Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 525
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 450

Krentz Jayne Ann - Wielka namiętność

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Krentz Jayne Ann - Wielka namiętność.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse K
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 191 osób, 127 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 284 stron)

JAYNE ANN KRENTZ WIELKA NAMIĘTNOŚĆ Przełożyła ALICJA SKARBINSKA Tytuł oryginału GRAND PASSION

PROLOG Max Fortune siedział samotnie w piwnicy starego domu z cegły i kontemplował swoją kolekcję. Było to jego częste zajęcie. Bardzo wcześnie pojął, iż te obrazy i książki są jedynymi rzeczami, które naprawdę należą do niego, jedynymi, których nikt mu nie może zabrać. Większość arcydzieł wiszących na ścianach bezpiecznego, o kontrolowanej temperaturze i wilgotności powietrza skarbca stworzyli współcześni artyści, którzy dopiero zaczynali osiągać uznanie, na jakie zasługiwali. Kilka płócien okrzyknięto już dziełami geniuszy, kilka innych czekało na odkrycie. Max, mimo że znał obecną i przyszłą wartość swych obrazów, nie traktował ich jako inwestycji. Dzikie, ponure i technicznie doskonałe płótna odzwierciedlały coś ukrytego wewnątrz niego, czego nie potrafił wyrazić słowami. Wiele z nich przypominało koszmary senne, które miewał jako dziecko. Nie wątpił, iż pewnego dnia każde z jego dzieł zostanie uznane za arcydzieło. W dziedzinie sztuki jego instynkt nie mylił się nigdy. Na oszklonych regałach, oprócz dzieł zebranych doktora Seussa i zniszczonych egzemplarzy z serii przygód dla chłopców, znajdowały się rzadkie książki, które osiągnęłyby zawrotne sumy na każdej aukcji. Max darzył cenne książki prawie taką samą namiętnością jak obrazy. Cenił zwłaszcza książki stare i rzadkie, książki z własną historią, książki, które kiedyś dla kogoś coś znaczyły. Kiedy trzymał w rękach starą książkę, doznawał nieuchwytnego uczucia związku z ludźmi, którzy żyli przed nim. Miał wrażenie, że dzieli niewielką część cudzej przeszłości, wyobrażał sobie, że tak by się czuł, będąc członkiem jakiejś rodziny. Max mieszkał sam w eleganckim starym domu na Queen Ann Hill w Seattle. Z okien domu rozciągał się fantastyczny widok na miasto i na Elliott Bay, posiadłość zaś wyceniano bardzo wysoko na rynku nieruchomości. Każda rzecz w środku, poczynając od kalifornijskiego Cabernet Sauvignon, rocznik 1978, który właśnie popijał, aż po wykwintne wschodnie kobierce na wyglansowanych posadzkach, była starannie wybrana. Sam miał jednak świadomość, że pieniądze, jakie wydał na urządzenie, nie zdołały zapewnić jednego - budynek nie stał się domem. Od szóstego roku życia nie miał domu. Był pewien, że już go nie będzie miał, i przyjął ten fakt do wiadomości. Bardzo wcześnie zrozumiał, że umiejętność przeżycia polega na tym, aby nie pożądać rzeczy, których nie można mieć. Ta filozofia życiowa przeważnie się sprawdzała,

ponieważ niewiele było takich rzeczy, których nie mógłby dostać. Do licznych zdobyczy Maxa należała także niepospolita reputacja. Różni ludzie różnie o nim mówili. Jedni powiadali, iż jest człowiekiem niebezpiecznym. Inni - że jest genialny i bezwzględny, nieugięty w dążeniu do celu. Wszyscy zgodni byli co do tego, że kiedy Max Fortune postanowi coś zrobić, zostanie to zrobione. Wiedział, że jego legendarna reputacja opiera się na jednym prostym fakcie - nigdy niczego nie sknocił. No, prawie nigdy.

ROZDZIAŁ PIERWSZY Odnalezienie kochanki Jasona Curzona zabrało Maxowi Fortune'owi blisko miesiąc. Teraz, kiedy ją odszukał, nie wiedział, co o niej sądzić. Cleopatra Robbins z całą pewnością nie była taką kobietą, jakiej się spodziewał. Stał przy buzującym kominku i przyglądał się chaosowi panującemu w przytulnym westybulu Robbins' Nest Inn. Mimo sugestywnego imienia pani Robbins nie przypominała rozkosznej kobietki, która zajmuje się uwodzeniem bogatych mężczyzn, starszych o kilkadziesiąt lat. Wyglądała dokładnie tak, jak przystało zajętej przyjmowaniem nowych gości właścicielce zajazdu. Max rzucił okiem na serię niegustownych widoczków morskich wiszących na ścianach. Uśmiechnął się drwiąco pod nosem. Najwyraźniej Cleopatra Robbins nie tylko nie była typową uwodzicielką; nie była również znawczynią sztuki. Ktoś, kto ozdobił ściany mdłymi pejzażami, nie mógłby docenić pięciu obrazów Amosa Luttrella zostawionych mu pod opieką. I bardzo dobrze, że pani Robbins wolała morskie pejzaże, ponieważ Max miał zamiar odebrać jej obrazy Luttrella. Były jego własnością, odziedziczoną po Jasonie Curzonie i chciał je odzyskać. Był przygotowany na walkę, i przyjmował to ze spokojem. Od szóstego roku życia musiał walczyć o wszystko, co chciał w życiu osiągnąć. Czasami przegrywał, ale najczęściej wygrywał. Oparł dłonie na bogato rzeźbionej głowie jastrzębia, stanowiącej rączkę laski. Z wrodzoną siłą woli ignorował nieustanny ból w nodze. Stara rana znów dawała mu się we znaki, przywołując wspomnienia, w które nie miał zamiaru się wgłębiać. Skoncentrował uwagę na Cleopatrze Robbins, krzątającej się za ladą recepcji. Max przypomniał sobie, że Jason mówił o niej Cleo. TG zdrobnienie pasowało do niej bardziej niż dramatyczna Cleopatra. Jason musiał, oczywiście, wybrać sobie nietypową kochankę, ale on zawsze potrafił dojrzeć to, co było ukryte. Miał doskonałe oko kolekcjonera, który bardziej ufał własnej intuicji niż opiniom innych. Zachwycająca kolekcja obrazów, jaką zostawił w darze swemu ulubionemu muzeum sztuki w Seattle, potwierdzała jego doskonały gust. A pięć obrazów Amosa Luttrella stanowiło ozdobę tej kolekcji. Umierając Jason miał prawie dwieście obrazów. Natomiast Cleopatra Robbins, o ile Max

