Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Krentz Jayne Ann - Szept płomieni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.1 MB
Rozszerzenie:pdf

Krentz Jayne Ann - Szept płomieni.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse K
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 235 stron)

JAYNE ANN KRENTZ Szept płomieni

Frankowi Jak zwykłe z całym oddaniem dziękują za ogień miłości

Rozdział 1 Płoń, wiedźmo, płoń... Głos odbijał się w jej głowie mrocznym, niesamowitym echem. Raine Tallentyre zatrzymała się u szczytu schodów prowadzących do piwnicy. Z wahaniem dotknęła poręczy koniuszkami palców. To powinno wystar­ czyć. Głos, przepełniony żądzą krwi i koszmarnym podnieceniem, ode­ zwał się znowu. ...Jedyny sposób, by zabić wiedźmą. Ukarać ją. Niech cierpi. Płoń, wiedźmo, płoń... Ten sam głos, który usłyszała kilka minut temu w kuchni, gdy zawadziła o kuchenny blat. Szeptał o ciemności, strachu i ogniu. Ślady parapsychiczne były bardzo świeże. Całkiem niedawno w tym domu przebywał człowiek o poważnych zaburzeniach. Miała nadzieję, że szaleniec ograniczał się tylko do koszmarnych fantazji, ale doświadczenie podpowiadało jej, że zapewne chodziło o coś więcej. To prawdziwy potwór w ludzkiej postaci. Wzdrygnęła się, cofnęła rękę z poręczy i wytarła w płaszcz odru­ chowo, instynktownie. Długi czarny płaszcz był mokry, bo na zewnątrz szalała ulewa, ale woda nie mogła zmyć śladów mrocznej energii, którą przed chwilą odczuła. Wróciła wzrokiem do Douga Spicera i usłyszała inny głos, tym ra­ zem należący do ciotki. Wspomnienie ostrzeżenia sprzed lat. Raine, ni­ komu nie mów o szeptach, które słyszysz. Uznają cię za wariatkę, jak mnie. - Chciałabym rozejrzeć się po piwnicy - powiedziała przerażona na myśl, co ją tam czeka. Doug niepewnie zerknął w mrok u podstawy schodów. - Naprawdę uważa pani, że to konieczne, panno Tallentyre? Pewnie są tam myszy albo nawet szczury czy węże. Proszę się nie martwić, wy­ stawię dom na sprzedaż bez sprawdzania piwnicy. 7

Doug był właścicielem Spicer Properties, jednej z trzech agencji nie­ ruchomości w miasteczku Shelbyville w stanie Washington. Raine skon­ taktowała się z nim tego ranka zaraz po przyjeździe, bo tylko on odezwał się do niej po śmierci Velli Tallentyre. Delikatnie zapytał, co zamierza zrobić z domem. Owszem, chciała go sprzedać, zwłaszcza że agenci nie­ ruchomości bynajmniej nie pchali się do niej drzwiami i oknami. Doug tymczasem przybył do miasteczka stosunkowo niedawno i walczył, by utrzymać się na powierzchni. Byli sobie potrzebni. W grafitowym garniturze, z jasnoniebieskim krawatem i elegancką brązową aktówką, wyglądał bardzo profesjonalnie. Jasne oczy spoglą­ dały zza okularów w modnych oprawkach. Przed domem czekał lśniący jaguar. Dawała mu trzydzieści parę lat, bliżej czterdziestki. Włosy zaczęły mu się przerzedzać i nabierał powoli tego charakterystycznego wyglądu statecznego obywatela; jeszcze nie był otyły, ale najwyraźniej ostatnio przybyło mu kilka kilogramów. Uprzedził ją, że posępny dom z przesta­ rzałą kanalizacją i instalacją elektryczną nie sprzeda się łatwo. - Zaraz wracam - obiecała. Nie mogła mu przecież powiedzieć, że musi to zrobić, bo usłysza­ ła szept kogoś, komu marzyło się palenie czarownicy. Jednak zanim stąd wyjdzie, musi poznać prawdę. - Po rozmowie z panią rozejrzałem się trochę i dzwoniłem do Pila Brokera - powiedział Dog. - Wspomniał, że pani ciotka zrezygnowała z deratyzacji na krótko przed tym, zanim, hm, wyjechała z miasteczka. Na krótko przed tym, jak ją stąd zabrałam, pomyślała Raine. Dłoń, którą przed chwilą dotknęła poręczy, zacisnęła się na pasku torebki. Na krótko przed tym, gdy musiałam ją umieścić w bardzo dyskretnym, bar­ dzo drogim zakładzie. Miesiąc temu Vella Tallentyre umarła w małym pokoiku w Szpitalu Psychiatrycznym Świętego Damiana w miejscowości Oriana, nad jezio­ rem Washington. Koroner orzekł, że przyczyną śmierci był zawał serca. Miała pięćdziesiąt dziewięć lat. Raine przyszło do głowy, że Doug pewnie nie chciał sobie pobrudzić nienagannego garnituru i lśniących butów. Nie miała mu tego za złe. - Nie musi pan iść ze mną - zapewniła. - Zejdę tylko do podstawy schodów. Proszę, okaż się dżentelmenem i uprzyj się, by tam ze mną pójść. 8

- No cóż, jeśli jest pani pewna. - Doug cofnął się o krok. - Nie wi­ dzę kontaktu. - Jest na dole. Tyle, jeśli chodzi o zachowanie godne dżentelmena. A czego oczeki­ wała? To nie XIX wiek. Dżentelmeni, jeśli kiedykolwiek istnieli, dawno wymarli. Po tym, co ostatnio przeszła z Bradleyem, powinna się była tego spodziewać. Myśl o detektywie Bradleyu Mitchellu dodała jej sił. Przypływ ko­ biecej złości podniósł poziom adrenaliny we krwi i wreszcie była gotowa zejść do piwnicy. Doug kręcił się u szczytu schodów, zasłaniał sobą korytarz. - Jeśli światło nie działa, przyniosę latarkę z samochodu. Zawsze pomocny agent nieruchomości. Nie zwracała na niego uwagi, ostrożnie schodziła w mrok. Może jednak nie powinna mu powierzać sprzedaży domu. Problem w tym, że dwaj inni agenci nie byli zainteresowani posiadłością. Nie chodzi tylko o to, że dom jest zaniedbany. Rzecz w tym, że nie kupi go nikt z miesz­ kańców Shelbyville. Od dziesięcioleci należał do kobiety, która, co stwierdzono ponad wszelką wątpliwość, była psychicznie chora; słyszała głosy. Takie opo­ wieści osłabiają entuzjazm potencjalnych nabywców. Doug tłumaczył jej, że muszą czekać na chętnego spoza miasta, zainteresowanego nieru­ chomością, którą będzie można przebudować. Stare drewniane schody trzeszczały i skrzypiały. Starała się nie doty­ kać poręczy i stawiać stopy na krawędzi stopni, żeby nie iść jego śladem. Doświadczenie nauczyło ją, że energia psychiczna najlepiej przenosi się przez skórę, ale żądza krwi o takim natężeniu czasami przenika nawet przez podeszwy butów. Choć bardzo się starała, nie ominęła wszystkich śladów. Niech cierpi. Trzeba ją ukarać, tak jak matka karała mnie. Zapach wilgoci i pleśni nasilał się z każdym krokiem. Ciemność u dołu schodów przypominała studnię bez dna. Zatrzymała się na najniższym stopniu, po omacku szukała włączni­ ka. Gdy go znalazła, poraził ją prąd, który nie miał nic wspólnego z elek­ trycznością. Płoń, wiedźmo, płoń. Na szczęście naga żarówka zapaliła się, spowiła nisko sklepioną piwnicę słabym żółtym światłem. 9

