CHARLOTTE LAMB
Mroczne dziedzictwo
ROZDZIAŁ PIERWSZY
W pokoju panował półmrok. Lustro wiszące naprzeciw masywnego, głębokiego fotela odbijało
jedynie refleks światła małej lampki, gdy nagle - poprzedzone głosami u drzwi - pojawiły się w
nim dwie niewyraźne postacie. Mężczyzna siedzący w fotelu skulił się i ukrył twarz w dłoniach.
Przez cały wieczór bolała go głowa. Wydawał dzisiaj raut i nie powinien był opuszczać swoich
gości, ale nie mógł już znieść głośnej muzyki, ostrego światła i gwaru. Szukając chwili
wytchnienia, uciekł do gabinetu, gdy tymczasem... W lustrze mignął profil młodzieńca i twarz
dziewczyny. W przyciemnionym świetle zalśnił sznur pereł. Młodzi byli sobą tak bardzo zajęci,
że nie zdążyli jeszcze zauważyć, iż nie są sami. Mimo bólu głowy mężczyzna uśmiechnął się.
Takiej sceny nie należało przerywać.
- Weźmy ślub, Em - mówił żarliwie młody. - Szaleję za tobą, przecież wiesz. Och, zgódź się,
proszę. - Rozgorączkowany, natrętny ton wskazywał na to, że młodzieniec jest bardzo
podniecony, a może i trochę pijany. - Ogłośmy dzisiaj zaręczyny. Właśnie tutaj, zaraz, wobec
wszystkich. Niech pospadają z krzeseł!
Przesunął się nieco i dopiero teraz lustro odbiło całą jego twarz. Zagłębiony w fotelu mężczyzna
drgnął, rozpoznał go. Sholto Cory! Ten niedawno zatrudniony przystojniaczek, Szkot... Rodzina
z majątkiem ziemskim, małe pieniądze. Chłopak dobrze się zapowiadał, był zdolny, pytanie
tylko, czy wystarczająco uparty, żeby pójść w górę.
Przeniósł wzrok na dziewczynę. Jej nie znał. Chłodna owalna twarz niemal bez makijażu, usta
pociągnięte delikatną różową szminką, proste, ładnie przycięte włosy... Tak, z całą pewnością
nigdy jej nie widział. Była bardzo młoda, chyba dopiero co skończyła szkołę. Nigdy by nie
podejrzewał tego Szkota o tak dobry gust. U jego boku widziałby raczej jakąś kolorową laleczkę
o krzykliwej urodzie, podczas gdy z promiennej, niezmanierowanej twarzy dziewczyny biła
uczciwość. Błękitna, jedwabna sukienka, w której wystąpiła dzisiejszego wieczoru, mogła się
wydawać nieco staromodna, lecz było jej w niej prześlicznie. Elegancki krój wskazywał na to, że
wyszła spod igły krawca zdolnego i zapewne wysoko ceniącego swe usługi. Gotów był się
założyć, że szyto ją w znanej pracowni, której klientelę stanowili bardzo zamożni ludzie o nieco
konserwatywnych gustach. Dziewczyna zatem musiała pochodzić z bogatej rodziny. Czyżby to
właśnie tłumaczyło zainteresowanie, jakie okazywał jej Córy? Mężczyzna skrzywił się. Wstrętny
cynik, pomyślał o sobie.
Sholto, ty chyba nie mówisz poważnie - żachnęła się dziewczyna.
Jak najpoważniej! - Zniecierpliwionym gestem przyciągnął ją do siebie i zaczął natrętnie
całować.
Przestań!- Odwróciła głowę, próbując się wymknąć. - Wybacz, Sholto. Nie chcę cię urazić, ale
naprawdę nie mogę. Wiesz, że cię lubię, małżeństwo jednak.
Nie musimy od razu brać ślubu. Wystarczy, że się zaręczymy.
Daj spokój. Przecież wiesz, że jeśli to zrobimy, wszyscy zaczną planować wesele i zanim
zdążymy się zorientować, ustalą nam datę i... Nie, Sholto, ja nie chcę.
Myślałem, że mnie kochasz...
Powiedział to takim tonem, jakby zaraz miał się rozpłakać, i dziewczyna była najwyraźniej
poruszona.
- Przepraszam cię... proszę... - powiedziała bezradnie.
Mężczyznę w fotelu znowu ogarnęło rozbawienie. Z trudem panował nad sobą, gdy tymczasem
Cory'emu wcale nie było do śmiechu. Uraziła go swoją odmową, a teraz jeszcze litowała się nad
nim. Nie mógł tego ścierpieć. Poczerwieniał na twarzy i chwyciwszy ją za ramiona, przycisnął
sobą do ściany, obsypując pocałunkami.
- Przestań, to boli! - krzyknęła, gdy mocne palce zacisnęły się na jej delikatnych przegubach.
- Puść!
Skryty za oparciem fotela człowiek początkowo nie miał zamiaru interweniować. To wszystko po
prostu go bawiło, toteż zdziwiła go własna gwałtowna reakcja. Raptem zerwał się na nogi i zanim
zdążyli cokolwiek powiedzieć, chwycił Cory'ego za kark i jak byle szczeniaka odrzucił na bok.
Sholto uderzył o drzwi.
- Co jest?! - krzyknął, natychmiast podnosząc się z podłogi i rzucając w stronę napastnika.
W tej samej chwili starszy mężczyzna sięgnął do włącznika na ścianie. Pokój zalało oślepiające
światło kandelabru. Sholto znieruchomiał. Słychać było tylko jego głośny, nierówny oddech.
- Sir!
Zbladł, ale mężczyzna nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na dziewczynę; płakała cicho, po jej
policzkach płynęły łzy.
- Czy nic pani nie jest? - zapytał łagodnie.
W odpowiedzi zakryła dłońmi twarz. Drżała tak mocno, że musiała oprzeć się o ścianę, żeby nie
upaść.
- Nie miałem pojęcia, że pan tu jest, sir – wydukał Sholto. - Stokrotnie przepraszam,
myśleliśmy, że gabinet jest pusty.
Nie ma sprawy, Cory.- wycedził mężczyzna. - Ale idź już. Baw się dobrze.
Oczywiście, sir. - Sholto poczuł się swobodniej.
- Jeszcze raz przepraszam. Chodź, Em.
Ostry sprzeciw przyszpilił go jednak do miejsca, w którym stał.
- Zostaw ją. Przecież nie może wrócić do ludzi w takim stanie.
Sholto zawahał się, spurpurowiał i napotkawszy twarde spojrzenie stalowych oczu, bez słowa
wybiegł z pokoju. Ciężkie mahoniowe drzwi trzasnęły z hukiem.
- Dziękuję - szepnęła dziewczyna.
Przyjęła chusteczkę, otarła twarz i wydmuchała nos. Spłoszone spojrzenie zza długich ciemnych
rzęs świadczyło o tym, że jest niesamowicie zdenerwowana i speszona.
- Ja także przepraszam, że zakłóciliśmy panu spokój.
- Zwróciła się w stronę drzwi. - Proszę wybaczyć.
Wyciągnął rękę, ale nie dotknął jej, a jedynie gestem powstrzymał od wyjścia.
Nikt cię stąd nie wygania. Uspokój się choć trochę.
Nie, nie, już mi lepiej; najserdeczniej dziękuję, że zechciał pan być tak wielkoduszny.
Jeszcze mi tu dygnie i znowu się rozpłacze, pomyślał poruszony. Dziewczyneczka przebrana za
kobietę! Ciekawe, ile naprawdę ma lat... I kto to w ogóle jest?
Powinniśmy chyba się sobie przedstawić - zaproponował i wypowiedział swoje nazwisko,
zastanawiając się, jaka będzie jej reakcja na wiadomość, z kim ma do czynienia. - Ambrose Kerr.
Och! - Natychmiast podniosła głowę. Jej duże, zdziwione oczy miały czystość i połysk biało-
niebieskiej chińskiej porcelany. - To znaczy... - uzmysłowiła sobie głośno - że to pański dom,
pański bal. - Z przejęciem kręciła palcami kosmyk włosów. - To dlatego Sholto tak się przeraził,
rozumiem...
Kerr uśmiechnął się zjadliwie, przypominając sobie wyraz twarzy Cory'ego.
- Tak. Mój widok niespecjalnie go ucieszył.
Powinien pan był się odezwać od razu, jak tu weszliśmy - burknęła, nie kryjąc irytacji.
Przepraszam, ale - popatrzył na nią bezlitośnie - wszystko to stało się tak szybko... Weszliście
bez pukania i nie zdążyłem nawet pomyśleć, kiedy Sholto się oświadczył. Uznałem, że takiej
upojnej chwili nie należy przerywać.
Oschły, drwiący ton dotknął ją do żywego.
A zatem słyszał pan wszystko... - wybuchnęła z wypiekami na twarzy.
Przyznaję. - W stalowych oczach po raz kolejny błysnęło rozbawienie. - Całkiem niechcący,
zapewniam panią.
Dziewczyna jęknęła głośno.
- Sholto umrze ze wstydu. Co za pech! A tak się cieszył, kiedy dostał zaproszenie na ten bal.
Mówił, że spotkał go wielki zaszczyt.
Co rok, w okolicach świąt Bożego Narodzenia, Ambrose Kerr wydawał przyjęcie dla
pracowników banku, którego był właścicielem. Listy gości nie sporządzał sam, sprawę zaproszeń
powierzając zespołowi złożonemu z kilku osób najdłużej zatrudnionych w firmie. Podczas takich
rautów przedstawiano mu osobiście nowo przyjęte, obiecujące osoby, miał też okazję spotkać się
ze starym personelem, z którym na co dzień się nie widywał.
- Jejejej! - westchnęła znowu dziewczyna. – Ależ się wygłupiliśmy! Ale skąd mogłam
wiedzieć, że mi się oświadczy. Ni stąd, ni zowąd.
Kerr obserwował ją zafascynowany. Ta twarz nie potrafiła kłamać, mieniła się, odsłaniając
wszystkie uczucia. I oczy... czyste, aż śmiesznie uczciwe, w których żywo odbijały się przeżycia.
Nie pamiętał nikogo tak otwartego, a zarazem bezbronnego w swojej szczerości. Zrobiło mu się
jej żal. W tym świecie nie ma miejsca dla niewinnych ani naiwnych. Nie powinno się jej
zostawić samej sobie. Myślał o niej tak intensywnie, że aż go to zastanowiło. Nie miał zwyczaju
roztkliwiać się nad cudzym losem ani dzielić włosa na czworo.
Od dawna chodzisz z Corym? - zapytał, znowu zmieniając formę na „ty" i uświadamiając
sobie z zażenowaniem, że nic go nie uprawnia do takich poufałości.
Od trzeciego września. - Powiedziała to bez chwili zastanowienia, a w jej oczach pojawił się
uśmiech, jakby przypomniała sobie coś bardzo sympatycznego. Pewnie zadurzyła się bardziej,
niż się jej wydaje, pomyślał z niechęcią. - Płynęliśmy Tamizą do Greenwich. To była sobota, cały
dzień lało jak z cebra. Wszyscy byli markotni, bo przemokliśmy do suchej nitki, a niektórzy
chcieli się pokazać. Siedzieliśmy więc w barze jak zmokłe kury. Towarzystwo ciągnęło drinka za
drinkiem, nastrój był wisielczy i tylko jeden jedyny Sholto bez przerwy dowcipkował.
Zaśmiewałam się do rozpuku, chichotaliśmy przez cały czas, co oczywiście sprawiło, że patrzono
na nas, jakbyśmy byli niespełna rozumu.
Bo i faktycznie: co w tym wesołego, zżymał się Kerr.
A co, u licha, robiliście na statku w taki deszcz?
Nie mówiłam jeszcze? Aha, no więc po kolei... To były urodziny Julii, jego kuzynki.
Chodziłyśmy do tej samej szkoły, ale Sholta wcześniej nie znałam. Na koniec zaproponował mi
spacer w niedzielę. Obiecał, że wynajmie dla nas konie ze stadniny przy Epping Forest. Rano
przyjechał po mnie samochodem. Był pewien, że będziemy mieli kapitalną pogodę. Dla
równowagi, jak stwierdził, po tym makabrycznym deszczu. No i rzeczywiście. Dzień wstał
przepiękny, jesień w całej krasie. Jeździliśmy konno i przez cały czas liście leciały nam na głowy
jak złote confetti.