wiedział, była jego jedyną kochanką. Nieoczekiwanie Max odczuł coś głęboko niesłusznego, kiedy wyobraził sobie kobietę zza lady w łóżku z Jasonem Curzonem. Jason był dla niego postacią najbardziej zbliżoną do osoby ojca. Mówił sobie, że powinien być zadowolony, iż stary człowiek miał podczas ostatniego półtora roku życia towarzystwo kobiety. Po śmierci żony spędził wiele samotnych lat. Z jakiegoś jednak powodu nie podobało mu się to, że towarzyszką Jasona była Cleo Robbins. Oceniał, że pani Robbins miała pod trzydziestkę, jakieś dwadzieścia siedem, dwadzieścia osiem lat. Przyglądał się jej gęstym, ciemnokasztanowym włosom upiętym w węzeł i zastanawiał, jakby wyglądały luźno rozpuszczone na ramiona. Węzeł nie miał jakiegoś szczególnie wyszukanego stylu, został najwyraźniej zamotany i spięty w pośpiechu. Cleo Robbins miała okulary w okrągłych złotych oprawkach. Max uświadomił sobie, że w pewnym sensie odgrywały one tę samą rolę, co wyszukany makijaż przyciemniający powieki starożytnej Kleopatry - ukrywały prawdziwy wyraz dużych zielonych oczu. Dama, której poszukiwał od miesiąca, spoglądała na świat zawodowo uprzejmym spojrzeniem właścicielki popularnego zajazdu, ale Max wyczuwał w niej coś głębszego i pociągającego. Odczuł nieprzepartą chęć wypróbowania czegoś, o czym z doświadczenia wiedział, że rzadko się udawało. Spojrzał na Cleo Robbins tak, jakby spoglądał na obraz. Ku jego zaskoczeniu ruch i hałas panujące wokół znikły, tak jak się to działo, gdy kontemplował dzieło sztuki. Prawie natychmiast poczuł w głębi znajome poruszenie. To go zaniepokoiło. Takiego rodzaju fascynację i pożądanie odczuwał jedynie w obecności rzeczy, które kolekcjonował. Jason powiedział mu kiedyś, że piękno można odnaleźć także w człowieku, nie tylko w sztuce i w książkach. Max jednak boleśnie przekonał się, że ta umiejętność ma swoje ograniczenia. Człowiek jest bardziej złożony niż dzieło sztuki i zbyt dobrze potrafi ukrywać prawdę o sobie. - Jedną chwileczkę, proszę pana. Pan Partridge, prawda? Zaraz ktoś zaniesie pana bagaż do pokoju. Cleo uśmiechnęła się promiennie do zirytowanego klienta, uderzając w srebrny dzwonek na pulpicie.

- Najwyższy czas - mruknął Partridge. - Jechałem tu z Seattle trzy godziny. Nie mam pojęcia, dlaczego firma wybrała to miejsce na wybrzeżu na seminarium. Mogli je zwołać w którymś z dużych hoteli w mieście. - Jestem pewna, że uzna pan to miejsce za doskonałe dla edukacyjnego spotkania. - Cleo rzuciła nerwowe spojrzenie na schody. - Obawiam się, że nasz chłopak hotelowy jest chwilowo zajęty. Dam panu klucz i może pan pójść do pokoju. Jeśli nie ma pan nic przeciwko temu, bagaż przyniosą później. - Nie ma sprawy. Sam go zaniosę. - Partridge wziął walizkę. - Czy mogę się tu przynajmniej czegoś napić? - W holu jest duży wybór doskonałych win i wielu gatunków piwa. - Do diabła! Miałem ochotę na martini. Partridge porwał swój klucz i ruszył w stronę schodów. Następne osoby z kolejki zajęły jego miejsce. Max obserwował, jak Cleo przygotowała się na odparcie kolejnego ataku. Ponownie rzuciła okiem na schody. Nie widząc chłopaka hotelowego, zwróciła się z powrotem do klientów z uśmiechem na twarzy. Drzwi westybulu trzasnęły głośno. Max spostrzegł światło błyskawicy na ciemnym niebie. Do zajazdu, wraz z deszczem i wiatrem, wpadli następni klienci, dołączając do tłumu kłębiącego się przy kominku. - Lucky Ducky poszedł popływać. Zaskoczony wysokim, piskliwym głosem dochodzącym znikąd, Max spojrzał w dół. Napotkał wzrok małego chłopca z głową w jasnych lokach, ubranego w dżinsy i koszulkę w paski. Mały nie miał więcej niż pięć lat i trzymał palec w buzi. - Słucham? - Max nie pamiętał, kiedy ostatni raz rozmawiał z dzieckiem. Chłopiec wyjął palec z ust i powtórzył: - Lucky Ducky poszedł popływać. Wkładając palec z powrotem do buzi spojrzał wyczekująco. - Rozumiem. - Max zastanawiał się nad właściwą odpowiedzią. - Chyba za zimno dziś wieczorem na pływanie, co? - Wujek Jason mówił, że kaczki mogą pływać wszędzie i zawsze. Max zacisnął dłonie na główce laski.

- Wujek Jason? - Wujka Jasona już nie ma - powiedział chłopiec ze smutkiem. - Cleo mówi, że poszedł do nieba. - Jason Curzon w niebie? - Rozważył tę myśl. - Cóż, przypuszczam, że wszystko jest możliwe. - Znałeś wujka Jasona? - Tak. Chłopiec wyciągnął palec z buzi i uśmiechnął się do Maxa radosnym, bezzębnym uśmiechem. - Nazywam się Sammy Gordon. Czy mojego tatę też znałeś? - Nie sądzę. - Straszna myśl przyszła Maxowi do głowy. - Chyba że twój tata to wujek Jason? - Nie, nie, nie - zawołał niecierpliwie mały. - Mój tata nie jest w niebie, jak wujek Jason. Mój tata zaginął. Max powoli przestawał cokolwiek rozumieć. - Zaginął? - powtórzył. Sammy kiwnął głową. - Słyszałem, jak mama mówiła Cleo, że musi się odnaleźć. - Rozumiem. - No i nie znalazł się. Max nie wiedział, co na to powiedzieć. Rzucił okiem na zatłoczony hol i zobaczył ładną kobietę z krótkimi, jasnymi włosami wychodzącą z pokoju za recepcją. Podeszła, aby pomóc Cleo. - To moja mama - poinformował Sammy. - Jak się nazywa? - Sylvia Gordon. - Sammy z zainteresowaniem przyglądał się lasce. - Dlaczego musisz się na niej opierać? Byłeś ranny? - Tak. - Czy niedługo wyzdrowiejesz? - Byłem ranny bardzo dawno temu. Bardziej już nie wyzdrowieję. - Sammy? Gdzie jesteś? - Cleo wyszła zza lady.