W pomieszczeniu piętrzyły się pozostałości po nieszczęśliwym życiu Velli Tallentyre. Stare meble - wielka serwantka z lustrem, chromowa­ ny stół wykończony czerwonym winylem i cztery krzesła do kompletu. Resztę powierzchni zajmowały kartonowe pudła i skrzynie. Zawierały przede wszystkim niezliczone obrazy Velli z minionych lat. Wszystkie malowidła łączyło jedno; przedstawiały mroczne, niepokojące maski. Jej serce zamierało. Tyle, jeśli chodzi o szybki powrót na górę. Musi zejść z najniższego stopnia i zapuścić się w labirynt pudeł i skrzyń, żeby się upewnić, czy w piwnicy nie kryje się nic strasznego. Wcale nie musi tego robić. I bez tego ma dosyć kłopotów. Załatwianie spraw związanych ze skromnym spadkiem po ciotce Velli było bardzo absorbujące i przygnębiające. Do tego, w środku całego zamieszania, okazało się, że jedyny mężczyzna, który, jak sądziła, potrafi zaakcepto­ wać ją taką, jaka jest, z głosami i w ogóle, uważa, że wcale nie jest atrak­ cyjna jako kobieta. No i oczywiście musi cały czas prowadzić swoją fir­ mę. Koniec października to okres dużego ruchu w Incognito -jej sklepie i wypożyczalni kostiumów. O nie, ma już dość na głowie, ale wiedziała, że jeśli zignoruje szepty, przez następnych kilka dni, ba, może nawet ty­ godni, nie zmruży oka. Z niezrozumiałych dla niej powodów dotarcie do prawdy było jedynym antidotum na szepty. Żołądek podszedł jej do gardła, gdy stawiała pierwszy krok na be­ tonowej posadzce i wyciągała rękę do najbliższego zakurzonego pudła. Teraz nie ma odwrotu. Musi pójść śladem szeptów, które zostawił sza­ leniec. - Co pani robi? - zawołał Doug nerwowo ze szczytu schodów. - Mówiła pani, że tylko się rozejrzy i zaraz wraca. - Straszny tu bałagan. - Wcześniej czy później będzie pani musiała to wszystko przejrzeć. - Nie miałam pojęcia, co mnie czeka. - Proszę uważać, panno Tallentyre. Udała, że go nie słyszy. Jeśli nie raczył zejść z nią do piwnicy, ma w nosie jego frazesy. Na pudle niczego nie wyczuła, ale kiedy jej palce musnęły czerwony winyl na starym stole, przeszył ją upiorny dreszcz. Demon jest potężniejszy od wiedźmy. Łapiąc oddech, cofnęła dłoń i zrobiła krok do tyłu. Bez względu na to, jak bardzo się starała przygotować, nigdy nie zdołała zapanować nad uczuciem lęku, gdy stykała się z szeptem przepełnionym złem.

Spojrzała na podłogę w poszukiwaniu śladów, ale były niewidoczne. W mdłym świetle żarówki warstwa kurzu nie różniła się barwą od beto­ nu. Co więcej, cienie rzucane przez pudła i skrzynie spowijały znaczną część podłogi w ciemności. Powoli szła do przodu, co chwila dotykając różnych przedmiotów; ostrożnie, z wahaniem, jak rozgrzanego pieca. Osad psychiczny na lu­ strze serwantki sprawił, że się wzdrygnęła. Rozejrzała się dokoła i zdała sobie sprawę, że idzie wąską ścieżką w labiryncie pudeł i skrzyń, prowadzącą do zamkniętych drzwi starego schowka. Na masywnych drzwiach wisiała ciężka kłódka. Nowiutka kłódka. Jeszcze zanim jej dotknęła, wiedziała, że emanuje energią szaleńca. Zatrzymała się o krok od drzwi, wstrzymała oddech i wyciągnęła rękę. Opuszki jej palców ledwie musnęły kłódkę, ale cios i tak był bo­ lesny. Płoń, wiedźmo, płoń. Głęboko zaczerpnęła tchu. - O cholera! - Panno Tallentyre? - Wyglądało na to, że Doug naprawdę się za­ niepokoił. - Co się stało? Wszystko w porządku? Usłyszała jego kroki na schodach. Najwyraźniej cichy okrzyk Raine obudził w nim uśpione resztki rycerskości i pospieszył jej z pomocą. Lepiej późno niż wcale. - Nic mi nie jest, ale tu stało się coś bardzo złego. - Wyjęła telefon komórkowy z torebki. - Dzwonię na 911. - Nie rozumiem. - Doug zatrzymał się na ostatnim stopniu z aktów­ ką w dłoni. Rozglądał się po mrocznej piwnicy, aż wreszcie zobaczył ją pod drzwiami schowka. - Po co? - Bo uważam, że w tej piwnicy popełniono zbrodnię. Operatorka odezwała się, zanim Doug odzyskał mowę. - Straż pożarna czy policja? - zapytała energicznie. - Policja. - Raine starała się mówić rzeczowo i pewnie, żeby ope­ ratorka potraktowała ją poważnie. - Dzwonię z Crescent Lane 14, domu pani Tallentyre. Proszę przekazać, żeby zabrali narzędzia do przecięcia kłódki. Niech się pospieszą. Kobieta nie uległa tak łatwo. - Co się stało, proszę pani? Znalazłam zwłoki. 11

Rozłączyła się, zanim padło kolejne pytanie. Nagle do niej dotarło, że Doug nadal stoi przy schodach. Choć jego twarz częściowo niknę­ ła w mroku, Raine była niemal pewna, że otworzył usta ze zdziwienia. Biedak najwyraźniej zaczynał się domyślać, dlaczego inni miejscowi agenci nieruchomości nie rzucili się na dom Tallentyre. Pewnie słyszał plotki o ciotce Velli i teraz się zastanawiał, czy szaleństwo to w tej rodzi­ nie cecha dziedziczna. Bardzo dobre pytanie. Odchrząknął. - Na pewno dobrze się pani czuje? Posłała mu specjalny uśmiech, którym posługiwała się w takich sytuacjach. Jej asystentka Pandora mówiła, że ten wyraźnie oznaczał: pieprz się. - Nie, ale czy to coś nowego? - odparła uprzejmie. Policjant nazywał się Bob Ful ton. Potężny, rzeczowy facet, typ woj­ skowego. Zszedł do piwnicy z wielką latarką i groźnie wyglądającym narzędziem do przecinania kłódki. - Gdzie ciało? - zapytał głosem, który sugerował, że niejedne zwło­ ki już widział. - Nie jestem pewna, czy w ogóle jest - przyznała Raine. -Ale uwa­ żam, że powinien pan zajrzeć do schowka. Od razu rozpoznała spojrzenie, którym ją obrzucił. Zdawało się mó­ wić: póki nie okaże się inaczej, wszyscy tu obecni są podejrzani. Bradley patrzył tak samo, ilekroć pracował nad nową sprawą. - Kim pani jest?- zapytał. - Raine Tallentyre. - Jest pani krewną tej starej wariatki... to znaczy Velli Tallentyre? - Jej bratanicą. - A mogę zapytać, co pani tu robi? - Odziedziczyłam ten dom - odparła chłodno. Nazwał ciotkę Vellę starą wariatką. W tej sytuacji można sobie darować uprzejmość. Najwyraźniej wyczuwając narastające napięcie, Doug Spicer zbliżył się o krok. - Jestem Doug Spicer ze Spicer Properties. Chyba się jeszcze nie znamy. Przyjechałem z panną Tallentyre, bo będę próbował sprzedać jej dom. Fulton skinął głową. - Słyszałem, że Vella Tallentyre odeszła. Wyrazy współczucia. - Dziękuję - odparła Raine sztywno. - Jeśli chodzi o schowek... 12