Bardzo romantyczne - stwierdził sucho Kerr.
Mała była jednak chyba oczarowana Sholtem bardziej, niżby to chciała przyznać. Ten gołowąs
zachował się być może zbyt nachalnie, przestraszył ją, ale kto się lubi, ten się czubi i rzecz bez
wątpienia zakończy się ślubem. A zresztą, co go to wszystko mogło obchodzić! Jakaś
siusiumajtka i nieopierzony kogucik... Śmieszne!
Pobrużdżone czoło Kerra przecinała coraz posępniejsza zmarszczka. Czemu on jest taki ponury?
- zastanawiała się Emilia, obserwując zastygłą w grymasie twarz. Nie, to chyba nie z gniewu. W
jego oczach tlił się jakiś sardoniczny humor, w kąciku ust czaił się uśmiech. Pewnie ma za dużo
spraw na głowie, uznała w końcu. Sholto mówił jej, że to tytan pracy, miał dla niego uznanie
graniczące z kultem. Od dawna ciekawiło ją, jak wygląda, a teraz była pod wrażeniem - kto by
zresztą nie był?
Często się widujecie?
Mamy ten sam krąg znajomych, chodzimy na te same przyjęcia i... no, jakby to powiedzieć...
Ale nie spodziewałaś się oświadczyn z jego strony?
Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. My... - Zaczerwieniła się mocno. - To znaczy... Ja nie
jestem... Nie jesteśmy... My nigdy...
Nie jesteście ze sobą?
No tak, oczywiście. Podejrzewał, że nie łączyło ich nic poza pocałunkami. Nie żyją ze sobą, ale
ona się wstydzi to powiedzieć. Jest niewinna, odgadywał ze zdumieniem, patrząc jej prosto w
oczy. Nie, to niemożliwe. Nie w naszych czasach. Nie wierzył.
- Ile masz lat?
Poczuła się pogrążona. Wiedziała oczywiście, dlaczego zadał to pytanie.
- Dwadzieścia. - Wojowniczo wysunęła podbródek. - Za parę miesięcy skończę dwadzieścia
jeden. Drugiego kwietnia... Dobrze przynajmniej, że nie zdążyłam na prima aprilis. -Roześmiała
się, ale Ambrose jej nie zawtórował.
Czuł się nieswojo. Coś trzepotało mu w sercu, tłukło się jak ptak, który nie może wyrwać się z
klatki. Chory jestem, czy co? - pomyślał nerwowo. Najpierw ta migrena, a teraz jeszcze i serce.
Może to coś poważniejszego? Tego tylko brakowało, żeby dopadła mnie grypa...
Zorientował się nagle, że od dłuższej chwili milczy, a dziewczyna kręci się niespokojnie.
- Nie miałaś innych chłopców? - zapytał i aż się wstrząsnął, pojmując swój straszliwy nietakt.
Zasłużył na to, żeby go spoliczkowała albo natychmiast wyszła bez słowa. - Przepraszam -
powiedział szybko. - To nie moja sprawa.
Tak - zgodziła się spokojnie. - Nie pańska. I nie chciałabym rozmawiać o Corym poza jego
plecami. Z pewnością by sobie tego nie życzył. Jest przecież pańskim podwładnym.
Oczywiście, oczywiście. Jeszcze raz przepraszam.
Sholto zapewne piekielnie się wystraszył. Dziś wieczór chciał zrobić na swoim szefie jak
najlepsze wrażenie, gdy tymczasem kompletnie się zbłaźnił. Wymarzył sobie, że ta noc będzie
należała do niego. Pewnie długo planował zaręczyny. Pragnął je ogłosić tutaj, w obecności
najbardziej znaczących osób z banku. Najprawdopodobniej stał teraz gdzieś w pobliżu i tylko
czekał, żeby wreszcie wyszła i opowiedziała, co o nim mówili.
Proszę... - spojrzała na niego błagalnie.
Tak?
Niech pan zapomni o tym, co się tu działo, dobrze? Bardzo proszę. I żeby to nie miało
wpływu... to znaczy, chodzi mi o pracę Sholta, o bank. To byłoby nie fair.
Nie zniszczę mu kariery - przyrzekł posępnie. - Może się pani nie obawiać.
Obiecuje pan?
Obiecuję. - Uśmiechnął się niespodziewanie i było w tym tyle uroku, że aż zamrugała z
wrażenia.
Kiedy się patrzyło na Ambrose'a Kerra, urok był ostatnią rzeczą, o jakiej można by pomyśleć.
Uwagę zwracała przede wszystkim jakaś spokojna pewność siebie i godność. Był postawnym,
przystojnym mężczyzną. Wysoki i barczysty, onieśmielał Emilię spojrzeniem oczu, które - jeśli
się nie uśmiechał - były stalowoszare. Biada temu, kto by go naprawdę rozgniewał. Nic
dziwnego, że biedny Sholto tak się zmieszał. Bardzo często jej o nim wspominał, zawsze z
najwyższym podziwem, ale nie znał go osobiście. Wyobraź sobie, powiedział kiedyś, że
właściwie nikt nic o tym człowieku nie wie.
Wypłynął w minionej dekadzie, pojawił się nie wiadomo skąd i od razu w świecie biznesu
zrobiło się o nim głośno. Nie miał żadnych związków rodzinnych, niczego o sobie nie opowiadał,
a ludzie czuli przed nim zbyt duży respekt, by zadawać jakiekolwiek osobiste pytania. Ci, którzy
tego spróbowali, napotykali mur i szybko rezygnowali z jakichkolwiek dociekań.
Pochodził chyba z Ameryki, ale mówił bez amerykańskiego akcentu. Miał oliwkową karnację,
która wskazywałaby raczej na kogoś z basenu Morza Śródziemnego, wyrazisty dół twarzy ze
śladami mocnego, starannie ogolonego zarostu i lśniące, kruczoczarne włosy.
Dopiero, teraz zaczynała pojmować, dlaczego robił tak wielkie wrażenie na jej przyjacielu. Sama
była poruszona. Zdenerwowała się bardzo, ale nie o to w tym wypadku chodziło. Ten człowiek...
Ściągnęła brwi, szukając właściwego określenia - tak, ten człowiek ją niepokoił. Miała dziwne
odczucie, jakby stała na krawędzi wulkanu o nieprzewidywalnej sile. Poczuła się nieswojo.
Naprawdę muszę już iść - powiedziała.
Nawet się nie przedstawiłaś...
Emilia. Emilia Madelin.
Nazwisko to nic mu nie mówiło. Powtórzył je, żeby zapamiętać, i w tej samej chwili na stoliku
przy biblioteczce zabrzęczał aparat. Kerr spodziewał się tego telefonu. Wyszedł z przyjęcia
również po to, żeby tutaj, w ciszy swego gabinetu, czekać na rozmowę.
- Będę musiał odebrać, przepraszam na moment.
Chciał, żeby poczekała, ale gdy tylko podniósł słuchawkę, dziewczyna skorzystała z okazji, by
wymknąć się z pokoju.
Jeszcze raz przepraszam i dziękuję...
Tak, słucham - rzucił krótko, patrząc na drzwi, które ciężko zamknęły się za nią.
Ambrose?
- Cześć, Gavin. No i jak poszło?
- Jak po maśle. Mamy go. Dograłem wszystko.
W środę na posiedzeniu zarządu możesz go wykończyć.
W głosie Gavina Wheelera brzmiało niezdrowe podniecenie. Kerr podejrzewał, że Gavin nieźle
sobie popił. Pił w ogóle za dużo, a kiedy jakieś kolejne zadanie miało się ku końcowi, popuszczał
sobie i chlał bez umiarkowania. Ambrose nigdy z nim nie pił, co, o czym wiedział, drażniło jego
bliskiego współpracownika. Z przypadkowych, niejasnych uwag domyślił się, iż Wheeler - jak na
ironię - podejrzewa go o to, że jest zaleczonym alkoholikiem. Jak na ironię - ponieważ całe jego
dzieciństwo zostało zniszczone przez ojca alkoholika, który po pijanemu robił burdy, a kiedy
trzeźwiał, wpadał w depresję. Właśnie z tego powodu Kerr pozwalał sobie od czasu do czasu
wyłącznie na kieliszek wina, i to jedynie w towarzystwie, nie tykał wódki i nigdy nie pił do
lustra. Za nic jednak nie opowiedziałby Wheelerowi o swoim ojcu. Ani jemu, ani zresztą nikomu
innemu. Nie ufał ludziom.
Dobra robota, Gavin - pochwalił go chłodno. - Jesteś pewien, że Rendell niczego nie
podejrzewa?
Nie sądzę - roześmiał się Wheeler. - Ze wszystkimi udziałowcami rozmawiałem osobiście. Ich
akcje zmienią właściciela we środę, za późno, żeby mógł się domyślić, co się dzieje. Wszyscy
nasi przyjaciele w zarządzie są zgodni co do tego, że jest już za stary do tej, roboty. Dawno już
powinien przejść na zasłużoną emeryturę.
Gdyby miał syna, toby to niewątpliwie zrobił - powiedział Ambrose. - Ale nie ma dziedzica i
musi go to cholernie boleć.
Nie żałuj tego starego czorta. Ma forsy jak lodu, nieźle sobie jeszcze pożyje.
Nie chodzi o pieniądze. Poświęcił fabryce całe swoje życie i tak czy inaczej będzie to dla niego
ciężki cios.
Kerr miał sympatię dla starego i było mu go szczerze żal. W fabryce, którą prowadził, działo się
jednak nie najlepiej, choć klimat na rynku papieru zdawał się sprzyjać jej rozwojowi. Rendell nie
spłacał zaciągniętego kredytu, do obowiązków dyrektora banku należało więc zabezpieczenie
wkładów inwestorów.
- I tak w końcu musiałby odejść - powiedział obojętnie Gavin.
George Rendell nic go nie obchodził, prawie go zresztą nie znał. Wheeler nie pracował w banku.
Podlegał bezpośrednio Ambrose'owi i na jego zlecenie ubijał interesy i transakcje między
klientami banku, aranżował przejmowanie pakietów akcji zainteresowanych firm bądź
indywidualnych inwestorów, zdobywał informacje i wyszukiwał potencjalnych kupców. Był
diablo sprytny; nie bawił się w sentymenty i potrafił chłodno kalkulować. W dążeniu do
najtrudniejszych nawet celów bywał niezastąpiony. Z pasją gończego psa tropił sprawy
interesujące jego chlebodawcę.
- Za bardzo się certolisz - dodał cierpko. - To twój przyjaciel czy co?
- Nie. Nic osobistego nas nie łączy, tyle że znamy się od dawna. To mój stary klient.
Pytanie Wheelera zirytowało Ambrose'a. Gavin był bezwzględny, ale miał rację. Osobiste
odczucia nie mogły tu mieć nic do rzeczy. Był zobowiązany do zabezpieczenia kapitałów
powierzonych bankowi, a Rendell zalegał ze spłatą całkiem pokaźnej sumy.
Od ponad wieku rodzina Rendellów zajmowała się produkcją papieru. W jej rękach znajdowało
się kilka fabryk w Kent i Sussex. Dwa lata temu George wystąpił o kredyt na modernizację
zakładów. Ambrose wyraził zgodę. Rendell spłacał co prawda odsetki i uregulował część rat, ale
dług był wciąż bardzo duży. Ubiegłoroczna kontrola wpływów firmy wykazała, że mimo
przeprowadzenia modernizacji spadała produkcja, a ze sprzedażą było również nie najlepiej. Kerr
doszedł więc do wniosku, że gospodarowanie przedsiębiorstwem jest niewłaściwe i że rutyna
zarządu, w tym niestety i samego Rendella, doprowadzi je do upadku. Sytuacja dojrzała do
zmiany kierownictwa. Wymagał tego interes banku.
Ta fabryka powinna produkować dwa razy więcej - powiedział kategorycznie. - Trzeba ich
dobrze przetrzepać. W porządku. Kiedy przylatujesz?
Jutro o dziesiątej.
Gavin dzwonił ze Szkocji, gdzie miał się spotkać z jednym z większych udziałowców firmy
Rendella, który gotów był sprzedać swoje akcje kupcowi zaproponowanemu przez bank.