Max szybko uniósł głowę. Kochanka Jasona miała głęboki, dźwięczny głos, świetnie pasujący do jej imienia. Znów przeszyło go dziwne uczucie. Wyobraził sobie ten miękki, wibrujący głos w łóżku. - Tu jestem, Cleo. - Sammy pomachał do niej mokrym palcem. Max zauważył metaliczny błysk, kiedy Cleo wyszła z tłumu. Spojrzał w dół i skrzywił się, kiedy zobaczył, że kochanka Jasona nosi srebrne tenisówki z błyszczącymi sznurowadłami. Reszta jej stroju nie była aż w tak złym guście, ale równie bez polotu. Miała na sobie żółtą płócienną bluzkę i wypłowiałe dżinsy. - Nie wiedziałam, gdzie jesteś, Sammy. - Cleo uśmiechnęła się do chłopca, a później jej wzrok napotkał wzrok Maxa. Zobaczył, że się przestraszyła. Przez kilka sekund okulary w złotej oprawce nie ukrywały wyrazu jej oczu. W tej krótkiej chwili była dla niego tak otwarta jak dzieło sztuki i wiedział, że odbiera go tak jak on ją. Uderzenie tej nagiej intymności zaskoczyło Maxa. Było to groźnie niepokojące doświadczenie, niepodobne do niczego, co mu się dotychczas zdarzało w kontaktach z innymi ludźmi. Do tej pory takie wrażenie wywierały na nim jedynie wyjątkowo piękne obrazy i bardzo stare książki. Przeszyło go gwałtowne i zupełnie nieoczekiwane pożądanie. Usiłował je zwalczyć w sobie całą siłą woli. Spojrzenie Cleo przesunęło się na laskę Maxa i nastrój prysł. Kiedy znów podniosła wzrok, jej twarz przybrała wyraz zawodowej uprzejmości. Oczy nadal były piękne, ale już nie tak przejrzyste i czytelne jak przed chwilą. - Zaraz się panem zajmiemy - powiedziała Cleo. - Jak pan widzi, chwilowo jesteśmy zajęci. - To przyjaciel wujka Jasona - odezwał się Sammy. Oczy Cleo rozszerzyły się. Znikła zawodowa uprzejmość, którą zastąpiło szczere ciepło. - Jest pan przyjacielem Jasona? - Tak. - To cudownie. Proszę się nie martwić, jestem pewna, że znajdziemy dla pana pokój. Niech się pan rozgości, a Sylvia i ja zaraz się panem zajmiemy. Przepraszam, ale nie dosłyszałam pańskiego nazwiska. - Max Fortune.

- W porządku. Sammy, zaprowadź pana do solarium. - Dobra. - Sammy spojrzał na Maxa. - Chodź ze mną. Max nadal patrzył na Cleo. - Poczekam tutaj, jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. Chciałbym z panią porozmawiać. - Bardzo proszę - zgodziła się Cleo. - Jak tylko będę miała wolną chwilę. Sammy, nie wiesz, gdzie jest Benji? - Nie ma go. Cleo była najwyraźniej zakłopotana. - Jak to nie ma? - Tak powiedziała Trisha. - Na pewno chodziło jej o to, że jest zajęty. - Nie. - Sammy potrząsnął głową z przekonaniem. - Nie ma go. - O Boże, to niemożliwe! - wykrzyknęła Cleo. - Miał tu być dziś wieczorem. Wiedział, że przyjeżdża grupa gości. - Cleo, gdzie jesteś? - Podeszła do nich młoda dziewczyna ze stosem ręczników. Ona także miała na sobie dżinsy oraz luźną, flanelową koszulę. Jasnobrązowe włosy związane były w koński ogon, a na atrakcyjnej twarzy malowało się zmęczenie. Cleo zmarszczyła brwi. - Wszystko w porządku, Trisha? - Jasne, tylko mam strasznie dużo roboty. - Gdzie jest Benji? - Nie mam pojęcia. - Trisha odwróciła wzrok. - Mamy kłopot w pokoju dwa - dziesięć. Zatkała się ubikacja. - Jeszcze tego brakowało - mruknęła Cleo. - Od tego jest Benji. Gdzie on się podziewa, kiedy jest najbardziej potrzebny? - Mam się tym zająć? - spytała Trisha. - Nie, skończ szykować pokoje. Znajdę kogoś innego. - Cleo odwróciła się i z nadzieją spojrzała na Maxa. - Jak pan się nazywa? - Max Fortune. - I był pan przyjacielem Jasona? - Tak.

- Bliskim przyjacielem? - Tak. Cleo uśmiechnęła się szeroko. - Czyli właściwie należy pan do rodziny, prawda? - Nie wiem - odparł Max. - Czyżby? - Oczywiście. Jason nigdy by tu pana nie przysłał, gdyby tak nie uważał. W trudnych chwilach rodzina trzyma się razem. Jason nigdy nie odmawiał pomocy, kiedy tu mieszkał. Chyba nie ma pan nic przeciwko temu, prawda? - Obawiam się, że nie bardzo rozumiem, o co pani chodzi. - Nie szkodzi. Jestem pewna, że szybko pan zrozumie. Proszę tędy. - Chwileczkę, proszę pani. Przyjechałem, żeby z panią porozmawiać. - Później. Mówiłam już, że jestem okropnie zajęta. Cleo ruszyła przodem. Max poczuł się całkowicie zagubiony. - Naprawdę wolałbym poczekać tutaj, proszę pani. - Wszyscy pomagają - stwierdził Sammy. Wyjął palec z buzi i złapał za połę eleganckiej, szytej na miarę marynarki Maxa. Małe paluszki bezlitośnie zgniotły jedwabno - wełniany materiał. Max zrezygnował z protestów i dał się pociągnąć korytarzem. Cleo stała już przy otwartych drzwiach szafki na końcu korytarza i zaglądała do środka. - Tu cię mamy. - Sięgnęła do wnętrza i wyciągnęła urządzenie do przepychania zatkanych otworów kanalizacyjnych, po czym potrząsnęła nim triumfalnie. - Trisha mówiła, że chodzi o pokój dwa - dziesięć. Sammy pokaże panu, gdzie to jest, dobrze, Sammy? - Dobra - odparł wesoło Sammy. Max spojrzał na urządzenie. Zrozumiał, czego od niego oczekiwano. - Obawiam się, że zaszło nieporozumienie, proszę pani. - Przecież sam pan mówił, że był pan przyjacielem Jasona, prawda? - Zgadza się. - Max z odrazą spoglądał na przepychaczkę. - Jason zawsze nam pomagał, jeśli było trzeba - powiedziała zachęcająco Cleo. Max nie wiedział, co myśleć o kochance Jasona, wiedział jednak, że dopóki nie odzyska pięciu obrazów Luttrella, musi się jej, w pewnym sensie, podporządkować.

- Zobaczę, co się da zrobić. - Cudownie. Będę bardzo wdzięczna. - Cleo wepchnęła mu narzędzie do ręki i uśmiechnęła się z ulgą. - Sammy pana zaprowadzi. Ja muszę wracać do recepcji. Sammy pociągnął Maxa za marynarkę. - Tędy. Tu są schody. Max zacisnął zęby i pozwolił się prowadzić. Czuł się tak, jakby niechcący wszedł w inny świat, w którym prawa natury były lekko wypaczone. Jason, coś ty tu, człowieku, robił? - pytał w duchu, idąc na drugie piętro. - Tutaj. - Sammy popchnął drzwi z numerem dwa - dziesięć. Pokój był pusty. Max z niechęcią obrzucił wzrokiem wyszukane, przeładowane ozdóbkami meble i obraz z psami nad łóżkiem. Był to klasyczny przykład wiktoriańskiego sentymentalizmu i najgorszego rodzaju ekstrawagancji. Przeszedł po obrzydliwym dywanie w kwiaty i zajrzał do wyłożonej białymi kafelkami łazienki. W epoce wiktoriańskiej umiano projektować łazienki. Maxowi podobała się ogromna, biała wanna na nóżkach, choć znacznie mniej podobała mu się chlupocząca w muszli klozetowej woda, która wyglądała tak, jakby za chwilę miała zalać całą łazienkę. Z ulgą stwierdził, że woda przynajmniej jest czysta. - Lucky Ducky poszedł popływać - przypomniał mu Sammy. Max nagle wszystko zrozumiał. - Tutaj, w tej ubikacji? - Kaczki mogą pływać wszędzie. Max, zrezygnowany, oparł laskę i przyrząd do przepychania o ścianę, zdjął swoją elegancką marynarkę i powiesił ją starannie na wieszaku na drzwiach łazienki. Później wyjął złote spinki do mankietów, włożył do kieszeni i podwinął rękawy szytej na miarę białej, jedwabnej koszuli. W trudnych chwilach rodzina trzyma się razem. Dziwnie to zabrzmiało w uszach człowieka, który nie miał żadnej rodziny od szóstego roku życia. Licznych rodzin zastępczych, u których mieszkał po śmierci matki w wypadku samochodowym, w ogóle nie brał pod uwagę. Nigdy nie znał swego ojca, który opuścił matkę jeszcze przed jego urodzeniem. Nie próbował go odszukać. Nie interesował go ojciec, któremu nie zależało na własnym dziecku.