Spojrzał na kłódkę i przeniósł podejrzliwy wzrok na kobietę. - Skąd pomysł, że tam jest ciało? Zaplotła ręce na piersi i przeszła do defensywy. Wiedziała, że to bę­ dzie trudne. O wiele łatwiej było, gdy Bradley grał swoją rolę, chroniąc ją od drwin i niedowierzania. - Mam przeczucie - wyjaśniła spokojnie. Fulton powoli wypuścił powietrze z płuc. - Pani pozwoli, że sam zgadnę. Uważa się pani za obdarzoną zdol­ nościami parapsychicznymi, jak ciotka? Posłała mu swój specjalny uśmiech. - Moja ciotka była nimi obdarzona - poprawiła. Krzaczaste brwi Fultona niemal dotknęły włosów. - Obiło mi się o uszy, że wylądowała w psychiatryku w Orianie. - Owszem, głównie dlatego, że nikt jej nie wierzył. Proszę otworzyć schowek. Jeśli będzie pusty, okażę skruchę za marnowanie pańskiego czasu. - Zdaje pani sobie sprawę z tego, że jeśli w schowku rzeczywiście znajdują się zwłoki, będzie pani musiała odpowiedzieć na wiele pytań? - Owszem, proszę mi wierzyć, zdaję sobie z tego sprawę. Przyglądał się jej uważnie. W pierwszej chwili myślała, że nadal bę- dzie się opierał, ale chyba coś w jej twarzy kazało mu zamilknąć. Bez słowa sięgnął po przecinak do metalu. Rozległ się ostry, metaliczny trzask, gdy kabłąk kłódki ustępował. Fulton odłożył przecinak i wziął latarkę w lewą rękę. Wyciągnął dłoń w rękawiczce do klamki. Drzwi otworzyły się ze zgrzytem zardzewiałych zawiasów. Raine wstrzymała oddech, bojąc się patrzeć i bojąc się nie widzieć. Zmusiła się, by spojrzeć. Na zimnej betonowej podłodze leżała naga kobieta. Jedyną częścią garderoby był leżący obok ciężki skórzany pas, zwinięty jak wąż. Miała skrępowane ręce i nogi, jej usta zaklejono taśmą. Była młoda, miała nie więcej niż osiemnaście, dziewiętnaście lat, i żałośnie chuda. Splątane ciemne włosy częściowo zasłaniały jej twarz. Naprawdę zaskakujące było tylko to, że jeszcze żyła. 13

Rozdział 2 Noże zawsze były najgorsze. Ludzie popełniają nimi okropne czyny, bezpośrednio, z bliska. - Nie lubię ostrych przedmiotów - wyznał Zack Jones. Nie odrywał wzroku od rytualnego sztyletu w szklanej gablocie. Elaine Brownley, dyrektorka muzeum, pochyliła się nad eksponatem. - To pewnie pozostałości z dzieciństwa, kiedy cię upominano, że­ byś nie biegał z nożyczkami - podsunęła. - Takie rzeczy zostają na zawsze. - Jasne, na pewno o to chodzi - mruknął. Nie po raz pierwszy stał u boku Elaine i patrzył na potencjalnie nie­ bezpieczny przedmiot w szklanej gablocie. Prowadził podwójne życie, w sensie zawodowym, a jedną z jego profesji była praca konsultanta w Towarzystwie Arcane. Elaine zdjęła okulary i spojrzała mu prosto w oczy. Miała pięćdzie­ siąt kilka lat. Krótkie, ciemne włosy, już przyprószone siwizną, inteli­ gentne spojrzenie i lekko pognieciona granatowa spódnica pasowały jak ulał do stereotypu kobiety naukowca - którym rzeczywiście była. Zack wiedział, że skończyła kilka fakultetów, między innymi archeologię, an­ tropologię i historię sztuki. Władała też biegle kilkunastoma językami, żywymi i martwymi. Nauczyciele, wykładowcy i koledzy po fachu nieraz mówili, że jest uzdolniona. Większość z nich jednak pewnie nie miała pojęcia, jak bar­ dzo, przemknęło Zackowi przez głowę. Jej paratalent polegał na wy­ najdywaniu i rozpoznawaniu antyków. Nikomu nie uda się wcisnąć jej podróbki czy to renesansowego obrazu, czy rzymskiej monety. Kiedy odeszła z uniwersytetu, by zostać kuratorką muzeum, jej zna­ jomi oczekiwali, że stanie na czele jednej z instytucji o światowej reno­ mie, które składały jej propozycje nie do odrzucenia. Ona tymczasem wybrała muzeum Towarzystwa Arcane w siedzibie oddziału na Zachodnim Wybrzeżu USA. Było to jedno z czterech muze­ ów prowadzonych przez Arcane; trzy mieściły się w Stanach, czwarte - w siedzibie głównej firmy, w Anglii. O muzeach towarzystwa mało kto słyszał, oczywiście wśród ludzi z zewnątrz, a organizacji bardzo to odpowiadało. W muzealnych skarb- 14