Kerr odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Przyjęcie zbliżało się ku końcowi, za mniej więcej
pół godziny goście zaczną się zbierać do odjazdu. Powinien wyjść do nich i pokręcić się trochę
przez te ostatnie kwadranse.
Kiedy tylko otworzył drzwi, otoczył go natychmiast wianuszek osób pragnących skorzystać z
szansy zamienienia z nim choćby paru słów. Było to męczące i zaczął już przemyśliwać, jak by
się tu chyłkiem wymknąć, gdy przyszła mu z pomocą Sophie Grant. Zajmowała się rynkiem
papierów wartościowych i była w tej dziedzinie jednym z jego najlepszych ekspertów. Podeszła
do oblegającego go tłumku, odczekała chwilę, a kiedy tylko nadarzyła się okazja, poprosiła, żeby
pokazał jej orchidee, które hodował w przydomowej szklarni. Parę innych osób zapragnęło nagle
również je obejrzeć, lecz Ambrose wykręcił się grzecznie, mówiąc, że przy orchideach nie mogą
stać jednocześnie więcej niż dwie osoby.
Orchidea potrzebuje bardzo dużo tlenu - wyjaśniał gładko.
Ależ ty potrafisz łgać - zachichotała Sophie, gdy wymknęli się natrętom.
Spojrzał na nią z rozbawieniem.
Wykręty to zasadnicza broń bankiera. A swoją drogą w szklarni nie powinno się gromadzić
wielu ludzi naraz. Tak czy owak, dziękuję, że mnie wyciągnęłaś z tego oblężenia. Naprawdę
chcesz zobaczyć orchidee?
Oczywiście, że chcę. Zawsze mnie fascynowały; jest w nich coś oszałamiającego... pysznego a
zarazem przerażającego. Są piękne, ale wyglądają tak, jakby mogły pożreć człowieka.
Zerknął na nią z ukosa, ulegając dziwnemu wrażeniu, że ten opis kwiatu przystawał do niej
samej. Była piękna, przepysznie piękna i w przewrotny sposób łakoma. Mężczyzna, którego
zamknęłaby w ramionach, musiałby bardzo uważać, żeby nie zacisnęły się na nim zbyt mocno.
Miała jasnoperłową karnację, ciemne, iskrzące się oczy i pełne, karminowe usta. Pod obcisłą
czarną sukienką bez pleców pyszniły się prowokująco zmysłowe kształty.
Dwa lata temu mieli romans. Podobała mu się i na krótko stracił dla niej głowę, ale szybko
zorientował się, co kryje ów koci uśmiech i budząca pożądanie uroda. Sophie była ambitna i
zaborcza, apodyktyczna i obcesowa. W zbliżeniu z nią znajdował rozkosz, ale od kobiety, którą
chciałby mieć u swego boku, wymagał więcej.
Z tego związku wycofywał się dyskretnie. Stopniowo przestał do niej dzwonić, spotykali się
coraz rzadziej. Sophie zaakceptowała to bez słowa. Był przeświadczony, że przestał być dla niej
atrakcyjny, podobnie jak ona dla niego, lecz podejrzewał, że jeszcze niedawno miała nadzieję
zostać jego żoną. Po ostatecznym rozstaniu nadal zachowywała się bez zarzutu. Parę miesięcy
później awansował ją nie tyle w nagrodę za nieskazitelną postawę, co z uwagi na to, że jej takt i
umiejętność zachowania dyskrecji uświadomiły mu, jak cennym jest pracownikiem. Dzięki tym
cechom mogła zrobić w banku prawdziwą karierę.
Jak tam Gavin? Robi coś w sprawie Rendella? - zapytała, przyglądając się kwiatom.
Wszystko zostało przygotowane. Rozstrzygnięcie nastąpi w środę.
Świetnie. - Sophie rozbłysły oczy. - Wiem, że zazwyczaj nie uczestniczę w posiedzeniach
zarządu, ale czy tym razem mogłabym przyjść?
Ambrose ściągnął brwi. Fakt, że to Sophie zajmowała się rozliczeniami z firmą Rendella i, jak
sobie przypominał, nie kto inny, a właśnie ona pierwsza zasugerowała, iż należałoby zdjąć
George'a ze stanowiska głównego dyrektora.
- To chyba jednak nie najlepszy pomysł, nie uważasz? Jesteś, słyszałem, spokrewniona z
Rendellami...
Sophie posłała mu jeden z tych swoich zagadkowych uśmiechów, które tak dobrze znał.
- Moja matka jest kuzynką George'a, to prawda, ale rodzina ze strony matki nie ma
pieniążków. Znaczymy dla tamtych tyle co nic. - Zatrzymała wzrok na pysznej, purpurowej
orchidei. - Wspaniała! Jaka szkoda, że nie pachnie!
O czym ona teraz właściwie myśli? - zastanowił się Ambrose. Na pewno nie o orchidei. Ale o
czym? Obserwował ją z napięciem i nagle poczuł się nieswojo. Wszystko jedno, o co jej
chodziło. Nie obchodziły go jej stosunki rodzinne, podjął decyzję, kierując się wyłącznie
względami finansowymi, być może jednak nie powinien był powierzać rozliczeń z Rendellami
właśnie jej. Wtedy, na początku, nie miał zresztą pojęcia, że jest z nimi spowinowacona, dopiero
parę miesięcy temu powiedział mu o tym sam George. Poczuł, że koszula lepi mu się do pleców.
W szklarni było gorąco.
- Wracajmy - powiedział, kierując się w stronę wyjścia.
Gdy tylko się pojawił, goście zaczęli się żegnać. Stojąc w drzwiach, kolejno ściskał im dłonie, a
kiedy podeszła Sophie, musnął wargami jej policzek.
- Dzięki, Ambrose - uśmiechnęła się w swój charakterystyczny sposób. - To był wspaniały
wieczór. Pięknie się nami zajmowałeś. Trzeba przyznać, umiesz to robić.
W aksamitnym tonie jej głosu dosłuchał się przytyku i lekkiej ironii.
- Dziękuję - odparł chłodno. - Dobranoc, Sophie.
Sholto pożegnał się znacznie wcześniej; powiedział dobranoc, nie patrząc gospodarzowi w oczy,
i prawie wybiegł na dwór. Był sam. Jego dziewczyna, uznał Ambrose, najpewniej pojechała już
do domu. Tymczasem parę minut później zobaczył ją. Emilia szła w stronę wyjścia pod rękę z
kimś, z kim najwyraźniej łączyła ją serdeczna zażyłość. Kto to mógł być?! Kerr zerknął szybko
na towarzysza dziewczyny i wstrzymał oddech, widząc siwą głowę, pomarszczoną twarz i
niebieskie oczy Rendella. Ogarnęło go najwyższe zdumienie.
- Piękny wieczór, Ambrose. - George wyciągał już rękę z wesołym uśmiechem. - Szkoda
tylko, że nie mieliśmy okazji porozmawiać, ale w takim tłumie trudno było się do ciebie
docisnąć. W każdym razie było nam bardzo miło, prawda, Emilko... - Zauważył, że Kerr bacznie
się jej przygląda. - Och, oczywiście, zapomniałem. Byłeś zajęty, kiedy wchodziliśmy. Nie
przedstawiłem ci jej jeszcze. Poznaj, to moja wnuczka.
Wnuczka? Ambrose utkwił spojrzenie w delikatnej twarzy Emilii, czując, że brakuje mu
powietrza. Uśmiechnęła się, ale oczy dziewczyny pozostały bardzo poważne. Podał jej rękę.
- Mam nadzieję, że się tu pani podobało.
Jej dłoń była drobna i chłodna. Przytrzymał ją dłużej.
Bardzo. Dziękuję panu, panie Kerr. To piękny dom.
Zapraszam cię do nas na kolację - wtrącił Rendell. - Musimy to jakoś zorganizować w
najbliższym czasie...
Ambrose niechętnie wypuścił dłoń dziewczyny i uśmiechnął się do starego.
- Z przyjemnością - podziękował uprzejmie, lecz czuł się dziwnie zmieszany. Czy to
możliwe, żeby była wnuczką Rendella? Dlaczego nie skojarzył sobie jej nazwiska, kiedy mu się
przedstawiała? Do tej pory nigdy nie zawodziła go pamięć.
Z całą pewnością nazwisko Madelin znajdowało się w kartotece banku. Swego czasu wiadomość
o tragicznej śmierci ukochanej jedynaczki Rendella zelektryzowała całe środowisko. Zmarła
bardzo młodo na raka. Mieszkała z mężem, rzutkim paryskim dziennikarzem, we Francji i
osierociła kilkunastoletnią córkę. Ambrose nie skojarzył, że dziewczyną tą była właśnie Emilia.
Obiło mu się o uszy, że jej ojciec szybko ożenił się po raz drugi, ale w nowej rodzinie i pośród
nowych dzieci zabrakło dla niej miejsca. Wysłano ją do szkoły z internatem. Po latach znalazła
się w Londynie i, o czym nie wiedział, zamieszkała u swego dziadka. Gavin na pewno to
wyniuchał. Dlaczego jednak nawet mu o tym nie nadmienił?
Teoretycznie wiedział o niej wszystko. Nagle uzmysłowił sobie, że widział nawet jej zdjęcie.
Była to szkolna fotografia uczennicy w zielono-złotym mundurku. Szerokie rondo kapelusza
przesłaniało do połowy twarz, wydawało mu się jednak, że była pyzata. Zapamiętał też długie
warkocze z zielonymi kokardami.
W następny wtorek - mówił Rendell - urządzamy kolację w niewielkim gronie przyjaciół.
Większość z nich chyba znasz. Pewnie jesteś bardzo zajęty, gdybyś jednak akurat... - Zawiesił
głos z uśmiechem, spodziewając się uprzejmej odmowy.
Przyjdę - powiedział Ambrose, jednocześnie przypominając sobie, że jest już na ten wieczór
umówiony na rozmowę z klientami banku, i szybko zastanawiając się, kto by go mógł zastąpić.
Zwariowałem, pomyślał, i dodał: - Bardzo mi będzie miło, George. Dziękuję.
- No, to znakomicie. Będziemy na ciebie czekać. Zdaje mi się, że nigdy jeszcze u nas nie
byłeś. Nie mylę się, prawda? Powinienem był dawno już o tym pomyśleć, ale ostatnimi laty, po
śmierci żony, stałem się odludkiem. Dopiero kiedy Emilka zamieszkała ze mną, świat się do
mnie uśmiechnął. Znowu chce mi się żyć, w naszym domu kręcą się młodzi, a wszystko dzięki
niej...
Ambrose roześmiał się, a widząc rozmiłowane spojrzenie, jakim George objął swoją wnuczkę,
odczuł jakąś niezrozumiałą zazdrość. Jak na swoje siedemdziesiąt lat Rendell wciąż prezentował
się świetnie. Miał ładną, wysportowaną sylwetkę i był pełen wigoru. Pracę w fabryce traktował
jak misję - Ambrose wiedział, że od ósmej rano do szóstej wieczór można go było spotkać tylko
tam. Trudno mu było odmówić witalności, to fakt, ale najwyraźniej nie panował już nad
zagadnieniem efektywności swojego przedsiębiorstwa. Być może znacznie bardziej zajmowała
go teraz wnuczka, dzięki której odzyskał radość życia.
- Mieszkamy w Chelsea - dodał jeszcze Rendell.
- Sekretarka zapisze ci dokładny adres, zresztą na pewno macie go w swoim rejestrze. To
niedaleko Carlyle'a, łatwo znaleźć. Jesteśmy zatem umówieni. Pasuje ci wpół do ósmej?
Ambrose skinął głową.
Dziękuję.
No, to do zobaczenia we wtorek. - Przepuścił wnuczkę przed siebie. Uśmiechnęła się,
speszona, i wyszli. Od drzwi powiało grudniowym chłodem.
Nie powinienem był przyjąć tego zaproszenia, pomyślał Kerr. Za tydzień o tej porze stary będzie
mnie nienawidził, dziewczyna również. Nie mam prawa gościć pod ich dachem, skoro przeze
mnie ten dach runie im na głowy.
Godzinę później leżał już w łóżku. Wygaszono światła, w pokoju panowała ciemność. Ciszę
zakłócał jedynie wiatr świszczący w gałęziach drzew Regents Park i dochodzące tu głosy
zwierząt z pobliskiego zoo. Zazwyczaj zasypiał natychmiast, ale tej nocy sen omijał go aż do
wczesnych godzin rannych. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio miał takie kłopoty z sumieniem.
