Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Krentz Jayne Ann - Kowboj

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :665.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Krentz Jayne Ann - Kowboj.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse K
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 572 osób, 275 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 181 stron)

JAYNE ANN KRENTZ KOWBOJ Harlequin Toronto • Nowy Jork • Londyn Amsterdam • Ateny • Budapeszt • Hamburg Istambuł • Madryt • Mediolan • Paryż • Praga • Sofia Sydney • Sztokholm • Tajpej • Tokio • Warszawa

PROLOG - Margaret, obiecaj mi, że będziesz uważać na siebie - powiedziała z nagłą troską Sarah Fleetwood Trace. Zajęta była zdejmowaniem strojnej ślubnej sukni. W tej skomplikowanej czynności pomagały jej dwie najlepsze przyjaciółki. Radosny nastrój Sarah ulotnił się na moment, a piwne oczy spoważniały, kiedy patrzyła na Margaret Lark. - Nie martw się o mnie, Sarah - odparła z uśmie­ chem Margaret, starannie składając welon. - Obiecu­ ję, że będę się rozglądała, przechodząc przez jezdnię, liczyła kalorie i nie wdawała się w rozmowy z nie­ znajomymi mężczyznami. Katherine Inskip Hawthorne, pracowicie odpinają­ ca rząd drobnych guziczków na plecach Sarah, za­ chichotała. - Nie daj się zwariować, Margaret. Nic się nie stanie, jeśli pogadasz sobie z paroma nieznajomymi mężczyznami, zwłaszcza gdyby byli przystojni. Tylko rób to dyskretnie. Sarah wydała pełen dezaprobaty pomruk, potrząsa­ jąc głową, aż brązowe włosy rozsypały się lśniącą falą.

6 • KOWBOJ Brylanty osadzone w pięknych, starej roboty kol­ czykach, słały tęczowe błyski. - Mówię wam, to nie żarty - powiedziała poważ­ nie. - Mam przeczucie, Margaret... - urwała i zmar­ szczyła brwi, usiłując sprecyzować, co dokładnie czuje. - Po prostu proszę, żebyś przez jakiś czas bardzo uważała, dobrze? - Kochana, przecież znasz mnie i wiesz, że zawsze jestem ostrożna - zdziwiła się Margaret. -I dlaczego miałoby mi się coś przydarzyć właśnie wtedy, kiedy wyjedziesz na miesiąc miodowy? - Sama nie wiem, i w tym cały problem - powie­ działa cicho Sarah. - Mam tylko przeczucie, a pamię­ taj, że intuicja nigdy mnie nie myli. - Daj spokój tej swojej intuicji, przynajmniej w dniu ślubu - wtrąciła Kate z błyskiem w zielonych oczach. - Zresztą nie wyobrażam sobie, by mogła normalnie funkcjonować po tych radosnych przeży­ ciach i szampanie. Margaret uśmiechnęła się, pomagając przyjaciółce wyplątać się z obfitych fałdów sukni. Właśnie, skoro już mowa o przeżyciach, to świeżo upieczony małżonek pewnie nie może się ciebie do­ czekać. Lepiej pospiesz się, Sarah, zanim Gideon wpadnie tu, by cię porwać. On jest dobry w odnaj- dywaniu zaginionych rzeczy. Sarah wahała się jeszcze, nie spuszczając zatros- kanego wzroku z przyjaciółki. Dopiero po chwili na jej twarz powrócił radosny uśmiech. Cała ta wystawna ceremonia była pomysłem Gideona. Te On nie wygląda mi na kogoś, kto miałby cierp- liwość czekać kiedy nie ma na to ochoty - zauważyła

KOWBOJ • 7 Margaret, wręczając Sarah dżinsy i bluzkę w kolorze pigwy. - Odnoszę dokładnie takie samo wrażenie - za­ chichotała Kate. - Pod tym względem Gideon przy­ pomina Jareda. Sarah, naprawdę zamierzasz spędzić podróż poślubną na poszukiwaniu skarbów? Nie ma­ cie lepszych pomysłów? - Ten jest najlepszy - oznajmiła pogodnie Sarah, podchodząc do lustra, by umalować wargi. Jej spojrzenie spotkało się w lustrze ze spojrzeniem Margaret, pełnym szczerego zachwytu dla szczęścia przyjaciółki. - Masz nadzieję odnaleźć kolejny skarb klasy Kwiatów Fleetwood? Sarah dotknęła brylantowych kolczyków, które ciągle jeszcze miała w uszach. - Nie ma drugiego takiego skarbu. Przecież kiedy ich szukałam, znalazłam Gideona. - A co zrobiłaś z pozostałymi trzema parami Kwiatów? - zapytała z zaciekawieniem Kate. - Gideon oczywiście ukrył je w bezpiecznym miejscu. A tę parę wybrał dla mnie na ślub. - Sarah z satysfakcją obróciła się przed lustrem, dopinając guziki bluz­ ki. - No, dobrze, jestem gotowa - oświadczyła i czułe uściskała przyjaciółki. - Dziękuję wam, dziewczyny. Nie wiem, co bym bez was zrobiła. Nawet nie zdajecie sobie sprawy, jak bardzo jesteście dla mnie ważne. Margaret poczuła dławiący ucisk w gardle. Szybko zamrugała, kryjąc łzy. - Nie musisz nic mówić. Rozumiemy - powiedzia­ ła cicho. - Tak, nie musisz nic mówić - uśmiechnęła się wzruszona Kate. - Przyjaźń na śmierć i życie, prawda?

