, kiedy przestawiał oba samochody. Potem
posadził Clare na fotelu pasaŜera w bmw i sam zajął miejsce kierowcy.
Minąwszy podjazd, wyjechali na drogę opasującą zamknięte osiedle z polem golfowym.
StraŜnik wypuścił ich przez masywną bramę z kutego Ŝelaza.
Clare w milczeniu wpatrywała się w odległe światła Phoenix. Wreszcie Jake przerwał
ciszę.
- Wiedziałem, Ŝe Brad McAllister został zamordowany pół roku temu - powiedział. -
Gliniarze uznali, Ŝe nakrył włamywacza w swoim domu w Stone Canyon.
- Tak brzmi oficjalna wersja. - Clare nie odwróciła głowy, nadal podziwiając
atramentowoczarne widoki. - Ale, jak moŜe zauwaŜyłeś, matka Brada jest przekonana, Ŝe to
ja zamordowałam jej syna. Miała parę miesięcy na rozpowszechnienie tej teorii. I chyba z
powodzeniem, choć Elizabeth mówi, Ŝe większość mieszkańców Stone Canyon uwaŜa, by
nie snuć domysłów w zasięgu słuchu Archera.
- To zrozumiałe, Ŝe Archer nie chce, by krąŜyły takie plotki. Wreszcie odwróciła się i
popatrzyła na niego.
- Byłam przesłuchiwana przez policję -powiedziała.
- Zdziwiłbym się, gdyby cię nie przesłuchali - odparł. - To ty znalazłaś ciało.
- Tak.
Spojrzał na nią, ale Clare znowu wpatrywała się w ciemność nocy.
- To musiało być cięŜkie przeŜycie - rzekł cicho.
- Owszem. Milczał przez chwilę.
- Jak to się stało, Ŝe byłaś pierwsza na miejscu zdarzenia?
- Tamtego wieczoru przyleciałam do Phoenix, Ŝeby spotkać się z Elizabeth.
Zostawiłam jej wiadomość, ale zaszło jakieś nieporozumienie i myślała, Ŝe przylecę dopiero
następnego ranka. Była na przyjęciu Arts Academy w Stone Canyon. Pojechałam prosto do
niej. Drzwi frontowe były otwarte. Weszłam i znalazłam ciało Brada.
Nie potrzebował nadprzyrodzonych umiejętności, Ŝeby wyczuć ślady szoku i przeraŜenia
w tych prostych, bezpośrednich słowach.
- Archer mówił, Ŝe sejf był otwarty - powiedział. - To wskazywałoby na scenariusz z
włamywaczem.
- Owszem. Ale Valerie i tak doszła do wniosku, Ŝe to ja zabiłam Brada. Myśli, Ŝe miałam z
nim romans i zamordowałam go, bo nie chciał odejść od Elizabeth.
- Elizabeth i McAllister byli w separacji. Domyślasz się, co mógł robić tamtego wieczoru
u niej w domu?
- Nie-odparła.
Nie chciał zadawać kolejnego pytania, ale musiał znać odpowiedź.
- Sypiałaś z McAllisterem?
Wzdrygnęła się.
- BoŜe, nie. Nie pociągają mnie tacy faceci jak on. Brad McAllister był kłamcą.
- KaŜdy kłamie od czasu do czasu - powiedział. Łącznie ze mną, dodał w duchu.
- Tak - przyznała. - Nie mam problemu z większością kłamstw czy z ludźmi, którzy kłamią.
Do licha, sama czasem kłamię. I jestem w tym całkiem dobra. MoŜe dostałam to w pakiecie
razem z wykrywaczem kłamstw.
Zatkało go. Zabrało mu chwilę, nim doszedł do siebie.
- Jesteś ludzkim wykrywaczem kłamstw i nie przeszkadza ci, Ŝe większość ludzi kłamie?
- spytał.
Uśmiechnęła się lekko.
- Powiem tak. Kiedy budzisz się pewnego ranka w wieku trzynastu lat i nagle odkrywasz,
Ŝe moŜesz stwierdzić, Ŝe wszyscy wokół ciebie, nawet ludzie, których kochasz, kłamią od
czasu do czasu, musisz nauczyć się patrzeć na to z odpowiedniej perspektywy, bo inaczej
zwariujesz.
- Na czym ta perspektywa polega?
- Podparłam się Darwinem. Umiejętność kłamania jest powszechna. Wszyscy, których
znałam i znam, ją posiedli. Większość dzieciaków zaczyna ćwiczyć tę umiejętność, ledwie
opanują mowę.
- Więc doszłaś do wniosku, Ŝe musi być jakieś ewolucyjne wytłumaczenie dla
kłamstwa?
- Właśnie tak- potwierdziła.- Umiejętność kłamania wchodzi w skład narzędzi
potrzebnych kaŜdemu człowiekowi do przetrwania i jest efektem ubocznym zdolności
mówienia. W wielu sytuacjach bardzo się przydaje. Czasami człowiek musi kłamać, Ŝeby
chronić siebie lub kogoś innego.
- To akurat rozumiem - wtrącił.
- Czasem trzeba oszukać wroga, Ŝeby wygrać bitwę czy całą wojnę. Czasami człowiek
musi kłamać, by chronić swoją prywatność. Ludzie kłamią teŜ, Ŝeby rozładować napiętą
sytuację, uniknąć zranienia czyichś uczuć czy uspokoić kogoś, kto jest przeraŜony.
- Fakt.
- Gdyby ludzie nie potrafili kłamać, prawdopodobnie nie byliby w stanie Ŝyć w grupach,
w kaŜdym razie nie na dłuŜszą metę, ani utrzymywać stosunków towarzyskich. W ten sposób
dochodzimy do sedna.
- To znaczy?
- Gdyby ludzie nie umieli kłamać, cywilizacja w znanej nam postaci nie miałaby racji
bytu.
Gwizdnął cicho.
- Interesujący punkt widzenia. Nigdy tego nie rozpatrywałem w tych kategoriach.
- Pewnie dlatego, Ŝe nigdy nie musiałeś się nad tym zastanawiać. Większość ludzi
przyjmuje umiejętność kłamania za coś oczywistego, niezaleŜnie od tego, czy to aprobują
czy nie.
- Ale nie ty.
- Byłam zmuszona spojrzeć na to z trochę innej perspektywy. -Przerwała na chwilę. -
Zawsze fascynowała mnie jedna rzecz. To, Ŝe znakomita większość ludzi, zarówno
zwykłych, jak i tych obdarzonych parawraŜliwością, myśli, Ŝe wiedzą, kiedy ktoś kłamie. Tak
jest na całym świecie. Tymczasem badania wykazują, Ŝe ludzie potrafią wykryć kłamstwo
zaledwie w nieco ponad połowie przypadków. Równie dobrze moŜna by rzucać monetą.
- A co z ekspertami? Gliniarzami i im podobnymi?
- Wcale nie są lepsi w wykrywaniu kłamców, przynajmniej nie w kontrolowanej
sytuacji badawczej. Problem w tym, Ŝe zwykle łączą z kłamstwem takie sygnały, jak
unikanie kontaktu wzrokowego czy pocenie się, a to często zawodzi.
- Nie ma co liczyć na nos Pinokia?
- Nie do końca - odparła. - Fizyczne objawy istnieją, ale są róŜne w przypadku róŜnych
ludzi. Jeśli znasz kogoś dobrze, masz większe szanse przyłapania go na kłamstwie, w innym
przypadku jest to loteria. Jak powiedziałam, kłamanie jest naturalną ludzką umiejętnością i
prawdopodobnie wszyscy jesteśmy w tym znacznie lepsi, niŜ chcemy się do tego przyznać.
- Powiedziałaś, Ŝe kłamstwa Brada McAllistera były innego rodzaju.
- Zgadza się.
- Co miałaś na myśli?
- Brad był kłamcą inego typu. Był ultrafioletem.
- Ultrafioletem?
- Moja osobista nazwa zła.
- CięŜkie słowo.
- Ałe pasuje do Brada, wierz mi. Umiejętność kłamania to potęŜne narzędzie, choć sama
w sobie ma wartość neutralną. To trochę tak jak z ogniem.
- Tak jak ogień moŜe zamienić się w broń?
- Dokładnie. - SkrzyŜowała ręce na piersi. - Dzięki ogniowi moŜesz ugotować posiłek,
ale i spalić dom. Jeśli ktoś ma złe intencje, za pomocą kłamstwa moŜe spowodować
olbrzymie szkody.
- Dlaczego uwaŜasz, Ŝe Brad McAllister był złym człowiekiem? Z tego co słyszałem,
był oddanym męŜem, który trwał przy Elizabeth, kiedy przechodziła załamanie nerwowe.
Obróciła się gwałtownie na siedzeniu.
- Ten wizerunek był największym z kłamstw McAllistera. I wkurza mnie, Ŝe nadal ma się
dobrze, choć bydlak juŜ nie Ŝyje.
- Co zrobił McAllister, Ŝe tak go nienawidzisz?
- Brad nie troszczył się o Elizabeth, kiedy przechodziła załamanie nerwowe. To on ją w
nie wpędził. Liz i ja juŜ straciłyśmy nadzieję, Ŝe zdołamy kogokolwiek do tego przekonać.
Łącznie z Archerem i Myrą. Dla całego Stone Canyon Brad był złotym chłopcem. Jake
zastanawiał się nad tym przez chwilę.
- Więc jaka jest twoja teoria na temat tego morderstwa? - spytał.
- Nie ma powodu wątpić w policyjną wersję wypadków - odparła Clare. - Prawdopodobnie
Brad faktycznie nakrył włamywacza na gorącym uczynku.
- I kto teraz kłamie? Wcale w to nie wierzysz, prawda? Westchnęła.
- Nie. Ale nie mam lepszego pomysłu.
- śadnej teorii?
- Wiem tylko, Ŝe Brad był złym człowiekiem. Źli ludzie mają wielu wrogów. MoŜe któryś z
nich wytropił go i zamordował tamtej nocy.
- Ale w tej teorii brakuje motywu, poza tym, Ŝe Brad nie był miłą osobą.
- Czasami to wystarcza.
- Czasami - powtórzył.
Zapadła cisza.
- Tak na marginesie - powiedziała w końcu Clare - musimy uwaŜać na zjazd w Indian
School Road.
- Dlaczego?
- Bo mój motel jest przy Indian School Road - wyjaśniła.
