Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Krentz Jayne Ann - Długa noc

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Krentz Jayne Ann - Długa noc.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse K
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 133 osób, 80 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 219 stron)

Prolog Siedemnaście lat temu... Dom na końcu uliczki tonął w ciemności. Coś jest nie tak, pomyślała Irenę. Rodzice zawsze zostawiali jej zapalo­ ne światło. - Nie wściekaj się, Irenę. - Pamela zatrzymała samochód na drodze dojaz­ dowej. Reflektory kabrioletu oświetlały krótką przestrzeń do gęstej kępy jodeł rosnących obok domu. - To był tylko żart, okay? Hej, zobacz, światła są poga­ szone. Twoi starzy śpią. Nigdy się nie dowiedzą, o której wróciłaś. Irenę pchnęła drzwi samochodu i wyskoczyła. - Dowiedzą się. Wszystko zepsułaś. - Więc powiedz, że to moja wina - odparła Pamela. - Straciłam poczucie czasu. - Sama jestem sobie winna. Popełniłam błąd. Uwierzyłam, że naprawdę jesteś moją przyjaciółką. Myślałam, że mogę ci ufać. Rodzice zabraniają mi tylko dwóch rzeczy: narkotyków i jeżdżenia na drugą stronę jeziora. - Daj spokój. Złamałaś tylko jeden zakaz. - Pamela uśmiechała się szero­ ko w świetle rzucanym przez tablicę rozdzielczą. - Nawet nie miałam żad­ nych narkotyków w samochodzie. - Nie powinnyśmy wyjeżdżać za miasto i wiesz o tym. Dopiero co dosta­ łaś prawo jazdy. Tata mówi, że nie masz jeszcze wystarczającego doświad­ czenia za kółkiem. - Odwiozłam cię do domu całą i zdrową, prawda? - Nie o to chodzi i dobrze o tym wiesz. Obiecałam coś rodzicom. - Jesteś taką grzeczną dziewczynką. - W głosie Pameli słychać było roz­ drażnienie i wstręt. - Nie męczy cię to ciągłe przestrzeganie zasad? 7

Irenę zrobiła krok w tył. - Czy właśnie o to dzisiaj chodziło? Chciałaś się przekonać, czy uda ci się doprowadzić do tego, że złamię zasady? No cóż, dopięłaś swego, mam na­ dzieję, że jesteś zadowolona. Ostatni raz robiłyśmy coś razem. Ale pewnie właśnie tego chciałaś, co? Dobranoc, Pamela. Odwróciła się w stronę ciemnego domu i zaczęła grzebać w torebce, szu­ kając klucza. - Irenę, zaczekaj... Irenę zignorowała ją. Z kluczem w ręce ruszyła szybko do frontowych drzwi. Ro­ dzice będą wściekli. Pewnie uziemiąjądo końca życia, a przynajmniej do końca lata. - Okay, droga wolna - zawołała za nią Pamela. - Wracaj do swojego ide­ alnego, nudnego życia grzecznej dziewczynki i do swojej idealnej, nudnej rodzinki. Następnym razem, jak będę szukała przyjaciółki, wybiorę kogoś, kto wie, co to zabawa. Pamela odjechała. Kiedy reflektory kabrioletu znikły, Irenę została sama w nocnej ciemności. Czuła chłód. Dziwne, pomyślała. Było lato. Księżyc rozświetlał taflę jeziora. Razem z Pamelą musiały dziś wieczorem złożyć dach nowiutkiego sportowego wozu. Nie powinno być jej tak zimno. Może tak właśnie się czujesz, kiedy odkryjesz, że nie możesz ufać komuś, kogo uważałeś za przyjaciela. Spojrzała, czy w sypialni rodziców zapaliło się światło. Musieli słyszeć samochód Pameli, pomyślała. Zwłaszcza ojciec miał lekki sen. Ale dom był pogrążony w ciemności. Trochę jej ulżyło. Jeśli rodzice się nie obudzili, nieunikniona scena rozegra się dopiero rano przy śniadaniu. Wcale jej się nie spieszyło do wiadomości, że ma szlaban. Ledwo widziała stopnie werandy. Tata zapomniał zapalić światło nad drzwiami. Naprawdę dziwne. Zawsze zostawiał to światło zapalone i jedno z tyłu domu. Paliły się przez całą noc. To była kolejna z jego zasad. Zatrzymała się, ściskając w ręce klucz. Sypialnia rodziców była na prawo od wejścia. Na pewno ją usłyszą, jeśli wejdzie głównymi drzwiami. Ale jeśli wciąż śpią, to może nie usłyszą, jak wejdzie tylnymi drzwiami. Minie kuch­ nię, a potem przemknie korytarzem do swojej sypialni, nie budząc rodziców. Odwróciła się i przebiegła wzdłuż ściany domu. Było bardzo ciemno. Ża­ łowała, że nie ma latarki. W srebrzystym świetle księżyca ledwo było widać mały pomost i łódkę, którąjej ojciec pływał na ryby. Zaskoczyło ją, że na ganku z tyłu też nie pali się światło. Panował gęsty mrok. Weszła na stopień, potknęła się i prawie przewróciła. W ostatniej chwili udało się jej złapać za poręcz i odzyskać równowagę. 8

Czy to możliwe, żeby tata zapomniał zapalić oba światła? To było napraw­ dę podejrzane. Może przepaliły się obie żarówki. Wsunęła klucz do zamka i ostrożnie przekręciła klamkę, starając się nie narobić hałasu. Drzwi nie zareagowały na jej nacisk, kiedy pchnęła je do środka. Wygląda­ ło na to, że coś ciężkiego blokuje je od wewnątrz. Pchnęła mocniej. Przez otwór wypłynął okropny, mdlący zapach. Czyżby do domu dostały się jakieś zwierzęta? Rano matka nieźle się wścieknie. Ale gdzieś w podświadomości wiedziała już, że stało się coś niedobrego. Zaczęła się trząść. Zdołała przecisnąć się za próg i poszukać po omacku włącz­ nika na ścianie. Światło oślepiło ją na kilka sekund. Potem zobaczyła na podłodze krew. Usłyszała krzyk. Dopiero po chwili uświadomiła sobie, że to ona krzy­ czy - głośno, rozpaczliwie, oszalała z bólu. Ale ten dźwięk dochodził do niej jak przez mgłę. Odpłynęła w zupełnie inne miejsce, inną przestrzeń, gdzie nic nie było tak, jak powinno, gdzie nic nie było normalne. Kiedy wróciła, zrozumiała, że jej osobista definicja normalności zmieniła się na zawsze.