ROZDZIAŁ DRUGI
We wtorek Emilia obudziła się wcześnie. Wstawał spokojny, zwykły grudniowy dzień. Nie było
wiatru, słońce skryło się za chmurą i po ścianach sypialni snuło się blade światło. Ziewnęła
rozespana. Trzeba wstać, pomyślała leniwie. Na dnie świadomości kołatała myśl, że na dzisiejszy
wieczór zaplanowali coś szczególnego. Ależ tak, ocknęła się w jednej chwili. Wydają przyjęcie.
Dziadek zaprosił Ambrose'a Kerra. Coś załomotało jak bęben i Emilia znieruchomiała,
błyskawicznie uświadamiając sobie, że w domu panuje absolutna cisza, a tylko jej łomocze w
skroniach. Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do łazienki i włączyła prysznic. Zerknęła w lustro i zo-
baczyła swoje nienaturalnie błyszczące oczy, wypieki na policzkach i różowe, chwytające
powietrze usta.
Co mi jest? - pomyślała z niepokojem. Odwróciła wzrok i pospiesznie ściągnęła przez głowę
nocną koszulę. Zastygła na moment z podniesionymi do góry rękoma, czując, że całe jej smukłe
ciało napina się, a sutki twardnieją. Spojrzała na swoje piersi. Za małe! - oceniła, marząc o
lepszej figurze. I te włosy - okropne, jakieś brązowawe. Och, gdyby tak chciały być jasne jak
pszenica albo kruczoczarne. Każde zresztą, byle nie takie, jakie są. I kręcone, a nie proste jak
druty.
Weszła pod ciepły prysznic, przymknęła oczy i delikatnie namydliła całe ciało. Jak to by było,
myślała, gdyby w ten sposób jej ramion, szyi i piersi dotykał mężczyzna? Nie, nie jakiś tam
mężczyzna, ale on, Ambrose Kerr. Od sobotniego wieczoru nie przestawała o nim myśleć.
Zawstydziła się nagle, czerwieniejąc na twarzy. Dziewczyno, co ty sobie roisz, weź się w garść,
pomyślała ze złością. Jest prawie dwa razy starszy od ciebie, doświadczony, obyty.
W drodze powrotnej z przyjęcia w Regent's Park zapytała dziadka, w jakim wieku jest Kerr.
Odpowiedział, że nie wie dokładnie, ale powinien mieć mniej więcej czterdziestkę. Była
świadoma, że jest od niej sporo starszy, lecz czterdziestka zaskoczyła ją nieprzyjemnie. Od-
czekała wtedy chwilę i starając się nie zdradzić szalonej ciekawości, możliwie najbardziej
naturalnym tonem zapytała:
A ma dzieci? Bo jest żonaty, prawda?
Nic mi o tym nie wiadomo. Jeśli wierzyć plotkom, przez jego życie przewinęło się wiele
kobiet, ale o żonie nie słyszałem. Przez pewien czas był związany z Sophie.
Z nią? - Emilia nie wierzyła własnym uszom. Nie miała o tym pojęcia. Sophie nigdy o tym nie
wspominała, ale też prawdę powiedziawszy nigdy nie zwierzała się jej ze swych osobistych
spraw.
Widywano ich razem przez parę miesięcy. A potem się to jakoś rozleciało i założyłbym się o
grube pieniądze, że to nie ona się wycofała.
Myślisz, dziadku - Emilia odwróciła głowę do okna - że wciąż go kocha?
Myślę, że marzyło jej się zostać panią Kerr. - Rendell potrafił czasem być dość cyniczny i tym
razem odkryła w jego głosie ten właśnie ton. - Sophie odziedziczyła charakter po matce. Obie są
kute na cztery nogi, jedna lepsza od drugiej, i zimne jak głaz. Brzytwy!
- Ale ja je lubię- zauważyła spokojnie Emilia. Odpowiedziało jej zdziwione, pobłażliwe
spojrzenie dziadka. - Są dla mnie bardzo miłe.
Była im obu szczerze wdzięczna za troskę i serdeczność, jaką ją otoczyły, kiedy przyjechała do
Anglii. Rodzina ojca nigdy się nią specjalnie nie interesowała, a jego samego obchodzili bardziej
synowie z drugiego małżeństwa, przede wszystkim zaś praca. Nawet tuż przed śmiercią matki
nieczęsto bywał w domu. Emilia podejrzewała, że romans z Marie-Claude zaczął się już wtedy.
Czy mama o tym wiedziała? Jeśli nawet tak było, to nie zdradziła się przed nią ani słowem.
Czasem tylko, gdy sądziła, że nikt tego nie widzi, na jej twarzy malował się chwytający za serce
smutek. Musiała naprawdę dużo znieść - przez długi czas trawiła ją ciężka, nieuleczalna choroba.
Maman - bo tak zawsze o niej myślała - miała jasną świadomość, czym to się skończy. Musiało
jej być nieznośnie ciężko radzić sobie samotnie ze śmiertelnym lękiem, bo ojca nigdy nie było w
domu. Emilia nie mogła znieść myśli, że być może matka ukrywała nie tylko rozpacz i strach
przed śmiercią, ale również gorycz kobiety, która wie, że jest zdradzana.
W ostatnich miesiącach życia, kiedy nie dawało się już ukryć zastraszających postępów choroby,
chciała ją wysłać do dziadków do Anglii, ale Emilia nie zgodziła się na wyjazd. Stały się sobie
bardzo bliskie, bardziej niż w normalnych warunkach matka i dorastająca córka. Obie wiedziały,
że niedługo już będą razem. Emilia wciąż jeszcze za nią tęskniła.
-Claude pracowała w tej samej gazecie co on, znali się od lat. Bardzo elegancka, miała paryski
szyk i wdzięk, a w dodatku była dyskretna, inteligentna i dowcipna. Byłoby może łatwiej, gdyby
zachowywała się wrogo. Ale nie. Wręcz przeciwnie, odniosła się do niej wyrozumiale, a nawet
wielkodusznie. Sprawiła jej nowe fatałaszki, doradziła zmianę fryzury, tak jakby miały zostać
przyjaciółkami. Nie potrafiła jednak okazać jej zwykłego, ludzkiego ciepła. Kiedy zaszła w ciążę,
wysłała Emilię do szkoły z internatem. Odwiedziny w domu ojca stawały się coraz krótsze; po
maksimum tygodniu wyprawiano ją na jakieś wakacje - zimą na obóz narciarski, latem na konie.
Po ukończeniu szkoły pojechała na dwa lata do Anglii, zrobiła dwuletnią szkołę biznesu, a potem
zaczęła pracować w zakładach papierniczych dziadka w Kent. Miała świadomość, że nigdy już
nie zamieszka u ojca.
Zaakceptowała ten stan rzeczy, choć w głębi duszy było jej z tego powodu bardzo przykro. Przez
kilka miesięcy zapoznawała się z produkcją papieru i dystrybucją, a ostatnio trafiła do działu
handlowego. Nie miała jeszcze doświadczenia i zajmowała się zwykłą pracą biurową. Dziadek
zresztą nie zatrudniał do sprzedaży żadnych kobiet. Jego zdaniem samotne podróżowanie po
kraju samochodem i związane z tym nieodłącznie noclegi w tanich hotelikach nie było zajęciem
dla kobiety, a już z całą pewnością nie pozwoliłby na to Emilii. Miała przyjmować zamówienia,
prowadzić rozmowy z interesantami, zdobywać informacje i jak najwięcej się uczyć.
Odpowiadały jej kontakty z ludźmi i dziewczyny, z którymi pracowała. Coraz bardziej też
interesował ją sam papier, stuletnia już historia fabryki i dzieje rodziny matki. Po dość samotnym
okresie życia czuła wreszcie, że jest w domu, że to jest jej świat. Sophie Grant i ciotka Rosa były
także rodziną, a poza tym - oprócz dziadka - właśnie je obie poznała tutaj jako pierwsze. Za nic
nie chciałaby ich niczym urazić, zwłaszcza Sophie. Zastanawiające, dlaczego dziadek mówił o
nich z taką niechęcią. Miała wrażenie, że one obie bardzo go poważają i lubią...
Tak się jakoś złożyło, że nie widziała się z Sophie od ubiegłej soboty, a gdyby nawet, to i tak nie
śmiałaby jej zapytać, czy nadal kocha się w Kerze. Najlepiej w ogóle o tym nie wspominać,
zdecydowała przy ubieraniu. Byłoby to nietaktowne i być może sprawiłoby Sophie ból.
Wyszczotkowała włosy i spojrzała w lustro. A co to zresztą ma wspólnego z tobą, szara myszko?
- pomyślała o sobie z ironią. Przestań o nim myśleć, prawdopodobnie ma już kogoś. Mężczyźni
tego typu nie bywają długo samotni, a ty w ogóle dla niego nie istniejesz.
Za kwadrans ósma zbiegła na śniadanie. Dziadek siedział już przy stole i jak zwykle rano pił
kawę, przegryzając grzanką z dżemem. Podniósł wzrok i uśmiechnął się z upodobaniem,
pochwalając bez słów jej obecność i wygląd. Miała na sobie kremową bluzkę i ciemnoszarą
plisowaną spódnicę. Lśniące włosy układały się ładnie wokół twarzy. Odpowiedziała mu
promiennym spojrzeniem.
George Rendell od lat mieszkał sam. Samotność dokuczała mu, ale i stała się przyzwyczajeniem.
Prawie zapomniał, jak to jest, kiedy się z kimś mieszka, kiedy słyszy się czyjeś kroki na
schodach, rozmowę przez telefon, a rano przy śniadaniu zamiast okna czy ściany widzi się czyjąś
twarz i napotyka szczery, miły uśmiech. Emilia odmieniła jego codzienność. Początkowo miał
pewne obawy, czy to wspólne zamieszkiwanie ułoży się poprawnie i czy ciągła krzątanina
młodej dziewczyny nie będzie dla niego męcząca albo wręcz irytująca, ale już po tygodniu czuł
się tak, jakby mieszkała tu zawsze, Nie był człowiekiem wylewnym, ale ilekroć wchodziła do
pokoju, jaśniało mu w duszy.
- Całkiem ładny mamy dzień, prawda, dziadeczku?
- Pocałowała go w czubek głowy.
Za oknem w ogrodzie kołysały się martwe zimowe drzewa, niebo było szare i chłodne. Prawie
Boże Narodzenie... Co rok bardziej nienawidził zimy.
- Przynajmniej nie pada. - Obserwował, jak wkłada kromkę do tostera, nalewa sobie
pomarańczowego soku i kawę i siada naprzeciw niego. - Przemyślałaś dzisiejszą kolację?
Skinęła głową, rozsmarowując grubo dżem.
- Na początek będzie gorąca zupa z brokułów, a potem łosoś z wody w jarzynowym sosie, a
na deser omlet na słodko z owocowym musem porzeczkowym albo może malinowym.
Nauczyła się gotować od matki, ale nie tylko. Szukając wakacyjnych atrakcji, które miały jej
wynagrodzić brak rodzinnego domu, a jednocześnie po to, by wyekspediować ją jak najdalej,
któregoś roku macocha wysłała ją na letni obóz przy szkole w Loire, gdzie zdobywało się
kwalifikacje gastronomiczne. Dziadek był zdumiony a zarazem szczerze uradowany tym jej
niespodziewanym talentem. Przywykł już do nieciekawych, ciągle tych samych posiłków,
przyrządzanych przez kolejne gospodynie, a teraz, chcąc się pochwalić kulinarnymi
uzdolnieniami wnuczki, bardzo chętnie urządzał proszone kolacje.
Już czuję te zapachy - rozmarzył się błogo. - Czy Mary przyjdzie ci pomóc?
Tak, tak, wszystko już uzgodniłam. Niczym się nie martw, dziadku. Zupę ugotuję zaraz po
przyjściu, a przy łososiu prawie nie ma roboty. Przygotowanie ryby i sosu zajmie mi nie więcej
niż kwadrans. Z omletami jest trochę więcej zachodu, ale nie są trudne. Będę je smażyć na
maszynce przy stole, już po drugim daniu. Wszyscy to lubią.
- W życiu nie słyszałem o omletach z owocowym nadzieniem...
To naprawdę nic wielkiego, zobaczysz, jakie będą pyszne.