Max zaczął zbierać rzeczy, kiedy został umieszczony w drugiej rodzinie zastępczej. Przekonał się, że rzeczy go nie odrzucają. Rzeczy nie odchodzą. Rzeczy nie mówią na tysiąc różnych, subtelnych sposobów, że nie jesteś godzien należeć do rodziny. Rzeczy można ze sobą zabrać, kiedy się przenosi do następnego, chwilowego miejsca zamieszkania. Na początku zbierał książki. Okazało się, że jest to bardzo łatwe, nawet jak się nie ma pieniędzy. Ludzie z przyjemnością dawali książki w prezencie. Nauczyciele, pracownicy z opieki społecznej, bibliotekarki, zastępcze matki - wszyscy bardzo chętnie dawali książki małemu Maxowi. Przez dłuższy czas martwił się, że ktoś wreszcie zażąda tych książek z powrotem. Tak się jednak nie stało. Nawet w przypadku bibliotekarki, która dała mu jego pierwszy tom doktora Seussa. Większość dzieci szybko nudziła się darmowymi książkami i wymieniała je z Maxem na inne, idiotycznie - według niego - mało warte rzeczy: batonik, zabawkę, parę ćwierćdolarówek. Dla Maxa każdy nowy nabytek był bezcenny, ponieważ stawał się jego własnością i miał nią być na zawsze. Kiedy był mały, trzymał swoje skarby w walizce, spakowane i przygotowane do nieuniknionej, następnej przeprowadzki. Poprosił swoją opiekunkę społeczną o kłódkę z kluczem. Uśmiechnęła się smutnym, dziwnym uśmiechem i dała mu ją bez dalszych pytań. W wieku szesnastu lat Max odkrył to, co miało się stać namiętnością jego życia: sztukę współczesną. Pewnego dnia poszedł na wagary i znalazł się na Pioneer Square w Seattle. Bez specjalnego powodu zaszedł do kilku galerii. W dwóch z nich zobaczył obrazy, które przeszyły go do głębi. Po raz pierwszy w życiu zobaczył, że są na świecie inni ludzie, którzy mają marzenia i nocne koszmary podobne do jego własnych. Nigdy tego doświadczenia nie zapomniał. W obecności tych obrazów Max nie czuł się już tak samotny. Kiedy miał dwadzieścia trzy lata, spotkał po raz pierwszy Curzona. Było to przed dwunastu laty. Max wyszedł właśnie z wojska i zaczął pracować. Praca była przeważnie fizyczna, ale jemu to nie przeszkadzało. Pakował, transportował i rozwieszał obrazy, które marszand, Garrison Spark, sprzedawał swoim klientom. Max nie przepadał szczególnie za Sparkiem, który nie odznaczał się nadzwyczajnymi zasadami etycznymi. Ale fascynowała go sztuka, z którą mógł obcować. Spark natomiast doceniał bezbłędne oko Maxa. Zawarli ze sobą pewien układ - w zamian za pracę Max obiecał,

że nie będzie się wypowiadał o autentyczności niektórych obrazów, sprzedawanych przez Sparka, chyba że klient sam o to spyta. Max dostarczył już wcześniej dwa obrazy, obydwa autentyczne, Jasonowi Curzonowi, kiedy zdarzyło się coś, co zmieniło jego życie. Rozpakował właśnie duże płótno - ciemny, abstrakcyjny obraz przypisywany młodemu, zdobywającemu dopiero sławę artyście, którego prace Jason kolekcjonował. Usunął się grzecznie na bok, pozwalając Jasonowi na dokładne obejrzenie obrazu. Jason przypatrywał się obrazowi przez dłuższy czas, po czym zwrócił się do Maxa z zagadkowym wyrazem twarzy. - Co pan o tym myśli? - spytał. Max ukrył zaskoczenie. Klienci nigdy dotąd nie pytali o opinię człowieka, który dostarczał im zakupione dzieła. Spojrzał na obraz. Wcześniej widział już trzy inne płótna tego samego artysty i był nimi dogłębnie poruszony. Ten nie zrobił na nim żadnego wrażenia. Przez chwilę zastanawiał się nad odpowiedzią, wiedząc, iż Jason zapłacił za obraz dużą sumę. - Myślę, że to falsyfikat - powiedział w końcu. Jason spojrzał na niego z uznaniem. - Ja też - stwierdził. - Bardzo dobry falsyfikat - dodał prędko Max, pamiętając o swej pracy. - Nawet pan Spark na nim się nie poznał. Jason uniósł tylko brwi do góry. Odesłał obraz Sparkowi bez żadnego wyjaśnienia, stwierdzając jedynie, iż się rozmyślił. Ale w następnym miesiącu zaprosił Maxa do obejrzenia swojej prywatnej kolekcji. Max był zachwycony obrazami. Na koniec Jason powiedział: - Jest pan inteligentny i szybko myśli. A co najważniejsze, moim zdaniem ma pan doskonałe oko do obrazów. Nie zastanawiał się pan nad jakimś zajęciem wymagającym większego wysiłku intelektualnego niż pakowanie i rozpakowywanie obrazów dla Garrisona Sparka? - Na przykład nad czym? - Na przykład nad pracą dla mnie. Zajmowałby się pan kupowaniem obrazów do hoteli Curzona. Podlegałby pan bezpośrednio i wyłącznie mnie. Ta praca oznacza podróże, doskonałe wynagrodzenie, dodatkowe premie i kontakty z ludźmi na stanowiskach. Interesuje to pana?