DATA: 7 marca OD: P Webb DO: I Stenson TEMAT: Przeszłość Witaj, Irenę, wiem, że ten mail to dla Ciebie olbrzymie zaskoczenie. Mam nadzieję, że nie wyrzuciłaś go prosto do kosza, kiedy zobaczy­ łaś, kto jest nadawcą. Ale wiem, że jesteś teraz dziennikarką, a dziennikarze są z reguły ciekawscy, więc, przy odrobinie szczęścia, przeczytasz go. Trudno uwierzyć, że minęło siedemnaście lat od kiedy wi­ działyśmy się ostatni raz, prawda? Zdaję sobie sprawę, że biorąc pod uwagę, co się stało, byłabyś najzupełniej szczę­ śliwa, gdyby minęło kolejne siedemnaście lat bez żadnych wia­ domości ode mnie. Ale muszę z Tobą porozmawiać i muszę to zrobić jak najszybciej. Chodzi o przeszłość. Muszę Ci coś powiedzieć, ale nie mogę tego zrobić w mailu czy przez telefon. Wierz mi, to jest tak samo ważne dla Ciebie jak i dla mnie. Jest kilka spraw, którymi muszę się zająć przed naszym spotkaniem. Bądź w Dunsley w czwartek po południu. Do tej pory wszystko powinno być już gotowe. Zadzwoń do mnie, jak tylko przyjedziesz. Przy okazji, nigdy nie zapomniałam, jak lubiłaś pomarań­ czowy sorbet z lodami waniliowymi. Zabawne, jakie rzeczy czło­ wiek pamięta, prawda? Twoja była najlepsza przyjaciółka Pamela

Rozdział 1 Odprowadzę panią do domku, pani Stenson powiedział Lukę Danner. Irenę poczuła, że jeżą się jej włoski na karku Przerwała zapinanie czar­ nego płaszcza. Powinnam była wyjść wcześniej, pomyślała. Powinnam była wrócić do domku, zanim zrobiło się zupełnie ciemno. Tak się kończyło uzależnienie od wiadomości. Po prostu musiała zaliczyć wieczorną porcję, a jedynym telewizorem w motelu Wschód Słońca nad Je­ ziorem był wiekowy odbiornik w małej recepcji. Skończyło się na tym, że obejrzała jeden wielki blok przygnębiających sprawozdań korespondentów z całego świata w towarzystwie właściciela motelu. Wcześniej zauważyła, jak przerzucił wywieszkę na stronę z napisem BRAK MIRJSC. TO ją trochę za­ niepokoiło. Oprócz niej w motelu nie było widać żadnych innych gości. Próbowała wymyślić jakiś sensowny pretekst, żeby odrzucić propozycję odeskortowania jej do domku. Ale Lukę już wstał i podszedł długimi, swo­ bodnymi krokami do biurka recepcji. - Na drodze do domku jest ciemno powiedział. Parę lamp przy ścież­ ce nie działa. Przeszedł ją kolejny dreszcz. Od kiedy skończyła piętnaście lat, bała się ciem­ ności. Ale ta nerwowa, atawistyczna reakcja nie była tylko zwykłym ukłuciem strachu, którego doświadczała zawsze na samą myśl o zapadnięciu mroku. Strach przemieszał się z irytującą świadomością obecności Luke'a Dannera. Na pierwszy rzut oka niektórzy ludzie mogliby go nie doceniać. Pomyśla­ ła, że ona nigdy nie popełniłaby tego błędu. To był skomplikowany mężczy­ zna. W pewnych okolicznościach bez wątpienia bardzo niebezpieczny. Był średniego wzrostu, szczupły, ale umięśniony, o szerokich ramionach. Miał twarz o surowych, jakby wyrzeźbionych rysach i piwno-zielone oczy alchemika, który wpatrywał się zbyt długo w ogień destylatora.

W krótko przystrzyżonych ciemnych włosach przebłyskiwały gdzieniegdzie srebrne nitki. Przypuszczała, że dobiega do czterdziestki. Na lewej dłoni nie miał obrączki. Pewnie rozwiedziony, uznała. Interesujący mężczyźni w jego wieku zwykle mieli w dorobku przynajmniej jedno małżeństwo, a Lukę Dan- ner z pewnością był interesujący. Wręcz fascynujący. Prawie się do niej nie odzywał podczas półtoragodzinnego wspólnego oglą­ dania telewizyjnych wiadomości. Po prostu siedział rozparty w jednym z ogromnych wiekowych foteli, z nogami wyciągniętymi na wysłużonym chodniku, i kontemplował nienaturalnie radosnych reporterów ze stoickim spokojem. Coś w jego zachowaniu sugerowało, że już widział najgorsze, co świat miał do zaoferowania, i nie był szczególnie poruszony telewizyjnym przekazem. - Poradzę sobie - powiedziała. Wyciągnęła z kieszeni płaszcza małą la­ tarkę. - Mam latarkę. - Ja też. - Luke zanurkował za blat recepcji, a kiedy się wyprostował, trzymał w ręce masywną latarkę. W jego dużej dłoni niepokojąco kojarzyła się z bronią. Spojrzał na latareczkę Irenę. W jego oczach błysnęło rozbawie­ nie. - Moja jest większa. Zignoruj tę uwagę, nakazała sobie, otwierając drzwi, zanim Lukę zdążył otworzyć je przed nią. Rześkie nocne powietrze sprawiło, że przeszedł ją dreszcz. W Ventana Lakę śnieg padał rzadko, bo region ten był wprawdzie górzysty, ale położony nieda­ leko od ciepłej i słonecznej krainy winnic. Niemniej wczesną wiosną, zwłasz­ cza po zmroku, i w tej części północnej Kalifornii bywało naprawdę zimno. Lukę zdjął z wieszaka podniszczoną skórzaną kurtkę na podszewce i wy­ szedł za Irenę na zewnątrz. Nie zawracał sobie głowy zamknięciem drzwi, ale w miasteczku Dunsley przestępczość nigdy nie była wysoka. W ciągu minionych dwóch dekad wydarzyły się tu tylko dwa morderstwa - oba w let­ nią noc przed siedemnastoma laty. Irenę zatrzymała się na skraju wejścia do ośrodka. Było wpół do ósmej, ale równie dobrze mogła być północ. W porośniętych lasem górach zmrok zapa­ da wcześnie. Postawiła kołnierz płaszcza i włączyła latarkę. Lukę odpalił swoją solidną latarkę przemysłową, którą zabrał z recepcji. Miał rację, pomyślała, jego jest zdecydowanie większa. Padający z niej szeroki strumień światła sięgał daleko przed nich, rozpraszając czerń nocy. - Fajna latarka - powiedziała. Nikt nie doceniał dobrej latarki bardziej od niej. Uważała się za koneserkę. - Co to za typ? 12

- Z nadwyżek wojskowych. Kupiona na e-bayu. - Jasne. - Musi sprawdzić strony internetowych sklepów z nadwyżkami wojskowymi, kiedy będzie szukała nowej latarki. Czyli już niedługo. Regu­ larnie wymieniała sprzęt na lepszy. Lukę zszedł po kamiennych schodkach, lekko i swobodnie, jakby nie miał żadnych oporów przed zmierzeniem się z nocą. Odniosła wrażenie, że nie­ wiele rzeczy mogłoby przerazić Luke'a Dannera. Spojrzała na ścieżkę. - Nie działa więcej niż kilka lamp - mruknęła. Właściwie to chyba żadna nie działa. - Zamówiłem już nowe w sklepie - odparł. - Byłoby wspaniale, gdyby zostały zainstalowane przed latem, prawda? - Czyżbym słyszał w pani głosie sarkazm, pani Stenson? Uśmiechnęła się do niego promiennie. - Ależ skąd. - Tylko się upewniałem. Czasami wy, światowcy, traktujecie nas miejsco­ wych trochę z góry. Nie zgrywaj się na małomiasteczkowego chłopka, Danner. Czy ja wyglą­ dam na kretynkę? Fakt, nie wiedziała o nim wiele - i nie była pewna, czy chce dowiedzieć się więcej - ale dostrzegła w jego oczach błysk inteligencji. - Przypuszczam, że nie jest pan związany z Dunsley bardziej ode mnie, panie Danner. - Skąd to przypuszczenie? - spytał z przesadną uprzejmością. - Powiedzmy, że tak mi podpowiada intuicja. - Często pani to robi? - Co takiego? - Słucha podpowiedzi intuicji? Zastanawiała się chwilę. - Czasami. - Ja nie lubię domysłów - powiedział. - Wolę fakty. - Bez urazy, ale brzmi to trochę obsesyjnie. - Prawda? Szli żwirową ścieżką łączącą dwanaście oddzielnych domków z drewnia­ nych bali. Żwir chrzęścił pod stopami Irenę, która miała na sobie skórzane kozaczki na wysokim obcasie. Lukę był w adidasach i w ogóle nie słyszała jego kroków, choć szedł tuż obok niej. Gdzieniegdzie widać było między drzewami lustro jeziora, w którym odbi­ jało się światło księżyca. Srebrzysta poświata była zbyt słaba, by przeniknąć 13