Jesteś wspaniała!
Na nieukrywany zachwyt dziadka Emilia odpowiedziała uszczęśliwionym uśmiechem.
Świadomość, że jest kochana, dodawała jej skrzydeł. Czuła, że potrafiłaby zrobić wszystko.
Pojechali razem do fabryki i wrócili z pracy równo o piątej. Dawniej Rendell zostałby dłużej, ale
dziś, mając ją obok siebie, wolał wcześniej przyjechać do domu.
Emilia od progu rzuciła się w wir przygotowań. Ugotowała zupę z brokułów, a następnie
zmiksowała oddzielnie porzeczki i maliny i pobiegła do siebie. Nie zdążyła się wcześniej
zastanowić, w czym wystąpi wieczorem, i teraz traciła niepotrzebnie czas, przymierzając kolejne
sukienki. W żadnej się sobie nie podobała, a chciała dziś wyglądać inaczej niż zwykle, przede
wszystkim dojrzalej. W końcu zdecydowała się na małą czarną, którą kupiła jej macocha.
Gustowi Marie-Claude można było zaufać.
Kiedy uczesała się i nałożyła makijaż, przejrzała się w lustrze. Czarna sukienka zmieniła ją w
sposób wręcz zaskakujący. Czy w ogóle należało ją wkładać? Bardzo jej zależało na tym, żeby
Kerr dostrzegł w niej kobietę, ale... Zrobiła minę. I tak jestem bez szans, pomyślała. Był wtedy
uprzejmy, ponieważ płakałam, ale - uśmiechnęła się blado - prawdziwych mężczyzn nie
interesują smarkule w moim wieku. Może powinnam się przebrać w coś zwyklejszego, zamiast
zgrywać się na kogoś innego niż jestem? Popatrzyła na zegarek i niemal krzyknęła przerażona.
Na nic nie było już czasu! Na schodach niemal zderzyła się z dziadkiem, który na jej widok za-
trzymał się skonsternowany.
Skąd wzięłaś tę sukienkę? Dziecko...
Podarowała mi ja Marie-Claude - szepnęła, czując, że cała jest w pąsach.
Kto? Och, ta... Paryski szyk, nieprawdaż? - Nie podobała mu się, nie próbował nawet tego
ukrywać.
Jeśli się pospieszę, to może jeszcze zdążę się przebrać... ostatecznie nic się nie stanie, jeśli
zasiądziemy do stołu parę minut później, pomyślała z desperacją, ale właśnie rozległ się dzwonek
do drzwi i o przebraniu się nie mogło być już mowy.
Wszyscy przybyli goście byli w wieku dziadka lub o pokolenie młodsi. Witali się z nią
uprzejmie, odbierała ich okrycia i odnosiła do pokoiku zamienionego na szatnię, a potem, w
salonie, podawała drinki i przystawki - kiełbaski owinięte chrupiącym bekonem, żółty ser z
papryką i trójkątne kanapeczki przybrane kawiorem.
Kerr przyjechał jako ostatni. Omal nie zemdlała na jego widok.
- Przepraszam, że tak późno, ale nie mogłem się wydostać z korka na Trafalgar Sauare –
powiedział w progu i nagle ściągnął brwi, jakby coś w jej wyglądzie bardzo go zdziwiło.
- Jeśli pan pozwoli, powieszę palto. - Była bardzo speszona. Czuła, że i jemu nie odpowiada
jej sukienka.
Nie odrywając od niej wzroku, zdjął czarne kaszmirowe palto z wiśniową jedwabną podszewką.
Emilia uniosła je z atencją. Ulegając pokusie, pogładziła ukradkiem materiał, zachwycona jego
miękkością i lekkością, a jednocześnie z cielęcym zachwytem przypatrywała się Ambrose'owi.
Miał na sobie ciemnoszary garnitur, nie mniej elegancki niż palto i obstalowany zapewne u tego
samego krawca. Jak cię widzą, tak cię piszą, powtarzał często dziadek, i Emilia była pewna, że
Kerr lubi imponować ubiorem. Tylko czy zawsze nosił się tak szalenie oficjalnie? Dziś wieczór
w mankietach koszuli połyskiwały złote spinki, złoty był też zegarek na łańcuszku wymykającym
się spod kamizelki. Koszula była śnieżnobiała, a jedwabny krawat szary w delikatnym, gołębim
odcieniu. Gdyby w ten sposób ubrał się ktoś inny, uznałaby to być może za nudne szpanerstwo,
ale Ambrose Kerr wydał się jej urzekający.
- Jadę prosto z banku - powiedział, jakby odczyty wał jej myśli. - Ale ty... ale pani...
wyglądasz dziś zupełnie inaczej... To chyba sprawa tej sukienki.
Emilia czuła, że nie powstrzyma łez palących pod powiekami, i opuściła głowę.
- Bardzo proszę - wyjąkała zdławionym głosem, wskazując otwarte drzwi pokoju, z którego
dobiegał gwar i śmiech.
Ledwie jednak zdążyła się odwrócić, Ambrose przytrzymał ją za ramię i szybkim, delikatnym
ruchem podniósł jej brodę.
- Hej, chyba się nie pogniewałaś? Sukienka jest bardzo szykowna i wyglądasz w niej
przepięknie. Chodzi jedynie o to, że zapamiętałem cię taką, jaką byłaś na raucie. W tam tej
błękitnej sukni przypominałaś Alicję w Krainie Czarów. W czerni wydajesz się doroślejsza, to
wszystko.
Alicja w Krainie Czarów! Też coś! Umknęła bez słowa, szczęśliwa, że Ambrose'em zajmie się
zaraz dziadek, który witał go już tubalnym głosem. Zbiegła do kuchni, nastawiła jarzyny,
przyrządziła sos, wrzuciła rybę do wrzątku i nastawiwszy czasomierz dla Mary, która miała
wyjąć łososia, pospieszyła do salonu.
Goście siedzieli już przy zupie.
Twój dziadek zdradził nam, że wszystkie dania są twoim dziełem - uśmiechnął się Ambrose,
podnosząc łyżkę do ust.
Emilka wspaniale gotuje - zapewnił go jeden z panów, ostatnio częsty gość Rendella.
Niepotrzebnie marnuje się w tej fabryce - skwitowała tęga dama z nosem jak kartofel. -
Namawiam ją, żeby się tym zajęła zawodowo, ale radź tu młodym! Powiada, że jest amatorką.
Dobre sobie! Jeśli to jest amatorstwo, to wielu tak zwanych profesjonalistów mogłoby u niej brać
lekcje.
To naprawdę tylko moje hobby - powiedziała zarumieniona Emilia.
Ambrose podniósł łyżkę do ust.
- Pyszne - zachwycił się głośno. - Nie ma co ukrywać, znać rękę mistrza.
Zaczerwieniła się jeszcze mocniej i wszyscy się roześmieli. Wkrótce przy stole zapanował gwar.
- A gdybym to ja poprosił, żebyś mi gotowała, też byś odmówiła? - zapytał cicho.
Roześmiała się i pochyliła głowę nad talerzem, łowiąc każde słowo rozmowy, którą zajął
Ambrose'a dziadek.
Kiedy zabrała się do smażenia omletów, zaproponował pomoc. Sprawdził spirytusową maszynkę
i asystował jej przez cały czas, trzymając słój z owocowym musem, żeby łatwiej go było
nakładać. Nie po raz pierwszy przygotowywała potrawę na oczach gości, lecz nigdy tak się nie
denerwowała. Wiedziała, że to głupie, ale kiedy patrzył jej na ręce, traciła pewność ruchów.
Cudem chyba nie popełniła jakiegoś kardynalnego błędu. Wreszcie usmażyła ostatni omlet i
zsunęła go na ogrzany talerz, który podsunął jej Ambrose. Skosztował kawałeczek
przyrumienionego na złoty kolor, zawiniętego placuszka i usiadł, delektując się smakiem.
Fantastyczne! - westchnął z niekłamanym zachwytem i wszyscy znowu się roześmieli. - Masz
autentyczny talent - powiedział. - Wiem, że pracujesz w fabryce dziadka. Chyba jednak
naprawdę się tam marnujesz. Z takimi umiejętnościami?!
Lubię kucharzyć, to fakt - odparła poważnie - ale nie zawodowo. Daleko bardziej odpowiada
mi praca u dziadka. Jak pan wie, nasza rodzina zajmuje się papiernictwem od ponad wieku, a
produkcja papieru to rzecz fascynująca... Ale... przepraszam, zapewne nudzę pana.
- Gdybyś mnie nudziła, nie byłoby mnie tutaj.
Emilia podniosła wzrok i spąsowiała. O co mu chodziło? Czyżby z nią flirtował?
Jak się robi papier? - spytał po chwili, która wydała się jej wiecznością.
Przecież pan to wie!- Z trudem pohamowała rozdrażnienie.
Po co się wysila? - myślała ze złością, zirytowana pytaniem i tonem, który wydał się jej
protekcjonalny. Miała nawet wrażenie, że w jego oczach mignęło rozbawienie i kpina.
- Oczywiście, mam o tym jakie takie pojęcie, ale nigdy nie zajmowałem się technologią. Nie
wiem, jak przebiega produkcja. Jest sobie drzewo, no a potem...
Sam tego chce, pomyślała Emilia. Jeśli się wynudzi, to na własne życzenie. Zaczęła opowiadać,
jak powstaje papier dzisiaj, a jak produkowano go dawniej, zaznaczając, że zmiany polegają
głównie na unowocześnieniu technologii, podczas gdy sam mechanizm pozostał właściwie
niezmieniony. Czując, że słucha jej bardzo uważnie, mówiła coraz pewniej, żywo przy tym
gestykulując.
Ambrose obserwował z zachwytem jej rozpromienione entuzjazmem oczy, włosy spływające
jedwabiście wzdłuż delikatnej twarzy i pełne, nieduże usta. Odnajdywał w nich nie tylko słodycz,
ale i utajoną, nierozbudzoną jeszcze zmysłowość.
Po kolacji Rendell poprosił Emilię, żeby zagrała na pianinie. Wszyscy usiedli, przygaszono
światła jak na prawdziwym koncercie.
- Co nam zagrasz? - zapytał Ambrose, gdy wyjęła plik nut.
Odszukał ulubiony przez nią utwór Chopina i usiadł obok. Śledził nuty i co pewien czas pochylał
się, żeby odwrócić stronę. Grała ze świadomością jego czujnej obecności, mając w zasięgu
wzroku błysk złotych spinek i ruch mocnych palców.
- Nieźle - pochwalił, kiedy skończyła i ich głosy stłumiły oklaski. - Nie myślałaś, żeby zająć
się tym profesjonalnie? - Zaprzeczyła ruchem głowy. - Jeszcze jedno hobby? - dokuczył.
- Ani gry na pianinie, ani gotowania nie potrafię traktować na tyle poważnie, żeby poświęcić
się im bez reszty, tak jak na to zasługują. Chyba jestem zbyt leniwa.
Starała się obrócić w żart tę swoją słabość, ale w rzeczywistości często wyrzucała sobie brak
ambicji. Miała szansę zostać zawodową pianistką, mogła też z dobrym skutkiem poświęcić się
sztuce kulinarnej, lecz na to - we właściwym momencie życia - należało mieć czas i energię.
Tymczasem w latach najodpowiedniejszych do nauki całkowicie poświęciła się matce, a po jej
śmierci opanował ją kompletny marazm. Odechciało się jej wszystkiego. Nie miała ochoty mu
jednak tego wyjaśnić - wdawanie się w osobiste dywagacje byłoby czymś nie na miejscu, toteż
szybko zmieniła temat.
A pan? Czy pan też ma jakieś hobby?
Czasami maluję... szpachelką albo - uśmiechnął się jakoś gorzkawo - gołymi rękami. To
podobno pomaga rozładować agresję. I tak to zresztą traktuję... bardziej jak autoterapię niż
prawdziwą sztukę.
Ciekawe - powiedziała, hamując śmiech. - Nie -malowałam od czasów szkolnych, a i wtedy, o
ile dobrze sobie przypominam, używałam jedynie akwareli. Bardzo chętnie spróbowałabym
malować farbami olejnymi,
a zwłaszcza w taki sposób jak pan. - Roześmiała się i dodała lekko: - Może i mnie przydałaby się
taka autoterapia?