- Czemu nie. Max potrafił dostrzec zwrotny punkt w swoim życiu, zresztą i tak nie miał przed sobą żadnych innych perspektyw. Jason przyjrzał się taniemu, brązowemu garniturowi Maxa, nylonowej koszuli i wystrzępionemu krawatowi. - Najpierw musimy pana trochę wyszykować. Jason dotrzymał słowa. Nauczył Maxa wszystkiego, co było niezbędne do poruszania się w międzynarodowych kręgach hotelarskich. Max był pojętnym uczniem. Naśladował eleganckie maniery Jasona i z wrodzonym szykiem nosił nowe, drogie ubrania. Nie onieśmielali go ludzie na wysokich stanowiskach, z którymi miewał kontakty. Jason zauważył, że na ogół sytuacja przedstawiała się odwrotnie - to inni bywali onieśmieleni w towarzystwie Maxa. - To bardzo praktyczna umiejętność - stwierdził Jason po roku pracy Maxa. - Powinniśmy ją wykorzystać. Max wiedział, jak wykorzystać swoje umiejętności, kiedy mu na czymś zależało. Tym razem zależało mu, aby usatysfakcjonować Jasona Curzona. Po następnych sześciu miesiącach był już kimś znacznie ważniejszym niż tylko kuratorem kolekcji sztuki Curzon International - stał się prawą ręką Jasona. Na miejsce kuratora kolekcji zatrudniono kogoś innego, a Max kierował zbieraniem informacji o konkurencji i wyszukiwaniem lokalizacji pod budowę nowych hoteli. Musiał zawczasu poznać wszystko, co mogło być potrzebne Jasonowi do podejmowania dalekosiężnych decyzji: niuanse lokalnej polityki, łącznie z nazwiskami miejscowych decydentów, którzy bez łapówki nie pozwalali na rozpoczęcie budowy nowego hotelu; kompetencje i rzetelność członków kierownictwa firmy; lokalizacje nadające się do szybkiego zagospodarowania lub - przeciwnie - do szybkiego porzucenia, nim zaczęłyby przynosić straty. We wszystkich tych sprawach Max stał się niezastąpionym autorytetem. W firmie Curzona był drugim po Bogu. W trakcie tych zajęć nauczył się pić herbatę w Japonii, kawę na Środkowym Wschodzie i szampana we Francji. Koszule kupował w Londynie, garnitury i buty w Rzymie, krawaty w Paryżu. Dzieła sztuki i książki kupował wszędzie. Firma Curzon Hotels była interesem rodzinnym, odziedziczonym przez Jasona i jego

brata Dennisona po ojcu. Jason wszystkim kierował, nie tylko dlatego, że był starszy, lecz również z tego powodu, iż posiadał inteligencję niezbędną do rządzenia. Dennison nie całkiem zadowalał się drugim miejscem, lecz tolerował tę sytuację, ponieważ nie miał wątpliwości, że to Jason jest urodzonym przywódcą. Teraz, po śmierci Jasona, Dennison zamierzał udowodnić, że dorównuje bratu w umiejętności prowadzenia firmy. Jason, kiedy żył, traktował Maxa niemal jak członka rodziny. Trzy lata wcześniej Max popełnił błąd, myśląc, iż zostanie faktycznym członkiem rodziny Curzonów, kiedy poślubi córkę Dennisona - Kimberly. Tymczasem w sześć tygodni po zaręczynach Kimberly odzyskała zdrowy rozsądek i zdała sobie sprawę, że nie może wyjść za człowieka znikąd. Wyszła za mąż za Roarke'a Winstona, dziedzica ogromnego przedsiębiorstwa przemysłowego. Max zrozumiał wówczas, że nigdy już nie będzie miał rodziny. Jason zmarł na rozległy zawał serca i następnego dnia Max złożył wymówienie. Tydzień później rozpoczął poszukiwania spadku, o którym Jason opowiedział mu tuż przed śmiercią. - Pięć obrazów Amosa Luttrella - szepnął Jason, rozkazując wcześniej członkom rodziny brata, aby wyszli na kilka minut ze szpitalnego pokoju. - Są twoje. Nie pójdą do muzeum wraz z resztą kolekcji, chcę, abyś ty je dostał. Ode mnie. Rozumiesz? Tak zapisałem w testamencie. Max zacisnął palce na dłoni starego człowieka, jakby chciał go odciągnąć od brzegu. - Nie myśl o Luttrellu. Wyjdziesz z tego, Jasonie. Jeszcze nie pora umierać. - Gówno prawda. Mam osiemdziesiąt trzy lata i to koniec. Lepiej odejść w ten sposób niż tak jak niektórzy moi znajomi. Miałem niezłe życie, przez czterdzieści lat dobrą żonę i syna, z którego mogę być dumny. - Syna?! - Maxa zaskoczyło to wyznanie. Zawsze wiedział, że Jason i jego żona nie mieli dzieci. - Ciebie, Max. Jesteś synem, którego nigdy nie miałem. Cholernie dobrym synem. - Powykręcane palce Jasona wbiły się w dłoń Maxa. - Te obrazy i wszystko, co znajdziesz razem z nimi na wybrzeżu, należą do ciebie. Obiecaj, że je odszukasz. - Nie denerwuj się, Jasonie. - Max poczuł wilgoć pod powiekami. Płakał po raz pierwszy od śmierci matki. - Musisz odpocząć. - Zostawiłem je u Cleo.

- Co? Obrazy? Kto to jest Cleo? Odpowiedź Jasona zagłuszył gwałtowny atak kaszlu. - Poznałem ją półtora roku temu. Zadziwiająca kobieta. - Jego słabe palce z nienaturalną siłą ścisnęły rękę Maxa. - Chciałem was ze sobą poznać. Nie miałem okazji. Ciągle cię gdzieś nosiło. Europa, wyspy. Zawsze zajęty. Teraz już za późno. Czas leci, co? - Jasonie, spróbuj odpocząć. - Odszukaj ją, Max. Odszukaj ją, a znajdziesz obrazy i wszystko inne. - Jason, na litość boską!… - Obiecaj, że je znajdziesz. - Obiecuję, ale teraz o tym nie myśl. Wyzdrowiejesz. Max nie mógł jednak powstrzymać śmierci. Ręka starego człowieka zwiotczała i okropny kaszel wreszcie umilkł. Odsunął od siebie wspomnienia. Odnalazł tajemniczą Cleo i wkrótce będzie miał obrazy. Wziął do ręki narzędzie i pochylił się nad ubikacją. - Pomogę ci - powiedział Sammy. - Wolałbym, żebyś mnie kontrolował. - Dobra. Mam wprawę. Cleo często pozwala mi kontrolować. Max zabrał się do pracy. Pięć minut później, przy głośnym bulgocie, żółta gumowa kaczka wypłynęła na powierzchnię. - Lucky Ducky! - wykrzyknął zachwycony Sammy. Max przyjrzał się gumowej zabawce. - Od tej pory Lucky Ducky ma pływać gdzie indziej. - Dobra. W drzwiach stanęła Cleo, zadyszana i potargana jeszcze bardziej niż przedtem. W obu rękach trzymała ciężkie walizki. Liczne pasemka włosów opadały jej na oczy. Dmuchnęła, aby je odsunąć. - Jak idzie? - spytała. - Max wyratował Lucky Ducky - powiedział Sammy. - To bardzo dzielnie z jego strony - mruknęła Cleo. - Ubikacja już działa - stwierdził oziębłym tonem Max. Cleo uśmiechnęła się do niego, a łazienkowa lampa odbiła się w jej okularach.