gęste skupiska sosen i jodeł górujących nad motelem. W konarach nad gło­ wą słyszała szepty duchów. Jej dłoń zacisnęła się konwulsyjnie na uchwycie małej latarki. Cieszyła się choć nigdy nic przyznałaby się do tego głośno że jest z nią Lukę. Noc nigdy nie była dobrą porą. A dzisiejsza będzie jeszcze gorsza niż zwykle, bo spędzi ją w mieście, które prześladowało ją w snach. Pewnie nie zaśnie aż do świtu. Chrzęst żwiru pod stopami i wiatr gwiżdżący w koronach drzew sprawiały, że traciła zimną krew. Nagle zapragnęła rozmowy; zwykłej, dodającej otuchy rozmowy. Potrzebowała towarzystwa innego człowieka. Ale biorąc pod uwa­ gę jego milczenie, kiedy oglądali razem wiadomości, przypuszczała, że niezo­ bowiązująca towarzyska pogawędka nie jest czymś, za czym przepada Lukę Danner. Randki z kolacją muszą być dla niego prawdziwą gehenną. Zerknęła na pierwszy domek, w którym rezydował Lukę. Na ganku paliło się światło, ale okna były ciemne. W pozostałych domkach też było ciemno. Domek numer 5 wynajęty przez mą - stanowił jedyny jasny punkt. Wy­ chodząc do recepcji na telewizję, zapaliła światło we wszystkich pomiesz­ czeniach, a także na frontowym i tylnym ganku. -- Wygląda na to, że jestem dziś jedynym pańskim gościem powiedziała. - Tak to jest poza sezonem. Przypomniała sobie, że w małych miejscowościach turystycznych otacza­ jących Ventana Lakę ludzie wyróżniają tylko dwie pory roku: sezon i poza sezonem. Mimo to wydało jej się dziwne, że w motelu są takie pustki. Dlaczego przekręcił pan wywieszkę na stronę z napisem „Brak miejsc"? - zapytała. Nie lubię, kiedy ludzie zawracają mi głowę wieczorem odparł Lukę. - Wystarczy, że przychodzą w ciągu dnia. Prawdziwa udręka. Rozumiem. Odchrząknęła. - Chyba od niedawna udziela pan gościny potrzebującym? Nie myślę o tym jak o gościnie rzekł. Raczej jak o konieczności. Ktoś potrzebuje noclegu, więc wynajmuję mu pokój. Ale jeśli klient nie zada so­ bie trudu, żeby przyjechać o sensownej godzinie, równie dobrze może je­ chać na drugą stronę jeziora do Kirbyville i tam znaleźć sobie jakiś motel. Zawsze to jakiś sposób na prowadzenie biznesu - powiedziała. - Choć może nie najbardziej dochodowy. Od kiedy zarządza pan tym motelem? Od jakichś pięciu miesięcy. A co się stało z poprzednim właścicielem? Zauważyła, że to pytanie wzbudziło czujność Luke'a. 4

- Znała pani Charliego Gibbsa? - spytał. Pożałowała swojej ciekawości. Fakt, chciała z kimś porozmawiać, ale ostat- niąrzeczą, na jaką miała ochotę, była rozmowa na temat jej przeszłości w tym mieście. - Znałam Charliego - odparła - ale nie widziałam go od lat. Co u niego słychać? - Pośrednik, który sprzedał mi ten motel, powiedział, że Charlie zmarł w zeszłym roku. - Przykro mi to słyszeć. Charlie był mocno posunięty w latach, kiedy jeszcze mieszkała w miastecz­ ku, nie zdziwiła się więc słysząc, że umarł. Ale na wieść o jego śmierci po­ czuła ukłucie żalu; kolejne, jakiego doświadczyła od przyjazdu do miasta przed kilkoma godzinami. Choć nie znała dobrze Charliego Gibbsa, on i jego stary motel byli wpisani na stałe w krajobraz jej młodości. - Powiedziano mi, że biznes rozkręci się zaraz po Dniu Pamięci - ciągnął Lukę tonem pozbawionym entuzjazmu - ale naprawdę tłoczno robi się tu w okolicach Święta Pracy. - Tak jest we wszystkich miejscowościach turystycznych. - Spojrzała na nie­ go. - Nie wydaje się pan uszczęśliwiony perspektywą zwiększenia obrotów. Wzruszył ramionami. - Lubię, jak jest miło i cicho. Głównie dlatego kupiłem ten motel. Oczy­ wiście nie bez znaczenia była też świadomość, że nie można stracić na nieru­ chomości położonej w sąsiedztwie wody. - Czy nie jest trudno zarobić na życie z takim podejściem? - Jakoś sobie radzę. W sezonie podniosę ceny. Odkuję się za miesiące, w których panuje zastój. Pomyślała o SUV-ie stojącym przed jego domkiem. Charliego Gibbsa nigdy nie było stać na tak drogi samochód. Nigdy też nie nosił takiego zegarka, jak ten na przegubie Luke'a. Tytanowe chronografy wyglądały, jakby można było z ni­ mi nurkować na głębokość stu metrów i śledzić kilka różnych stref czasowych. Czuła, że Lukę nie byłby zachwycony wnikaniem w jego finanse, znalazła więc inny temat. - Czym się pan zajmował przedtem? - spytała. - Jakieś pół roku temu odszedłem z marines powiedział. - Próbowałem zajmować się biznesem, ale nie wyszło. Domyślała się, że spędził jakiś czas w wojsku. Wskazywał na to sposób, w jaki się nosił - miał na sobie uniform zamiast zwykłej koszuli i dżinsów -- 15

a także otaczająca go aura pewności siebie, autorytetu i opanowania. Typo­ wy samiec alfa. Dobrze znała ten typ. Jej ojciec też służył w marines, zanim został gliną. Lukę był facetem, który przeprowadzi cię przez dym i płomienie w bez­ pieczne miejsce, kiedy wszyscy inni będą kręcić się w kółko w bezmyślnej panice. Mężczyźni tacy jak on mieli swoje zalety, ale nie byli łatwymi part­ nerami w codziennym życiu. Matka nieraz jej to tłumaczyła, zwykle roz­ drażniona. Ośrodek musiał być w kiepskim stanie, zanim go pan kupił - powiedzia­ ła. - Sypał się już, kiedy widziałam go po raz ostatni, a było to dawno temu. - Nadal pracuję nad infrastrukturą. - Spojrzał w stronę jej domku, przy­ cupniętego na brzegu jeziora wśród wysokich drzew. -- Pewnie nie zauważy­ ła pani karteczki z prośbą o gaszenie wszystkich świateł przed wyjściem. Podążyła za jego wzrokiem. Domek numer 5 był oświetlony jak stadion piłkarski podczas nocnego meczu. - Widziałam karteczkę - zapewniła - ale zauważyłam też, że kierownic­ two jeździ wielkim SUV-em, który spala pięć litrów benzyny na dziesięć kilometrów. Uznałam, że prośba o oszczędzanie energii jest tylko obłudnym chwytem mającym wpędzić gości w poczucie winy, jeśli nie pomogą kie­ rownictwu zaoszczędzić kilku dolców na rachunku za elektryczność. - A niech to! Mówiłem Maxine, że te prośby nie zdadzą egzaminu. Sub­ telność nigdy nie popłaca. Jeśli chcesz, żeby ludzie przestrzegali zasad, mu­ sisz je określić głośno i wyraźnie. - Kim jest Maxine? - Maxine Boxell to moja zastępczyni. Jest samotną matką. Jej syn Brady latem będzie się zajmował łódkami. Maxine mówi, że możemy zarobić kupę forsy na organizowaniu trzygodzinnych wypraw na ryby. Namawia mnie też na kupno szybszej łodzi, która mogłaby ciągnąć narciarzy wodnych. Wciąż zwlekam z podjęciem tej decyzji, bo mogłoby to wprowadzić za duże oży­ wienie w interesie. Irenę zastanawiała się, czy zastępczyni Donnera to ta sama Maxine, która ukończyła miejscowe liceum w czerwcu tego roku, kiedy jej świat legł w gru­ zach. Wtedy nazywała się Spangler. - Co sprowadza panią do Dunsley, pani Stenson? - Głos Luke'a przerwał jej rozmyślania. - Sprawy osobiste - odparła. - Osobiste? - Tak. - Też mogę być zagadkowa, pomyślała. 16