Nie potraktował tego poważnie. Tej urokliwej, hołubionej przez zamożnego dziadka panience nie
była potrzebna żadna terapia. Jakież ona w ogóle mogła mieć problemy?
Maluję na wsi w Cotswolds - powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie. - Mam tam dom z
widokiem na Malvern Hills. A może przyjechałabyś do mnie z dziadkiem na weekend?
Poznałabyś technikę malarską a la Kerr. Co o tym myślisz?
Ja... - Nie potrafiła ukryć zaskoczenia i radości.
- Och, z największą przyjemnością, dziękuję.
- W takim razie - rozejrzał się za Rendellem, który żegnał się właśnie z którymś z
wychodzących gości - zapytajmy od razu twojego dziadka, czy będzie miał czas i ochotę.
Starego Rendella łączyły z Ambrose'em Kerrem wyłącznie interesy i nigdy dotąd nie bywał
zapraszany do jego wiejskiej posiadłości. Zdziwił się więc nieco, ale zaproszenie przyjął.
Cotswolds to przepiękne miejsce - dodał. - Bardzo chętnie je sobie przypomnę. Mam tylko
nadzieję, że nie każecie mi brać udziału w waszym dzikim malowaniu rękami i pozwolicie
posiedzieć w ciszy przy kominku.
Będziesz robił tylko to, na co przyjdzie ci ochota
- zapewnił go solennie Ambrose. - Zimą - zwrócił się do Emilii - maluję w cieplarni. Jest tam
wystarczająco dużo światła, prawie tyle samo co na dworze, a poza tym ręce nie grabieją.
Nie przeszkadza mi chłód.
Szczęśliwe dziecko - uśmiechnął się George Rendell. - Nie wie jeszcze, co to mróz w kościach.
Ambrose'owi pociemniały oczy. Dziecko, pomyślał niechętnie. Tak, to prawda, była jeszcze
niemal dzieckiem. Chyba mam nie po kolei w głowie. Po co mi ten cały ambaras? Jest za młoda
na żonę, a jeśli ją po prostu uwiodę, George mnie zastrzeli. Odwrócił wzrok od kuszących,
miękkich warg dziewczyny. Odczep się od niej, stary capie, nakazał sobie. Przecież dobrze
wiesz, o co ci chodzi.
Zaraz po powrocie do domu zatelefonował do Wheelera. Gavin już się położył, ale na dźwięk
głosu Kerra natychmiast otrzeźwiał.
- To ty? Coś się stało?
- Dzwonię w związku ze sprawą Rendella. Podjąłem decyzję, że od tej chwili prowadzę ją sam.
Nie rób już nic, niczego nie montuj...
Ale... - W głosie Wheelera pojawiła się podejrzliwość. - Ale o co chodzi? Stało się coś, o czym
nie wiem? Jakieś komplikacje?
Zajmij się bieżącą analizą naszych rozliczeń z fabrykantami. - Nie odpowiedział na pytanie.
To może ci skalkulować byle panienka - mruknął Gavin. - A zresztą masz wszystkie dane nie
dalej jak sprzed pół roku. Są aktualne.
No to uaktualnij je jeszcze bardziej, w porządku? A sprawę Rendella zostaw. W ogóle o niej
zapomnij.
Nie rozumiem. Nie możesz...
- Nie ty mi będziesz mówił, co mogę, a czego nie!
Gavin głośno wciągnął powietrze.
Oczywiście - powiedział przestraszony. - Jakże bym śmiał. Przepraszam. Nie to miałem na
myśli, ale... Słuchaj, uszarpałem się jak głupi, żeby ugadać wszystkich, tak jak sobie tego
życzyłeś. On ma w swoim zarządzie paru przyjaciół, musiałem się nieźle nagimnastykować...
Dlaczego wycofujesz mnie z tej sprawy?
To moja rzecz. Rób, co ci powiedziałem. Zrozumiałeś? - Ambrose rzucił słuchawkę i wszedł
do łóżka,
nie położył się jednak, a tylko oparł o poduszki i zapatrzył przed siebie szklanym, niewidzącym
wzrokiem.
Dziecko! - upomniał się znowu ze złością. Powinien był o tym pamiętać. To czyste szaleństwo.
Tak nie wolno. Jest jeszcze taka niewinna, słodka, w pewnych sprawach zupełnie zielona,
nieświadoma samej siebie i życia. Nie powinien zawracać jej głowy.
Miał za sobą lata doświadczeń, najrozmaitszej zresztą natury. Wszystkiego, co wiedział ojej płci,
nauczyły go kobiety, różne kobiety, niekoniecznie ciekawe, albo i takie, z którymi spotkania
nigdy by jej ani nikomu nie życzył. Była czystą, niezapisaną kartą, zakazywał jej sobie, a
zarazem najżarliwiej pragnął być dla niej pierwszym i jedynym mężczyzną. Niemal zapomniał
już, że w kobiecie może istnieć coś takiego, jak czystość i niewinność, i właśnie to pociągało go
do szaleństwa.
W jego życiu miały miejsce zdarzenia, których wolałby nie pamiętać. Wydobywały się niekiedy
z mroków przeszłości i wracały w koszmarnych snach, z których budził się przerażony i zlany
potem. Nie wolno mu było uchylić przed nią nawet rąbka tych tajemnic. Nie miał prawa zakłócać
nimi jej niewinnego życia ani rozbudzać w niej miłości, na którą nie było go stać.
Romanse, w jakie się czasem wdawał, nigdy nie trwały długo. Kobiety zawsze oczekiwały od
niego więcej, niż skłonny był im dać. Pragnęły stabilizacji, małżeństwa, dzieci, podczas gdy jemu
zależało przede wszystkim na seksie. Czuł niedosyt, ale żył za szybko, żeby pozwolić sobie na
głębsze zaangażowanie.
Pragnął jej, po raz kolejny w życiu zapragnął kobiety, ale tym razem wiedział, że nie powinien
dopuścić, żeby to się stało. Ta dziewczyna potrzebowała kogoś innego, młodszego, mężczyzny,
którego doświadczenia nie przerastałyby jej aż tak znacząco. Po prostu rówieśnika. W osobie
Sholta Cory'ego? - zadrwił wewnętrzny głos. Na samą myśl o tym, że mogłaby do niego należeć,
Ambrose niemal skręcił się z zazdrości. Nie, to młokos. Nie byłby w stanie docenić ani jej
nieuświadamianej zmysłowości, ani czystości. Takie wartości u dziewczyny dostrzega tylko
dojrzały mężczyzna. I taka dziewczyna zasługuje na delikatność i cierpliwość, w świat zmy-
słowej miłości należy ją wprowadzać powoli, a nie chwycić w spotniałe ręce i...
Jęknął i zakrył twarz rękoma. I po co ta cała retoryka? Po co to puste moralizatorstwo? Prawda
była taka, że nie potrafił znieść myśli o tym, że Sholto mógłby dotknąć jej choćby jednym
palcem. Pragnął jej sam, na własność.
Rano następnego dnia wstąpił do kwiaciarni i przesłał Emilii róże. Miał ochotę na białe, ale
kwiaciarka oznajmiła, że dysponuje jedynie czerwonymi albo jasnoróżowymi. Zamówił więc
dwa tuziny różowych. Przyniesiono je, kiedy Emilia była w pracy, i Mary wstawiła je do
zielonych wazonów w salonie.
Ładnie się zachował - pochwalił dziadek. - Ma gest.
Jakie piękne... - rozmarzyła się Emilia, leciutko dotykając aksamitnych, chłodnych płatków,
gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi. ~ Sholto! - rozpoznała natychmiast męski głos
odpowiadający służącej.
Rendell skrzywił się.
Ach, to ten... Czego on może chcieć o takiej porze? Zaprosiłaś go na kolację?
Nie. Uprzedziłabym cię o tym, przecież wiesz.
- No, ale jeśli się zasiedzi, to będzie wypadało podać coś do zjedzenia. Nie uważasz?
Bardzo niezadowolony podszedł do kredensu, żeby zrobić sobie drinka. Nie miał nic przeciwko
Sholtowi, a nawet go lubił, lecz ostatnie przyjęcie wyczerpało zasoby jego gościnności.
Posiedziałby sobie spokojnie w cieple, porozmawiał z wnuczką, obejrzał coś w telewizji, gdy
tymczasem ktoś znowu wnosił do domu chłód z dworu i zamęt.
- Pomyślałem... Och, dobry wieczór panu... że może wybrałabyś się ze mną do kina. Grają ten
znany thriller.
Emilia westchnęła cicho, marząc o tym, żeby go tu nie było.
- Wybacz, Sholto - pokręciła głową - jestem zmęczona. Miałam dzisiaj mnóstwo roboty...
- Oj, zbierz się i chodźmy, proszę.
Dawniej, widząc, że bardzo mu na czymś zależy, na pewno by ustąpiła, ale tym razem odmówiła
kategorycznie.
- Chcę się wcześniej położyć. Jutro czeka mnie kolejny pracowity dzień.
Odwróciła się gwałtownie i zawadziła rękawem o różę; z bukietu wypadł karnecik. Zanim
zdążyła cokolwiek powiedzieć, Sholto schylił się, podniósł go z podłogi i przeczytał.
- A więc to tak - mruknął ponuro, patrząc na kwiaty. - On ci je przysłał. Musiał wydać
fortunę. Ale dlaczego w ogóle to zrobił? Co tu się, do diabła, dzieje? Wytłumacz mi, Em.
ROZDZIAŁ TRZECI
Emilia wiedziała, że w posiedzeniu zarządu fabryki, które miało się rozpocząć o dziesiątej
trzydzieści, weźmie udział Ambrose. Spoglądając raz po raz na zegarek, uprzątała pokój, w
którym pracowała, a podlewając kwiaty, zerkała na widoczny z okna parking. Przyjechali już
dyrektorzy, ale Kerr się spóźniał. Srebrzysto-niebieski rolls zajechał cicho tuż po wpół do
jedenastej. Na widok wyłaniającej się z samochodu smukłej sylwetki Ambrose'a Emilia cofnęła
się od okna tak raptownie, że uderzyła udem o biurko i z bólu upuściła konewkę. Woda rozlała
się na dywan.
Dwie dziewczyny pracujące przy komputerach natychmiast zerwały się z krzesełek.
Paskudnie to wygląda - orzekła Jennifer, śniada brunetka, rówieśniczka Emilii, oglądając
siniejące miejsce.
Rozetrzyj koniecznie - doradziła, jak zwykle trzeźwo myśląca Karen. - To pomaga... No i
wypadałoby wytrzeć dywan. Ścierki są w kantorku.
Ze skrzywioną miną Emilia pomaszerowała do pokoiku, w którym sprzątaczki trzymały swoje
przybory, wylała do zlewu resztę wody z konewki i zaczęła szukać jakiejś szmaty. Sala obrad
znajdowała się parę drzwi dalej. Dochodził z niej gwar niskich głosów. Noga nadal piekła i
bolała, toteż Emilia podwinęła spódnicę, żeby przyjrzeć się obrażeniu. Siniak wyglądał naprawdę
mało ciekawie, był już granatowoczarny. Czym by to posmarować? Ściągnęła brwi. Choroba!
- Co ci się stało? - Usłyszała głęboki głos i nieruchomiejąc, zerknęła w stronę drzwi. Patrzył
na nią Ambrose. Pośpiesznie opuściła skraj spódnicy, zaczerwieniona po same uszy, nie śmiąc
spojrzeć mu w oczy.
— Dzień... dzień dobry - zająknęła się bez tchu. - Bardzo dziękuję za róże. Były przepiękne -
bąkała zażenowana.
Cieszę się, że sprawiły ci przyjemność. - Wzruszył ramionami. - Nie odpowiedziałaś na
pytanie.
Uderzyłam się o biurko, nieważne - szepnęła, czując, że robi się jej duszno i słabo.
Powinnaś bardziej uważać. Jesteś delikatna, a kiedy się ma taką jedwabistą skórę, łatwo o
zasinienia.
Szukał pan sali konferencyjnej? - Zaczerwieniła się jeszcze mocniej. - To tutaj, parę drzwi
dalej. Wszyscy już czekają...
No, to poczekają jeszcze trochę - mruknął lekceważąco, tak jakby członkowie zarządu nie
mieli nic lepszego do roboty poza czekaniem na niego.