8 • KOWBOJ - Prawda. I nic jej nie zniszczy. - Wyrazista twarz Sarah odbijała całą gamę uczuć. - Nie uważacie, że kobieca przyjaźń jest czymś wyjątkowym? - Tak, bardzo wyjątkowym - przyświadczyła Mar­ garet. - Mąż taki jak Gideon Trace jest również kimś wyjątkowym. Dlatego nie każ mu już dłużej czekać - ponagliła, wręczając przyjaciółce torebkę. - Dobrze, dobrze, nie będę. - Oczy Sarah zabłysły. W salonach hotelu kłębił się ciągle tłum weselnych gości, złożony głównie z ludzi, których wspólną pasją było wszystko, co wiąże się z pisaniem i wydawaniem książek. Rozmawiali, popijając szampana. Część krę­ ciła się na parkiecie w takt muzyki granej przez mały, lecz dobry zespół. Kiedy trzy młode kobiety wyszły z windy, natych­ miast ruszyło im na spotkanie dwóch wysokich, sil­ nych mężczyzn. Jeden z triumfującą miną ujął dłoń Sarah, a drugi, błysnąwszy białymi zębami w uśmie­ chu, podał ramię Kate. Margaret stanęła cicho z boku, przyglądając się mężczyznom, którzy zawładnęli sercami jej dwóch najlepszych przyjaciółek. Na pierwszy rzut oka trudno było dostrzec, co Jared i Gideon mogą mieć ze sobą wspólnego. A jednak czuło się, że byli ulepieni z tej samej gliny. Obaj byli męscy w dawnym, niemal zapomnianym sensie tego słowa - twardzi jak stal, o niemal aroganc­ kim sposobie bycia, bujnej naturze, która nie dawała się wtłoczyć w żadne schematy, tak jak nie da się zamknąć w klatce dzikiego zwierzęcia. Jednocześnie należeli do mężczyzn, na których można liczyć w każ­ dej rozgrywce z losem.

KOWBOJ • 9 Margaret spotkała tylko jednego mężczyznę, nale­ żącego do tego samego gatunku. Szaleństwo, jakiemu uległa przed rokiem, i druzgocąca klęska tego związku zniszczyły jej dobrze zapowiadającą się karierę w świe­ cie biznesu i zostawiły w duszy nie zagojone blizny. - Wykończyłaś mnie tym czekaniem - powiedział z udawanym wyrzutem Gideon do żony. - Na całe życie mam dosyć ślubnych uroczystości. - To był przecież twój pomysł, kochanie - przypo­ mniała słodkim głosem, muskając wargami jego zdecy­ dowanie zarysowaną szczękę. - Mnie wystarczyłby szybki ślub w Las Vegas. - Przyznaję, sam tego chciałem. Ale już przynaj­ mniej teraz nie wystawiaj mnie na próbę. - Dobrze, jedźmy, tylko powiedz mi wreszcie dokąd. Gideon uśmiechnął się tajemniczo. - Powiem, jak wsiądziemy do samochodu. Pożeg­ nałaś się z rodziną? - Tak. - Dobrze. - Zerknął na Jareda. - Urywamy się stąd. Dzięki, że zechciałeś być naszym drużbą. - Nie ma sprawy. - Jared krótko uścisnął mu rękę. Obaj mężczyźni popatrzyli sobie w oczy. - Czekam na was na wyspie Ametyst. Poszukamy tej skrzynki złotych monet, o której ci mówiłem. - Załatwione - uśmiechnął się Gideon. - Chodź, Sarah. Pozostała trójka długo odprowadzała ich wzrokiem. - Co to za złote monety? - zwróciła się Kate do Jareda. - Nie mówiłem ci, że mój piracki przodek zakopał gdzieś na wyspie skrzynię ze skarbem? - zdziwił się.

10 • KOWBOJ - Nie. - Widocznie musiało mi to wylecieć z głowy. Nie­ stety, szanowny Roger Hawthorne nie raczył zostawić żadnych wskazówek, więc specjalnie się tym nie za­ jmowałem. Dopiero kiedy usłyszałem, że Trace jest zawodowym poszukiwaczem skarbów, zaproponowa­ łem mu, żebyśmy spróbowali odnaleźć te monety. Kate uśmiechnęła się radośnie. - W takim razie mamy świetny pretekst, aby ściąg­ nąć do nas Gideona i Sarah. Mam nadzieję, że ty też przyjedziesz, Margaret? - Oczywiście. Nie przepuściłabym takiej okazji. Ale teraz wybaczcie, mam zamówiony taniec z pew­ nym dżentelmenem. - Z interesującym dżentelmenem? - zapytała czuj­ nie Kate. - Bardzo interesującym - zaśmiała się Margaret. - Szkoda tylko, że jest dla mnie trochę za młody - wskazała ruchem ręki na chłopca, który przepychał się ku nim przez tłum. Dziesięcioletni David Haw­ thorne był pomniejszoną kopią swojego ojca - z tymi samymi ciemnymi włosami, szarymi oczami i zniewa­ lającym, lekko aroganckim uśmiechem. - Czy pani już jest wolna, panno Lark? - zapytał, chyląc przed nią uprzejmie głowę. - Jestem wolna, panie Hawthorne. Kilka godzin później Margaret wysiadła z taksówki na Pierwszej Alei, przed eleganckim budynkiem, gdzie mieścił się jej apartament. Przyspieszyła kroku, idąc ku wejściu. Lato w Seattle nigdy nie było zbyt upalne, a rześki powiew znad Zatoki Elliott sprawił, że wieczór był niemal chłodny.