- Czym się pani zajmuje? - spytał, widząc, że nie zamierzała ulec tej mało subtelnej zachęcie do kontynuowania wypowiedzi. O co mu chodzi? - zastanawiała się Irenę. Wcześniej prawie się nie odzy­ wał, a teraz nagle zadaje jej bardzo bezpośrednie pytania. - Jestem dziennikarką - odparła. - Naprawdę? - Wydawał się rozbawiony i lekko zaskoczony. - Nigdy bym się nie domyślił, że jest pani przedstawicielką mediów. Często słyszę podobne opinie - mruknęła. - Te wysokie obcasy i elegancki płaszcz robią wrażenie. Nie wygląda pani jak jedna z tych kościstych, głupawych eksmodelek, które czytają telewizyj­ ne wiadomości. - Pewnie dlatego, że pracuję w gazecie, a nie dla stacji telewizyjnej po­ wiedziała z ironią. - O, przedstawicielka prasy. To zupełnie inny gatunek. - Urwał na mo­ ment. - Jaka gazeta? - „Glaston Cove Beacon". - Czekała na nieuniknioną reakcję. - Nigdy nie słyszałem - powiedział Luke. A to ci niespodzianka, pomyślała. - To też często słyszę - odparła spokojnie. - Glaston Cove jest małym miasteczkiem na wybrzeżu. „Beacon" to niewielki dziennik, ale jego właści­ cielka i zarazem redaktor naczelna, ostatnio postarała się o stronę interneto­ wą, skąd można ściągnąć bieżące wydanie. - Trudno uwierzyć, że w Dunsley dzieje się coś, co mogłoby zaintereso­ wać dziennikarkę z Glaston Cove. To coś więcej niż zwykła ciekawość, uznała. Rozmowa zamieniała się w przesłuchanie. - Mówiłam już, że przyjechałam tu z powodów osobistych - powiedzia­ ła. - Nie zbieram materiałów. - No tak. Przepraszam, zupełnie zapomniałem, że chodzi o sprawy osobiste. Zapomniał, akurat. Uśmiechnęła się z przekąsem. Zaczynał na nią naci­ skać, ale nic z tego. Nie zamierzała się tłumaczyć nikomu obcemu, a już na pewno nikomu stąd. Po spotkaniu z Pamelą pożegna Dunsley spojrzeniem w lusterko wsteczne samochodu i już jej nie będzie. Dotarli do domku numer 5. Irene wyjęła z kieszeni klucz i weszła na schody. - Dziękuję za odprowadzenie - powiedziała. - Nie ma sprawy. - Wszedł za nią po schodach, wziął od niej klucz i wło­ żył do zamka. - Kiedy meldowałem panią po południu, zapomniałem wspo­ mnieć, że między siódmą a dziesiątą w recepcji jest darmowa kawa i pączki.

- Naprawdę? Jestem oszołomiona. Dał mi pan jasno do zrozumienia, że kierownictwo motelu nie oferuje gościom żadnych udogodnień. - Pytała pani o room serviec, na litość boską. - Otworzył drzwi i rzucił okiem na jasno oświetlony główny pokój. Nic oferujemy usług tego typu. Ale rano proponujemy kawę i pączki. Oczywiście, gdy mamy gości. A dzię­ ki pani tak właśnie jest. - Przykro mi, że się narzucam ze swoją osobą. - Cóż, goście zdarzają się w tym biznesie zauważył oschle. - Co za filozoficzne podejście. - Musiałem je w sobie rozwinąć, kiedy zostałem właścicielem motelu odparł. - Na szczęście miałem za sobą pewien trening. A pączki były pomy­ słem Maxine. ~ Rozumiem. - Zgodziłem się na miesięczny okres próbny, żeby przetestować ten pomysł. Ale jeśli mam być szczery, nie polecałbym ich pani. Smakują jak trociny z cu­ krem. Podejrzewam, że są trochę przeterminowane, już kiedy Maxine je kupuje. Nie jestem jednak stuprocentowo pewny, bo Dunsley Market nie ma zwyczaju znakować łatwo psujących się produktów datami przydatności do spożycia. - Powinnam była po drodze kupić sobie coś na śniadanie. - Zawsze może pani pojechać do miasta. Ventana View Cafe jest otwarte od szóstej. - Będę pamiętać. Musiała przecisnąć się obok Luke'a, żeby wejść do domku, więc otarła się o jego silne, umięśnione ciało. Bijące od niego ciepło i męski zapach posta­ wiły ją w stan zwiększonej czujności. Znowu. Odwróciła się w drzwiach, żeby się z nim pożegnać, i zauważyła, że bacz­ nie się jej przygląda. - O co chodzi? - zapytała z rezerwą. - Mówiła pani poważnie o śniadaniu? - Tak. - Większość znanych mi kobiet nie jada śniadań. Nie zamierzała mu tłumaczyć, że śniadanie to dla niej jeden z rytuałów, które wprowadziła, żeby zachować poczucie porządku w swoim świecie. Śniadanie oznaczało koniec nocy, było więc bardzo ważne. Ale gdyby nawet próbowała mu to wyjaśnić, nie zrozumiałby. Jedyną osobą, która rozumiała zasadnicze znaczenie śniadania, była dok­ tor LaBarre, ostatnia z tuzina terapeutów, z jakimi Irenę konsultowała się przez te wszystkie lata. Łagodna i dobra pani doktor starała się odzwyczaić 18