- Mówiłaś, Ŝe mieszkasz w hotelu przy lotnisku.
- Kłamałam.
Rozdział 4
Największą zaletą motelu Desert Dawn było to, Ŝe nie starał się udawać czegoś innego, niŜ
faktycznie był: podrzędnym, tanim przybytkiem z minionej epoki. Piętrowy budynek aŜ się
prosił o odmalowanie. Zardzewiałe wiatraki buczały w ciemności.
Większość roślin umarła jeszcze w prehistorii. Ocalało tylko parę odpornych kaktusów i
jedna zwiędła palma. Litera S w czerwono-Ŝółtym neonie trzeszczała i denerwująco
migotała.
Clare poczuła zaŜenowanie, kiedy zatrzymali się na parkingu niedaleko wejścia do
zniszczonej recepcji. Natychmiast je stłumiła.
Jake wyłączył silnik i patrzył na wyleniała palmę górującą nad popękanym chodnikiem.
- Wiesz - powiedział - gdybyś uprzedziła, Ŝe dziś przyjeŜdŜasz, dział podróŜy
Glazebrook załatwiłby ci rezerwację w lepszym miejscu. ZałoŜę się, Ŝe znaleźliby coś,
gdzie łazienka nie jest na korytarzu.
- Dzięki za troskę, ale mam w pokoju łazienkę. - Odpięła pas i otworzyła drzwi.
Jake wysiadł, wyjął z bagaŜnika jej mokre ubrania i razem ruszyli do wejścia.
- MoŜesz mi powiedzieć, dlaczego wybrałaś akurat to miejsce? -zapytał.
- MoŜe nie wiesz, ale pół roku temu straciłam pracę. Nie poszczęściło mi się ze
znalezieniem nowego zajęcia, tak więc nie śmierdzę groszem.
- Twój ojciec jest jednym z najbogatszych ludzi w tym stanie - zauwaŜył delikatnie.
- Pomijając aspekt biologiczny, nie uwaŜam Archera Glazebrooka za swojego ojca. t
- Innymi słowy, jesteś zbyt dumna, Ŝeby wziąć od niego pieniądze. - Pokręcił głową,
rozbawiony. - Wy dwoje macie ze sobą naprawdę duŜo wspólnego.
Pchnął brudne przeszklone drzwi. Clare weszła za nim do maleńkiej recepcji.
Recepcjonista spojrzał na jej szlafrok i turban z ręcznika.
- Wszystko w porządku, pani Lancaster? - spytał niespokojnie.
- Pływałam - odparła lakonicznie.
- Odprowadzę panią Lancaster do jej pokoju - powiedział Jake. Recepcjonista zmierzył
go wzrokiem, a potem wzruszył ramionami.
- Okay. Tylko bądźcie cicho. Obok mieszka para ze środkowego zachodu.
Clare zmarszczyła brwi.
- O czym pan mówi? Czemu mam się przejmować, Ŝe obok ktoś
mieszka?
Recepcjonista przewrócił oczami.
Jake złapał ją za rękę i pociągnął do schodów.
- Co jest? - pytała zdezorientowana. - Czyja czegoś nie wiem? Odpowiedział, dopiero
gdy weszli na piętro i ruszyli w głąb obskurnego korytarza.
- Recepcjonista myśli, Ŝe jesteś cali girl, która zabawia w motelu klientów.
- I ty niby jesteś klientem?
- Tak.
- Zdaje się, Ŝe szlafrok robi mylne wraŜenie.
Zatrzymała się przed drzwiami pokoju 210. Jake wziął od niej klucz i wsunął do
zamka.
Uchyliły się drzwi pokoju 208. Kobieta w średnim wieku z kaskiem siwiejących loków
posłała im pełne dezaprobaty spojrzenie.
Jake skinął głową.
- Dobry wieczór pani.
Kobieta trzasnęła drzwiami. Jake słyszał za nimi odgłosy rozmowy. Wkrótce
otworzyły się ponownie. Tym razem wyjrzał łysiejący facet z nadwagą, ubrany w
kraciaste bermudy i biały podkoszulek. Spojrzał na Clare surowym wzrokiem.
Przechyliła głowę.
- Ładny wieczór, prawda?
Facet zatrzasnął drzwi, a po chwili rozległ się dźwięk przesuwanej zasuwy.
- Chyba nie tylko recepcjonista ma podejrzenia co do twojej profesji - powiedział
Jake.
- I pomyśleć, Ŝe obecnie jestem bezrobotna.
Weszli do pokoju, równie obskurnego jak korytarz. Naprzeciw wejścia znajdowały się
szklane drzwi rozsuwane na maleńki balkonik, z którego widać było mały basen. Clare
włączyła słabe górne światło.
Jake spojrzał na samotną walizkę na kółkach.
- Rzeczywiście nie jesteś przygotowana na dłuŜszą wizytę - zauwaŜył.
- Dam Archerowi jeden dzień na wyjaśnienie, po co mnie tu ściągnął. Spędzę trochę
czasu z Elizabeth. Potem nie będzie powodu, Ŝebym tu siedziała.
- Wrócisz do San Francisco?
- Pół roku bezrobocia powaŜnie naruszyło moje oszczędności, a nie chcę poŜyczać
od mamy i cioci. Muszę znaleźć pracę.
Skinął głową.
- Tak będzie najlepiej.
- Dzięki za podwiezienie - powiedziała. - To był bardzo interesujący wieczór.
- Jak wszystkie randki ze mną. Uśmiechnęła się.
- O ile wiem, ty byłeś w pracy. Rozwiązywanie problemów Arche ra Glazebrooka naleŜy
do twoich obowiązków.
Jane Anne Krentz BIAŁE KŁAMSTA PRZEKŁAD ALICJA MARCINKOWSKA EWA BŁASZCZYK
Prolog Clare Lancaster siedziała w kawiarni duŜej księgarni w Phoenix w Arizonie, czekając na swoją przyrodnią siostrę, której nigdy wcześniej nie widziała. Przed nią stała filiŜanka zimnej juŜ zielonej herbaty. Clare, zaintrygowana i jednocześnie pełna obaw, jeszcze jej nie tknęła. Nawet gdyby nie widziała zdjęć i nie czytała artykułów o Elizabeth Glazebrook i jej zamoŜnej, wpływowej rodzinie, rozpoznałaby siostrę, ledwie weszła do środka. I wcale nie chodziło o rodzinne podobieństwo. Clare miała zaledwie metr sześćdziesiąt i była przyzwyczajona do zadzierania głowy nie tylko w towarzystwie męŜczyzn, ale i wielu kobiet. Zdawała sobie sprawę, Ŝe czasami to sobie rekompensuje, tak jak Napoleon. Przyjaciele mówili, Ŝe jest przebojowa. Ci, z którymi nie była zaprzyjaźniona, uŜywali innych określeń: trudna, uparta, stanowcza, despotyczna. Niekiedy padały nawet słowa Jędza" czy „hetera", zwykle z ust męŜczyzn, którzy przekonywali się, Ŝe nie tak łatwo zaciągnąć ją do łóŜka, jak się spodziewali. Elizabeth była jej całkowitym przeciwieństwem: wysoka, smukła, o długich do ramion miodowych włosach, rozjaśnionych słońcem pustyni i dzięki dyskretnej ingerencji dobrego fryzjera. Miała cudownie regularne patrycjuszowskie rysy twarzy i wspaniały profil. Ale najbardziej rzucała się w oczy jej elegancja. Jeśli chodzi o ubrania, biŜuterię i dodatki, Elizabeth nie miała dobrego gustu - miała znakomity. Wiedziała, jakie kolory nosić, Ŝeby podkreślić swoją urodę, i miała wyjątkowe oko do detali. Dopóki nie wyszła za Brada McAllistera, była jedną z najlepszych projektantek wnętrz na południowym zachodzie. Wszystko zmieniło się w ostatnich miesiącach. Dobrze prosperującą firmę trafił szlag. Elizabeth przystanęła w wejściu i zaczęła rozglądać się po kawiarni. Clare juŜ miała unieść rękę, Ŝeby przyciągnąć jej uwagę. Nie mogła przecieŜ się spodziewać, Ŝe Elizabeth ją rozpozna. W końcu jej prace nigdy nie zostały opublikowane w którymś z ekskluzywnych magazynów, a zdjęcia z jej wesela nie trafiły do kroniki towarzyskiej. Bo teŜ nigdy nie było Ŝadnego wesela. Ale to juŜ inna sprawa. Zdziwiła się więc, gdy Elizabeth przerwała przeszukiwanie wzrokiem kawiarni, ledwie zobaczyła ją siedzącą w rogu. Ruszyła do niej przez labirynt stolików. Moja siostra, pomyślała Clare. Poznała mnie, tak jak i ja rozpoznałabym ją, nawet gdybym nie widziała nigdy jej zdjęcia. Kiedy Elizabeth podeszła, dostrzegła w jej piwnych oczach kiepsko skrywane przeraŜenie. - Dzięki Bogu, Ŝe przyszłaś - szepnęła Elizabeth. Piękna, ręcznie robiona skórzana torebka zadrŜała w jej zaciśniętych palcach. Niepewność i obawy Clare w mgnieniu oka zniknęły. Zerwała się i uściskała Elizabeth, jakby znały się całe Ŝycie. - JuŜ w porządku - powiedziała. - Wszystko będzie dobrze.