- Jestem panu bardzo wdzięczna. Pan Valence zawsze zajmuje ten pokój i już obawiałam się, że będę musiała przenieść go gdzie indziej. Nie lubi, kiedy się go przenosi. Jest dość wymagający. Denerwuje się, kiedy coś zakłóca ustalony porządek. Max trzymał ociekające wodą narzędzie nad ubikacją. - Jeśli nie ma pani nic przeciwko temu. chciałbym z panią teraz porozmawiać. - Jak tylko wszystko uporządkuję i podamy kolację. Nasz chłopak hotelowy gdzieś się zapodział, może mógłby go pan zastąpić? - On jest ranny. - Sammy pokazał palcem laskę opartą o ścianę. Cleo rzuciła na nią okiem. Zaczerwieniła się. - Przepraszam, zapomniałam. Nic nie szkodzi. Poproszę kogoś z kuchni o pomoc. Z jakiegoś powodu Maxa to zezłościło. - Potrafię sobie poradzić z paroma walizkami. Spojrzała na niego sceptycznie. - Jest pan pewien? - Tak, proszę pani. Jestem pewien. Jej uśmiech był jaśniejszy i zdecydowanie cieplejszy niż światło jarzeniówki nad lustrem. - Fantastycznie. Aha, proszę mówić do mnie Cleo. Lubię być na ty z ludźmi, którzy umieją w jednej chwili naprawić zatkaną ubikację. - Cieszę się - powiedział Max przez zaciśnięte zęby. Cleo spojrzała na Sammy'ego. - Może byś poszedł i zobaczył, czy w kuchni nie potrzebują twojej pomocy, skarbie? Sammy przybrał poważny wyraz twarzy. - Dobra, Cleo. - Po czym rzucił okiem na Maxa i przypomniał: - W trudnych chwilach rodzina trzyma się razem. - Idę - oznajmiła Cleo. - Muszę zanieść te walizki. Do zobaczenia później, Max. Weź sobie w kuchni coś do jedzenia, jak będziesz miał wolną chwilę. - Zakręciła się na pięcie i znikła za drzwiami. - Cześć, Max. Dzięki za znalezienie Lucky Ducky. - Sammy pobiegł za Cleo. Sam w łazience, z urządzeniem do przepychania, Max spojrzał na gumową kaczkę pływającą w misce klozetowej. - Jasonie, w coś ty mnie wpakował? - Westchnął głośno.

Przez następne trzy godziny Max był bardzo zajęty. Nosił niezliczone walizki, rozwiązywał skomplikowane problemy na niewielkim parkingu, nalewał gościom kawy i sherry, a także wymienił przepaloną żarówkę w jednym z pokojów. Dopiero po jedenastej udało mu się znaleźć Cleo w małym biurze za recepcją. Siedziała plecami do drzwi, za stołem, na którym znajdował się komputer i sterty rozmaitych papierów. Max przyjrzał się jej wprawnym okiem. Już nie po raz pierwszy tego wieczoru zaintrygowała go wdzięczna linia jej pleców i urocze wygięcie szyi. Siedziała na podwiniętych stopach, wciąż odzianych w srebrne tenisówki. Stał przez chwilę nieruchomo i w milczeniu, przyglądając się Cleo, skupionej na rozpostartym na stole wydruku. Młoda kobieta, nie odrywając wzroku od liczb, odruchowo sięgnęła ręką do klamry przytrzymującej włosy. Zwyczajny kobiecy gest spowodował dziwną reakcję w ciele Maxa. Oczarowany przypatrywał się, jak włosy opadły kaskadą na jej ramiona. Światło lampy uwydatniło czerwony płomień migoczący w głębinach grubych, ciemnych splotów. Odczuł nagłą, przemożną chęć ogrzania rąk w tych płomieniach. Postąpił krok do przodu. Laska głucho zadudniła o podłogę. - Co takiego? - Cleo odwróciła się na krześle. Uspokoiła się, kiedy zobaczyła Maxa. - Ach, to ty. Wchodź, usiądź. Myślałam, że to George. - Kto to jest George? - Max w ciągu ułamka sekundy odzyskał równowagę. - Mój nocny recepcjonista. Dzwonił wcześniej i powiedział, że trochę się spóźni. - Rozumiem. Max przeszedł przez niewielkie pomieszczenie i usiadł na krześle przy oknie. Z chłodną precyzją ustawił laskę przed sobą i oparł obie ręce na jastrzębiej głowie. - Najwyższy czas, abyśmy porozmawiali, proszę pani. - Cleo. - Cleo - powtórzył. Uśmiechnęła się. - Przypuszczam, że chciałbyś wiedzieć, czy moglibyśmy zawrzeć taką samą umowę, jaką miałam z Jasonem. Max spoglądał na nią tępym wzrokiem. - Słucham? - powiedział po chwili.

- W porządku. Nie mam nic przeciwko temu. W końcu jesteś jego przyjacielem. Do diabła, tyle przynajmniej mogę zrobić. Jestem pewna, że Jason chciałby, abyś czuł się tu tak dobrze jak on. Max nie wierzył własnym uszom. Czyżby Cleo ofiarowywała mu miejsce Jasona we własnym łóżku? - Jestem zaskoczony taką szczodrobliwością, ale nie jestem pewien, czy Jasonowi by to odpowiadało. - Czemu nie? - Jason był dobrym przyjacielem, w każdej przyjaźni są jednak jakieś granice. Cleo wyglądała na zaskoczoną. - Jesteś przecież artystą tak jak Jason, prawda? Max powoli opuścił powieki, rozważając to, co usłyszał. Jason często mawiał, że nie potrafiłby narysować prostej kreski, a co dopiero malować. Był kolekcjonerem, nie twórcą. - Niezupełnie - stwierdził wreszcie ostrożnie. Cleo rzuciła mu porozumiewawcze, współczujące spojrzenie. - Nie musisz nic mówić. Wszystko rozumiem. Jeszcze niczego nie sprzedałeś, nie chcesz więc nazywać siebie artystą. Wiem, co czujesz. - Zawahała się przez chwilkę. - Jestem pisarką. - Naprawdę? Cleo oblała się rumieńcem. - Na wiosnę wyjdzie moja książka. Nazywa się „Zemsta doskonała”. O kobiecie w niebezpieczeństwie. Kryminał i romans. Max przyjrzał jej się uważnie. - To bardzo interesujące. - Nikomu oprócz rodziny o tym nie mówiłam - powiedziała prędko Cleo. - Wolę zaczekać, aż książka będzie w księgarni i byłabym wdzięczna, gdybyś nikomu o tym nie wspominał. - Nie pisnę ani słowa - obiecał Max. - Jason, oczywiście, wiedział. Więc i tobie powiedziałam. Chodziło mi o to, że fakt, iż jesteś artystą lub pisarzem, nie zależy od tego, czy sprzedajesz swoje prace, a od tego, czy nad nimi pracujesz. - Można to i tak określić.