KOWBOJ • 11 Kobieta w średnim wieku, ze szczekającym pies­ kiem, kręcącym się jej koło nóg, otworzyła szklane drzwi. - Piękny wieczór, prawda, panno Lark? - zagad­ nęła, uśmiechając się serdecznie. - Bardzo piękny, pani Walters. Przyjemnego spa­ ceru z Gretchen - powiedziała Margaret, zerkając na suczkę, przekrzywiającą łepek na dźwięk swego imie­ nia. A jednak uśmiech przyszedł jej z trudnością. Nagle poczuła się dziwnie zmęczona i osamotniona. Emocje opadły, weselne przyjęcie skończyło się, obie przyjaciółki wyjechały. Nieprędko je zobaczy - a kiedy spotkają się znowu, wszystko może wyglądać zupełnie inaczej, pomyślała melancholijnie. Jeszcze do niedawna spędzały razem każdą wolną chwilę. Wystarczyło, by po powrocie z pracy któraś sięgnęła do telefonu, a już po chwili szły na lody. Niemal z rozrzewnieniem wspominała sobotnie wy­ prawy do ulubionej kafejki w centrum, gdzie plot­ kowały i godzinami dyskutowały o wątkach, intrygach i postaciach swoich nowych książek. Już nie będzie mogła zadzwonić i pogadać, choćby nawet w środku nocy - teraz, kiedy Sarah miała swojego poszukiwa­ cza skarbów, a Kate swojego pirata. Nie, takiej przyjaźni nic nie osłabi, nawet małżeńst­ wo, pomyślała, bojowo potrząsając głową. Początkowo wszystkie trzy zbliżył do siebie fakt, iż pisały romanse, ale stopniowo nawiązała się prawdziwa, głęboka przy­ jaźń, która wytrzymała próbę czasu. Było jednak oczywiste, że teraz jej formy muszą ulec zmianie. Zresztą rok temu to ona właśnie była bliska małżeń­ stwa. Do dziś prześladowały ją myśli, co by było, gdyby została żoną Rafe'a Cassidy'ego.

12 • KOWBOJ Odpowiedź nie była prosta. Z pewnością pożałowa­ łaby tego kroku. Być szczęśliwą z tym człowiekiem oznaczało zmienić jego osobowość, ale to nie udało się jeszcze żadnej kobiecie. Rafe Cassidy był nierefor- mowalny i sam ustanawiał dla siebie prawa. Boże, czy musi akurat teraz myśleć o nim? Wszystko przez ślub Sarah, który przypomniał jej nie spełnione marzenia. Winda zatrzymała się. Margaret, szperając w toreb­ ce w poszukiwaniu kluczy, szła przez korytarz, wy­ ściełany miękką szarą wykładziną. Przez świetlik koło jej drzwi wpadały ostatnie promienie słońca, wydoby­ wając piękno bukietu różowawych kwiatów, pysz­ niącego się na małym stoliku. Kiedy tylko otworzyła i weszła do holu, od razu wyczuła, że coś jest nie w porządku. Zamarła w bez­ ruchu, nasłuchując i czujnie wpatrując się w półmrok salonu. Z początku nie widziała nic, ale po chwili dostrzegła zarys odzianych w szare spodnie długich nóg, spoczywających na jej stoliczku do kawy. Zdobiły je wytworne, ręcznie zdobione kowbojskie buty z sza­ rej skóry. Obok leżał niedbale rzucony perłowoszary stetson. Drobne włoski na karku Margaret zjeżyły się nagle. „Obiecaj, że będziesz na siebie uważać" - za­ brzmiały jej nagle w mózgu ostrzegawcze słowa Sarah. Instynktownie cofnęła się o krok. - Nie uciekaj ode mnie, Maggie. Tym razem nie pozwolę ci uciec. Zamarła, porażona głębokim, nieco szorstkim i tak boleśnie znajomym brzmieniem tego głosu. Jeszcze rok temu na sam jego dźwięk drżała w radosnym oczeki­ waniu. Jeszcze rok temu mówił do niej okrutne,

KOWBOJ » 13 bezlitosne słowa, które jak sztylety wbijały się w jej serce. - Co tu robisz? - wyszeptała zdławionym głosem. Rafe Cassidy uśmiechnął się lekko, jeszcze dalej wyciągając długie nogi. - Znasz odpowiedź, Maggie. Jest tylko jeden po­ wód, dla którego mogłem tu przyjść, prawda? Przy­ szedłem po ciebie.