- Nie będzie - odparła Elizabeth, a z oczu pociekły jej łzy. - On mnie zabije. Nikt mi nie wierzy. Myślą, Ŝe oszalałam. Wszyscy mówią, Ŝe jest idealnym męŜem. - Ja ci wierzę - zapewniła Clare. Rozdział I Osiem miesięcy później... Jake Salter stał w cieniu na końcu długiej werandy i wszystkimi zmysłami - takŜe tymi paranormalnymi - chłonął pustynną noc. W pewnej chwili poczuł, jak jeŜą mu się włoski na karku. Było to pierwsze ostrzeŜenie, Ŝe coś zagraŜa jego starannie opracowanej strategii. Myśliwy w nim wiedział, Ŝe nie moŜna zignorować tego niepokojącego uczucia. ZłowróŜbna zapowiedź nadciągającej katastrofy przybrała kształt małego samochodu nieokreślonej marki, który wjechał na zatłoczony podjazd przed wielkim domem Glazebrooków. Albo będzie nieprzyjemnie, albo zdarzy się coś interesującego. Z doświadczenia wiedział, Ŝe te dwie rzeczy często chodzą w parze. - Chyba mamy spóźnionego gościa - powiedziała Myra Glazebrook. - Ciekawe, kto to moŜe być. Wszyscy, którzy zostali zaproszeni, juŜ tu są albo dali znać, Ŝe nie mogą przyjść. Jake patrzył, jak auto powoli posuwa się naprzód. Kierowca szukał miejsca między drogimi sedanami, cięŜkimi SUV-ami i limuzynami, parkującymi na podjeździe. Zupełnie jak królik zmierzający do wodopoju, do którego wcześniej ściągnęło stado pum. Na rozległym okrągłym placu przed wielkim domem nie było ani jednego miejsca. Tego wieczoru Archer i Myra Glazebrookowie wydawali swoje doroczne lipcowe przyjęcie - Galę Pustynnych Szczurów. Wszyscy, którzy liczyli się w Stone Canyon w Arizonie i nie uciekli przed bezlitosnym upałem w jakieś chłodniejsze rejony, bawili się u nich. - To pewnie ktoś z cateringu - uznała Myra, patrząc na samochód z rosnącą dezaprobatą. Kierowca zrobił pełne okrąŜenie, ale nie znalazł wolnego miejsca. NiezraŜony podjął drugą próbę. Myra zacisnęła szczęki. - Ludzie z cateringu mieli parkować z tyłu. Front jest dla gości. - MoŜe mu nie powiedzieli - odparł Jake. Samochód znowu jechał w ich stronę, światło reflektorów odbijało się od błyszczących błotników większych aut. Jake był juŜ teraz pewien, Ŝe kierowca nie zamierza się poddać. - W końcu dotrze do niego, Ŝe na podjeździe nie ma miejsca - powiedziała Myra. - Będzie musiał pojechać na tyły. Nie licz na to, pomyślał Jake. Nagle samochód zatrzymał się tuŜ za lśniącym srebrnym bmw.
Dlaczego postanowił zablokować właśnie ten? - zastanawiał się Jake. Zbieg okoliczności? Ta strona jego natury, którą nie chwalił się przed światem, pracowała na najwyŜszych obrotach, więc oprócz informacji pozyskiwanych za pomocą zmysłów, rejestrował te odbierane w sposób pozazmysłowy. Kiedy był „rozgrzany", informacje docierały do niego przez pełne spektrum energii i fal dźwiękowych. Czuł odurzające zapachy i słyszał odległe dźwięki nocy na pustyni, których by nie zarejestrował, gdyby wyłączył parawraźliwą część swojej natury. - Nie moŜe tu zostawić samochodu - warknęła Myra. Spojrzała w głąb werandy. - Gdzie się podziewa parkingowy? - Widziałem, jak parę minut temu szedł na tył domu - odparł Jake. -Pewnie musiał sobie zrobić przerwę. Załatwię to. - Nie, nie trzeba. Lepiej sama się tym zajmę - odparła Myra. -MoŜe ktoś przez przypadek został pominięty na liście gości. Czasami tak się zdarza. Przepraszam cię, Jake. Ruszyła energicznie do wyjścia, stukając obcasami modnych szpilek. Jake wyciszył swoje wyostrzone zmysły. JuŜ dawno przekonał się, Ŝe ludzie, którzy mieli zdolności parapsychiczne i dobrze rozumieli, kim jest, denerwowali się, kiedy nie zachowywał się normalnie. Reszta, czyli większość, nigdy by się nie przyznała do wiary w paranormalne zdolności, czuli jednak przy nim niepokój, choć nie umieli powiedzieć dlaczego. Zastanawiał się, do której grupy zaliczał się nowo przybyły. Oparł się o barierkę, obracając w dłoni szklaneczkę nietkniętej whisky. Nic przyszedł tu dzisiaj, Ŝeby się odpręŜyć i zabawić. Przyszedł, Ŝeby wszystkimi zmysłami gromadzić informacje. Później ruszy na polowanie. Drzwi małego samochodu otworzyły się i wysiadła z niego kobieta. Nie miała na sobie uniformu, jaki nosili ludzie z cateringu. Była ubrana w elegancki czarny kostium. Do tego czarne czółenka i duŜa torba na ramię. Nietutejsza, pomyślał Jake. W lipcu w Arizonie wszyscy nosili się raczej na luzie. Ruszył cicho wzdłuŜ werandy, dotarł do plamy cienia za jednym z kamiennych filarów i się zatrzymał. Oparł się ramieniem o filar, czekając na rozwój wydarzeń. Czarne czółenka stukały na płytach podjazdu, gdy kobieta szła do głównego wejścia. Miała nieduŜe, kształtne piersi, wąską talię i biodra wyjątkowo bujne jak na osobę jej wzrostu. Jednak Jake'owi się podobały. Za taką kobietą facet musi się obejrzeć, nawet jeśli nie jest piękna. W kaŜdym razie on musiał się obejrzeć. I to dwa razy. DuŜe, inteligentne oczy, patrycjuszowski nos, kształtny podbródek. Czame włosy, zebrane w elegancki węzeł z tyłu głowy, połyskiwały w świetle padającym z werandy. Ale to nie jej wygląd pobudził wszystkie jego zmysły. Chodziło raczej o sposób, w jaki się poruszała, z wyprostowanymi ramionami i uniesioną głową. O jej postawę. Niedocenienie tej kobiety byłoby wielkim błędem.
Automatycznie skatalogował i poddał analizie dane zebrane przez zmysły, jak zawsze, kiedy polował. Nie była zdobyczą. Była czymś o wiele bardziej intrygującym - wyzwaniem. Takiej kobiety nie da się łatwo zaciągnąć do łóŜka. W jej przypadku w grę wchodziły szermierka słowna, negocjacje i ostatecznie wyłoŜenie kart na stół. Poczuł, jak krew zaczyna szybciej krąŜyć mu w Ŝyłach. Myra ruszyła naprzeciw nowo przybyłej. Nie trzeba było nadprzyrodzonych zdolności, by wyczuć jej napięcie i rezerwę. JuŜ po pierwszych jej słowach Jake zorientował się, Ŝe zanosi się na kłopoty. - Co ty tu robisz, Clare? - zapytała. A niech to. Jake odtworzył w myślach informacje, które otrzymał przed przyjazdem do Stone Canyon dwa tygodnie temu. Nie było mowy o Ŝadnej pomyłce. Wiek, płeć, do tego ta wrogość Myry. Wszystko się zgadza. To była Clare Lancaster, nieślubna córka Archera, owoc przelotnego romansu. Analitycy Jones & Jones, agencji paradetektywistycznej, która go wynajęła, oszacowali prawdopodobieństwo pojawienia się jej tutaj, kiedy będzie pracował pod przykrywką, na mniej niŜ dziesięć procent. Co dowodziło, Ŝe nawet zdolności parapsychiczne połączone z talentem do określania prawdopodobieństwa nie pozwolą przewidzieć zachowania kobiety. Równie dobrze moŜna zgadywać. Obecność Clare tutaj nie wróŜyła nic dobrego. Jeśli pogłoski o niej były prawdziwe, była jedyną osobą, która mogła go zdemaskować. Według danych Jones & Jones miała na skali Jonesa dziesięć punktów, czyli maksymalną wartość. Skalę Jonesa opracowało pod koniec XIX wieku Towarzystwo Arcane, organizacja zajmująca się badaniami nad zdolnościami paranormalnymi. W epoce wiktoriańskiej wielu ludzi z całą powagą traktowało zjawiska paranormalne. Tamte czasy były złotym wiekiem dla seansów spirytystycznych, mediów i pokazów nadprzyrodzonych zdolności. Oczywiście przewaŜali szarlatani i oszuści, ale Towarzystwo Arcane istniało juŜ od dwustu lat i jego członkowie wiedzieli, Ŝe niektórzy ludzie naprawdę posiadają nadprzyrodzone zdolności. Celem stowarzyszenia było zidentyfikowanie i zbadanie tych osób. Przez lata dorobiło się ogromnej liczby członków. Byli oni poddawani testom, a potem testy przechodziły takŜe ich dzieci. Skala Jonesa powstała, by móc zmierzyć siłę paranormalnej energii, była stale uaktualniana i rozwijana, w miarę jak współcześni eksperci towarzystwa opracowywali nowe metody i techniki. Z danych dotyczących Clare wynikało, Ŝe jej talent jest niezwykle rzadki i nietypowy. Pomiar siły czystej nadprzyrodzonej energii to zadanie dość łatwe, natomiast identyfikacja dokładnej natury indywidualnych zdolności bywa znacznie bardziej skomplikowana.
W większości przypadków zdolności nadprzyrodzone ograniczają się do sfery intuicji. Osoby obdarzone paranormalnym talentem często są dobrymi graczami w karty. Mają szczęście w grze i słyną z niezawodnego przeczucia. Ale zdarzają się wyjątki. Członkowie towarzystwa określają te wyjątki terminem „egzotyk". I nie jest to komplement. Clare Lancaster była egzotykiem. Miała nadzwyczajną umiejętność wyczuwania jedynej w swoim rodzaju parapsychicznej energii wytwarzanej przez kogoś, kto próbował lawirować lub oszukiwać. Innymi słowy, była ludzkim wykrywaczem kłamstw. - Witaj, Myro - powiedziała Clare. - Widzę po twojej minie, Ŝe się mnie nie spodziewałaś. No cóŜ, od samego początku miałam złe przeczucia. Przykro mi z powodu tego najścia. Nie zabrzmiało to, jakby było jej przykro, uznał Jake. Zabrzmiało, jakby spodziewała się, Ŝe będzie musiała się bronić; jakby często robiła to w przeszłości i była przygotowana do kolejnego razu. Mała uliczna wojowniczka w konserwatywnych czółenkach i pogniecionym kostiumie. Dziwne, Ŝe na czole nie ma wytatuowane „Nie igraj ze mną". - Elizabeth cię zaprosiła? - spytała Myra. - Nie. Dostałam maila od Archera. Napisał, Ŝe to waŜne. No proszę, robi się coraz ciekawiej, pomyślał Jake. Archer nie rozmawiał z nim o swojej drugiej córce i tym samym nie ostrzegł go, Ŝe moŜe się pojawić. Clare znienacka odwróciła głowę i spojrzała prosto w plamę cienia, gdzie się ukrywał. Coś ją ostrzegło o jego obecności. Nie chciał, Ŝeby tak się stało. Potrafił wtopić się w tło. Miał talent drapieŜnika do ukrywania się i właśnie to robił instynktownie od paru minut. Oprócz garstki innych parawraŜliwych, obdarzonych podobnym talentem, niewiele osób mogło wyczuć jego obecność w cieniu. Czujność Clare robiła wraŜenie, biorąc pod uwagę napięcie między nią a Myrą. JuŜ samo to napięcie powinno ją rozproszyć. No to będą kłopoty. Nie mogę się doczekać. - Nic mi nie wiadomo o telefonie od straŜników przy bramie - po wiedziała sucho Myra. Clare spojrzała na nią. - Nie martw się, ochrona nie nawaliła. StraŜnik zadzwonił do domu, zanim wpuścił mnie za bramę. Ktoś z tej strony za mnie poręczył. - Aha. - Myra wydawała się skonsternowana, co było do niej niepodobne. - Nie rozumiem, dlaczego Archer nie powiedział mi, Ŝe cię zaprosił. - Będziesz musiała go o to zapytać - odparła Clare. - Nie przyjechałam tu, Ŝeby wziąć udział w przyjęciu. Przyjechałam, bo Archer powiedział, Ŝe chodzi o coś bardzo waŜnego. To wszystko, co wiem.