swoją pacjentkę od innych nieco obsesyjnych rytuałów, ale pozwoliła jej na celebrowanie śniadania z uwagi na jego liczne zalety. - Każdy dietetyk przyzna, że śniadanie jest najważniejszym posiłkiem w ciągu dnia - powiedziała Irenę. Czuła się jak idiotka, jak zawsze kiedy próbowała wyjaśnić lub tuszować swoją potrzebę trzymania się rytuału. Ku jej zdumieniu, Lukę nawet się nie uśmiechnął, tylko bardzo poważnie skinął głową. - Oczywiście - przyznał. - Śniadanie ma ogromne znaczenie. Czy on się z niej nabija? Nie była pewna. Zrobiła krok w tył, przymierza­ jąc się do zamknięcia drzwi. - Pan wybaczy, ale muszę zadzwonić - powiedziała. - Jasne. - Odsunął się. - Do zobaczenia rano. Przymknęła drzwi, a potem znowu otworzyła. - Byłabym zapomniała. Prawdopodobnie jutro się wymelduję. Spojrzał na nią surowo. - Zarezerwowała pani dwa noclegi. - Drugi był na wypadek, gdybym z jakiegoś powodu nie mogła wyjechać zgodnie z planem. - Nie prowadzimy rezerwacji na wszelki wypadek. We Wschodzie Słońca nad Jeziorem wymagamy informowania kierownictwa o rezygnacji z dalszego pobytu z dwudziestoczterogodzinnym wyprzedzeniem. - Spojrzał na zega­ rek. - Już minął pani ostateczny termin. - O warunkach rezygnacji porozmawiamy jutro, kiedy będę wiedziała, czy muszę spędzić jeszcze jeden dzień w Dunsley. Dobranoc, panie Danner. - Dobranoc. I życzę powodzenia w załatwianiu pani spraw osobistych, pani Stenson. - Dziękuję. Im szybciej uda sieje załatwić, tym lepiej. Kąciki jego ust uniosły się. - Odnoszę wrażenie, że nie jest pani pod urokiem naszej malowniczej górskiej miejscowości wypoczynkowej. - Jest pan bardzo spostrzegawczy. - Dobranoc... - Niech pan sobie daruje - ostrzegła. - Już to słyszałam. - Nie mogę się oprzeć. - Uśmiechnął się szeroko. - Dobranoc, Irenę. Drzwi wydały bardzo satysfakcjonujący odgłos grzmotnięcia, kiedy za­ mknęła mu je przed nosem. Dźwięk zatrzaskiwanej zasuwy zabrzmiał jesz­ cze lepiej. Była w nim pewność. Poczucie ostateczności. Lukę Danner, choć nowy w Dunsley, był częścią miejsca, którego nienawidziła. Wpakowanie się z nim w jakiś układ było ostatnią rzeczą jakiej pragnęła. 19

Podeszła do okna i wyjrzała zza zasłony, by się upewnić, że Lukę odejdzie. Zszedł po schodkach i uniósł rękę w swobodnym geście pożegnania, dając jej do zrozumienia, że wie, że ona go obserwuje. Gdy została sama, wyjęła z torebki komórkę i wybrała numer Pameli. Stra­ ciła już rachubę, ile razy próbowała się z nią skontaktować od chwili przy­ jazdu do Dunsley. Pamela nadal nie odbierała. Irenę przerwała połączenie, zanim włączyła się poczta głosowa. Zostawiła Pameli co najmniej kilkanaście wiadomości. Nie było sensu zostawiać kolejnej. Rozdział 2 Zapadające w pamięć bursztynowe oczy, błyszczące inteligencją i przesło­ nięte cieniem tajemnic; lśniące ciemne włosy, przycięte starannie wzdłuż linii szczęki; elegancka, zachwycająco kobieca sylwetka; seksowne kozacz­ ki na wysokich obcasach i fantazyjny czarny płaszcz. I ta kobieta jadała śnia­ dania. Co jest nie tak z tym obrazkiem? Lukę nie był ekspertem, jeśli chodziło o modę, ale ufał swojemu instynk­ towi. A instynkt podpowiadał mu, że Irenę Stenson nosiła swoje kozaczki i płaszcz, tak jak mężczyzna mógłby nosić kamizelkę kuloodporną - niczym bitewną zbroję. Ale kogo lub czego się bała? I o co chodziło z tymi światłami? Sprawdził to ponownie kilka minut temu. Domek numer 5 nadal wyglądał jak fabryka żarówek. Kiedy ją odprowadził, tylko przelotnie ogarnął wzrokiem wnętrze, ale był pewien, że widział kilka małych lampek wpiętych w gniazdka w saloniku. I jeszcze ta latarka, którą wyciągnęła z kieszeni. Boimy się ciemności, Irenę Stenson? Porzucił próbę dokończenia rozdziału, nad którym pracował przez cały tydzień, i wyłączył komputer. Nie mógł się skupić na swoim projekcie. Jego umysł pochłaniała Irenę Stenson. Umysł i pewne części ciała. Choć poże­ gnał się z Irenę przed trzema godzinami, nadal był niepokojąco pobudzony. W noce takie jak ta, naprawdę długie noce, zwykle szedł na spacer, żeby rozładować napięcie. Potem wypijał leczniczą dawkę mocnej francuskiej brandy, żeby rozproszyć resztki niepokoju. Ten rytuał przeważnie się sprawdzał. 20

Dziś było inaczej. Podejrzewał, że spacer i szklaneczka brandy nie przy­ niosą oczekiwanego rezultatu. Może jego rodzina miała rację, może rzeczywiście nie potrafił się pozbie­ rać i było z nim coraz gorzej, a nie lepiej. Do diabła, może rzeczywiście był znerwicowanym wrakiem, tak jak się obawiali. Jedno wiedział na pewno - nie pozbył się obsesji z kropkami. Kiedy tylko widział zbiór tych małych szkodników, czuł przemożne pragnienie połącze­ nia ich. Irenę wciskała powtarzanie ostatnio wybranego numeru co najmniej pięć razy, kiedy oglądali razem wiadomości. Kogokolwiek przyjechała odwie­ dzić, ta osoba nie odbierała telefonu. Zapewne nie będzie w stanie dłużej siedzieć z założonymi rękami i spokojnie czekać. Powiedziała przecież, że nie jest zachwycona pobytem w Dunsley i zamierza wyjechać, gdy tylko za­ łatwi swoje sprawy osobiste. Ze ścieżki łączącej domki z głównym budynkiem dobiegł przytłumiony warkot silnika. Błysnęły światła, rozdzierając na moment noc, a potem skie­ rowały się w stronę szosy. Jego jedyny gość wyjeżdżał. Czy udało jej się dodzwonić? A może posta­ nowiła uciec bez uregulowania rachunku za pobyt? Odruchowo spojrzał na zegarek. Dwadzieścia pięć po dziesiątej. W środku tygodnia wczesną wiosną niewiele się działo o tej porze w Dun­ sley. A już na pewno nic, co mogło zainteresować gościa spoza miasta. Ven- tana View Cafe zamykali o dziewiątej. Harry's Hang-Out, jedyny bar w mie­ ście, był otwarty do północy, ale nie wydawało mu się, żeby oryginalny urok tego miejsca mógł zainteresować Irenę. Podszedł do okna i patrzył na bliźniacze światła samochodu. Irenę skręciła w lewo, do miasta, a nie w prawo, do autostrady. Więc nie uciekała bez uregulowania rachunku. Jechała, żeby się z kimś spotkać. Ale kobieta, która boi się ciemności, nie wybrałaby się nigdzie sama o tej porze, gdyby nie było to naprawdę konieczne. Ktoś lub coś w mieście musiało być cholernie ważne dla Irenę Stenson. Lukę mieszkał w Dunsley od kilku miesięcy. Było to małe miasteczko, w którym nigdy nie działo się nic niezwykłego, głównie dlatego postanowił się tu osiedlić. Nie przychodził mu do głowy nikt, kogo mogłaby się obawiać kobieta taka jak Irenę, ale był gotów się założyć, że czegoś się bała. Dlaczego go to w ogóle obchodzi? Myślał o emanującym z niej niepokoju i ponurym uporze. Potrafił rozpoznać wielką odwagę i zwykłą determinację. Wiedział też, jak to jest wychodzić 21