ROZDZIAŁ 1 - Jak się tu dostałeś, Rafe? Nie było to może najmądrzejsze pytanie, ale jedyne, które się jej nasuwało w tych okolicznościach. - Twoja sąsiadka z drugiego końca korytarza ulitowała się nade mną, kiedy powiedziałem jej, jaki szmat drogi przebyłem, by się z tobą zobaczyć. Na szczęście masz dobry zwyczaj i wychodząc, zosta­ wiasz u niej drugie klucze. Słowem, wpuściła mnie do środka. - Żałuję, że nie zostawiłam tych kluczy komuś innemu, kto miałby więcej rozumu - burknęła Mar­ garet. - Maggie, przestań się boczyć i wejdź. Musimy porozmawiać. - Nie, Rafe. Nie mamy już sobie nic do po­ wiedzenia. Nadal tkwiła w miejscu, podświadomie obawiając się wyjść poza ciepły krąg światła, padającego z holu. - Boisz się mnie, Maggie? - Głos Rafe'a był dźwię­ czny i zarazem aksamitny jak ciemność. Lekki, połu- dniowo-zachodni akcent podkreślał wrażenie, jakie

KOWBOJ » 15 sprawiał Cassidy. To był głos rewolwerowca, który w samo południe posyła celnym strzałem wroga do piekła. Margaret milczała uparcie. Już raz miała do czynie­ nia z tym człowiekiem - i przegrała. Rafe z leniwym i drapieżnym zarazem uśmiechem sięgnął za siebie i zapalił lampkę przy fotelu. Łagodne światło rozbłysło na ciemnokasztanowych gęstych włosach i uwydatniło surowe rysy o nieprzejednanym wyrazie. Marynarka szarego garnituru zwisała z opar­ cia. Z rozcięcia białej koszuli wyzierała opalona szyja. Szczupłą talię opinał pas z efektowną, połyskującą srebrem i turkusami klamrą. - Nie musisz się mnie obawiać, Maggie. Już nie. Wreszcie wróciła jej zdolność ruchów. Powoli wesz­ ła do salonu, zamykając za sobą drzwi. - Nie muszę ci chyba tłumaczyć, że nie życzę sobie twojej obecności? - powiedziała chłodno, rzucając małą, złotą torebkę na biały, lśniący sto­ liczek. - Jeszcze zdążysz mnie wyrzucić. Ale najpierw musimy pogadać. Myślę, że powinnaś zrobić sobie drinka. Kiedy uspokoisz nerwy, będziemy mogli nor­ malnie porozmawiać. Odruchowo zerknęła na szklankę, którą obracał w dłoni, i z irytacją dostrzegła, że znalazł jej żelazny zapas szkockiej whisky. Nikt w tym domu nie pił whisky poza Rafe'em Cassidym i jej ojcem. Przez moment miała ochotę odmówić, ale wiedziała, że wszelki opór nie ma sensu. O wezwaniu policji nawet nie miała co marzyć. Rafe wyjdzie z jej mieszkania dopiero wtedy, kiedy będzie miał na to ochotę. W tej sytuacji łyk czegoś mocniejszego dobrze by jej zrobił.

16 • KOWBOJ Może zdołałaby opanować niepokojące dreszcze prze­ biegające co chwila wzdłuż kręgosłupa... Usta mężczyzny drgnęły w pełnym satysfakcji uśmiechu, kiedy dostrzegł, że zamierza go posłuchać. Miękkim ruchem zdjął nogi ze stolika i kocim krokiem podążył za Maggie do eleganckiej szaro-białej kuchni. Tam, jak stary bywalec, sięgnął do szafki i wyjął szklaneczkę. - Nigdy nie lubiłem tego obrazu - zauważył mi­ mochodem, zerkając na kolaż nad stołem. - Dla mnie to są oprawione w ramy śmieci z odzysku. - Różniły nas nie tylko poglądy na temat sztuki, nie uważasz? - rzuciła cierpko. - Och, nieprawda, mieliśmy wiele wspólnego, Maggie - odparł beztrosko. - Zwłaszcza w nocy - dodał, obrzucając ją wymownym spojrzeniem zło- tobrązowych oczu. Zawsze, kiedy tak na nią patrzył, miała wrażenie, że jest ofiarą wielkiego, drapieżnego kota. - Owszem, bo tylko wtedy byłeś łaskaw zauważyć, że jesteśmy razem - przypomniała mu gorzko. - A ile razy nocą budziłam się w pustym łóżku, a potem znajdowałam ciebie, siedzącego w salonie i przerzuca­ jącego papiery. - Rzeczywiście, trochę za dużo wtedy pracowałem. - Łagodnie powiedziane! Rafe, miałeś istną obsesję na punkcie „Cassidy and Company". Żadna kobieta nie byłaby w stanie odciągnąć cię od spraw firmy. - Dobrze, ale teraz wszystko się zmieniło. Świetnie wyglądasz, Maggie. Naprawdę. Margaret zadrżała ręka trzymająca szklaneczkę, tyle było w jego głosie hamowanej namiętności.

KOWBOJ • 17 - Niewiele się zmieniłeś, Rafe - powiedziała cicho. Niebezpieczny, uwodzicielski, męski. Prawdziwy kowboj... - W końcu minął zaledwie rok - wzruszył ramio­ nami. - Mam wrażenie, że wszystko działo się wczoraj - szepnęła mimo woli. - Mylisz się, tak naprawdę to było cholerne wie­ ki temu. Ale teraz przynajmniej jedno będzie jak dawniej. Zwinnym ruchem zbliżył się do Maggie i musnął wielką dłonią jej włosy. Drgnęła i odsunęła się gwałtownie, wycofując się pod okno. W dole lśniły światła Seattle. Zwykle lubiła ten widok, ale dziś nie przynosił jej ukojenia. Powoli usiadła w białym skórzanym fotelu. Miała wrażenie, że jeszcze chwila, a osłabłe nogi odmówią jej po­ słuszeństwa. - Nie prowadź ze mną swoich gierek, Rafe. Dosyć ich miałam rok temu. Powiedz, co masz do powiedze­ nia, i wyjdź stąd. Mężczyzna usiadł na wprost, ani na chwilę nie spuszczając oczu z jej twarzy. Prawie niedostrzegalny uśmiech wykrzywił kąciki jego ust. Nigdy nie potrafił uśmiechać się inaczej. - Lepiej nie dociekajmy, które z nas grało - o- strzegł. - Wszystko zależy od punktu widzenia. - Nieprawda. Fakty mówiły same za siebie. Potrząsnął głową, dając do zrozumienia, że nie po­ zwoli się wciągnąć w dyskusję. - Uważam, że będzie lepiej, jeśli zapomnimy o wszystkim.