- Pójdę po niego. - Myra odwróciła się, przeszła przez werandę i zniknęła w otwartych drzwiach francuskich. Clare nie poszła za nią. Zwróciła się do Jake'a. - Czy my się znamy? - zapytała z chłodną uprzejmością; dobrze wiedziała, Ŝe nie. - Nie - odparł, wyłaniając się z cienia. - Ale coś mi mówi, Ŝe się poznamy, i to dobrze. Jake Salter. Rozdział 2 Kłamie, pomyślała Clark. W Pewnym sensie. Powinna być na to przygotowana. Zawsze była przygotowana na kłamstwo. Ale to nie było zwykłe kłamstwo, lecz subtelna zmyłka pod płaszczykiem prawdy, coś w rodzaju triku stosowanego przez magików: „Widzicie monetę, a teraz nie. Ta moneta nadal jest, sprawiłem tylko, Ŝe zniknęła". Był Jakiem Salterem i jednocześnie nie był. Kimkolwiek był, miał wielki talent. Silna, pulsująca energia towarzysząca półprawdzie działała dezorientująco i draŜniła jej zmysły. Opracowała prywatny system klasyfikacji kłamstw. Od gorącej ultrafioletowej energii towarzyszącej tym najbardziej niebezpiecznym, do chłodnej srebrzystej bieli odpowiadającej niewinnym kłamstewkom. Kłamstwo Jake'a Saltera generowało energię z całego spektrum, gorącą i zimną. Czuła, Ŝe Jake mógłby być wyjątkowo niebezpieczny, ale nie był, przynajmniej nie w tej chwili. Receptory postrzegania pozazmysłowego szalały, działając na nią dezorientująco na obu płaszczyznach, parapsychicznej i fizycznej. Podskoczyło jej ciśnienie i zaczęła cięŜej oddychać. Przywykła do podobnych sensacji. Ten unikalny rodzaj wraŜliwości uaktywnił się, kiedy była nastolatką. Od tej pory poświęciła wiele czasu i energii, by nauczyć się panować nad swoimi reakcjami. Niestety, jej nietypowe zdolności były połączone z prymitywnymi reakcjami typu „walcz lub uciekaj". Parapsycholog z Arcane, który pomagał Clare oswoić jej unikalne zdolności, wyjaśnił, Ŝe talent wyzwalający tak podstawowe instynkty wyjątkowo trudno kontrolować. Kiedy sama zabrała się do sprawdzania akt genealogicznych Towarzystwa Arcane, szukając podobnych sobie, odkryła dwa niepokojące fakty. Po pierwsze, większość nielicznych ludzkich wykrywaczy kłamstw pojawiających się wśród członków towarzystwa była najwyŜej piątkami. Dziesiątki zdarzały się niezwykle rzadko. Po drugie, prawie wszystkich z garstki wykrywaczy kłamstw sklasyfikowanych jako dziesiątki spotkał zły koniec, bo nigdy nie nauczyli się kontrolować swojego talentu. Jedni wylądowali w szpitalach psychiatrycznych, inni ćpali, Ŝeby przytłumić falę kłamstw nękających ich dzień po dniu, a kilkoro najmniej odpornych popełniło samobójstwo.
Prawda jest taka, Ŝe kaŜdy kłamie. Jeśli jesteś ludzkim wykrywaczem kłamstw, w dodatku dziesiątką, albo się do tego przyzwyczaisz, albo oszalejesz. Jeśli się czegoś nauczyłam, pomyślała Clare, to właśnie kontroli. Z wysiłkiem zebrała się w sobie, przywołując zmysły do porządku i przyjmując parapsychiczną pozycję obronną. - Clare Lancaster - przedstawiła się. Była dumna, Ŝe mówi pewnie i spokojnie, choć w środku przeŜywała mały atak paniki. - Miło cię poznać, Clare - powiedział Jake. Okay, teraz nie kłamał. Naprawdę było mu miło. Nawet więcej niŜ miło. Nie potrzeba było parapsychicznej wraŜliwości, by wyczuć w jego słowach męskie zainteresowanie. Wystarczyła zwykła kobieca intuicja. Znowu przeszedł ją dreszczyk. Ruszył w jej stronę krokiem drapieŜnika, z napełnioną do połowy szklaneczką w dłoni. Miała wraŜenie, Ŝe prześwietla ją wzrokiem, poddając prywatnej analizie. Nie dziwiła się. Ona robiła to samo. - Jest pan przyjacielem rodziny, panie Salter? - zapytała. - Jake. Jestem konsultantem. Archer wynajął mnie jako doradcę w sprawie nowego planu emerytur i zasiłków w Glazebrook. Kolejna półprawda. Facet byl wyjątkowo dobry. I wyjątkowo interesujący. Stanął w kręgu światła rzucanego przez jedną z lamp z kutego Ŝelaza i wreszcie mogła mu się przyjrzeć. Miała wraŜenie, Ŝe nie było to przypadkowe. Chciał, Ŝeby mu się przyjrzała. Rozumiała, dlaczego. Nawet jego ubranie było mylące. Zastanawiała się, czy naprawdę wierzył, Ŝe okulary w czarnych oprawkach, szyta na miarę koszula i spodnie w stylu business-casual są wiarygodnym kamuflaŜem. Nic nie mogło ukryć czujności i inteligencji w jego ciemnych oczach ani zamaskować subtelnej aury kontrolowanej siły, którą emanował. Cały składał się z tajemnic i cieni. Postawiłaby ostatnią resztkę pieniędzy, jaka została jej na koncie, Ŝe tak jak w przypadku góry lodowej, to, co było w Jake'u Salterze naprawdę niebezpieczne, kryło się pod po- wierzchnią. Nie musisz być medium, by wiedzieć, Ŝe lepiej nie natknąć się na tego faceta w ciemnej uliczce. Chyba Ŝe obiecał ci wyuzdany seks. Na tę ostatnią myśl wstrzymała oddech. Zdecydowanie nie miała pociągu do wyuzdanego seksu. Właściwie nie przepadała za Ŝadnym rodzajem seksu. Seks oznaczał odkrycie się przed kimś, komu ufasz, a będąc ludzkim wykrywaczem kłamstw, masz problem z zaufaniem. Jeśli juŜ szła z kimś do łóŜka, zawsze kontrolowała sytuację. Jedną z zalet Grega Washburna było to, Ŝe oddał jej kontrolę nad fizyczną stroną ich związku, jak i nad kaŜdą inną. Nigdy się nie kłócili, ich związek był prawie idealny. AŜ do dnia, kiedy Greg zerwał zaręczyny. - Trochę się spóźniłaś - stwierdził Jake.