cach przechowywano przedmioty związane ze zjawiskami paranormal­ nymi. Nie były przeznaczone dla oczu zwykłych śmiertelników. Elaine podniosła wzrok na Zacka. - Więc jak? - Jest stary. - Spojrzał na sztylet. - Mnóstwo śladów, wyczuwam to już teraz. - Wiem, że jest stary - żachnęła się, zniecierpliwiona. - Nie kupi­ łam go wczoraj na bazarze. Pochłonął sporą część rocznego budżetu na­ szego muzeum. Zapewniam cię, że nie doszłoby do transakcji, gdybym nie była pewna, że pochodzi z II wieku naszej ery. Nie o to pytam. - Muszę go dotknąć, żeby powiedzieć więcej. Wydęła usta. Nie lubiła, gdy dotykano jej skarbów gołymi rękami, bez rękawiczek. Wiedziała jednak, jak funkcjonuje talent Zacka. Jeśli chce, by potwierdził jej teorię na temat sztyletu, musi mu pozwolić wziąć go do ręki. Bez słowa wystukała kod otwierający gablotę. Zack przygotował się na to, co, jak wiedział, nadejdzie, i świado­ mie wyostrzył parazmysły. Zacisnął palce na wysadzanej klejnotami rękojeści. Prąd energii psychicznej, który został na ostrzu, nawet teraz, po tylu " wiekach, był tak silny i wyraźny, że nim wstrząsnął. Zacisnął zęby, przy­ mknął powieki. To oczywiście w żaden sposób nie usunęło upiornych scen, które stanęły mu przed oczami. Obrazy, nakładające się na siebie, bo sztyletu wielokrotnie użyto w tym samym celu, jawiły mu się w barwach sennego koszmaru. Nie po­ trafił ubrać w słowa tych kolorów. Nie miały odpowiedników w świecie rzeczywistym. ...Czekał, aż sztylet opadnie, delektował się nadejściem chwili, gdy wbije się w ludzkie ciało, wyczuwał mroczną rozkosz i upojenie, które to­ warzyszyły morderczym ciosom, odbierał przerażenie ofiary... Wyciszył parazmysły i rzucił sztylet do gabloty. - Ej, ostrożnie! - oburzyła się Elaine. - Przepraszam. - Potrząsnął dłonią, w której przed chwilą trzymał sztylet, jakby chciał w ten sposób pozbyć się resztek mrocznych wizji. Wiedział jednak, że to nie zawsze działa. Na szczęście nóż był bardzo stary. Elaine uniosła brew. - Mów. 15

- Używano go do zabijania ludzi, na pewno nie zwierząt. - Lata praktyki i ogromna siła woli pozwoliły mu odsunąć wizje, przynajmniej na razie, ale wiedział, że wrócą, prawdopodobnie jeszcze tej nocy, jako senne majaki. - Do składania ofiar z ludzi. - Jesteś pewien, że chodzi o ofiary, a nie zabijanie wroga czy zwy­ kłe morderstwo? Spojrzał na nią. - Zwykłe morderstwo? Przewróciła oczami. - Och, wiesz, o co mi chodzi. - Energia na rękojeści jest przesycona specyficznym poczuciem siły, które towarzyszy krwawej ofierze. Drań lubił to, co robił. Sprawiało mu to przyjemność. Dlatego mówi się o żądzy krwi. Nie pozbyła się wątpliwości, ale w jej oczach rozbłysły iskry czegoś, co mógł określić jedynie mianem pożądania. Archeologowie, przemknęło mu przez głowę. Jak tu ich nie lubić? - A może to była egzekucja? - podsunęła. - Nie. Zabójstwo rytualne. Ofiara składana na ołtarzu. Zabójca wie­ dział, że ma licencję na zabijanie. Elaine odprężyła się i uśmiechnęła z zadowoleniem. - Więc miałam rację. - Mało brakowało, a zatarłaby ręce z rado­ ści. - Tym sztyletem posługiwali się kapłani kultu Brackon. Nigdy nie rozumiał, dlaczego kolekcjonerzy i kuratorowie tak bar­ dzo się ekscytują narzędziami zbrodni. Z drugiej strony, oni nie musieli walczyć z wizjami, które towarzyszą takim przedmiotom. - A co w nim takiego wyjątkowego? - zapytał. Elaine zachichotała. - Dyrektor naszego oddziału w Sedonie szuka go od lat. Potrzebny mu, by zamknąć kolekcję przedmiotów związanych z kultem Brackon. - Taka malutka przyjacielska rywalizacja? - Niezbyt przyjacielska. - Elaine zamknęła gablotkę. - Milo ma egipski pierścień, na którym mi bardzo zależy. Od lat go błagałam, żeby się zamienił, ale zawsze odmawiał. Ale teraz mam asa w rękawie. Będzie musiał przystać na moje warunki. - Jasne. - Rozejrzał się po muzeum. - Zebrałaś tu imponującą ko­ lekcję. Co prawda nie jestem archeologiem, ale wystarczająco często udzielam konsultacji w naszych muzeach, by zdawać sobie sprawę, że masz tu prawdziwe skarby. 16

Roześmiała się. - Jestem żywym dowodem na to, że osobowość obsesyjna i zdrowa rywalizacja to podstawy sukcesu w zawodzie kuratora. - Pewnie nie tylko w tej profesji. - On też żywił obsesję zawodową niemal przez całe życie. Do Jenny. Elaine spojrzała na niego badawczo. Wiedział już, na co się zanosi, i obmyślał plan odwrotu. Lubił ją i szanował jej profesjonalizm, ale była starą przyjaciółką rodziny, a rodzina naciskała ostatnio coraz bardziej. Na pierwszy rzut oka zaproszenie zabrzmiało bardzo niewinnie. - Zdążysz napić się ze mną kawy, zanim wrócisz na lotnisko? - za­ pytała. - Chciałem trochę poszperać w muzealnej bibliotece. - Usiłował się wykręcić. - Tej wymówki użyłeś ostatnio. Rozważył wszystkie opcje; żadna mu nie odpowiadała. Elaine to do­ bra klientka i inteligentna kobieta. Odpowiadało mu towarzystwo inte­ ligentnych kobiet. Jeśli rozmowa ograniczy się do spraw zawodowych, chętnie napije się z nią kawy. Przecież wcale tak bardzo mu się nie spie­ szy do porośniętych winoroślą wzgórz Północnej Karoliny. Nikt tam na niego nie czeka. Przez większość czasu dobrze sobie radził w nowym życiu praco- holika na dwóch posadach. Problem w tym, że rodzina i przyjaciele naci­ skali coraz bardziej, usiłując go nawrócić na, w ich przekonaniu, pisaną mu ścieżkę kariery. Wiedział doskonale, że nie chcą wywierać większej presji, bo się o niego martwią, ale podejrzewał, że mają pewien plan, któ­ ry nie pokrywa się z jego zamiarami. Zerknął na zegarek. - Mój samolot odlatuje o wpół do szóstej, więc mamy trochę czasu. - Twój entuzjazm zwala mnie z nóg. Poczerwieniał. - Ostatnio byłem bardzo zajęty. - Czym? - Pracą. - Och, jasne, odwieczna wymówka. - Poklepała go po ramie­ niu. -Oczywiście nie przeczę, że stanowi najlepszą terapię po tragedii, jaką przeżyłeś. Ale to już prawie rok, Zack. Czas zostawić to za sobą. Milczał. 17