- Czasem ktoś jest bardzo dobry, a jego prac nikt nie kupuje. Na przykład Jason. Nigdy nie sprzedał ani jednego obrazu, a był fantastycznym malarzem. - Naprawdę? - Oczywiście. - Cleo przechyliła głowę na bok i rzuciła Maxowi dziwne spojrzenie. - Na pewno widziałeś jego obrazy. W korytarzu też wiszą. Nie poznałeś jego stylu? Max obrócił głowę i popatrzył przez otwarte drzwi na serię nieciekawych pejzaży. - Nie zauważyłem. - Niemożliwe. - Przez moment na twarzy Cleo malowało się rozczarowanie, po czym znów się uśmiechnęła. - Uwielbiam te obrazy. W pewnym sensie są jego spadkiem dla nas wszystkich tu, w Robbins' Nest Inn. Kto wie? Może pewnego dnia będą warte majątek. Nigdy w życiu, pomyślał Max, a głośno powiedział: - I co wtedy? Sprzedacie je? - Skądże znowu! Nie sprzedałabym obrazów Jasona za żadną cenę. Należą do tego miejsca. Max odchrząknął. - Proszę pani… - Cleo. - Jason był właścicielem pięciu obrazów Amosa Luttrella. Przed śmiercią powiedział mi, że zostawił je tutaj. - Kto to jest Amos Luttrell? Też przyjaciel Jasona? Max doszedł do wniosku, że ta kobieta jest albo bardzo przebiegłą kłamczucha, albo naiwną idiotką. Skłaniał się raczej ku pierwszej możliwości. Nie wyobrażał sobie, aby Jason miał za kochankę idiotkę. Czyli miał przed sobą sprytną przeciwniczkę. - Luttrell był mistrzem neoekspresjonizmu - wyjaśnił. - Ekspresjonizm? To sztuka nowoczesna, prawda? - Cleo zmarszczyła nos. - Nie podoba mi się nowoczesna sztuka. Wolę obrazy, na których coś widać - psy, konie, pejzaże, coś w tym rodzaju. Nie mam tu żadnej nowoczesnej sztuki, zupełnie by nie pasowała. Max poczuł zimną wściekłość. Istniało tylko jedno wytłumaczenie. Cleo najwyraźniej znała prawdziwą wartość obrazów i postanowiła udawać głupią. Udawała, że nigdy nie słyszała o Amosie Luttrellu. Musiała wiedzieć, że Max nie ma żadnych dowodów na to, iż obrazy są u niej. Przyznawał, że to sprytne posunięcie. I takie, jakiego się zupełnie nie spodziewał. Z

drugiej strony w Robbins' Nest Inn wszystko było inne, niż przypuszczał. - Jak już wspomniałam - kontynuowała pogodnie Cleo - jeśli jesteś artystą tak jak Jason, będziesz zadowolony z naszej umowy. Max uniósł brew. - Czego, konkretnie, mogę oczekiwać? - Takiego samego wynagrodzenia, jakie dostawał Jason, plus mieszkanie i utrzymanie za każdym razem, kiedy się tu zatrzymasz, w zamian za dorywcze zajęcia w rodzaju tych dzisiejszych. Na pewno będziesz miał mnóstwo wolnego czasu, żeby malować. Możesz zająć stary pokój Jasona na poddaszu. Jest wygodny i cichy. Jason był z niego zadowolony. A zatem mieszkanie i utrzymanie, ale nie jej łóżko. Przynajmniej na razie. - Nie umieram z głodu. - Wiem. - Cleo uśmiechnęła się łagodnie. - Jest wiele rodzajów umierania. Jesteś przyjacielem Jasona i tylko to się dla mnie liczy. - Nie jestem pewien, czy byłby ze mnie dobry Antoniusz - stwierdził sucho Max. - Co? - Sekundę później twarz Cleo oblała się ciemnoróżowym rumieńcem. - Ach, rozumiem. Ostrzegam, że mamy tutaj jedną żelazną zasadę - żadnych dowcipów o Kleopatrze ani o żmijach. - Postaram się pamiętać. - I co? Jesteś zainteresowany? Powróciło wcześniejsze poczucie nierzeczywistości. Max przez dłuższy czas wpatrywał się w Cleo, po czym podjął decyzję. Musiał się dowiedzieć, co się stało z obrazami, a w Seattle i tak nic ani nikt na niego nie czekał. Jason przysłał go tu z jakiegoś powodu. Max postanowił pójść tą drogą do końca. To jeszcze jeden punkt zwrotny, pomyślał. I jak zawsze nie miał się na co oglądać. - Tak się składa - powiedział - że właśnie straciłem pracę. Zgadzam się na te warunki.

ROZDZIAŁ DRUGI - Andromedo, te bułeczki są nieziemskie. - Cleo włożyła do ust ostatni kawałek bułki. - Jak zwykle. Andromeda, główna kucharka w Robbins' Nest Inn, uśmiechnęła się pogodnie. Andromeda zawsze uśmiechała się pogodnie. Zajmowała się badaniami metafizycznymi. - Cieszę się, że ci smakują, kochanie. To nowa wersja przepisu Daystar na chleb z mąki kukurydzianej. Wiesz, jaka jest Daystar, wciąż eksperymentuje. - Stary przepis też był pyszny, ale ten jest jeszcze lepszy. Goście będą się zajadali. - Cleo wzięła następną kukurydzianą bułeczkę i posmarowała ją grubo miodem. Pośpiesznie przełykając bułkę, obserwowała, co się dzieje w kuchni. Pracownice Andromedy, kobiety w średnim wieku i członkinie Azylu Kobiet w Cosmic Harmony, były bardzo zajęte. Umowa między zajazdem a Cosmic Harmony była prosta i korzystna dla obu stron. Andromeda i jej towarzyszki zapewniały gościom zajazdu kuchnię wegetariańska i morskie przysmaki, których nie sposób było dostać gdzie indziej na całym wybrzeżu. W zamian Cleo dzieliła się z Azylem częścią swoich dochodów i pozwalała, żeby nie nosiły w pracy przepisowych białych fartuchów. Andromeda i jej przyjaciółka, Daystar, stanowiły zasadniczy trzon pracownic kuchni, pozostałe członkinie Azylu pomagały w różnych porach i w różnych zajęciach. Tego ranka w kuchni pracowały także Nebula i Constellation. Jedna przygotowywała płatki owsiane, druga kroiła chleb z pełnego ziarna na zakwasie. Kobiety w Cosmic Harmony na ogół przyjmowały nowe imiona, kiedy przybywały do Azylu. Jedne zostawały przez kilka dni, inne przez kilka tygodni lub miesięcy. Jeszcze inne, jak Andromeda i Daystar, mieszkały w Azylu na stałe. Wszystkie kobiety pracujące tego ranka w kuchni miały rękawy długich, kolorowych sukien podwinięte do łokci. Jaskrawe chustki na głowach i nietypowe, miedziane i srebrne naszyjniki dodawały im egzotycznego kolorytu. Najnowsze wydanie przewodnika turystycznego zaczęło wymieniać kuchnię w Robbins' Nest Inn jako jeden z powodów do odwiedzania wybrzeża Waszyngtonu zima. czy też w jakiejkolwiek innej porze roku. Dla Cleo kobiety z Cosmic Harmony oznaczały coś więcej niż doskonałe jedzenie dla jej zajazdu - dawały jej przyjaźń i miejsce, gdzie mogła odnaleźć spokój i pogodę ducha. Często