18 • KOWBOJ - Łatwo ci to mówić - sarknęła. - Nie chodziło o twoją karierę. I nie twoja zawodowa reputacja ucierpiała. Brązowe oczy pociemniały. - Miałaś dość siły, by oprzeć się tej burzy. Zamiast tego wolałaś zrezygnować z kariery i zajęłaś się pisaniem. Margaret pozwoliła sobie na lekkie wzruszenie ramion. - Może masz rację. Ale nie żałuję. To była najtraf­ niejsza decyzja, jaką podjęłam w życiu. Uwielbiam pisanie i nie tęsknię do tej dżungli, jaką jest świat interesów. Nie wróciłabym tam za żadne skarby. - Skryłaś się przed światem. Zmieniłaś mieszkanie. Wycofałaś swoje nazwisko z książki telefonicznej - powiedział oskarżycielskim tonem, pociągając duży łyk whisky. - Musiałem dokonać cudów, żeby cię znaleźć. Twój wydawca odmówił podania adresu, a twój ojciec również nie chciał mi ułatwić zdania. - Kiedy zacząłeś mnie szukać? - Przed paroma miesiącami. - Dlaczego? - Myślałem, że wyraziłem się jasno. Chcę, żebyś wróciła do mnie. Maggie poczuła nagły skurcz żołądka. Jej puls przyspieszył niepokojąco jak sygnał werbla, dającego hasło do ucieczki lub ataku. - Nigdy. Nie ma mowy. Nigdy mnie nie chciałeś i nie chcesz. Wykorzystywałeś mnie tylko, Rafe. Zacisnął palce na szkle, ale na jego twarzy nie drgnął ani jeden mięsień. - Kłamiesz, kochana. Nasz związek nie miał nic wspólnego z tym, co działo się pomiędzy „Cassidy and Company" a firmą Moorcrofta.

KOWBOJ • 19 - Akurat! Posłużyłeś się mną, by zdobyć zastrze­ żone informacje. Gorzej, chciałeś upokorzyć Jacka Moorcrofta, rozgłaszając, że sypiasz z jego zaufaną współpracownicą. Tylko nie próbuj zaprzeczać! Oboje wiemy, że taka była prawda. Sam mi to powiedziałeś, pamiętasz? Rafe zacisnął szczęki. - Myślałem, że dostanę szału tego ranka, kiedy dowiedziałem się, że uprzedziłaś Moorcrofta o moich planach. Byłem przekonany, że mnie zdradziłaś. Niesprawiedliwość tego oskarżenia ubodła ją do żywego. - Pracowałam dla Jacka Moorcrofta i odkryłam, że masz ochotę na firmę, którą on chce przejąć. Odkryłam również, że posłużyłeś się mną, by wymane­ wrować go z kontraktu. Czego się w takiej sytuacji po mnie spodziewałeś? - Miałem nadzieję, że będziesz trzymać się od tego wszystkiego z daleka, zwłaszcza że nie miałaś z tą sprawą nic wspólnego. - Byłam twoim pionkiem w grze, prawda? Czy na serio myślałeś, że będę zachwycona taką rolą? Rafe wziął głęboki oddech, najwyraźniej starając się nie tracić opanowania. - Maggie, kochana, uspokój się. Rozumiem, że wówczas byłaś przekonana o swoich racjach. Prze­ myślałem tę sprawę wiele razy i dziś, po upływie czasu, widzę, że w gruncie rzeczy problemem było poczucie lojalności. Miotałaś się, nie wiedząc, ko­ mu zaufać. - Jego wyraziste usta wykrzywił smęt­ ny uśmieszek. - W rezultacie wielomilionowy kon­ trakt przeszedł mi koło nosa. Ale nic to. Było, minęło.