Szli w stronę najdalszego zakątka galerii. Spacer wzdłuż licznych gab­ lot muzealnych budził w nim przykre doznania - nagromadzona energia przeszywała go nieprzyjemnym dreszczem. Elaine także coś wyczuwała, jej jednak sprawiało to przyjemność. Kontrolowanie parazmysłów kosztowało go mnóstwo siły woli, ale nie mógł wyciszyć ich całkowicie; tego nie potrafi nikt, obdarzony, jak on, dziesięciostopniowym talentem. Można by to porównać do próby całkowitego wyłączenia słuchu albo zapanowania nad zmysłem smaku. Mógł jednak bardzo się wyciszyć. - Nad czym pracujesz? - zainteresowała się Elaine. - Obecnie kończę artykuł do „Journal". Wśród kuratorów i konsultantów związanych z Towarzystwem Arcane istniało tylko jedno pismo naukowe, „Journal of Paranormal and Psychical Research". Ani wydanie papierowe, ani elektroniczne nie było ogólnie dostępne na rynku. - Czuję się jak policjant przesłuchujący podejrzanego przed przy­ byciem jego adwokata - mruknęła Elaine. - Ale nie dam za wygraną. O czym będzie ten artykuł? - O aparacie fotograficznym Tarasowa. Lekko przechyliła głowę, zaintrygowana. - Nigdy o nim nie słyszałam. - Z naszych danych wynika, że trafił do nas w latach pięćdziesią­ tych, podczas zimnej wojny. Zdobyto go w sowieckim laboratorium i je­ den z członków stowarzyszenia przywiózł go do Stanów. - Zdobyto? - powtórzyła, rozbawiona. Uśmiechnął się lekko. - No dobra: ukradziono. To się działo w czasach, gdy w Związku Radzieckim intensywnie pracowano nad zjawiskami paranormalnymi. Ktoś w CIA nie wytrzymał nerwowo i chciał sprawdzić, co się tam dzie­ je. W tajemnicy poproszono J&J o wysłariie agenta do radzieckiego la­ boratorium. Nie musiał jej tłumaczyć, czym jest J&J. Każdy członek Towarzystwa Arcane wiedział, że agencja Jones & Jones to bardzo tajemnicza, mało znana agencja paradetektywistyczna. - Jak się domyślam, agent wypełnił misję? - dopytywała się. - Owszem, wywiózł aparat ze Związku Radzieckiego, przywiózł do Stanów i przekazał CIA. Ich technicy rozłożyli go na części i doszli do Wniosku, że to lipa. Aparat nie działał. 18

- Dlaczego? - Najwyraźniej miał się nim posługiwać człowiek o specyficznym paratalencie. Stowarzyszenie weszło w posiadanie aparatu, gdy CIA uznała go za oszustwo. Nasi technicy też go nie uruchomili, więc trafił do skarbca. I tam leży do dzisiaj. - Dlaczego ten aparat jest taki wyjątkowy? - zapytała. - Podobno aparat Tarasowa fotografuje ludzką aurę. - Bzdura! - Elaine prychnęła pogardliwie. - Nikomu nie udało się sfotografować aury, nawet sowieckim ekspertom. To chyba ma coś wspólnego z miejscem aury na spektrum fal. Aury nie można zmierzyć i przeanalizować, niektórzy ludzie ją widzą, ale nie można jej sfoto­ grafować. Nie mamy do tego odpowiedniej technologii. - Czekaj, to nie koniec. - Zack się uśmiechnął. - Z notatek agenta, który przywiózł aparat do Stanów, wynika, że zdaniem radzieckich na­ ukowców odpowiedni fotograf może nie tylko sfotografować aurę; może także za pomocą aparatu na nią wpływać, może ją zniekształcać i wy­ paczać tak, że człowiek fotografowany dozna poważnych psychicznych obrażeń i w efekcie umrze. Elaine zmarszczyła brwi. - Innymi słowy, miała to być parabroń? - Tak. - Ale dzisiejsi eksperci twierdzą, że żadna dostępna nam obecnie technologia nie jest w stanie współpracować z ludzką energią psychicz­ ną. Dlatego nikomu jeszcze nie udało się stworzyć broni czy maszyny uruchamianej samą siłą woli czy paraenergią. - To prawda. - A więc ten aparat to jednak oszustwo? - Westchnęła. - Co za ulga. Na świecie i bez tego jest dość broni. Ostatnie, czego nam trzeba, to parabroń. - Hm. Podniosła na niego wzrok. - Co to miało znaczyć? - Ustaliłem, że za pomocą aparatu Tarasowa zabito co najmniej jed­ ną osobę, niewykluczone że dwie, jednak ślady pierwszego zabójstwa były bardzo niewyraźne. Oczy Elaine rozszerzyły się ze zdumienia. - Czyli Rosjanie mieli co najmniej jednego człowieka zdolnego go uruchomić? - Na to wygląda. 19

Zatoczył łuk dłonią. - Jak to możliwe? - Agent J&J wspomniał w zapiskach, że operator aparatu był za­ pewne talentem egzotycznym, jednorazową dziesiątką o talencie nie- sklasyfikowanym przez stowarzyszenie. W kręgach Arcane terminem „egzotyczny" określało się talenty rzad­ kie i silne. Nie był to, delikatnie mówiąc, komplement. W rzeczywistości ludzie obdarzeni wyjątkowo silnym talentem budzili niepokój w pozo­ stałych członkach stowarzyszenia. Ba, bardzo często zwykłych śmiertel­ ników, niezwiązanych z Arcane i wyśmiewających istnienie zjawisk pa­ ranormalnych, przeszywał dreszcz niepokoju w towarzystwie jednostki obdarzonej silnym parazmysłem. Każda siła, także psychiczna, to forma energii. Większość ludzi, bez względu na to, czy w nią wierzy, czy nie, jest w stanie ją wyczuć. - Ciekawe, co się stało z egzotykiem, który uruchomił aparat- mruknęła Elaine. - Nie żyje. Elaine spojrzała na niego spod oka. - Zabita przez agenta, który przechwycił aparat? - Tak. Mało brakowało, a sprzątnęłaby go tym cholerstwem. - Fascynujące. W którym muzeum znajduje się aparat? - Nie jest w muzeum, tylko w rodzinnym skarbcu Jonesów. Elaine się najeżyła. - Oczywiście, mogłam się domyślić.1 Nie obraź się, Zack, ale za­ miłowanie do tajemnic wśród członków twojej rodziny bardzo utrudnia życie nam, badaczom. Ten aparat, jeśli ma jakiekolwiek znaczenie, po­ winien znaleźć się w zasobach któregoś z naszych muzeów. - Litości, proszę. Przecież przekonałem dziadka, żeby mi pozwolił zająć się tym aparatem i opublikować wyniki w „Journal", prawda? A to już coś. Wiesz, jaki jest, jeśli chodzi o tajemnice rodzinne i stowarzy­ szenia. - Bancroft Jones za długo pracował w wywiadzie, zanim stanął na czele zarządu, takie jest moje zdanie - orzekła z dezaprobatą. - Gdyby mógł postawić na swoim, pewnie opatrywałby listę gości na bal zimo­ wy nagłówkiem: Ściśle tajne, do wglądu tylko i wyłącznie członków zarządu. Zack uśmiechnął się pod nosem. Elaine zatrzymała się w pół kroku i zagrodziła mu drogę. 20