w nocy na miasto, żeby spotkać się ze złymi chłopcami. Nie robisz tego w po­ jedynkę, chyba że naprawdę nie ma innego wyjścia. Może Irenę przydałoby się wsparcie. Sięgnął do kieszeni po kluczyki, złapał kurtkę i poszedł do samochodu. Rozdział 3 Aby dostać się do domu Webbów, Irenę musiała przejechać przez cen­ trum Dunsley. Okazało się to niepokojącym doświadczeniem. Tyle rze­ czy było znajomych. Dziwne, pomyślała, zatrzymawszy się przed znakiem stopu na głównym skrzyżowaniu. Miasto powinno bardziej się zmienić. A wyglądało tak, jakby przed siedemnastu laty zostało wchłonięte przez czarną dziurę i zamrożone w czasie. Większość witryn odnowiono i odmalowano, a kilka sklepów miało nowe nazwy, ale zmiany te były powierzchowne. Dunsley wyglądało niepokojąco tak samo, choć minęło tyle lat. O tej porze na ulicach prawie nie było samochodów. Wcisnęła pedał gazu, chcąc jak najszybciej dotrzeć do celu. Na żwirowym parkingu przed barem Harry's Hang-Out nadal paliły się światła. Druga litera H w neonie migotała tak jak siedemnaście lat temu. Zmaltretowane pikapy przed wejściem były identyczne jak te, które okupo­ wały parking w czasach jej młodości. Ojciec wiele razy musiał się zrywać z łóżka w środku nocy z powodu bijatyki u Harry'ego. Minęła parking i przez chwilęjechała prosto. Potem skręciła w lewo w Wood- crest Trail i znalazła się w najbogatszej części Dunsley. Posesje przy Woodcrest Trail były duże, gęsto zadrzewione i dochodziły do brzegu jeziora. Tylko kilka należało do miejscowych. Większość stanowi­ ły letnie rezydencje, o tej porze roku ziejące pustką i czernią. Zwolniła i skręciła w wąską uliczkę prowadzącą do domu Webbów. Okna pię­ trowego budynku były ciemne, tylko nad frontowymi drzwiami paliło się świa­ tło. Na podjeździe nie stał żaden samochód, zupełnie jakby nikogo nie było w do­ mu. Ale Pamela w swoim mailu wyraźnie określiła termin spotkania. Irenę zatrzymała wóz, wyłączyła silnik i zastanawiała się, co dalej. Jej decy­ zja, żeby przyjechać na Woodcrest Trail, choć nie dostała odpowiedzi na licz­ ne telefony, była podyktowana rosnącym poczuciem frustracji i niepokoju. 11

Pamela spodziewała się jej wizyty, powinna więc czekać. Irenę otworzyła drzwiczki samochodu i wysiadła. Owionęło ją chłodne nocne powietrze. Dała sobie kilka sekund na opanowanie strachu, jaki za­ wsze wywoływały w niej ciemności, podbiegła do jasno oświetlonych drzwi frontowych i wcisnęła dzwonek. Żadnej odpowiedzi. Rozejrzała się i zobaczyła, że drzwi garażu są zamknięte. Pamiętała, że z drugiej strony garażu jest małe okienko, ale tam było bardzo ciemno. Dotknęła małej latarki, którą miała w kieszeni. Nie, nie odważy się ruszyć z nią naprzeciw tak gęstej ciemności. Wróciła do samochodu, otworzyła bagażnik i wyjęła jedną z dwóch prze­ mysłowych latarek o dużej mocy, które tam woziła. Silny strumień światła przeciął mrok, tworząc przyjazne przejście. Minęła podjazd, obeszła róg garażu i zajrzała do środka przez brudne okien­ ko. W środku stało bmw. Przeszedł ją kolejny zimny dreszcz. Ktoś tu był, zapewne Pamela. Ale dla­ czego ten ktoś nie odbierał telefonu ani nie zareagował na dzwonek do drzwi? Irenę zauważyła słaby promień światła padający z tyłu domu. Odwróciła się i poszła powoli w tamtą stronę, czując się jak ćma przycią­ gana przez płomień świecy. Minęła drzwi pomieszczenia gospodarczego z boku domu. Dobrze je pa­ miętała. Pamela miała pod schodami ukryty klucz, żeby móc się tędy wymy­ kać, a potem wracać w środku nocy. Nie, żeby jej ojciec kiedykolwiek zwra­ cał uwagę, dokąd córka wychodzi i o której wraca, pomyślała Irenę z lekkim ukłuciem smutku. Kiedy miała piętnaście lat, zazdrościła Pameli Webb jej niesamowitej swo­ body. Teraz, jako dorosła kobieta, rozumiała, że rzekoma niezależność daw­ nej przyjaciółki była efektem zwykłego rodzicielskiego zaniedbania. Matka Pameli zginęła w wypadku łodzi na jeziorze, kiedy dziewczynka miała zale­ dwie pięć lat, a ojciec, Ryland Webb, był pochłonięty swoją karierą politycz­ ną. Pamelą zajmowały się zastępy niań i gospoś. Irenę otworzyła furtkę na końcu ścieżki i weszła do ogrodu. Zasłony w salo­ nie były rozsunięte. Światło, za którym podążyła, padało z lampki na stoliku. Skierowała promień latarki na okna. Zdumiało ją, że rozpoznaje meble. Kolejny przypadek zamrożenia w czasie, pomyślała. Dom Webbów został urządzony przez profesjonalnego dekoratora sprowadzonego z San Francis­ co, który nadał wnętrzom charakter luksusowego górskiego pensjonatu. Pa­ mela nazwała to na prywatny użytek stylową tandetą. 23

Irenę przypatrywała się skąpanemu w mroku pokojowi uważnie i meto­ dycznie, począwszy od lewej strony, gdzie większość ściany zajmował ogrom­ ny kamienny kominek. W pewnej chwili zauważyła przewrócony kapeć. Leżał na dywaniku w nogach brązowej skórzanej sofy. Spojrzała trochę wyżej i do­ strzegła gołą stopę. Znieruchomiała na chwilę, a potem przesunęła się wzdłuż przeszklonej ściany, aż mogła skierować promień światła na przód sofy. Na sofie, w pozycji półsiedzącej znajdowała się kobieta. Była ubrana w ja- snobrązowe spodnie i niebieską jedwabną bluzkę. Twarz miała odwróconą w drugą stronę. Blond włosy były rozsypane na brązowym skórzanym obi­ ciu. Bezwładna ręka zwisała nad podłogą. Na niskim drewnianym stoliku stał szklany dzbanek i pusty kieliszek do martini. - Pamela! - Irenę zastukała w szybę. - Pamela, obudź się. Ale kobieta na sofie nawet nie drgnęła. Irenę chwyciła rączkę rozsuwanych szklanych drzwi i pociągnęła za nią z całej siły. Drzwi były zamknięte. Obróciła się i wybiegła z ogrodu. Światło latarki podskakiwało w ciemno­ ściach, kiedy pędziła do drzwi pomieszczenia gospodarczego. Przykucnęła i zaczęła szukać po omacku klucza pod najniższym stopniem. Natrafiła palcami na małą kopertę przyczepioną do niego od spodu. Oderwała zastarzałą taśmę klejącą i wyjęła kopertę. Czuła ciężar znajdują­ cego się w środku klucza. Wstała, otworzyła kopertę, wyjęła klucz i włożyła go do zamka. Otworzyła drzwi, pomacała ścianę i znalazła włącznik światła. Słaba ża­ rówka nad jej głową zamrugała, odsłaniając liczący dziesięciolecia sprzęt wędkarski i ekwipunek do narciarstwa wodnego. Irenę popędziła przez ciemny hol do salonu. - Pamela, to ja, Irenę. Obudź się. Zatrzymała się przy sofie i chwyciła Pamelę za rękę. Ciało pod cienkąjedwabną bluzką było lodowato zimne. Spojrzała na twarz kobiety. Nawet martwa, Pamela była klasyczną blond pięknością. - Dobry Boże, nie. Irenę odsunęła się, walcząc z ogarniającymi ją mdłościami. Na oślep sięg­ nęła do torebki po komórkę. Dostrzegła jakąś postać w ciemnym korytarzu. Obróciła się gwałtownie i w świetle latarki rozpoznała Luke'a. Stłumiła dławiący ją krzyk. 24