20 » KOWBOJ - Och, nie wiedziałam, że jesteś zdolny tak wielko­ dusznie wybaczyć, Rafe. Ale niepotrzebnie się starasz - stwierdziła lodowatym tonem. - Nie chcę od ciebie żadnych przeprosin. Nie potrzebuję przebaczenia, bo nie zrobiłam niczego złego. - Maggie, zrozum, próbuję ci tylko wytłumaczyć, że o tym, co wydarzyło się w zeszłym roku, myślę teraz zupełnie inaczej - powiedział z hamowaną niecierp­ liwością. - Jeśli poczułeś choć minimalne wyrzuty sumienia po tym, jak mnie wykorzystałeś, jestem skłonna roz­ grzeszyć cię natychmiast. Ale wierz mi, gdybym znów znalazła się w takiej sytuacji, zachowałabym się iden­ tycznie. Teraz tak jak i wtedy ostrzegłabym Moor- crofta. Popatrzył na nią uważnie. W jego spojrzeniu błys­ nęło skrywane napięcie. - Nie byłaś jego kochanką, prawda? Ani przedtem, ani później? Miała ochotę dać mu w twarz. Opanowała się nadludzkim wysiłkiem. - Z jakiej racji miałabym ci odpowiadać? - spytała zaczepnie. - Moorcroft twierdził, że byliście ze sobą blisko, dopóki nie zorientował się, że mi się podobasz. Do­ strzegł wspaniałą okazję i postanowił ją wykorzystać. Mówił, że kazał ci mnie uwieść i wyciągnąć ze mnie, ile się da. Margaret wzdrygnęła się ze zgrozy i obrzydzenia. - Dranie! - syknęła przez zaciśnięte zęby. - Jeden wart drugiego. - Kłamał wtedy, tak? Nigdy nie należałaś do niego? - Nigdy nie należałam do żadnego mężczyzny.

KOWBOJ • 21 - Przejściowo do mnie - sprostował, pociągając kolejny łyk. - I znów będziesz moja. - O, niedoczekanie! Nawet gdybyś miał być jedy­ nym facetem na tej planecie. Rafe zdawał się nie słyszeć tych dobitnie wypowie­ dzianych słów. W zamyśleniu zmarszczył brwi, błądząc spojrzeniem po pokoju. - Z moich informacji wynika, że nigdy już nie spotkałaś się z Moorcroftem po tym, jak wręczyłaś mu rezygnację. Dlaczego, Maggie? Czy odsunął cię od siebie? Nie chciał, żebyś pracowała z nim, kiedy wybuchł ten skandal? Czy zmusił cię do odejścia? - A czy na jego miejscu nie oczekiwałbyś ode mnie tego samego? Gdyby jedna z twoich współpracownic przespała się z konkurentem, nawet w dobrej wierze, nie uznałbyś jej za osobę niepewną? - zapytała gorzko Maggie. - Cholera, jasne, że tak! Każdy, kto u mnie pracuje, wie, że w zamian za godziwą pensję wymagam bez­ względnej lojalności. Margaret westchnęła smętnie. - No, przynajmniej raz byłeś szczery. Kiedy to wszystko się stało, Jack nawet nie musiał mnie prosić o rezygnację. Po prostu uznałam, że należy ją złożyć. Już wcześniej zresztą planowałam, że porzucę pracę w firmie na rzecz pisania. Zeszłoroczne wydarzenia przyspieszyły moją decyzję. Rafe pokręcił niecierpliwie głową. - Dobra, dajmy już spokój z tą przeszłością. Nie przyszedłem tutaj, żeby bez końca ją rozgrzebywać. - W takim razie po co przyszedłeś? Nadal nie wyrażasz się jasno. Jestem już od dawna poza światem biznesu, Rafe. Nie mam do sprzedania żadnych tajem-

22 • KOWBOJ nic, które pozwoliłyby ci podkupić jakąś firmę albo korzystnie pozbyć się takiej, która za chwilę zban­ krutuje. Nie przedstawiam dla ciebie handlowej war­ tości. - Och, przestań uważać, że chciałbym wyciągnąć od ciebie poufne informacje - powiedział z niesma­ kiem. - Wiedziałeś, kim jestem, kiedy zaczepiłeś mnie na tamtym przyjęciu, tak? - Wiedziałem. I co z tego? Podejrzewasz, że za­ czepiłem cię celowo, bo już wtedy knułem intrygę? - Rafe, czy ty naprawdę masz mnie za kompletną idiotkę? - wybuchnęła. - Jesteś gotów przysiąc, że nie przyszło ci już wtedy do głowy, by wykorzystać okazję i zbliżyć się do kogoś, kto był tak blisko Jacka Moorcrofta jak ja wówczas? - A jakie, do diabła, ma znaczenie, że od razu do ciebie podszedłem? Kiedy cię tylko zobaczyłem, wie­ działem, że to, co może się zacząć między nami, nie będzie miało nic wspólnego z interesami. Przecież poprosiłem cię potem o rękę, nie pamiętasz? Maggie o mało nie zakrztusiła się swoją brandy. - Pamiętam. Po pierwszym tygodniu znajomości. I nawet zaczęłam się zastanawiać, naiwna, choć wszys­ tkie dzwonki alarmowe ostrzegały mnie, bym wycofała się natychmiast. Nie była to cała prawda. Najbardziej pierwotne, kobiece instynkty skrycie podpowiadały jej, aby po- wiedzieć „tak" i podjąć ryzyko. - A teraz mam zamiar poprosić cię po raz drugi, Maggie. Maggie poczuła nagle dziwną lekkość w głowie, jakby miała za chwilę zemdleć.