- Boże drogi, nie powiesz chyba, że naprawdę tego próbował? - Babka mówiła, że kilka miesięcy temu napomknął coś na ten te­ mat przy śniadaniu, ale mu to wyperswadowała, więc się nie obawiaj. Elaine cmoknęła z niesmakiem. - No proszę, co to znaczy staroświeckość. Kolejny dowód na to, jak bardzo potrzebujemy świeżej krwi na stanowisku Mistrza. Wiesz, co ci powiem? Moim zdaniem trzeba zreorganizować całą wewnętrzną struk­ turę stowarzyszenia. - Nie jest tak źle. Zmiany, które Gabriel Jones wprowadził pod ko­ niec XIX wieku, okazały się bardzo efektywne w całym następnym stu­ leciu. - Ale mamy już wiek XXI, choć czasami mi się wydaje, że nikt z członków zarządu tego nie zauważył. - Hm. - Poddał się, wiedział, że czeka go wykład. Aż za dobrze to znał. - Uważam, że za jakieś dwadzieścia, trzydzieści lat badania nad zja­ wiskami paranormalnymi przestaną być tajne - ciągnęła Elaine z prze­ jęciem. - Staną się przedmiotem zainteresowania nauki. I wtedy może się okazać, że ludzie obdarzeni parazmysłami są w niebezpieczeństwie. Musimy to brać pod uwagę. I to już teraz. - Mhm. - Na dłuższą metę musimy się przygotować na to, że będziemy po­ magać we wprowadzaniu zjawisk paranormalnych w obszar zaintereso­ wania tradycyjnej nauki, żeby świat naukowy przyjął je poważnie. Nie chcemy przecież nowego polowania na czarownice. - Na to chyba się nie zanosi - mruknął. Przyjęcie zaproszenia było błę­ dem. Dyskretnie zerknął na zegarek. Może zdąży na wcześniejszy samolot. - Dzisiaj ci, którzy przyznają się do parazmysłów, nie lądują na sto­ sie, tylko w telewizji, w talk-show. - Zabawka dla mas to nie jest to, o co mi chodzi. - Hm. - Że już nie wspomnę o biedakach, którzy lądują w zakładach dla psychicznie chorych, bo paratalent doprowadził ich do szaleństwa albo zostali uznani za wariatów. - Mhm. - Spójrzmy na mnie. Przecież gdybym powiedziała kolegom po fa­ chu spoza towarzystwa, że określam wiek przedmiotu za pomocą energii psychicznej, stałabym się pośmiewiskiem całego środowiska. 21

- Mhm. - Zdecydowanie pora wymyślić spotkanie, o którym rze­ komo zapomniał. Ale Elaine dopiero teraz naprawdę złapała wiatr w żagle. - Miną całe lata, zanim uda nam się przygotować świat naukowy i opinię publiczną do zaakceptowania rzeczywistości paranormalnej - ciągnęła. - A zadaniem zarządu i Mistrza jest przeprowadzić stowarzy­ szenie przez okres przejściowy. - Zarząd przywiązuje wielką wagę do tradycji - zauważył. - Wszystko dobrze i pięknie, ale najważniejsze jest przetrwanie. Mówię ci, Zack, konserwatywne nastawienie towarzystwa może się nam odbić czkawką w ciągu najbliższych lat. Ludzie boją się tajnych towa­ rzystw. I wcale się im nie dziwię. - Masz rację. I wtedy, zupełnie jakby obudził się w nim nagle bardzo przydatny paratalent do wyciągania go z niewygodnych sytuacji, rozdzwonił się jego telefon. Odpiął go od paska i spojrzał na wyświetlacz. Poczuł, jak włosy na karku stają mu dęba. Nie ma czegoś takiego jak przewidywanie przy­ szłości, ale jest analiza prawdopodobieństwa. Nie trzeba mieć jednak żadnych ukrytych talentów, by wiedzieć, że kiedy dzwoni Fallon Jones, szykuje się coś ciekawego. - Przepraszam, Elaine, muszę odebrać. J&J. Wskazała pustą salę konferencyjną. - Możesz tam porozmawiać. Poczekam w kawiarni. - Dzięki. - Wszedł do sali, zamknął za sobą drzwi i odebrał telefon. - Cześć, Fallon. - Gdzie ty jesteś, do cholery? - huknął Fallon. Szef agencji J&J zawsze mówił tak, że rozmówca spodziewał się najgorszego, jednak dzisiaj był jeszcze bardziej zniecierpliwiony niż zwykle. Jak niemal wszyscy w rodzinie Jonesów, miał silny paratalent, ale jego był wyjątkowy; Fallon widział związki przyczynowo-skutko- we tam, gdzie inni dostrzegali zaledwie garść niezwiązanych z sobą faktów. Był potomkiem Caleba Jonesa, który, wraz z żoną, założył agen­ cję u schyłku epoki wiktoriańskiej. Firma nadal miała swoją siedzibę w Wielkiej Brytanii. W Stanach działały obecnie cztery agencje, po jed- 22

nej w regionie. Fallon kierował działem odpowiedzialnym za akcje na zachodnim wybrzeżu i południowym zachodzie. Centrum operacji stanowiło małe mieszkanko w Scargill, na wy­ brzeżu Północnej Karoliny. Zazwyczaj on i jego sieć agentów zaj­ mowali się różnymi sprawami dotyczącymi bezpieczeństwa oraz do­ chodzeniami zlecanymi przez członków stowarzyszenia. Oczywiste jednak było, że najważniejszym klientem jest Zarząd Towarzystwa Arcane. Bardzo rzadko ludzie niezwiązani ze światem paranormalnym tra­ fiali do agencji w poszukiwaniu usług paradetektywistycznych. Jeszcze rzadziej ich zlecenia przyjmowano. Dotyczyło to zwłaszcza zaufanych dochodzeniowców, współpracujących z policją, ściśle tajnej agencji rzą­ dowej. - Jestem w Los Angeles - odparł Zack. - W muzeum? - Owszem. - Powinieneś być w domu. - Fallon wydawał się bardzo zatroskany. - To zapewne okaże się dla ciebie szokiem, ale nie siedzę w domu dwadzieścia cztery godziny na dobę, czekając, aż raczysz do mnie za­ dzwonić ze zleceniem. Mam też inną pracę, zapomniałeś? Jak zwykle Fallon nie wyczuł sarkazmu. - Masz natychmiast przyjechać do Waszyngtonu. - Do stanu czy miasta? Czasami praca z Fallonem Jonesem wymagała ogromnej cierp­ liwości. Na szachownicy zawsze wyprzedzał innych o kilka ruchów. Z niepojętych przyczyn oczekiwał, że jego agenci będą w stanie podążać za jego logiką. - W stanie - warknął. - W miasteczku o nazwie Oriana. Mniej wię­ cej czterdzieści kilometrów na północny wschód od Seattle. Znasz je? - Nie, ale chyba uda mi się trafić. - Kiedy? - Zależy, czy zdążę na wcześniejszy samolot, jak wielkie będą korki w drodze do domu, ile czasu zajmie mi pakowanie i kiedy złapię samolot z Oakland, San Francisco albo Seattle. - Nie licz na rejsowe. Od razu jedź na lotnisko. Nasz samolot już czeka. Zabierz, co ci potrzebne z domu, i od razu leć do Seattle. 23