Może zresztą była w tym jakaś część prawdy. Nie spodziewał się najmniejszych wymówek i to
nie tylko dlatego, że kredyty uzależniły fabrykę od banku i że imponował majątkiem.
Podporządkowywano mu się przede wszystkim z powodu silnej osobowości, która dla ludzi o
słabszej konstrukcji psychicznej była czymś fascynującym i przerażającym zarazem.
Boję się go, pomyślała Emilia.
- Szedłem korytarzem i przypadkiem cię zobaczyłem - powiedział z roziskrzonymi oczami. -
Chciałem tylko powiedzieć, że kolacja bardzo mi smakowała.
- Dziękuję.
Pokoik był ciasny, a Ambrose zdawał się wypełniać sobą całą przestrzeń. Czuła, że dzieje się z
nią coś niesamowitego. Miała zaciśnięte gardło, nierówny oddech, waliło jej w skroniach. Gdyby
zbliżył się choć o milimetr, jeśli dotknąłby jej choćby palcem, zaczęłaby chyba krzyczeć.
Dziadek będzie się o pana niepokoił - powiedziała drewnianym głosem.
O tak. - Uśmiechnął się złowróżbnie. - Nie wolno mi pozwolić na to, żeby czekał.
Kiedy odwrócił się na pięcie i zniknął, zamknęła oczy. Serce dławiło ją mocnym, szalonym
biciem, krew uderzała do głowy. Blada jak trup wzięła pierwszą lepszą ścierkę i wróciła do
CHARLOTTE LAMB Mroczne dziedzictwo ROZDZIAŁ PIERWSZY W pokoju panował półmrok. Lustro wiszące naprzeciw masywnego, głębokiego fotela odbijało jedynie refleks światła małej lampki, gdy nagle - poprzedzone głosami u drzwi - pojawiły się w nim dwie niewyraźne postacie. Mężczyzna siedzący w fotelu skulił się i ukrył twarz w dłoniach. Przez cały wieczór bolała go głowa. Wydawał dzisiaj raut i nie powinien był opuszczać swoich gości, ale nie mógł już znieść głośnej muzyki, ostrego światła i gwaru. Szukając chwili wytchnienia, uciekł do gabinetu, gdy tymczasem... W lustrze mignął profil młodzieńca i twarz dziewczyny. W przyciemnionym świetle zalśnił sznur pereł. Młodzi byli sobą tak bardzo zajęci, że nie zdążyli jeszcze zauważyć, iż nie są sami. Mimo bólu głowy mężczyzna uśmiechnął się. Takiej sceny nie należało przerywać. - Weźmy ślub, Em - mówił żarliwie młody. - Szaleję za tobą, przecież wiesz. Och, zgódź się, proszę. - Rozgorączkowany, natrętny ton wskazywał na to, że młodzieniec jest bardzo podniecony, a może i trochę pijany. - Ogłośmy dzisiaj zaręczyny. Właśnie tutaj, zaraz, wobec wszystkich. Niech pospadają z krzeseł! Przesunął się nieco i dopiero teraz lustro odbiło całą jego twarz. Zagłębiony w fotelu mężczyzna drgnął, rozpoznał go. Sholto Cory! Ten niedawno zatrudniony przystojniaczek, Szkot... Rodzina z majątkiem ziemskim, małe pieniądze. Chłopak dobrze się zapowiadał, był zdolny, pytanie tylko, czy wystarczająco uparty, żeby pójść w górę. Przeniósł wzrok na dziewczynę. Jej nie znał. Chłodna owalna twarz niemal bez makijażu, usta pociągnięte delikatną różową szminką, proste, ładnie przycięte włosy... Tak, z całą pewnością nigdy jej nie widział. Była bardzo młoda, chyba dopiero co skończyła szkołę. Nigdy by nie podejrzewał tego Szkota o tak dobry gust. U jego boku widziałby raczej jakąś kolorową laleczkę o krzykliwej urodzie, podczas gdy z promiennej, niezmanierowanej twarzy dziewczyny biła uczciwość. Błękitna, jedwabna sukienka, w której wystąpiła dzisiejszego wieczoru, mogła się wydawać nieco staromodna, lecz było jej w niej prześlicznie. Elegancki krój wskazywał na to, że wyszła spod igły krawca zdolnego i zapewne wysoko ceniącego swe usługi. Gotów był się założyć, że szyto ją w znanej pracowni, której klientelę stanowili bardzo zamożni ludzie o nieco konserwatywnych gustach. Dziewczyna zatem musiała pochodzić z bogatej rodziny. Czyżby to właśnie tłumaczyło zainteresowanie, jakie okazywał jej Córy? Mężczyzna skrzywił się. Wstrętny cynik, pomyślał o sobie. Sholto, ty chyba nie mówisz poważnie - żachnęła się dziewczyna. Jak najpoważniej! - Zniecierpliwionym gestem przyciągnął ją do siebie i zaczął natrętnie całować. Przestań!- Odwróciła głowę, próbując się wymknąć. - Wybacz, Sholto. Nie chcę cię urazić, ale naprawdę nie mogę. Wiesz, że cię lubię, małżeństwo jednak. Nie musimy od razu brać ślubu. Wystarczy, że się zaręczymy. Daj spokój. Przecież wiesz, że jeśli to zrobimy, wszyscy zaczną planować wesele i zanim zdążymy się zorientować, ustalą nam datę i... Nie, Sholto, ja nie chcę.
Myślałem, że mnie kochasz... Powiedział to takim tonem, jakby zaraz miał się rozpłakać, i dziewczyna była najwyraźniej poruszona. - Przepraszam cię... proszę... - powiedziała bezradnie. Mężczyznę w fotelu znowu ogarnęło rozbawienie. Z trudem panował nad sobą, gdy tymczasem Cory'emu wcale nie było do śmiechu. Uraziła go swoją odmową, a teraz jeszcze litowała się nad nim. Nie mógł tego ścierpieć. Poczerwieniał na twarzy i chwyciwszy ją za ramiona, przycisnął sobą do ściany, obsypując pocałunkami. - Przestań, to boli! - krzyknęła, gdy mocne palce zacisnęły się na jej delikatnych przegubach. - Puść! Skryty za oparciem fotela człowiek początkowo nie miał zamiaru interweniować. To wszystko po prostu go bawiło, toteż zdziwiła go własna gwałtowna reakcja. Raptem zerwał się na nogi i zanim zdążyli cokolwiek powiedzieć, chwycił Cory'ego za kark i jak byle szczeniaka odrzucił na bok. Sholto uderzył o drzwi. - Co jest?! - krzyknął, natychmiast podnosząc się z podłogi i rzucając w stronę napastnika. W tej samej chwili starszy mężczyzna sięgnął do włącznika na ścianie. Pokój zalało oślepiające światło kandelabru. Sholto znieruchomiał. Słychać było tylko jego głośny, nierówny oddech. - Sir! Zbladł, ale mężczyzna nie zwracał na niego uwagi. Patrzył na dziewczynę; płakała cicho, po jej policzkach płynęły łzy. - Czy nic pani nie jest? - zapytał łagodnie. W odpowiedzi zakryła dłońmi twarz. Drżała tak mocno, że musiała oprzeć się o ścianę, żeby nie upaść. - Nie miałem pojęcia, że pan tu jest, sir – wydukał Sholto. - Stokrotnie przepraszam, myśleliśmy, że gabinet jest pusty. Nie ma sprawy, Cory.- wycedził mężczyzna. - Ale idź już. Baw się dobrze. Oczywiście, sir. - Sholto poczuł się swobodniej. - Jeszcze raz przepraszam. Chodź, Em. Ostry sprzeciw przyszpilił go jednak do miejsca, w którym stał. - Zostaw ją. Przecież nie może wrócić do ludzi w takim stanie. Sholto zawahał się, spurpurowiał i napotkawszy twarde spojrzenie stalowych oczu, bez słowa
wybiegł z pokoju. Ciężkie mahoniowe drzwi trzasnęły z hukiem. - Dziękuję - szepnęła dziewczyna. Przyjęła chusteczkę, otarła twarz i wydmuchała nos. Spłoszone spojrzenie zza długich ciemnych rzęs świadczyło o tym, że jest niesamowicie zdenerwowana i speszona. - Ja także przepraszam, że zakłóciliśmy panu spokój. - Zwróciła się w stronę drzwi. - Proszę wybaczyć. Wyciągnął rękę, ale nie dotknął jej, a jedynie gestem powstrzymał od wyjścia. Nikt cię stąd nie wygania. Uspokój się choć trochę. Nie, nie, już mi lepiej; najserdeczniej dziękuję, że zechciał pan być tak wielkoduszny. Jeszcze mi tu dygnie i znowu się rozpłacze, pomyślał poruszony. Dziewczyneczka przebrana za kobietę! Ciekawe, ile naprawdę ma lat... I kto to w ogóle jest? Powinniśmy chyba się sobie przedstawić - zaproponował i wypowiedział swoje nazwisko, zastanawiając się, jaka będzie jej reakcja na wiadomość, z kim ma do czynienia. - Ambrose Kerr. Och! - Natychmiast podniosła głowę. Jej duże, zdziwione oczy miały czystość i połysk biało- niebieskiej chińskiej porcelany. - To znaczy... - uzmysłowiła sobie głośno - że to pański dom, pański bal. - Z przejęciem kręciła palcami kosmyk włosów. - To dlatego Sholto tak się przeraził, rozumiem... Kerr uśmiechnął się zjadliwie, przypominając sobie wyraz twarzy Cory'ego. - Tak. Mój widok niespecjalnie go ucieszył. Powinien pan był się odezwać od razu, jak tu weszliśmy - burknęła, nie kryjąc irytacji. Przepraszam, ale - popatrzył na nią bezlitośnie - wszystko to stało się tak szybko... Weszliście bez pukania i nie zdążyłem nawet pomyśleć, kiedy Sholto się oświadczył. Uznałem, że takiej upojnej chwili nie należy przerywać. Oschły, drwiący ton dotknął ją do żywego. A zatem słyszał pan wszystko... - wybuchnęła z wypiekami na twarzy. Przyznaję. - W stalowych oczach po raz kolejny błysnęło rozbawienie. - Całkiem niechcący, zapewniam panią. Dziewczyna jęknęła głośno. - Sholto umrze ze wstydu. Co za pech! A tak się cieszył, kiedy dostał zaproszenie na ten bal. Mówił, że spotkał go wielki zaszczyt. Co rok, w okolicach świąt Bożego Narodzenia, Ambrose Kerr wydawał przyjęcie dla
pracowników banku, którego był właścicielem. Listy gości nie sporządzał sam, sprawę zaproszeń powierzając zespołowi złożonemu z kilku osób najdłużej zatrudnionych w firmie. Podczas takich rautów przedstawiano mu osobiście nowo przyjęte, obiecujące osoby, miał też okazję spotkać się ze starym personelem, z którym na co dzień się nie widywał. - Jejejej! - westchnęła znowu dziewczyna. – Ależ się wygłupiliśmy! Ale skąd mogłam wiedzieć, że mi się oświadczy. Ni stąd, ni zowąd. Kerr obserwował ją zafascynowany. Ta twarz nie potrafiła kłamać, mieniła się, odsłaniając wszystkie uczucia. I oczy... czyste, aż śmiesznie uczciwe, w których żywo odbijały się przeżycia. Nie pamiętał nikogo tak otwartego, a zarazem bezbronnego w swojej szczerości. Zrobiło mu się jej żal. W tym świecie nie ma miejsca dla niewinnych ani naiwnych. Nie powinno się jej zostawić samej sobie. Myślał o niej tak intensywnie, że aż go to zastanowiło. Nie miał zwyczaju roztkliwiać się nad cudzym losem ani dzielić włosa na czworo. Od dawna chodzisz z Corym? - zapytał, znowu zmieniając formę na „ty" i uświadamiając sobie z zażenowaniem, że nic go nie uprawnia do takich poufałości. Od trzeciego września. - Powiedziała to bez chwili zastanowienia, a w jej oczach pojawił się uśmiech, jakby przypomniała sobie coś bardzo sympatycznego. Pewnie zadurzyła się bardziej, niż się jej wydaje, pomyślał z niechęcią. - Płynęliśmy Tamizą do Greenwich. To była sobota, cały dzień lało jak z cebra. Wszyscy byli markotni, bo przemokliśmy do suchej nitki, a niektórzy chcieli się pokazać. Siedzieliśmy więc w barze jak zmokłe kury. Towarzystwo ciągnęło drinka za drinkiem, nastrój był wisielczy i tylko jeden jedyny Sholto bez przerwy dowcipkował. Zaśmiewałam się do rozpuku, chichotaliśmy przez cały czas, co oczywiście sprawiło, że patrzono na nas, jakbyśmy byli niespełna rozumu. Bo i faktycznie: co w tym wesołego, zżymał się Kerr. A co, u licha, robiliście na statku w taki deszcz? Nie mówiłam jeszcze? Aha, no więc po kolei... To były urodziny Julii, jego kuzynki. Chodziłyśmy do tej samej szkoły, ale Sholta wcześniej nie znałam. Na koniec zaproponował mi spacer w niedzielę. Obiecał, że wynajmie dla nas konie ze stadniny przy Epping Forest. Rano przyjechał po mnie samochodem. Był pewien, że będziemy mieli kapitalną pogodę. Dla równowagi, jak stwierdził, po tym makabrycznym deszczu. No i rzeczywiście. Dzień wstał przepiękny, jesień w całej krasie. Jeździliśmy konno i przez cały czas liście leciały nam na głowy jak złote confetti.