KOWBOJ • 23 - Co powiedziałeś? - zapytała bez tchu. - Przecież słyszałaś. - Rafe wstał i podszedł do okna. Biała, puszysta wykładzina tłumiła jego kroki. - Wiem, że muszę dać ci trochę czasu, byś oswoiła się z tą propozycją - dodał, patrząc w mrok. - Mu­ siała spaść na ciebie jak grom z jasnego nieba. Ale pragnę cię, Maggie. Nigdy nie przestałem cię pragnąć. - Czyżby? Doskonale pamiętam, jak wykrzyczałeś, że nie chcesz mnie już więcej widzieć. - Byłem nieszczery wobec ciebie i wobec siebie. Maggie z niedowierzaniem pokręciła głową. - Tamtego ranka widziałam wściekłość w twoim wzroku. Nienawidziłeś mnie. - Nie. Nigdy nie czułem do ciebie nienawiści. Wtedy byłem bliski szału, przyznaję. Nie mogłem uwierzyć, że mogłaś tak po prostu iść do Moorcrofta i ostrzec go przede mną. Nawet nie zadałaś sobie trudu, by się wytłumaczyć. Zorientowałem się, że zostałem wrobiony. - Tak, poszłam do Moorcrofta - przyznała ponu­ ro. - Ale tylko ja ucierpiałam. Ty i Moorcroft po­ trafiliście wykorzystać mnie dla swoich celów. To stało się jedną z przyczyn, dla których porzuciłam tę kor­ poracyjną dżunglę. Zrozumiałam, że brak mi zębów i pazurów, by się przez nią przebijać. Czułam się paskudnie, Rafe. - Tak, kochanie, byłaś zbyt miękka i wrażliwa. Wiedziałem to od pierwszego momentu, kiedy cię spotkałem. Gdybyś wtedy wyszła za mnie, nie musiała­ byś mieć z tym światem do czynienia. - Bądźmy ze sobą szczerzy, Rafe. Gdybym rok temu wyszła za ciebie, już bylibyśmy po rozwodzie.

24 • KOWBOJ - Nie. - Możesz zaprzeczać, ale to prawda. Nie znios­ łabym małżeństwa w twoim stylu. Zdawałam sobie sprawę z tego już wtedy. I dlatego zwlekałam z od­ powiedzią przez całe dwa miesiące naszego związku. Wiedziała również, że gdyby nie zdarzyła się afera z Moorcroftem, w końcu musiałaby się poddać presji Rafe'a i wyjść za niego. Bowiem zakochała się w tym kowboju i nie była mu się w stanie oprzeć. Rafe spojrzał na nią przez ramię. Surowy zarys jego ust złagodniał. - Nie byłoby nam łatwo, Maggie, ale w końcu doszlibyśmy do porozumienia. Pracowałem nad tym i niewiele już brakowało. Tym razem na pewno się uda. Margaret zacisnęła powieki, by nie pozwolić spły­ nąć łzom. Zamrugała z determinacją, a kiedy znów spojrzała na Rafe'a, wiedziała, że za żadną cenę nie może pozwolić sobie na słabość. Ten drapieżnik natychmiast zwęszyłby w niej łatwą ofiarę. - Zadziwasz mnie, mój drogi - oświadczyła kpią­ co. - Jeśli tak ci zależało na mnie, czemu zwlekałeś przez cały rok? - Przygryzła wargę, przypominając sobie, jak całymi miesiącami na próżno czekała, aby się odezwał, nim wreszcie pogodziła się z bolesną prawdą. - Znam cię na tyle, by wiedzieć, że masz zwyczaj natychmiast sięgać po to, co w twoim pojęciu ci się należy. - Masz rację. Ale ta sprawa była wyjątkowa. Szerokie ramiona mężczyzny zgarbiły się w dziwnym u niego, bezradnym geście. - Nigdy dotąd nie znalaz­ łem się w podobnej sytuacji. - W zamyśleniu potrząs­ nął szklanką, aż zawirował złocisty płyn. Kiedy znów

KOWBOJ • 25 podniósł wzrok na Maggie, ich oczy się spotkały. - Przez pierwsze kilka miesięcy nie byłem nawet w stanie sensownie myśleć. Byłem tak wściekły, że wszyscy schodzili mi z drogi. Pracowałem jak wariat przez całe noce, a potem nieprzytomnie łapałem parę godzin snu. Zapytaj Hatchera albo moją matkę, co się ze mną wtedy działo. Do dziś wzdrygają się ze zgrozy na samo wspomnienie. - Cóż, mogę sobie wyobrazić, że byłeś wściekły, kiedy twoje plany nie wypaliły - powiedziała Mar­ garet z ironicznym uśmieszkiem. - W końcu przeszła ci koło nosa wielka forsa, a firma Moorcrofta zyskała dzięki mojemu ostrzeżeniu. Przegrałeś w tej rozgryw­ ce, a wszyscy wiedzą, jak bardzo nie lubisz prze­ grywać. W brązowych oczach dojrzała niebezpieczny błysk, ale zgasł równie szybko, jak się pojawił. - Potrafię pogodzić się z porażką. Czasami. Ale nie potrafiłem pogodzić się z faktem, iż okazałaś się zdrajczynią. I nie mogłem znieść sposobu, w jaki odeszłaś - nawet nie oglądając się za siebie. - A czego oczekiwałeś? Że padnę na kolana i będę błagała, byś mi wybaczył? Z jakiej racji, skoro byłam niewinna? - Tak, szczerze mówiąc, coś podobnego sobie wyobrażałem. Dlatego chciałem, żebyś trochę pocier­ piała, a potem wymarzyłem sobie, że przyjdziesz do mnie i okażesz prawdziwą skruchę, a ja wielkodusznie ci wybaczę. I znów do mnie wrócisz. - Na twoich warunkach, jak się domyślam? - za­ śmiała się gorzko. - Naturalnie.