„Nasz samolot" to jeden z nieoznakowanych prywatnych odrzutow­ ców stowarzyszenia. Fallon posługiwał się nimi tylko wtedy, gdy ziemia paliła mu się pod stopami. - Już jadę - zapewnił Zack. - Jeszcze jedno. Jak będziesz się pakował... - Tak? - Nie zapomnij o żelazie. A więc Fallon uważa, że podczas tego zadania może mu się przydać broń. Coraz ciekawiej. - Tak jest. - Zack już szedł do drzwi. - Czemu, do cholery, masz taki radosny głos? - Fallon od razu na­ brał podejrzeń. - Od roku nie byłeś taki pogodny. Napaliłeś się czegoś, Jones? - Nie. Powiedzmy tylko, że miałeś lepsze niż zwykle wyczucie cza­ su. - Ściszył głos. - Uratowałeś mnie od długiego i nudnego wykładu na temat przyszłości towarzystwa. - Hm. - Fallon od razu poskładał kawałki układanki w całość. - Elaine Brownley cię dopadła? - Rany, Fallon, chyba masz zdolności nadprzyrodzone. Fallon puścił tę uwagę mimo uszu. - Przesłałem ci mailem akta sprawy w Orianie - ciągnął. -Niewiele tam jest, przykro mi, ale zrozumiesz, kiedy przeczytasz. Aha, trzeci sto­ pień utajnienia. Zack poczuł kolejny przypływ adrenaliny. Trzeci stopień utajnienia tłumaczy firmowy samolot i ponaglenia Fallona. Ostatnio posuwał się do tego tylko wtedy, gdy chodziło o niebezpieczną organizację, którą nazwał Nightshade. Do sprawy ze Stone Canyon uważał kryminalną grupę parauzdol- nionych za bujdę, ale po Stone Canyon wszystko się zmieniło. Okazało się, że nie chodzi tu o małą grupkę konspiratorów; nie, mieli do czynie­ nia z wysoce zorganizowaną strukturą przestępczą, którą kierował krąg bezwzględnych zwierzchników. Nightshade udowodniło już, że nie po­ wstrzyma się przed zabójstwem dla osiągnięcia celu. - Mam ze sobą laptopa - powiedział Zack. - Poczytam w samolocie. - Wkurza mnie, że jesteś taki cholernie radosny - burknął Fallon. - Nieookoi mnie to. 24

Rozdział 3 Zanim niewielki odrzutowiec wylądował na lotnisku w hrabstwie Sonoma, Zack przestudiował wszystkie akta. Podczas jazdy do domu, ukrytego wśród winnic Karoliny, rozmyślał o tym, czego się dowiedział i zastanawiał nad odpowiednią strategią. Pakował się i jednocześnie rozmawiał z Fallonem. Wyjął broń w ka­ burze z sejfu w podłodze. - Nie powiedziałeś, że obiektem zainteresowania jest córka Judsona Tallentyre'a - zauważył. - Nie miałem czasu na szczegóły. Uznałem, że lepiej będzie, jeśli dowiesz się wszystkiego z akt. - Nieźle. - Zamknął torbę podróżną. - Teraz już wiesz, czemu tak mi zależy na czasie. To duża sprawa, Zack. Czuję to. - Nie twierdzę, że nie. - Zarzucił sobie torbę na ramię i ruszył do drzwi. - Opowiedz coś więcej o tych wypadach do Vegas. Fallon się żachnął. - Najwyraźniej Raine Tallentyre ma słabość do hazardu. - Z danych wynika, że zaczęła tam regularnie jeździć w zeszłym roku. Dopiero wtedy wypady zaczęły się powtarzać co miesiąc. - Cóż, nie jest pierwszą parawrażliwą, która odkryła uroki hazardu. Zadziwiające, jak wiele osób zapomina, że rachunek prawdopodobień­ stwa i stary dobry przypadek nie zmienią swoich praw tylko dlatego, że ktoś ma wyczulone parazmysły. - Gra w karty, nie rusza ruletki czy blackjacka. 1 nigdy dwa razy pod rząd nie wraca do tego samego kasyna. Nigdy nie wygrywa tyle, by zwrócić na siebie uwagę ochrony, ale z akt wynika, że w ciągu ostatniego roku zgarnęła prawie sto tysięcy dolarów. - No dobra, jest niezła. - Niemal widział, jak Fallon Wzrusza ra­ mionami. - Może ta informacja do czegoś ci się przyda. - Naprawdę nie wiemy nic więcej o ciotce? - Wiesz tyle, co i ja. Vella Tallentyre była siostrą Judsona Tallentyre'a, jasnosłyszącą ósemką. Słyszała głosy. Po trzydziestce zaczęły się cy­ kliczne napady depresji. W zeszłym roku trafiła do zakładu zamkniętego. Dwudziestego zeszłego miesiąca zmarła na atak serca. 25

- I tego samego dnia Lawrence Quinn przepadł w miasteczku Oriana. - Rozumiesz, skąd mój niepokój - mruknął Fallon przeciągle. - Nie trzeba być parawrażliwym, by połączyć te elementy. - Muszę mieć dostęp do akt Judsona Tallentyre'a. Fallon, a w jego wypadku było to niezwykłe, milczał przez kilka se­ kund. - Wiesz, że obowiązuje czwarty stopień utajnienia- powiedział w końcu. - Do tych akt dostęp mają tylko Mistrz i członkowie zarządu. - Załatw mi je - powiedział Zack cicho. Kolejna chwila milczenia. - Cholera. - Fallon zmełł przekleństwo. - Wiedziałem, że tak bę­ dzie. - Jak? - Nie zajmujesz się tą sprawą nawet pięciu minut, a już wydajesz rozkazy. Ile razy mam ci przypominać, że to ja jestem szefem J&J? - Postaram się zapamiętać. Rozłączył się i przyczepił telefon do paska. Zarzucił torbę na ramię, przeszedł przez duży, pusty dom, stanął w progu. Obejrzał się, spojrzał na obszerny hol, utrzymany w ciepłych kolo­ rach, na lśniącą kamienną posadzkę, na kojące wzrok winnice na wzgó­ rzach za oknami. Mieszkał tu od sześciu lat i większość z nich uważał za szczęśliwe. A potem w jego życiu zjawiła się Jenna. Wprowadziła się do niego, gdy pla­ nowali ślub, mieszkała na tyle długo, że odcisnęła na wnętrzu swoje piętno. To już nigdy nie będzie jego dom. Po sprawie w Orianie wystawi go na sprzedaż. Rozdział 4 Podczas wielu lat pracy w policji, najpierw w San Diego, a później jako szeryf tutaj, w Shelbyville, Wayne Langdon napatrzył się wystarczająco na dziwaków najróżniejszej maści. Jednak przy żadnym nie ogarniało go to niesamowite uczucie, które teraz wzbudzała w nim kobieta siedząca po drugiej stronie biurka. 26