- Mój lot z San Francisco był opóźniony - wyjaśniła. - Clare. Odwróciła się od Jake'a Saltera i uśmiechnęła do przyrodniej siostry. - Cześć, Liz. - Przed chwilą spotkałam mamę. - Elizabeth podeszła bliŜej, jej piękna twarz jaśniała zadowoleniem. - Powiedziała mi, Ŝe tu jesteś. Nie miałam pojęcia, Ŝe przyjedziesz. - Objęła Clare. - Dlaczego mnie nie uprzedziłaś? - Wybacz - odparła Clare, ściskając siostrę. - Myślałam, Ŝe wiesz. - Pewnie tata chciał mi zrobić niespodziankę. Wiesz, jaki on jest. Nie bardzo, pomyślała Clare, ale nie powiedziała tego na głos. MęŜczyznę, który był jej biologicznym ojcem, poznała zaledwie parę miesięcy temu. Niewiele więc wiedziała o Archerze Glazebrooku poza tym, Ŝe był legendą wśród biznesmenów z Arizony. - Tak się cieszę, Ŝe cię widzę - promieniała Elizabeth Clare się rozluźniła. Z siostrą była na bezpiecznym gruncie. - Wspaniale wyglądasz - odparła, patrząc na jej elegancką białą suknię. - Piękna sukienka. - Dzięki. - Elizabeth przyjrzała się siostrze. - Ty... - Nie kończ. Wiesz, Ŝe rozpoznam kłamstwo. Elizabeth się roześmiała. - Wyglądasz, jakbyś spędziła pół dnia w podróŜy. - Szczera prawda - orzekła Clare. Dobrze było widzieć siostrę uśmiechniętą i wesołą. Osiem miesięcy temu Elizabeth była kłębkiem nerwów. Wdowieństwo niewątpliwie jej słuŜyło. Liz, tak jak jej matka, figurowała w rejestrze członków Towarzystwa Arcane. Myra miała dwa punkty w skali Jonesa, co oznaczało, Ŝe ma intuicję trochę większą niŜ przeciętna. Gdyby nie wywodziła się z długiej linii członków Arcane i nie przeszła testów, pozostałaby nieświadoma paranormalnej części swojej natury, biorąc przebłyski olśnienia za zwykły przypadek, jak wielu innych ludzi. Elizabeth była piątką, bardzo wyczuloną na kolory, równowagę wizualną, proporcje i harmonię. Dzięki tym zdolnościom tak dobrze sobie radziła jako projektantka wnętrz. - Tu jesteś, Clare! - ryknął Archer Glazebrook, stojąc w drzwiach. - Co tak długo, do cholery? - Mój lot był opóźniony - wyjaśniła Clare. Jej ton był neutralny, jak zawsze, kiedy rozmawiała z wielkim Archerem Glazebrookiem. Od ich pierwszego spotkania spędziła z ojcem niewiele czasu i wciąŜ jeszcze nie była pewna, co o nim myśleć. Archer mógłby zostać obsadzony w westernie w roli starzejącego się twardego rewolwerowca. Miał sześćdziesiąt jeden lat, wyrazistą, ogorzałą twarz i bystre, piwne oczy. W
jego przypadku wygląd nie był ani trochę mylący. Urodził się i wychował na ranczu w Arizonie, niedaleko granicy, i większość Ŝycia spędził na południowym zachodzie. Nie uprawiał juŜ ziemi, lecz kupował ją i sprzedawał. Był teŜ developerem. A we wszystkich tych przedsięwzięciach okazał się na tyle skuteczny, Ŝe mógłby sprzedać i kupić wszystkich w swoim stanie. Pewnego dnia przekaŜe całe imperium swojemu synowi Mattowi, ale na razie sam stał za sterem. Clare wiedziała, Ŝe tego lata Matt pracuje w oddziale firmy w San Diego. Zapytała kiedyś matkę, co takiego widziała w Archerze Glazebrooku, Ŝe zdecydowała się na jednonocną przygodę. Władza jest niesamowitym afrodyzjakiem, odpowiedziała Gwen Lancaster. Archer miał władzę, nie tylko dzięki swojemu biznesowemu imperium, ale teŜ na płaszczyźnie paranormalnej. Pochodził z długiej linii członków Towarzystwa Arcane, a dzięki swoim zdolnościom był świetnym strategiem. Wielu ludzi o podobnych talentach wiązało swoje kariery z wojskiem lub polityką. Archer wybrał świat biznesu. Rezultaty były oszałamiające. Widząc go dzisiaj między członkami jego prawdziwej rodziny, Clare poczuła, jak wzbiera w niej dobrze znana tęsknota. Stłumiła ją za pomocą tej samej siły woli, z której korzystała, by kontrolować paranormalną stronę swej natury. I tak jak zawsze, od kiedy odkryła, Ŝe ma ojca, który nie wie ojej istnieniu, zaczęła powtarzać prywatną mantrę: Daj sobie z tym spokój. Nie ciebie jedną wychowywała samotna matka. Dzieciom zdarzają się gorsze rzeczy. Jej się poszczęściło. Miała kochającą matkę i cioteczną babkę, która świata poza nianie widziała. Miała znacznie więcej niŜ wielu ludzi. - Wejdź do środka i zjedz coś - zarządził Archer i ruszył z powrotem do domu. W końcu miał swoje obowiązki jako gospodarz. - Nie mogę długo zostać - powiedziała Clare. Archer zatrzymał się i spojrzał na nią ze zdumieniem. Skonsternowana Elizabeth zmarszczyła brwi. - Chyba nie chcesz dziś wracać do San Francisco? Dopiero przyjechałaś. - Nie, nie wracam dzisiaj - odpowiedziała pośpiesznie Clare. - Zamierzam wrócić do domu pojutrze. - Nic z tego - warknął Archer. - Mamy waŜne sprawy do omówienia, więc musisz zostać dłuŜej. - Naprawdę nie mogę - odparła. - Muszę... Nagle znalazł się przy niej Jake, wziął ją pod rękę i skierował w stronę francuskich drzwi. - Nie zaszkodzi ci, jak coś zjesz. Masz za sobą lot i długą jazdę z lotniska - powiedział. Nie była to propozycja, tylko rozkaz. W pierwszym odruchu, jak zawsze w podobnych okolicznościach, chciała zaprotestować. Zwłaszcza Ŝe wszystkim, łącznie z Archerem, wyraźnie ulŜyło, kiedy Jake się nią zajął.
Jake musiał wyczuć jej opór. Uśmiechnął się i uniósł brwi, jakby pytając, czy naprawdę chce urządzić scenę z powodu takiej błahostki jak zaproszenie do szwedzkiego stołu. A co tam. Nie miała nic w ustach od lunchu. - No dobrze - zgodziła się. - Gdzie będziesz nocować? - zapytała Elizabeth. - W hotelu przy lotnisku - odparła Clare. Elizabeth była zbulwersowana. - Ale to godzina drogi stąd. - Wiem - powiedziała Clare. - Zostaniesz tutaj - oznajmił stanowczo Archer. - Mamy mnóstwo miejsca. Myra juŜ otworzyła usta, Ŝeby wyrazić sprzeciw, ale zaraz je zamknęła. Clare było jej Ŝal. Pojawienie się nieślubnej córki męŜa, owocu jego jednorazowej przygody sprzed lat, musiało być w pierwszej dziesiątce największych koszmarów kaŜdej Ŝony. - Dzięki - powiedziała szybko - ale wolę przenocować w hotelu. JuŜ się zameldowałam i zostawiłam walizkę. - Gdybym nie wyprowadziła się z mojego mieszkania - wtrąciła Elizabeth - mogłabyś zatrzymać się u mnie. Ale jak ci mówiłam w zeszłym tygodniu, mieszkam z rodzicami, dopóki nie kupię nowego. - - Nie mam nic przeciwko hotelowi - zapewniła Clare. - Naprawdę. Archer zacisnął złowrogo szczęki, ale Jake i Clare byli juŜ prawie przy drzwiach. - Ma mnóstwo czasu, Ŝeby postanowić, co zrobi - powiedział, wchodząc za nimi do środka. - Najpierw musi coś zjeść. Wszystkie głowy odwróciły się w ich stronę i na ułamek sekundy w salonie zapadła cisza. Potem znów rozległ się szmer wznowionych pośpiesznie rozmów, wypełniając ogromną przestrzeń. Clare, choć przygotowana na dziwne reakcje, poczuła się jak raŜona prądem. Musiała sobie przypomnieć, Ŝeby oddychać. Jake mocniej zacisnął dłoń na jej ręce, ale nic nie powiedział. Zaprowadził ją do obitego skórą baru na końcu długiego pokoju, zupełnie niespeszony ukradkowymi spojrzeniami mijanych gości. - Najpierw coś do picia - orzekł. - KaŜdy, kto o tej porze roku spędził w Dolinie Słońca więcej niŜ pięć minut, potrzebuje płynów. - Fakt, jestem trochę spragniona - przyznała. Stanęli przy barze. - Proszę gazowaną wodę i kieliszek chardonnay dla panny Lancaster - powiedział Jake do barmana.
- Tylko wodę - rzuciła. - Nie będę tu długo, a czeka mnie jazda powrotna na lotnisko. Barman skinął głową, napełnił szklankę wodą z bąbelkami i podał Clare. - To teraz do bufetu - zarządził Jake. Podeszli do rustykalnego stołu z desek, który wyglądał, jakby pochodził z początku XIX wieku, kiedy Meksykanie kontrolowali znaczną część Arizony. Był zapewne prawdziwym antykiem. Myra miała doskonały gust i stać ją było na to, co najlepsze. Na stole stały ręcznie malowane gliniane naczynia z motywami z południowego zachodu. W miseczkach wydrąŜonych w wielkiej warstwowej rzeźbie lodowej znajdowały się zimne przystawki. Na drugim końcu w srebrnych naczyniach były potrawy podawane na ciepło. Clare uświadomiła sobie, Ŝe jest głodna. - Miałeś rację - powiedziała do Jake'a. - Muszę coś zjeść. - Polecam tortille z niebieską kukurydzą. - Podał jej talerz. - Choć nadzienie moŜe być trochę za ostre dla kogoś z San Francisco, - Najwyraźniej mało wiesz o mieszkańcach San Francisco. - Clare nałoŜyła na talerz stertę tacos i podeszła do krewetek na zimno i salsy. Elizabeth pojawiła się, gdy sięgała po serwetkę i widelec. - Wszystko w porządku? - spytała. Wyraźnie jej ulŜyło na widok pełnego talerza siostry. - Ooo, super. Widzę, Ŝe jesz. - To jedna z rzeczy, które dobrze mi idą- roześmiała sie Clare. -Nie martw się o mnie, Liz. Wracaj do waszych gości. - Szkoda, Ŝe tata nie powiedział nam, Ŝe przyjeŜdŜasz. Inaczej byśmy to zorganizowali. - Elizabeth rozejrzała się z niepokojem. - Domyślam się, Ŝe czujesz się tu bardzo niezręcznie. - Wszystko w porządku. Idź do gości. I nie martw się, skoro juŜ tu jestem, nie wyjadę z miasta, zanim nie spędzę trochę czasu z tobą. - Zajmę się nią- obiecał Jake. Liz skinęła głową. - W takim razie pójdę do gości. Jeśli tego nie zrobię, mama będzie niezadowolona. Dzięki, Jake. - Uśmiechnęła się do Clare. - Pogadamy później. - Jasne. Elizabeth zniknęła w tłumie. - MoŜe wyjdziemy na zewnątrz - zaproponował Jake. - Trochę tu tłoczno. - Dobry pomysł - odparła Clare. Poprowadził ją dc flrzwi, wychodzących na inną długą werandę, za którą był elegancki basen. Światła pod powierzchnią sprawiały, Ŝe woda mieniła się turkusowym odcieniem. Zeszli z werandy, przecięli patio i usiedli przy okrągłym stole nad basenem.