- Nie żyje? - zapytał Lukę, podchodząc do sofy. - Co pan tu robi? Zresztą nieważne. - Pytania będą musiały poczekać. Drżącymi palcami wybrała 911. - Jest zimna. Za zimna. Lukę przyłożył palce do szyi Pameli. Szuka pulsu, pomyślała Irenę. Widać było, że nie pierwszy raz miał do czynienia z ciałem. - Nie żyje - powiedział spokojnie. - i to już od jakiegoś czasu. Oboje spojrzeli na pusty dzbanek na stoliku. Obok stała buteleczka po le­ kach, również pusta. Irenc walczyła z ogarniającym ją poczuciem winy. - Powinnam była wcześniej tu przyjechać. - Co takiego? - Przykucnął, żeby przeczytać etykietą na buteleczce. - Skąd mogła pani wiedzieć? - Nie mogłam - szepnęła - ale czułam, że coś jest nie tak, kiedy nie od­ bierała moich telefonów. - Ona była martwa, zanim zameldowała się pani w motelu - powiedział Lukę. Tak, na pewno miał doświadczenie w kontaktach ze śmiercią, pomyślała Irenę. W tej samej chwili usłyszała głos operatorki z pogotowia, która pytała, co się stało. Irenę wzięła głęboki oddech i objaśniła sytuację tak szybko i zwięźle, jak potrafiła. To pomagało skoncentrować się na faktach. Gdy zakończyła rozmową, ogarnęło ją dziwne odrętwienie. Prawie upu­ ściła telefon, nim zdołała schować go z powrotem do torby. Nie mogła się zmusić, żeby spojrzeć na ciało. - Nie musimy czekać tutaj -powiedział Lukę, biorąc ją pod rękę. -Wyjdź­ my na zewnątrz. Poprowadził ją korytarzem do holu, a potem na frontowe schody. Skąd się pan tu wziął? Rozejrzała się po podjeździe. - Gdzie pański samochód? - Zostawiłem go na drodze. Wtedy zrozumiała. - Śledził mnie pan. - Tak. W jego głosie nie było nawet cienia zakłopotania. Po prostu zwykłe stwier­ dzenie. Tak, śledziłem cię. I co z tego? Zalała ją fala oburzenia. - Dlaczego pan to zrobił? Nie miał pan prawa... 25

Tak, kobieta na sofie - przerwał jej ze spokojną arogancją człowieka przyzwyczajonego do rządzenia. - Czy to z nią próbowała się pani skontak­ tować? Zacisnęła zęby i skrzyżowała ręce na piersi. - Skoro pan nie odpowiada na moje pytania, nie widzę powodu, żeby od­ powiadać na pańskie. - Jak pani sobie życzy, pani Stenson. Zerknął w kierunku wyjących w od­ dali syren. - Ale to oczywiste, że była pani znajomą ofiary. Irenę się wahała. - Kiedyś byłyśmy przyjaciółkami - rzekła wreszcie. - Nie widziałam się z nią ani nie rozmawiałam od siedemnastu lat. - Przykro mi. Jego głos był zaskakująco łagodny, a spojrzenie pełne współczucia. - Z samobójstwem zawsze ciężko się pogodzić tym, którzy zostali. - Nie jestem pewna, czy to było samobójstwo - rzuciła. Przechylił głowę, zastanawiając się nad innymi możliwościami. - To mogło być przypadkowe przedawkowanie. W to również nie wierzyła, ale tym razem milczała. - Dlaczego chciała się pani z nią zobaczyć? - spytał Lukę. - A co to pana obchodzi? odparowała. Dlaczego przyjechał tu pan za mną? Nim zdążył odpowiedzieć - o ile zamierzał to zrobić - na podjazd wjechał policyjny radiowóz. Ciemność rozdarły ostre, pulsujące światła. Dźwięk sy­ reny był teraz tak głośny, że Irenę bezwiednie uniosła ręce, żeby zakryć uszy. Po chwili syrena przestała wyć i z samochodu wysiadł umundurowany policjant. Spojrzał na Irenę, a potem zwrócił się do Luke'a. - Dostaliśmy zgłoszenie, że znaleziono ciało - powiedział. Lukę wskazał kciukiem za siebie. - W pokoju od frontu. Policjant spojrzał w stronę holu. Wyraźnie nie spieszył się z wejściem do środka. Irenę uświadomiła sobie, że jest bardzo młody. W ciągu swojej krót­ kiej kariery w Dunsley nie miał do czynienia z wieloma denatami. - Samobójstwo? zapytał; minę miał nietęgą. - Albo przedawkowanie - odparł Lukę. Spojrzał na Irenę. - W każdym razie tak to wygląda. Policjant skinął głową, ale nie drążył tematu. Kolejne wyjące syreny były coraz bliżej. W stronę domu zmierzał kolejny radiowóz i ambulans. 26

- Przyjechał szeryf- powiedział policjant z wyraźną ulgą. Pojazdy zatrzymały się za pierwszym radiowozem. Z ambulansu wysiedli medycy i naciągnęli gumowe rękawiczki. Obaj spojrzeli pytająco na Luke'a. - W pokoju od frontu - powtórzył. Irenę westchnęła. Samiec alfa, przypomniała sobie. Facet, do którego w sy­ tuacji kryzysowej wszyscy instynktownie zwracają się po wskazówki. Ekipa ambulansu zniknęła w holu. Młody policjant poszedł za nimi, ocho­ czo puszczając ich przodem. Otworzyły się drzwi drugiego radiowozu. Wygramolił się z niego wysoki, potężnie zbudowany mężczyzna około czterdziestki o jasnobrązowych wło­ sach, nieco przerzedzonych na czubku głowy i wyrazistej twarzy. W przeciwieństwie do Pameli, mijający czas odcisnął swoje piętno na Sa­ mie McPhersonie, pomyślała Irenę. Sam obrzucił ją przelotnym spojrzeniem. W jego oczach nie pojawił się błysk rozpoznania. Zwrócił się do Luke'a, tak jak wszyscy pozostali. -- Danner - spytał - co ty tutaj robisz? - Dobry wieczór, szeryfie. - Lukę wskazał głową na Irenę. - Towarzyszę pani Stenson. Zatrzymała się u mnie w motelu. - Stenson? Sam przyjrzał się Irenę dokładniej. - Irenę Stenson? - Cześć, Sam. Zmarszczył czoło. - Nie poznałem cię. Zmieniłaś się. Co cię sprowadza do miasta? - Przyjechałam zobaczyć się z Pamelą. Ty jesteś teraz szeryfem? - Tak, objąłem to stanowisko po śmierci Boba Thornhilla - odparł i spy­ tał z niepokojem: - Jesteś pewna, że to Pamela tam jest? - Tak. - Tego się obawiałem. - Westchnął ciężko. - Słyszałem, że jest w Dun- sley. Ale kiedy odebrałem ten telefon, miałem nadzieję, że to jakaś pomyłka. Że może użyczyła na parę dni domu którejś ze swoich przyjaciółek. - To Pamela - powiedziała Irenę. - Cholera. - Sam potrząsnął głową ze smutkiem. -- Tyją znalazłaś? - Tak. Zerknął na Luke'a, a potem znów zwrócił się do Irenę. - Jak to się stało? - Przyjechałam do Dunsley dzisiaj późnym popołudniem - wyjaśniła. - Dzwo­ niłam do Pameli parę razy w ciągu wieczoru, ale nie odbierała. Zaczęłam się niepokoić i w końcu postanowiłam przyjechać tu i zobaczyć, czy jest w domu. - Cathy Thomas, która przyjęła twoje zgłoszenie, powiedziała, że wspo­ minałaś coś o alkoholu i pigułkach? 27