I żaden z nich nie miał takich oczu jak ona, to pewne. - Z dziewczyną wszystko w porządku? - zapytała Raine Tallentyre. Taka spokojna i opanowana, zauważył, jakby co tydzień znajdowała niedoszłe ofiary zabójstwa. W końcu zdał sobie sprawę, co tak bardzo go niepokoiło w jej oczach. Były zielono-złote, takie, jak oczy kota, który włóczył się nie­ daleko posterunku. I tak samo patrzyły. Raine skrywała je za parą oku­ larów w poważnych, czarnych oprawkach, które jednak nie łagodziły wrażenia, że widzi rzeczy, których inni nie umieją i nie chcą zoba­ czyć. - Lekarz w izbie przyjęć stwierdził, że fizycznie nic jej nie jest, choć oczywiście przeszła przez piekło. - Starał się nie patrzeć jej w oczy. - Twierdzi, że nazywa się Stacy Anderson. To prostytutka z Seattle. Porywacz udawał klienta. Przywiózł ją tu wczoraj i zamknął w schowku. Mówił, że musi ją ukarać. Zanim odszedł, fotografował ją aparatem cyfrowym. Raine wzdrygnęła się lekko, ale zauważalnie. Skinęła głową, jakby jego słowa potwierdzały coś, co podejrzewała. - Zbiera pamiątki - powiedziała. - Ma album z trofeami. Ocenił, że musiała już przekroczyć trzydziestkę. Wysoka jak na ko­ bietę. Nie starała się tego tuszować, jak wiele innych kobiet. Przeciwnie, jej czarne kozaki miały dość wysokie obcasy. Ciemne włosy, spięte z ty­ łu głowy, podkreślały wystające kości policzkowe i kocie oczy. Czarny żakiet wyglądał, jakby ekskluzywny włoski projektant mody zaprojekto­ wał go specjalnie dla szefowej mafii. Do tego czekoladowy golf i spod­ nie w tym samym kolorze. Nie ma obrączki, zauważył. Nie był tym zdziwiony. Poszukiwacz przygód, ryzykant, zapewne zapuściłby się z nią w nieznane rejony, ale musiałby oszaleć, żeby się z nią ożenić. Jest niebezpieczna. Wszyscy dokoła twierdzą, że jej ciotka miała regularnego świra. A podobno takie rzeczy są dziedziczne. Dobrze chociaż, że nie usiłowała mu wmówić, że ma zdolności nad­ przyrodzone. Przynajmniej jeszcze nie dotychczas. Co za ulga. Nie zno­ sił oszustów i naciągaczy, którzy do takich spraw lgnęli jak muchy do miodu i twierdzili, że mają nadprzyrodzone zdolności. - A więc przyjechała pani do Shelbyville po raz pierwszy, odkąd za­ brała pani ciotkę do Oriany? - zapytał. 27

- Tak. Wcześniej ciotka mieszkała tu na stałe i stąd wyruszała na wycieczki. Zajrzał do akt. - Najwyraźniej lubiła długie wyprawy kilka razy do roku. - Odpowiadały jej cisza i spokój gór. - Z moich źródeł wynika, że kiedy tu mieszkała, często ją pani od­ wiedzała, więc nie jest pani obcą osobą w miasteczku. Nie poznał Velli Tallentyre. Trafiła do szpitala na kilka miesięcy przed tym, jak przejął mały posterunek w Shelbyville. Marge, sekretarka, opowiadała mu, że rodzice miejscowych dzieciaków nigdy nie pozwa­ lali im chodzić w Halloween do domu starszej pani. Maluchy uważały Vellę za prawdziwą czarownicę. Plotki o głosach budziły ich przeraże­ nie. Rodziców pewnie też, przemknęło mu przez głowę. - Nie - odparła Raine. - Nie jestem obca, ale nikogo tu tak napraw­ dę nie znam. Zawsze zatrzymywałam się u ciotki, która, jak pan zapewne wie, nie miała w okolicy zbyt wielu przyjaciół. - Mam wrażenie, że nie darzy pani naszego pięknego miasteczka ciepłym uczuciem. Wzruszyła ramionami. - Mieszkańcy Shelbyville traktowali moją ciotkę jak wariatkę. Niby dlaczego miałabym ich lubić? Puścił to mimo uszu. Z tego, co słyszał, mieli rację. - Kiedy była tu pani ostatni raz? - Nieco ponad rok temu. Pomagałam ciotce w przeprowadzce. Eufemizm. Vella Tallentyre się nie przeprowadzała. Zabrano ją do wariatkowa. Zapisał coś. - A teraz pani wróciła, bo odziedziczyła dom i chce go sprzedać, ko­ rzystając z usług agenta handlu nieruchomościami? - Tak. Oglądaliśmy posiadłość z panem Spicerem, żeby ustalić, co trzeba zrobić przed wystawieniem domu na sprzedaż. - Skąd pani wiedziała, że w piwnicy dzieje się coś złego? Dałby sobie rękę uciąć, że ledwo zauważalnie zacisnęła zęby, a nie­ pokojące oczy lekko się zwęziły. - Zauważyłam kłódkę na drzwiach do schowka. Pamiętałam, że jej tam nie było, kiedy ostatnio odwiedzałam ciotkę. - Ale dlaczego zadzwoniła pani na policję, a nie do ślusarza? - Byłam niemal pewna, że popełniono przestępstwo. Niemożliwe, by kłódka znalazła się w piwnicy w sposób legalny. Dom to własność 28

prywatna i od roku stał zamknięty. Nikomu nie wolno było wchodzić do środka poza Edem Childersem, który od lat wykonywał różne naprawy dla cioci Velli. Tylko że on umarł kilka miesięcy temu. - Skąd pewność, że to nie Childers założył kłódkę przed śmiercią? - Nie dawał za wygraną. - Przyznaję, że nie miałam całkowitej pewności, ale szczerze mó­ wiąc, nawet przez myśl mi nie przeszło, że to on zamknął schowek. - I od razu doszła pani do wniosku, że w piwnicy popełniono prze­ stępstwo? - Popełniono - zauważyła oschle. - Ten, kto założył kłódkę, ma na sumieniu co najmniej włamanie. Odchylił się na krześle i zamyślił. Instynkt gliny mówił mu, że to nie wszystko, ale na razie zdołała racjonalnie wytłumaczyć swoje po­ stępowanie. I dobrze, bo policja z Seattle i Portland już jedzie, a w ślad za nimi - dziennikarze. Musi się przygotować do konferencji prasowej. Rozpęta się cyrk. Żywa kobieta znaleziona w piwnicy Tallentyre to naj­ większy jak dotąd przełom w sprawie seryjnego mordercy, ochrzczonego Podpalaczem, a na tym terenie to on był szefem. - Dziękuję, panno Tallentyre. To na razie wszystko. Jak długo zosta­ nie pani w Shelbyville? - Rano wracam do Oriany. - Wstała i spojrzała na niego pytająco. - Chyba że jutro będę mogła zająć się i domem ciotki? Bardzo mi zależy na szybkiej sprzedaży. - To miejsce zbrodni i nic się nie zmieni przez najbliższe dni. - On także wstał. - Przepraszam za komplikacje. - Rozumiem. - Przerzuciła pasek zielonej torebki przez ramię. - Gdzie się pani dzisiaj zatrzymała? - W pensjonacie. - Zdjęła długi czarny płaszcz z wieszaka. - A w Orianie wie pan, gdzie mnie znaleźć, dane są w aktach. - Tak jest. Za późno zdał sobie sprawę, że powinien był podać jej płaszcz, już go włożyła. Niebezpiecznie przypominał czarną pelerynę. Udało mu się natomiast przytrzymać jej drzwi. Zawahała się w pro­ gu. Wyczuł, że ma do powiedzenia coś przykrego, co chce mieć za sobą, zanim stąd wyjdzie. - Wie pan, co intuicja mówi mi na temat zabójcy? - zapytała szybko. 29