- Przyjemny wieczór - powiedziała Clare, biorąc kęs taco. - Dzisiaj było czterdzieści stopni. Jutro ma być jeszcze cieplej. - No tak, lato w Arizonie. - Upiła trochę wody i opuściła szklankę. - Wiesz, o czym Archer chce ze mną rozmawiać? - Nie. Nie wiedziałem nawet, Ŝe byłaś zaproszona na to przyjęcie. Mówi prawdę. Co za interesująca odmiana. - Było to dla ciebie spore zaskoczenie - stwierdziła. Nie lubisz byćzaskakiwany, dodała w myślach. - I zwykle jesteś trzy kroki przed innymi. - Najwyraźniej tym razem nawaliłem. Uśmiechnęła się. - Nie bądź dla siebie zbyt surowy. Mój przyjazd zaskoczył wszystkich. Wygląda na to, Ŝe Archer nikomu nic nie powiedział. Co, przyznaję, budzi moje zaciekawienie. - To dlatego przyjechałaś? Z ciekawości? - Nie. Przyjechałam, bo mama nalegała. - Uniosła brwi. - Pewnie orientujesz się w historii mojej rodziny? - Owszem - przyznał. - Wiem, Ŝe wszyscy jesteście członkami Arcane. - Ty teŜ? - Tak. Skinęła głową. To wyjaśniało promieniującą od niego siłę. Wyjaśniało teŜ, dlaczego Archer zatrudnił go jako konsultanta. Członkowie towarzystwa często dobierali sobie współpracowników spośród innych parawraŜliwych. To samo dotyczyło przyjaciół i współmałŜonków. - Chodziło mi o dość skomplikowaną historię mojego pochodzenia, a nie o nasze związki z Arcane - uściśliła. - To teŜ obiło mi się o uszy. - Poznałam ich, to znaczy Archera, Myrę, Elizabeth i Matta dopiero w zeszłym roku. Ciągle się docieramy. Z Elizabeth świetnie mi się układa, Matt teŜ jest przyjaźnie nastawiony. Ale Myrę moja obecność z oczywistych powodów draŜni, więc staram się jej nie narzucać. - A jak twoje stosunki z Archerem? - W budowie. - Dlaczego twoja matka chciała, Ŝebyś tu dzisiaj przyjechała? - Przed laty mama i ciocia May poprosiły mnie, Ŝebym zaczekała, aŜ pójdę do college'u, zanim zdecyduję, czy chcę poinformować Archera o swoim istnieniu. Uszanowałam ich Ŝyczenie. A gdy w końcu poszłam do college’u, postanowiłam, Ŝe nie będę się z nim kontaktować. - Dlaczego?
Wahała się, niepewna, jak to ubrać w słowa. - Za kaŜdym razem, kiedy widziałam zdjęcie Glazebrooków w jakiejś gazecie, wyglądali jak idealna rodzina. Zdawałam sobie sprawę, Ŝe to by się zmieniło, gdybym pojawiła się u ich drzwi. Jakaś część mnie nie chciała niszczyć tego, co mieli. - Nie ma czegoś takiego jak idealna rodzina - powiedział Jake. - MoŜe nie. Ale Glazebrookowie naprawdę sprawiali wraŜenie rodziny bliskiej ideału. Mimo to skontaktowałam się w zeszłym roku z Elizabeth. Teraz, gdy wszyscy wiedzą o moim istnieniu, mama i ciocia May uparły się, Ŝe powinniśmy zbliŜyć się do siebie z Archerem. - Rodziny się nie wybiera - stwierdził Jake. Uśmiechnęła się. - Sytuacja rodzinna nie jest jedyną komplikacją w twoim Ŝyciu, prawda? - spytał. - Jesteś dziesiątką o bardzo rzadkim talencie. Znieruchomiała. - To ty wiesz? - śe jesteś ludzkim wykrywaczem kłamstw? Tak. Zanim wziąłem tę robotę, zbadałem przeszłość rodziny. Wszystkiego nie wiem, ale to, co najwaŜniejsze, tak. Musi ci być cięŜko. Ludzie często kłamią, co? - Właściwie cały czas. Zastanawiała się, czy testował ją, kiedy jej się przedstawiał, czy teŜ próbował ją zbić z tropu. A moŜe kompletnie go nie obchodziło, czy wiedziała, Ŝe kłamał? Im dłuŜej o tym myślała, tym bardziej była przekonana, Ŝe ostatnia moŜliwość jest prawidłowa. ~ Ile wynosi twoja wraŜliwość? - zapytała. Jake nie odpowiedział, tylko spojrzał w stronę domu. - Cholera - zaklął cicho. PodąŜyła za jego wzrokiem i zobaczyła sylwetkę chudej jak patyk kobiety na tle rozświetlonego domu. Kobieta przystanęła i zaczęła się rozglądać, jakby kogoś szukała. Przy odrobinie szczęścia nie wpadnie na pomysł, Ŝeby sprawdzić odległy, zacieniony brzeg basenu. Ale w tym momencie kobieta ruszyła prosto do ich stolika. Co za pech, pomyślała Claie To nie był jej szczęśliwy dzień. - Valerie Shipley - powiedział Jake. - Wiem. Tylko tego mi brakowało. - Zrezygnowana Clare odłoŜyła niedojedzone taco. - Znasz ją? - spytał Jake. - Widziałam ją tylko raz. Tamtej nocy, kiedy jej syn, Brad McAllister, został zamordowany. - McAllister był męŜem twojej siostry, prawda?
- Tak. - Patrzyła z niepokojem, jak Valerie zbliŜa się do nich chwiejnym krokiem. - Valerie pije - powiedział cicho Jake. - I to duŜo. Słyszałem, Ŝe problem zaczął się po śmierci jej syna. - Elizabeth wspominała mi o tym. Valerie zatrzymała się na brzegu basenu. W ręce trzymała kieliszek i chwiała się na wysokich obcasach. Dobiegała sześćdziesiątki i miała tlenione blond włosy ścięte w elegancki bob. Pół roku temu była w świetnej formie i wyglądała zdrowo. Dziś czarna wieczorowa suknia wisiała na niej jak na wieszaku. - Nie mogę uwierzyć, Ŝe miałaś czelność się tu zjawić, ty suko - wybełkotała gniewnym tonem. Clare wstała. - Dobry wieczór, pani Shipley - powiedziała spokojnie. - Kto jest z tobą? - Valerie wpatrywała się w cień pod daszkiem. -To ty, Jake? - Tak - potwierdził. - Myślę, Ŝe najlepiej będzie, jak wróci pani do środka, pani Shipley. - Zamknij się. Pracujesz dla Archera. Nie będziesz mi mówił, co mam robić. - Valerie zwróciła się do Clare. - Masz gdzieś ból, jaki mi zadałaś, prawda? Myślisz, Ŝe moŜesz sobie przyjechać do Stone Canyon, jak gdyby nigdy nic Clare ruszyła powoli w jej stronę. - Nie - szepnął Jake. Zignorowała go i zatrzymała się nad brzegiem basenu, tuŜ przy Va-lerie. - Przykro mi z powodu pani straty - powiedziała cicho. - Przykro ci? - Valerie podniosła głos. - Jak śmiesz tak mówić po tym, co zrobiłaś. Zamordowałaś mojego syna i wszyscy w tym domu o tym wiedzą. Chlusnęła zawartością swojego kieliszka w twarz Clare. Clare zachłysnęła się, zamknęła oczy i odruchowo zrobiła krok w tył. Kiedy uniosła powieki, zobaczyła, Ŝe Valerie idzie prosto na nią z uniesionymi rękami. W świetle emanującym spod powierzchni wody jej twarz wyglądała jak demoniczna maska. Jake rzucił się naprzód jak błyskawica. Złapał rękę Valerie, zanim zdąŜyła uderzyć, ale Clare juŜ zrobiła kolejny krok w tył, Ŝeby uniknąć ciosu. Obcas czarnego czółenka trafił w próŜnię. Wpadła do basenu z głośnym pluskiem. Przynajmniej woda jest ciepła, myślała, idąc pod powierzchnię. ChociaŜ raz, będąc na terytorium Glazebrooków, miała fart. Rozdział 3
Jake patrzył na wykrzywioną złością twarz Valerie Shipley. - Dość tego - oznajmił spokojnie. - Proszę wrócić do środka. Oderwała wzrok od miejsca, w którym Clare wynurzyła się na powierzchnię. - Nie wtrącaj się, Salter - syknęła. - To nie twoja sprawa. Ta dziwka próbowała uwieść mojego syna. Kiedy jej się nie udało, zamordowała go - Valerie? - Owen Shipley szedł w pośpiechu do Ŝony. - Co się tu dzieje? Yalerie zaczęła płakać. - Ta suka wróciła. Nie mogę w to uwierzyć. To niesprawiedliwe. Schowała twarz w dłoniach, obróciła się chwiejnie i ruszyła w kierunku werandy. Owen, atletyczny męŜczyzna tuŜ po sześćdziesiątce, o wyrazistej twarzy i starannie przystrzyŜonych siwych włosach, zwykle wyglądał na pewnego siebie. Teraz był zaŜenowany i bezradny. Jake'owi zrobiło się go Ŝal. Przed laty Shipley pomagał Archerowi załoŜyć Glazebrook Inc. Byli partnerami przez blisko trzy dekady, dopóki Archer nie odkupił od Owena jego udziałów. Nadal jednak przyjaźnili się i grywali razem w golfa. Rok temu Owen poślubił Valerie. Dla obojga było to drugie małŜeństwo. Poznali się przez arcanematch.com. Jake pomyślał, Ŝe autorzy strony internetowej Arcane, stworzonej, by pomóc samotnym członkom towarzystwa znaleźć partnerów wśród innych członków, nie przewidzieli, Ŝe Valerie stanie się pełnoetatową alkohol i czka. - Przepraszam - powiedział Owen i spojrzał na Clare. - Nic pani nie jest? Clare stała po ramiona w wodzie. - Proszę się tym nie martwić, panie Shipley. - Na pewno? - Tak - odparła. - To był wypadek. Straciłam równowagę i wylądowałam w basenie. Owen zacisnął szczęki. - Valerie nie jest sobą od kiedy Brad został zamordowany. - Wiem - przyznała Clare. - Próbuję ją przekonać, Ŝeby poddała się leczeniu, ale odmawia. - Rozumiem. - Dziękuję. - Owen skinął głową i obejrzał się na Ŝonę. Valerie zniknęła w cieniu werandy. - Lepiej zabiorę ją do domu. Ze zwieszonymi ramionami ruszył z powrotem. Jake zaczekał, aŜ odejdzie. Potem stanął na skraju basenu. Clare odgarnęła z oczu mokre włosy i spojrzała na niego. - Nic nie mów - powiedziała. - Nie mogę się powstrzymać. - Przykucnął. - Ostrzegałem cię przed konfrontacją.