odwiedzała centrum medytacji w Cosmic Harmony, kiedy nawiedzały ją złe sny. Azyl mieścił się w dawnym, ekskluzywnym klubie golfowym z widokiem na ocean. Kiedy kilka lat wcześniej klub popadł w ruinę, Andromeda i Daystar postanowiły urządzić tam komunę dla kobiet. Początkowo wynajęły teren i budynki, ale trzy lata później połączyły swe skromne zasoby finansowe i z pomocą Cleo wykupiły wszystko na przetargu. Andromeda i Daystar, założycielki Azylu, nie zawsze zajmowały się metafizyką i filozofią samospełnienia. Poznały się jako członkinie klubu brydżowego w Seattle i spotykały się przez całe lata w każdy wtorek. Obie się rozwiodły. Klub brydżowy był jedyną trwałą rzeczą w ich życiu. Kiedyś Andromeda nazywała się Hamiltonowa R. Galsworthy III. Zaczęła tworzyć Azyl w Cosmic Harmony w sześć miesięcy po tym, jak jej mąż, znany lekarz ginekolog, odszedł z instruktorką aerobiku. Doktor Galsworthy miał bardzo dobrego adwokata, który sprawił, że Andromeda po rozwodzie nie dostała prawie nic. Andromeda wyjaśniła Cleo, że nie żywi żadnych złych uczuć wobec swego eks - męża, który po roku rozwiódł się z instruktorką. - To wszystko było bardzo smutne, moja droga - powiedziała kiedyś Andromeda. - Kazała temu biednemu człowiekowi z sześćdziesiątką na karku dwa razy dziennie ćwiczyć, w dodatku z ciężarkami u nóg. Podobno zupełnie się zmienił. Przypuszczam, że jego karma wreszcie go znalazła. Dla Andromedy nie było już odwrotu, nawet kiedy dr Hamilton R. Galsworthy III zjawił się u niej, załamany, obiecując wrócić do domu. Andromeda była już na drodze do kosmicznego oświecenia. Ona i jej brydżowa partnerka, także niedawno rozwiedziona, odkryły, że ich przyjaźń jest czymś znacznie silniejszym i bardziej wiążącym niż poprzednie stosunki z byłymi mężami. Teraz Andromeda powoli i ceremonialnie popijała ziołową herbatę. - Chciałam z tobą porozmawiać o jednym z naszych nowych gości - powiedziała. Andromeda była drobną, pogodną, blisko sześćdziesięcioletnią kobietą z masą siwych, kręconych włosów i z jasnymi, badawczymi oczyma. Kiedy się poruszała, dzwoneczki przyszyte do brzegu jej sukni, wesoło podzwaniały. Ostatnio każdy ruch Andromedy miał w sobie starannie wypracowany wdzięk i rytuał. Zajmowała się tradycyjnym japońskim ceremoniałem picia herbaty i jego wpływem na życie codzienne.

- Wczoraj wieczorem przyjechało dwadzieścia pięć nowych osób - odparła Cleo. - Kolejna firma z Seattle przysłała swoich pracowników na trzydniowe seminarium motywacyjne Herberta T. Valence'a. - Ojej, znów ten. - Andromeda potrząsnęła głową. - Trudno mi pojąć, że są ludzie, którzy wierzą, iż można łatwo osiągnąć bogactwo, władzę i nieograniczony sukces. Cleo uśmiechnęła się. - Mam wrażenie, że stary Herbert w to wierzy. Ten facet zarabia krocie na swoich seminariach. - To prawda, idzie mu nieźle, co? To już trzecie seminarium tej zimy. - Cieszmy się, że wybrał właśnie nasz zajazd dla swoich pouczających i doniosłych nauk. - Bardzo się cieszę, moja droga. Zdaję sobie sprawę, że dzięki panu Valence'owi nasz zajazd świetnie tej zimy prosperuje. Kiedy jednak wspomniałam o nowym gościu, nie miałam na myśli członka seminarium. Cleo uśmiech stał się z lekka wymuszony. - Już wiem. Mówisz o przyjacielu Jasona, tak? - Zgadza się. Czy jesteś pewna, że był przyjacielem Jasona? Cleo spojrzała na Andromedę zaskoczona. - On tak twierdzi. Wiedział, że Jason przebywał u nas od czasu do czasu w ciągu ostatniego półtora roku. I wiedział o naszej umowie. - Cleo przełknęła ostatni kęs bułeczki. - Tak mi się przynajmniej zdaje. Zaproponowałam mu podobną umowę i zgodził się. - Czyli pracuje teraz u ciebie? - Mhm. Andromeda zmarszczyła brwi. - Kiedy Jason zaczął tu przyjeżdżać na soboty i niedziele, powiedziałam ci, że nie jest człowiekiem, za jakiego się podawał. - Wiem, ale go lubiłam. Mówiłaś, że ty też go lubisz. Uznałyśmy, że można mu zaufać. - Oczywiście, wiedziałam, że nie stanowił dla nas żadnego zagrożenia. Jason nas, na swój sposób, potrzebował. Nie jestem tego taka pewna, jak chodzi o tego nowego faceta. - Widziałaś go tylko przez chwilę wczoraj wieczorem. Nim Andromeda zdążyła coś powiedzieć, do rozmowy wtrąciła się Daystar. - Widziałam jego samochód na parkingu. - Potrząsnęła łyżką ostrzegawczo. - Mój były mąż kupił takiego Jaguara tuż przed ślubem ze swoją sekretarką. Twój pan Fortune nie jest

biednym artystą, Cleo. Cleo uśmiechnęła się do niej. Daystar była silną, przedsiębiorczą kobietą, której bystre, rozsądne oczy odzwierciedlały jej szacujący, badawczy stosunek do wszystkich i do wszystkiego. Była naturalnym przeciwieństwem eterycznej Andromedy. Cleo często myślała, że obie kobiety doskonale się uzupełniają. - Jason też nie głodował - odparła Cleo. - Przynajmniej nie w dosłownym tego słowa znaczeniu. Potrzebował takiego miejsca jak Robbins' Nest Inn do malowania. I chciał nam pomóc. - Raczej chciał być częścią naszej dużej rodziny - powiedziała z uśmiechem Andromeda. Cleo wzruszyła ramionami. - Może Max Fortune chce tego samego. - A może chce czegoś zupełnie innego - stwierdziła ponuro Daystar. - Wątpię - mruknęła Cleo. - Pamiętajcie, że widziałam go z urządzeniem do przepychania rur w ręku. Kiedy się widzi człowieka w działaniu, można się dużo o nim dowiedzieć. Poza tym, czego mógłby tutaj chcieć oprócz znalezienia rodziny, tak jak Jason? - Nie mam pojęcia - stwierdziła Daystar. - Uczulam cię tylko, żebyś się miała na baczności. To, że pan Fortune znał Jasona, nie czyni z niego automatycznie członka rodziny. Andromeda pokiwała głową. - Daystar ma rację, moja droga. - Nie martwcie się, będę ostrożna - obiecała Cleo. Miała właśnie zamiar wziąć imbryk, kiedy coś sprawiło, że zastygła w bezruchu. Pośród szczęku naczyń i odgłosów rozmów wypełniających kuchnię nie rozległ się żaden dodatkowy dźwięk, lecz Cleo, nie odwracając się, wiedziała, kto stanął w drzwiach. Od stóp do głów przeniknął ją nagły dreszcz. Najwyraźniej jej dziwna reakcja na obecność Maxa Fortune'a poprzedniego wieczoru nie wynikała ze zmęczenia. Tego ranka była doskonale wypoczęta, a jednak doświadczyła tego samego, niepokojącego uczucia. Cleo głęboko odetchnęła i wzięła się w garść. - Dzień dobry, Max. - Cleo odwróciła się w jego stronę z imbrykiem w ręce i uśmiechnęła. Przyrzekła sobie w duchu, że nie zrobi z siebie idiotki. Zachowa spokój i poczucie własnej godności. Z trudem udało jej się przybrać obojętnie uprzejmy wyraz twarzy, choć w środku cała się gotowała z cudownego, nie znanego jej dotąd podniecenia.