26 • KOWBOJ - W takim razie musiałam cię srogo zawieść? - Tak. Szybko zrozumiałem, że nie wrócisz do mnie. Z początku myślałem, że pocieszasz się z Moor- croftem. - Cholera, już ci mówiłam, że nie było żadnego romansu! - wybuchnęła. - Wiem, Maggie, wiem. - Uspokajająco wyciągnął rękę, gestem uciszając jej protest. - Mówię ci tylko, co myślałem wtedy. Zresztą zostawmy tamte sprawy. Czy sam fakt, że zjawiłem się tutaj dzisiaj, nie świadczy o moich dobrych intencjach? Patrzyła na niego czujnie. - Świadczy jedynie o tym, że masz jakiś ukryty cel. Ale nawet nie chcę zgłębiać jaki. Na całe życie zapamiętałam lekcję sprzed roku, Rafe. Tylko głupiec drugi raz wsadza rękę do ognia. - Daj mi szansę, bym mógł cię odzyskać, Maggie. O nic więcej nie proszę. - Nie - odpowiedziała, nawet się nie zastanawia­ jąc. Tylko taka odpowiedź mogła być bezpieczna. Długo milczał. Czuła, że przygląda się jej uważnie, ale nie śmiała podnieść oczu. Wiedziała, o czym myśli. Jego umysł w błyskawicznym tempie rozważał następ­ ne posunięcia, szukając słabych punktów w jej obro­ nie. Kiedy wreszcie wrócił na fotel i usiadł, niedbale wyciągnąwszy nogi, czekała w czujnym napięciu. - Boisz się mnie, kochana? Tylko nie zaprzeczaj. - Tak, boję się. Potrafisz być bezwzględnym gra­ czem. Nie wiem, jakiego jeszcze asa masz w rękawie. - Fakt, jest jeszcze kilka rzeczy, o których nie wiesz. - I nie chcę wiedzieć.

KOWBOJ • 27 - Musisz. - To tylko ty musisz stąd wyjść. Nie chcę mieć z tobą więcej do czynienia, Rafe. - A gdybym zaproponował ci mały wyjazd? - Co takiego? Nie mam zamiaru nigdzie wyjeżdżać. - Wyjazd na ranczo - kontynuował nie zrażony, jakby nie słyszał jej uwagi. - Twoje rancho w Arizonie? - Nie miałaś okazji go zobaczyć. Spodoba ci się, Maggie. - Nie, absolutnie nie. Nie znoszę rancz i kowboi. Gdybym miała ochotę na odpoczynek, wybrałabym się na jakieś egzotyczne wyspy, a nie na pastwiska. - Tam jest pięknie. - Rafe wysączył whisky do końca i zdecydowanym ruchem odstawił szklankę. - Ranczo leży koło Tucson. Wychowałem się tam. Odziedziczyłem je po śmierci ojca. - Nie. - Nie obawiaj się, nie będziesz skazana tylko na mnie. Jest tam też moja matka. - Myślałam, że mieszka w Scottsdale. - Mieszka, ale teraz przyjechała do mnie. Ma również wpaść moja siostra, Julie. Mieszka w Tucson. - Posłuchaj, nie obchodzi mnie, kto tam będzie. Przestań mnie kusić. - Będzie tam jeszcze ktoś. - Już ci mówiłam, to mnie zupełnie nie interesu­ je. Zresztą bądź łaskaw przyjąć do wiadomości, że obecność twojej matki wcale mnie nie zachęca. Prze­ ciwnie. Ona uważa, że świat kręci się wokół jej uko­ chanego synka. Poza tym nigdy nie miała o mnie do­ brego zdania, a po tym co się stało rok temu, musi

28 » KOWBOJ mnie po prostu nienawidzić. Zresztą dała mi to jasno do zrozumienia. Wini mnie za to, że straciłeś „Spencer Homes" na rzecz Moorcrofta. I nie byłabym zdziwiona, gdyby twoja kochana siostrzyczka uważała tak samo. - Mylisz się, Maggie. Ludzie się zmieniają. Matka bardzo chce cię zobaczyć. - Nie wierzę. A zresztą, gdyby nawet tak było, ja nie mam ochoty jej widzieć. - Radzę ci, zrewiduj swoje poglądy - powiedział poważnie. - Ona ma zamiar wziąć ślub z twoim ojcem. - Ona... co?! - Maggie miała wrażenie, że ziemia usuwa się jej spod nóg. Kurczowo zacisnęła palce na szklance. - Chyba powiedziałem wyraźnie? - Kłamiesz! Ojciec nic mi o tym nie mówił. - Nie mówił, bo sam go o to prosiłem. Chciałem załatwić sprawę po swojemu. On właśnie jest tą trzecią osobą, którą spotkasz na ranczu. - O Boże! - Maggie była kompletnie roztrzęsiona. - Gdzie... jak... jak oni się poznali? - Przedstawiłem ich sobie parę miesięcy temu. - Ale dlaczego? - Ponieważ miałem przeczucie, że przypadną sobie do gustu. Choć muszę przyznać, że twój ojciec nie był z początku zachwycony pomysłem spotkania ze mną. Wolałby mnie raczej powiesić na najbliższej gałęzi. Po tamtej historii uważał mnie za skończonego drania. Dopiero kiedy spokojnie wyjaśniłem mu, co się na­ prawdę zdarzyło, i powiedziałem, że nadal chcę się z tobą ożenić, trochę zmiękł. Potem już poszło gładko, bo poznał matkę i wpadł po uszy. Margaret słuchała ze zgrozą.