- Tak - potwierdziła Irenę. - Ale... Chciała powiedzieć, że nie uważa, aby Pamela popełniła samobójstwo, ale Lukę spojrzał na nią ostro, więc za­ wahała się. Zanim odzyskała mowę, odezwał się Sam. - Myślałem, że sobie radzi - powiedział cicho. Od czasu ukończenia collcge'u co i rusz zaliczała odwyk, ale miałem wrażenie, że przez parę ostat­ nich miesięcy była zupełnie czysta. - Ten lek, po którym jest buteleczka, został wydany z przepisu lekarza wtrącił Lukę. Sam zmrużył oczy. - Wygląda na to, że znowu była na terapii. - Ruszył do holu, ale w drzwiach zatrzymał się i spojrzał na Irenę. - Zostaniesz w mieście? - Zamierzałam jutro wyjechać odparła. Rano chciałbym ci zadać parę pytań. Spojrzał na Luke'a. - Tobie też, Danner. - Jasne - odparł Lukę. Irenę skinęła głową. - Widzę was oboje na posterunku jutro około wpół do dziesiątej - powie­ dział Sam i zniknął w domu. Lukę spojrzał na Irenę. - Nie jest pani obca w Dunsley, prawda? - Wychowałam się tu. Wyjechałam, kiedy miałam piętnaście lat. - Jest tu pani pierwszy raz od czasu wyjazdu? Tak. Przyglądał się jej przez chwilę. - Domyślam się, że ma pani złe wspomnienia związane z tym miejscem. - Prawdziwe koszmary, panie Danner- odparła i ruszyła przez podjazd do swojego samochodu. To będzie wyjątkowo długa noc, pomyślała, włączając silnik. Jedna z tych ciągnących się w nieskończoność, kiedy zawodzą zwykłe sztuczki. Rozdział 4 Kiedy Irenę wróciła do motelu, wyjęła z torby podróżną saszetkę z herba­ tą i poszła do małej wnęki kuchennej zagotować wodę. Domki we Wschodzie Słońca nad Jeziorem nie były luksusowe, ale że służyły letnikom, którzy lubią siedzieć w jednym miejscu przez całe dwa tygodnie urlopu, miały nieźle wyposażoną kuchnię. 28

Czekając na herbatę, Irenę myślała o Pameli. Widma wspomnień zepchnię­ tych w zakamarki umysłu ożyły. Przez lata różni terapeuci robili, co w ich mocy, żeby jej pomóc w pokonaniu duchów przeszłości, ale Irenę wiedziała, że tylko prawda może tego dokonać. Niestety, prawda była jedyną rzeczą, która znajdowała się poza jej zasięgiem. Wzięła wyszczerbiony kubek z herbatą i usiadła na zapadającej się kana­ pie. Z zewnątrz dobiegł delikatny pomruk silnika. Podeszła do okna i patrzy­ ła, jak Luke wysiada z samochodu i idzie do domku numer 1. Świadomość, że jest w pobliżu, dodawała jej otuchy. Wróciła na kanapę i cofnęła się pamięcią do tego strasznego lata sprzed siedemnastu lat. Do tych trzech krótkich miesięcy, kiedy była najlepszą przy­ jaciółką Pameli Webb. Do dnia, w którym jej rodzice zostali zamordowani. Za piętnaście trzecia podjęła decyzję i sięgnęła po telefon. Adeline Grady odebrała po szóstym sygnale. - Tu Grady - powiedziała zaspanym głosem, który był na stałe zachryp­ nięty z powodu codziennej porcji drogiej whisky i dobrych cygar. - Jeśli to nie nic ważnego, Irene, jesteś zwolniona. - Mam coś dla ciebie, Addy. Adeline ziewnęła głośno po drugiej stronie linii. - Cokolwiek to jest, lepiej niech będzie ważniejsze od kłótni w sprawie utworzenia psiego parku na ostatnim posiedzeniu rady miejskiej. - Będzie. Dziś wieczorem o... - Irene spojrzała na zegarek - o dziesiątej czterdzieści pięć córka senatora Rylanda Webba Pamela została znaleziona martwa w należącym do rodziny letnim domu nad Ventana Lake. - Mów dalej, mała. - Rozespanie zniknęło z głosu Adeline, ustępując miej­ sca podnieceniu. - Co tam się dzieje? - Mogę ci zagwarantować, że „Beacon" będzie pierwszą gazetą w kraju, która opublikuje informację o tajemniczej śmierci Pameli Webb. - Tajemniczej? - Miejscowa policja prawdopodobnie ogłosi, że było to samobójstwo lub przypadkowe przedawkowanie, aleja myślę, że za tym kryje się coś więcej. - Pamela Webb - mruknęła Adeline z namysłem. - Czy to nie z nią mia­ łaś się spotkać w Dunsley? - Z nią. - Nie wiedziałam, że ją znałaś. - Stare dzieje. - Hm. - Po drugiej stronie linii rozległ się jakiś szelest, a potem ciche kliknięcie, jakby włącznika światła. - Słyszałam jakieś plotki, że spędziła trochę czasu na odwyku. 29

Zanim Adeline przeszła na emeryturą i przeprowadziła do Glaston Cove, żeby objąć dowodzenie nad „Beacon", przez trzydzieści lat była dziennikar- kąjednego z czołowych, stanowych dzienników. Irenę ucieszyła się, słysząc zainteresowanie w szorstkim głosie szefowej. To materiał na świetny artykuł i Adeline to wyczuwa, pomyślała. - Prześlę ci mailem wszystko, co mam powiedziała. - Jesteś pewna, że będziemy mieć wyłączność? Tak. W tej chwili „Beacon" jest jedyną gazetą na całym świecie, która wie, że Pamela Webb nie żyje. - Jakim cudem aż tak się nam poszczęściło? - spytała Adeline. - To ja znalazłam ciało. Adeline gwizdnęła. - Okay, to nam daje wyłączność. Dostaniesz pierwszą stronę, artykuł bę- dzie podpisany twoim nazwiskiem. W zwykłych okolicznościach śmierć córki senatora byłaby tylko prywatną tragedią, ale biorąc pod uwagę, że Webb przygotowuje się do wyścigu prezydenckiego, mamy prawdziwy hit. Jeszcze jedna rzecz, Addy. Poprosisz Jenny albo Gail, żeby któraś z nich poszła do mojego mieszkania, spakowała trochę ubrań i mi wysłała? - Po co? - Chcę zostać przez jakiś czas w Dunsley. - Myślałam, że nienawidzisz tego miasta. - Nienawidzę. Ale zostanę tu, bo mam przeczucie, że ta sprawa jest bar­ dziej skomplikowana, niż się wydaje. - Moje stare dziennikarskie serce zaczyna szybciej bić. Co się dzieje? - Myślę, że Pamela Webb została zamordowana. Rozdział 5 axine wpadła do budunku recepcji punktualnie o dziewiątej. Była atrak­ cyjną, bardzo energiczną trzydziestokilkulatką o niebieskich oczach i gęstych farbowanych na blond włosach, które wyglądały, jakby zostały roz- trzepane przez wirujące śmigła helikoptera. Trzymała je pod kontrolą za po- mocą opaski, codziennie innej, bo miała ich ogromną kolekcję, każdą w in­ nym kolorze. Dzisiaj założyła jaskraworóżową. Entuzjazm, z jakim podchodziła do pracy, budził wesołość Luke'a, ale był też odrobinę wyczerpujący. 30 M