Skrzywiła się. - Myślałam, Ŝe konsultanci są od tego, Ŝeby w kryzysowej sytuacji zrobić coś konstruktywnego. - Jasne. Całkiem zapomniałem. Wstał, podszedł do przebieralni i otworzył drzwi. W środku znalazł na półce stos ręczników. Wziął jeden i przyniósł nad basen. - Czy to jest wystarczająco konstruktywne? - zapytał, rozkładając ręcznik. - Owszem. Wzięła głęboki oddech i zanurkowała po buty. Potem podeszła do szerokich schodów, gdzie na nią czekał. - W przebieralni jest szlafrok - powiedział, zarzucając jej ręcznik na ramiona. - Dzięki. Ściskając ręcznik, skierowała się do przebieralni. Jeszcze przed drzwiami ściągnęła Ŝakiet. Cienka jedwabna bluzka, którą miała pod spodem, po przemoczeniu zrobiła się przezroczysta. Jake widział ra-miączka koronkowego stanika. Gdy zniknęła w schowku, zaczął się zastanawiać. Nie było juŜ wątpliwości, Ŝe Clare Lancaster moŜe zagrozić jego starannie opracowanemu planowi. Musiał zdecydować, co z nią zrobić, ale potrzebował więcej informacji. Drzwi schowka się otworzyły. Clare wyszła opatulona w biały szlafrok frotte. Włosy owinęła ręcznikiem. W jednej ręce niosła ociekające wodą ubrania, a w drugiej buty. - Dla mnie przyjęcie juŜ się skończyło - powiedziała. Zatrzymała się przy stoliku, Ŝeby wziąć torebkę. - Na to wygląda - przyznał. - Odwiozę cię do domu. - Do hotelu - sprostowała. - Nie jestem stąd, pamiętasz? Niezłe przejęzyczenie, pomyślał. Mówił bez zastanowienia, mając na myśli swój dom, czy raczej dom, który wynajął. Skąd ta pomyłka? Pewnie miała coś wspólnego z tym, Ŝe Clare pod szlafrokiem była całkiem naga. - Zawiozę cię do hotelu - zaproponował. - Dzięki, ale mam samochód. - To Ŝaden problem. Będę miał wymówkę, Ŝeby urwać się stąd wcześniej. Przyjęcia mnie nudzą. - To czemu przyszedłeś? Wzruszył ramionami. - Archer mnie zaprosił. Jest klientem. Posłała mu dziwne spojrzenie. Wie, Ŝe kłamię, pomyślał. Ale czuł, Ŝe nie będzie go z tego powodu ścigać. Próbowała go rozpracować. W porządku. On robił to samo. Uśmiechnął się lekko.
- Co cię tak bawi? - zapytała poirytowana. - Jesteśmy jak szermierze - odparł. - Sprawdzamy się nawzajem, szukamy słabych punktów. Wszystko to składa się na interesującą rozgrywkę, nie sądzisz? Znieruchomiała. - Nie przyjechałam tu na Ŝadne rozgrywki. - Wiem. Ale czasami rozgrywki same cię znajdują. - Nie rozumiem, co masz na myśli, i... Wziął ją pod rękę. - Wracamy do twojego hotelu. - Mówiłam ci. Nic mi nie jest, sama mogę prowadzić. - Bądź rozsądna. - Poprowadził ją w stronę werandy. - Jesteś przemoczona do suchej nitki. Miałaś męczący dzień. Zaliczyłaś spotkanie z rodzinką, kobieta, która wyraźnie cię nienawidzi, zrobiła ci niezłą scenę, a do tego pewnie słabo znasz okolice Phoenix. Pozwól więc, Ŝe cię odwiozę do hotelu. - Nie, dziękuję. - Jesteś uparta jak Archer. Dotarli do werandy. Clare spojrzała na otwarte drzwi. - Nie wrócę do środka - powiedziała. - Nie w takim stroju. Jake ujął mocniej jej ramię i poprowadził wzdłuŜ werandy. - Pójdziemy tędy. Obeszli dom. Kiedy dotarli na zatłoczony podjazd, Jake zobaczył parkingowego, który kręcił się przy wypoŜyczonym autku Clare. - Zdaje się, Ŝe zablokowałam czyjś samochód - powiedziała. - Mój. Wzdrygnęła się lekko, a potem uśmiechnęła kwaśno. - Ciekawy zbieg okoliczności, prawda? - Taka juŜ moja karma. - Wierzysz w karmę? - Nie wierzyłem aŜ do dziś - przyznał. Nie podobało mu się, w jaki sposób parkingowy przyglądał się samochodowi Clare. - Chyba jest jakiś problem. Podeszli bliŜej. Jake juŜ po kilku krokach zauwaŜył pajęczynę pęknięć na przedniej szybie. Clare dostrzegła ją parę sekund później. - O cholera - szepnęła. - WypoŜyczalni się to nie spodoba. Parkingowy zobaczył Jake'a. - Właśnie szedłem powiedzieć o tym szefowi. - Co się stało? - zapytała Clare.
- Przed chwilą przyszła tu pani Shipley- wyjaśnił parkingowy pewnym tonem. - Spytała, który samochód przyjechał w ciągu ostatniej półgodziny. Powiedziałem jej, Ŝe ten. - BoŜe -jęknęła Clare. - Co ona zrobiła z przednią szybą? - Stłukła kamieniem - odparł parkingowy. - Gdzie jest pani Shipley? - zapytał Jake. - Przyszedł po nią mąŜ. Powiedział, Ŝe zabiera ją do domu. Przeprosił i kazał przekazać, Ŝe załatwi wszystko z wypoŜyczalnią. Jake zwrócił się do Clare. - W takim razie sprawa przesądzona. Nie wracasz sama do hotelu. - Wyjął kluczyki z jej dłoni. - Przestawię twój samochód, Ŝeby odblokować mój. Westchnęła zrezygnowana. - Okay. Dzięki. - Taka karma, pamiętasz? - Otworzył drzwi jej auta i wsiadł za kierownicę. Czekała z rękami w kieszeniach szlafroka, kiedy przestawiał oba samochody. Potem posadził Clare na fotelu pasaŜera w bmw i sam zajął miejsce kierowcy. Minąwszy podjazd, wyjechali na drogę opasującą zamknięte osiedle z polem golfowym. StraŜnik wypuścił ich przez masywną bramę z kutego Ŝelaza. Clare w milczeniu wpatrywała się w odległe światła Phoenix. Wreszcie Jake przerwał ciszę. - Wiedziałem, Ŝe Brad McAllister został zamordowany pół roku temu - powiedział. - Gliniarze uznali, Ŝe nakrył włamywacza w swoim domu w Stone Canyon. - Tak brzmi oficjalna wersja. - Clare nie odwróciła głowy, nadal podziwiając atramentowoczarne widoki. - Ale, jak moŜe zauwaŜyłeś, matka Brada jest przekonana, Ŝe to ja zamordowałam jej syna. Miała parę miesięcy na rozpowszechnienie tej teorii. I chyba z powodzeniem, choć Elizabeth mówi, Ŝe większość mieszkańców Stone Canyon uwaŜa, by nie snuć domysłów w zasięgu słuchu Archera. - To zrozumiałe, Ŝe Archer nie chce, by krąŜyły takie plotki. Wreszcie odwróciła się i popatrzyła na niego. - Byłam przesłuchiwana przez policję -powiedziała. - Zdziwiłbym się, gdyby cię nie przesłuchali - odparł. - To ty znalazłaś ciało. - Tak. Spojrzał na nią, ale Clare znowu wpatrywała się w ciemność nocy. - To musiało być cięŜkie przeŜycie - rzekł cicho. - Owszem. Milczał przez chwilę. - Jak to się stało, Ŝe byłaś pierwsza na miejscu zdarzenia? - Tamtego wieczoru przyleciałam do Phoenix, Ŝeby spotkać się z Elizabeth.
Zostawiłam jej wiadomość, ale zaszło jakieś nieporozumienie i myślała, Ŝe przylecę dopiero następnego ranka. Była na przyjęciu Arts Academy w Stone Canyon. Pojechałam prosto do niej. Drzwi frontowe były otwarte. Weszłam i znalazłam ciało Brada. Nie potrzebował nadprzyrodzonych umiejętności, Ŝeby wyczuć ślady szoku i przeraŜenia w tych prostych, bezpośrednich słowach. - Archer mówił, Ŝe sejf był otwarty - powiedział. - To wskazywałoby na scenariusz z włamywaczem. - Owszem. Ale Valerie i tak doszła do wniosku, Ŝe to ja zabiłam Brada. Myśli, Ŝe miałam z nim romans i zamordowałam go, bo nie chciał odejść od Elizabeth. - Elizabeth i McAllister byli w separacji. Domyślasz się, co mógł robić tamtego wieczoru u niej w domu? - Nie-odparła. Nie chciał zadawać kolejnego pytania, ale musiał znać odpowiedź. - Sypiałaś z McAllisterem? Wzdrygnęła się. - BoŜe, nie. Nie pociągają mnie tacy faceci jak on. Brad McAllister był kłamcą. - KaŜdy kłamie od czasu do czasu - powiedział. Łącznie ze mną, dodał w duchu. - Tak - przyznała. - Nie mam problemu z większością kłamstw czy z ludźmi, którzy kłamią. Do licha, sama czasem kłamię. I jestem w tym całkiem dobra. MoŜe dostałam to w pakiecie razem z wykrywaczem kłamstw. Zatkało go. Zabrało mu chwilę, nim doszedł do siebie. - Jesteś ludzkim wykrywaczem kłamstw i nie przeszkadza ci, Ŝe większość ludzi kłamie? - spytał. Uśmiechnęła się lekko. - Powiem tak. Kiedy budzisz się pewnego ranka w wieku trzynastu lat i nagle odkrywasz, Ŝe moŜesz stwierdzić, Ŝe wszyscy wokół ciebie, nawet ludzie, których kochasz, kłamią od czasu do czasu, musisz nauczyć się patrzeć na to z odpowiedniej perspektywy, bo inaczej zwariujesz. - Na czym ta perspektywa polega? - Podparłam się Darwinem. Umiejętność kłamania jest powszechna. Wszyscy, których znałam i znam, ją posiedli. Większość dzieciaków zaczyna ćwiczyć tę umiejętność, ledwie opanują mowę. - Więc doszłaś do wniosku, Ŝe musi być jakieś ewolucyjne wytłumaczenie dla kłamstwa? - Właśnie tak- potwierdziła.- Umiejętność kłamania wchodzi w skład narzędzi potrzebnych kaŜdemu człowiekowi do przetrwania i jest efektem ubocznym zdolności mówienia. W wielu sytuacjach bardzo się przydaje. Czasami człowiek musi kłamać, Ŝeby
chronić siebie lub kogoś innego. - To akurat rozumiem - wtrącił. - Czasem trzeba oszukać wroga, Ŝeby wygrać bitwę czy całą wojnę. Czasami człowiek musi kłamać, by chronić swoją prywatność. Ludzie kłamią teŜ, Ŝeby rozładować napiętą sytuację, uniknąć zranienia czyichś uczuć czy uspokoić kogoś, kto jest przeraŜony. - Fakt. - Gdyby ludzie nie potrafili kłamać, prawdopodobnie nie byliby w stanie Ŝyć w grupach, w kaŜdym razie nie na dłuŜszą metę, ani utrzymywać stosunków towarzyskich. W ten sposób dochodzimy do sedna. - To znaczy? - Gdyby ludzie nie umieli kłamać, cywilizacja w znanej nam postaci nie miałaby racji bytu. Gwizdnął cicho. - Interesujący punkt widzenia. Nigdy tego nie rozpatrywałem w tych kategoriach. - Pewnie dlatego, Ŝe nigdy nie musiałeś się nad tym zastanawiać. Większość ludzi przyjmuje umiejętność kłamania za coś oczywistego, niezaleŜnie od tego, czy to aprobują czy nie. - Ale nie ty. - Byłam zmuszona spojrzeć na to z trochę innej perspektywy. -Przerwała na chwilę. - Zawsze fascynowała mnie jedna rzecz. To, Ŝe znakomita większość ludzi, zarówno zwykłych, jak i tych obdarzonych parawraŜliwością, myśli, Ŝe wiedzą, kiedy ktoś kłamie. Tak jest na całym świecie. Tymczasem badania wykazują, Ŝe ludzie potrafią wykryć kłamstwo zaledwie w nieco ponad połowie przypadków. Równie dobrze moŜna by rzucać monetą. - A co z ekspertami? Gliniarzami i im podobnymi? - Wcale nie są lepsi w wykrywaniu kłamców, przynajmniej nie w kontrolowanej sytuacji badawczej. Problem w tym, Ŝe zwykle łączą z kłamstwem takie sygnały, jak unikanie kontaktu wzrokowego czy pocenie się, a to często zawodzi. - Nie ma co liczyć na nos Pinokia? - Nie do końca - odparła. - Fizyczne objawy istnieją, ale są róŜne w przypadku róŜnych ludzi. Jeśli znasz kogoś dobrze, masz większe szanse przyłapania go na kłamstwie, w innym przypadku jest to loteria. Jak powiedziałam, kłamanie jest naturalną ludzką umiejętnością i prawdopodobnie wszyscy jesteśmy w tym znacznie lepsi, niŜ chcemy się do tego przyznać. - Powiedziałaś, Ŝe kłamstwa Brada McAllistera były innego rodzaju. - Zgadza się. - Co miałaś na myśli? - Brad był kłamcą inego typu. Był ultrafioletem. - Ultrafioletem?
- Moja osobista nazwa zła. - CięŜkie słowo. - Ałe pasuje do Brada, wierz mi. Umiejętność kłamania to potęŜne narzędzie, choć sama w sobie ma wartość neutralną. To trochę tak jak z ogniem. - Tak jak ogień moŜe zamienić się w broń? - Dokładnie. - SkrzyŜowała ręce na piersi. - Dzięki ogniowi moŜesz ugotować posiłek, ale i spalić dom. Jeśli ktoś ma złe intencje, za pomocą kłamstwa moŜe spowodować olbrzymie szkody. - Dlaczego uwaŜasz, Ŝe Brad McAllister był złym człowiekiem? Z tego co słyszałem, był oddanym męŜem, który trwał przy Elizabeth, kiedy przechodziła załamanie nerwowe. Obróciła się gwałtownie na siedzeniu. - Ten wizerunek był największym z kłamstw McAllistera. I wkurza mnie, Ŝe nadal ma się dobrze, choć bydlak juŜ nie Ŝyje. - Co zrobił McAllister, Ŝe tak go nienawidzisz? - Brad nie troszczył się o Elizabeth, kiedy przechodziła załamanie nerwowe. To on ją w nie wpędził. Liz i ja juŜ straciłyśmy nadzieję, Ŝe zdołamy kogokolwiek do tego przekonać. Łącznie z Archerem i Myrą. Dla całego Stone Canyon Brad był złotym chłopcem. Jake zastanawiał się nad tym przez chwilę. - Więc jaka jest twoja teoria na temat tego morderstwa? - spytał. - Nie ma powodu wątpić w policyjną wersję wypadków - odparła Clare. - Prawdopodobnie Brad faktycznie nakrył włamywacza na gorącym uczynku. - I kto teraz kłamie? Wcale w to nie wierzysz, prawda? Westchnęła. - Nie. Ale nie mam lepszego pomysłu. - śadnej teorii? - Wiem tylko, Ŝe Brad był złym człowiekiem. Źli ludzie mają wielu wrogów. MoŜe któryś z nich wytropił go i zamordował tamtej nocy. - Ale w tej teorii brakuje motywu, poza tym, Ŝe Brad nie był miłą osobą. - Czasami to wystarcza. - Czasami - powtórzył. Zapadła cisza. - Tak na marginesie - powiedziała w końcu Clare - musimy uwaŜać na zjazd w Indian School Road. - Dlaczego? - Bo mój motel jest przy Indian School Road - wyjaśniła. - Mówiłaś, Ŝe mieszkasz w hotelu przy lotnisku. - Kłamałam.
Rozdział 4 Największą zaletą motelu Desert Dawn było to, Ŝe nie starał się udawać czegoś innego, niŜ faktycznie był: podrzędnym, tanim przybytkiem z minionej epoki. Piętrowy budynek aŜ się prosił o odmalowanie. Zardzewiałe wiatraki buczały w ciemności. Większość roślin umarła jeszcze w prehistorii. Ocalało tylko parę odpornych kaktusów i jedna zwiędła palma. Litera S w czerwono-Ŝółtym neonie trzeszczała i denerwująco migotała. Clare poczuła zaŜenowanie, kiedy zatrzymali się na parkingu niedaleko wejścia do zniszczonej recepcji. Natychmiast je stłumiła. Jake wyłączył silnik i patrzył na wyleniała palmę górującą nad popękanym chodnikiem. - Wiesz - powiedział - gdybyś uprzedziła, Ŝe dziś przyjeŜdŜasz, dział podróŜy Glazebrook załatwiłby ci rezerwację w lepszym miejscu. ZałoŜę się, Ŝe znaleźliby coś, gdzie łazienka nie jest na korytarzu. - Dzięki za troskę, ale mam w pokoju łazienkę. - Odpięła pas i otworzyła drzwi. Jake wysiadł, wyjął z bagaŜnika jej mokre ubrania i razem ruszyli do wejścia. - MoŜesz mi powiedzieć, dlaczego wybrałaś akurat to miejsce? -zapytał. - MoŜe nie wiesz, ale pół roku temu straciłam pracę. Nie poszczęściło mi się ze znalezieniem nowego zajęcia, tak więc nie śmierdzę groszem. - Twój ojciec jest jednym z najbogatszych ludzi w tym stanie - zauwaŜył delikatnie. - Pomijając aspekt biologiczny, nie uwaŜam Archera Glazebrooka za swojego ojca. t - Innymi słowy, jesteś zbyt dumna, Ŝeby wziąć od niego pieniądze. - Pokręcił głową, rozbawiony. - Wy dwoje macie ze sobą naprawdę duŜo wspólnego. Pchnął brudne przeszklone drzwi. Clare weszła za nim do maleńkiej recepcji. Recepcjonista spojrzał na jej szlafrok i turban z ręcznika. - Wszystko w porządku, pani Lancaster? - spytał niespokojnie. - Pływałam - odparła lakonicznie. - Odprowadzę panią Lancaster do jej pokoju - powiedział Jake. Recepcjonista zmierzył go wzrokiem, a potem wzruszył ramionami. - Okay. Tylko bądźcie cicho. Obok mieszka para ze środkowego zachodu. Clare zmarszczyła brwi. - O czym pan mówi? Czemu mam się przejmować, Ŝe obok ktoś mieszka? Recepcjonista przewrócił oczami. Jake złapał ją za rękę i pociągnął do schodów. - Co jest? - pytała zdezorientowana. - Czyja czegoś nie wiem? Odpowiedział, dopiero gdy weszli na piętro i ruszyli w głąb obskurnego korytarza.
- Recepcjonista myśli, Ŝe jesteś cali girl, która zabawia w motelu klientów. - I ty niby jesteś klientem? - Tak. - Zdaje się, Ŝe szlafrok robi mylne wraŜenie. Zatrzymała się przed drzwiami pokoju 210. Jake wziął od niej klucz i wsunął do zamka. Uchyliły się drzwi pokoju 208. Kobieta w średnim wieku z kaskiem siwiejących loków posłała im pełne dezaprobaty spojrzenie. Jake skinął głową. - Dobry wieczór pani. Kobieta trzasnęła drzwiami. Jake słyszał za nimi odgłosy rozmowy. Wkrótce otworzyły się ponownie. Tym razem wyjrzał łysiejący facet z nadwagą, ubrany w kraciaste bermudy i biały podkoszulek. Spojrzał na Clare surowym wzrokiem. Przechyliła głowę. - Ładny wieczór, prawda? Facet zatrzasnął drzwi, a po chwili rozległ się dźwięk przesuwanej zasuwy. - Chyba nie tylko recepcjonista ma podejrzenia co do twojej profesji - powiedział Jake. - I pomyśleć, Ŝe obecnie jestem bezrobotna. Weszli do pokoju, równie obskurnego jak korytarz. Naprzeciw wejścia znajdowały się szklane drzwi rozsuwane na maleńki balkonik, z którego widać było mały basen. Clare włączyła słabe górne światło. Jake spojrzał na samotną walizkę na kółkach. - Rzeczywiście nie jesteś przygotowana na dłuŜszą wizytę - zauwaŜył. - Dam Archerowi jeden dzień na wyjaśnienie, po co mnie tu ściągnął. Spędzę trochę czasu z Elizabeth. Potem nie będzie powodu, Ŝebym tu siedziała. - Wrócisz do San Francisco? - Pół roku bezrobocia powaŜnie naruszyło moje oszczędności, a nie chcę poŜyczać od mamy i cioci. Muszę znaleźć pracę. Skinął głową. - Tak będzie najlepiej. - Dzięki za podwiezienie - powiedziała. - To był bardzo interesujący wieczór. - Jak wszystkie randki ze mną. Uśmiechnęła się. - O ile wiem, ty byłeś w pracy. Rozwiązywanie problemów Arche ra Glazebrooka naleŜy do twoich obowiązków.