Bardzo romantyczne - stwierdził sucho Kerr. Mała była jednak chyba oczarowana Sholtem bardziej, niżby to chciała przyznać. Ten gołowąs zachował się być może zbyt nachalnie, przestraszył ją, ale kto się lubi, ten się czubi i rzecz bez wątpienia zakończy się ślubem. A zresztą, co go to wszystko mogło obchodzić! Jakaś siusiumajtka i nieopierzony kogucik... Śmieszne! Pobrużdżone czoło Kerra przecinała coraz posępniejsza zmarszczka. Czemu on jest taki ponury? - zastanawiała się Emilia, obserwując zastygłą w grymasie twarz. Nie, to chyba nie z gniewu. W jego oczach tlił się jakiś sardoniczny humor, w kąciku ust czaił się uśmiech. Pewnie ma za dużo spraw na głowie, uznała w końcu. Sholto mówił jej, że to tytan pracy, miał dla niego uznanie graniczące z kultem. Od dawna ciekawiło ją, jak wygląda, a teraz była pod wrażeniem - kto by zresztą nie był? Często się widujecie? Mamy ten sam krąg znajomych, chodzimy na te same przyjęcia i... no, jakby to powiedzieć... Ale nie spodziewałaś się oświadczyn z jego strony? Nigdy by mi to nie przyszło do głowy. My... - Zaczerwieniła się mocno. - To znaczy... Ja nie jestem... Nie jesteśmy... My nigdy... Nie jesteście ze sobą? No tak, oczywiście. Podejrzewał, że nie łączyło ich nic poza pocałunkami. Nie żyją ze sobą, ale ona się wstydzi to powiedzieć. Jest niewinna, odgadywał ze zdumieniem, patrząc jej prosto w oczy. Nie, to niemożliwe. Nie w naszych czasach. Nie wierzył. - Ile masz lat? Poczuła się pogrążona. Wiedziała oczywiście, dlaczego zadał to pytanie. - Dwadzieścia. - Wojowniczo wysunęła podbródek. - Za parę miesięcy skończę dwadzieścia jeden. Drugiego kwietnia... Dobrze przynajmniej, że nie zdążyłam na prima aprilis. -Roześmiała się, ale Ambrose jej nie zawtórował. Czuł się nieswojo. Coś trzepotało mu w sercu, tłukło się jak ptak, który nie może wyrwać się z klatki. Chory jestem, czy co? - pomyślał nerwowo. Najpierw ta migrena, a teraz jeszcze i serce. Może to coś poważniejszego? Tego tylko brakowało, żeby dopadła mnie grypa... Zorientował się nagle, że od dłuższej chwili milczy, a dziewczyna kręci się niespokojnie. - Nie miałaś innych chłopców? - zapytał i aż się wstrząsnął, pojmując swój straszliwy nietakt. Zasłużył na to, żeby go spoliczkowała albo natychmiast wyszła bez słowa. - Przepraszam -
powiedział szybko. - To nie moja sprawa. Tak - zgodziła się spokojnie. - Nie pańska. I nie chciałabym rozmawiać o Corym poza jego plecami. Z pewnością by sobie tego nie życzył. Jest przecież pańskim podwładnym. Oczywiście, oczywiście. Jeszcze raz przepraszam. Sholto zapewne piekielnie się wystraszył. Dziś wieczór chciał zrobić na swoim szefie jak najlepsze wrażenie, gdy tymczasem kompletnie się zbłaźnił. Wymarzył sobie, że ta noc będzie należała do niego. Pewnie długo planował zaręczyny. Pragnął je ogłosić tutaj, w obecności najbardziej znaczących osób z banku. Najprawdopodobniej stał teraz gdzieś w pobliżu i tylko czekał, żeby wreszcie wyszła i opowiedziała, co o nim mówili. Proszę... - spojrzała na niego błagalnie. Tak? Niech pan zapomni o tym, co się tu działo, dobrze? Bardzo proszę. I żeby to nie miało wpływu... to znaczy, chodzi mi o pracę Sholta, o bank. To byłoby nie fair. Nie zniszczę mu kariery - przyrzekł posępnie. - Może się pani nie obawiać. Obiecuje pan? Obiecuję. - Uśmiechnął się niespodziewanie i było w tym tyle uroku, że aż zamrugała z wrażenia. Kiedy się patrzyło na Ambrose'a Kerra, urok był ostatnią rzeczą, o jakiej można by pomyśleć. Uwagę zwracała przede wszystkim jakaś spokojna pewność siebie i godność. Był postawnym, przystojnym mężczyzną. Wysoki i barczysty, onieśmielał Emilię spojrzeniem oczu, które - jeśli się nie uśmiechał - były stalowoszare. Biada temu, kto by go naprawdę rozgniewał. Nic dziwnego, że biedny Sholto tak się zmieszał. Bardzo często jej o nim wspominał, zawsze z najwyższym podziwem, ale nie znał go osobiście. Wyobraź sobie, powiedział kiedyś, że właściwie nikt nic o tym człowieku nie wie. Wypłynął w minionej dekadzie, pojawił się nie wiadomo skąd i od razu w świecie biznesu zrobiło się o nim głośno. Nie miał żadnych związków rodzinnych, niczego o sobie nie opowiadał, a ludzie czuli przed nim zbyt duży respekt, by zadawać jakiekolwiek osobiste pytania. Ci, którzy tego spróbowali, napotykali mur i szybko rezygnowali z jakichkolwiek dociekań. Pochodził chyba z Ameryki, ale mówił bez amerykańskiego akcentu. Miał oliwkową karnację, która wskazywałaby raczej na kogoś z basenu Morza Śródziemnego, wyrazisty dół twarzy ze śladami mocnego, starannie ogolonego zarostu i lśniące, kruczoczarne włosy.
Dopiero, teraz zaczynała pojmować, dlaczego robił tak wielkie wrażenie na jej przyjacielu. Sama była poruszona. Zdenerwowała się bardzo, ale nie o to w tym wypadku chodziło. Ten człowiek... Ściągnęła brwi, szukając właściwego określenia - tak, ten człowiek ją niepokoił. Miała dziwne odczucie, jakby stała na krawędzi wulkanu o nieprzewidywalnej sile. Poczuła się nieswojo. Naprawdę muszę już iść - powiedziała. Nawet się nie przedstawiłaś... Emilia. Emilia Madelin. Nazwisko to nic mu nie mówiło. Powtórzył je, żeby zapamiętać, i w tej samej chwili na stoliku przy biblioteczce zabrzęczał aparat. Kerr spodziewał się tego telefonu. Wyszedł z przyjęcia również po to, żeby tutaj, w ciszy swego gabinetu, czekać na rozmowę. - Będę musiał odebrać, przepraszam na moment. Chciał, żeby poczekała, ale gdy tylko podniósł słuchawkę, dziewczyna skorzystała z okazji, by wymknąć się z pokoju. Jeszcze raz przepraszam i dziękuję... Tak, słucham - rzucił krótko, patrząc na drzwi, które ciężko zamknęły się za nią. Ambrose? - Cześć, Gavin. No i jak poszło? - Jak po maśle. Mamy go. Dograłem wszystko. W środę na posiedzeniu zarządu możesz go wykończyć. W głosie Gavina Wheelera brzmiało niezdrowe podniecenie. Kerr podejrzewał, że Gavin nieźle sobie popił. Pił w ogóle za dużo, a kiedy jakieś kolejne zadanie miało się ku końcowi, popuszczał sobie i chlał bez umiarkowania. Ambrose nigdy z nim nie pił, co, o czym wiedział, drażniło jego bliskiego współpracownika. Z przypadkowych, niejasnych uwag domyślił się, iż Wheeler - jak na ironię - podejrzewa go o to, że jest zaleczonym alkoholikiem. Jak na ironię - ponieważ całe jego dzieciństwo zostało zniszczone przez ojca alkoholika, który po pijanemu robił burdy, a kiedy trzeźwiał, wpadał w depresję. Właśnie z tego powodu Kerr pozwalał sobie od czasu do czasu wyłącznie na kieliszek wina, i to jedynie w towarzystwie, nie tykał wódki i nigdy nie pił do lustra. Za nic jednak nie opowiedziałby Wheelerowi o swoim ojcu. Ani jemu, ani zresztą nikomu innemu. Nie ufał ludziom. Dobra robota, Gavin - pochwalił go chłodno. - Jesteś pewien, że Rendell niczego nie podejrzewa?
Nie sądzę - roześmiał się Wheeler. - Ze wszystkimi udziałowcami rozmawiałem osobiście. Ich akcje zmienią właściciela we środę, za późno, żeby mógł się domyślić, co się dzieje. Wszyscy nasi przyjaciele w zarządzie są zgodni co do tego, że jest już za stary do tej, roboty. Dawno już powinien przejść na zasłużoną emeryturę. Gdyby miał syna, toby to niewątpliwie zrobił - powiedział Ambrose. - Ale nie ma dziedzica i musi go to cholernie boleć. Nie żałuj tego starego czorta. Ma forsy jak lodu, nieźle sobie jeszcze pożyje. Nie chodzi o pieniądze. Poświęcił fabryce całe swoje życie i tak czy inaczej będzie to dla niego ciężki cios. Kerr miał sympatię dla starego i było mu go szczerze żal. W fabryce, którą prowadził, działo się jednak nie najlepiej, choć klimat na rynku papieru zdawał się sprzyjać jej rozwojowi. Rendell nie spłacał zaciągniętego kredytu, do obowiązków dyrektora banku należało więc zabezpieczenie wkładów inwestorów. - I tak w końcu musiałby odejść - powiedział obojętnie Gavin. George Rendell nic go nie obchodził, prawie go zresztą nie znał. Wheeler nie pracował w banku. Podlegał bezpośrednio Ambrose'owi i na jego zlecenie ubijał interesy i transakcje między klientami banku, aranżował przejmowanie pakietów akcji zainteresowanych firm bądź indywidualnych inwestorów, zdobywał informacje i wyszukiwał potencjalnych kupców. Był diablo sprytny; nie bawił się w sentymenty i potrafił chłodno kalkulować. W dążeniu do najtrudniejszych nawet celów bywał niezastąpiony. Z pasją gończego psa tropił sprawy interesujące jego chlebodawcę. - Za bardzo się certolisz - dodał cierpko. - To twój przyjaciel czy co? - Nie. Nic osobistego nas nie łączy, tyle że znamy się od dawna. To mój stary klient. Pytanie Wheelera zirytowało Ambrose'a. Gavin był bezwzględny, ale miał rację. Osobiste odczucia nie mogły tu mieć nic do rzeczy. Był zobowiązany do zabezpieczenia kapitałów powierzonych bankowi, a Rendell zalegał ze spłatą całkiem pokaźnej sumy. Od ponad wieku rodzina Rendellów zajmowała się produkcją papieru. W jej rękach znajdowało się kilka fabryk w Kent i Sussex. Dwa lata temu George wystąpił o kredyt na modernizację zakładów. Ambrose wyraził zgodę. Rendell spłacał co prawda odsetki i uregulował część rat, ale dług był wciąż bardzo duży. Ubiegłoroczna kontrola wpływów firmy wykazała, że mimo przeprowadzenia modernizacji spadała produkcja, a ze sprzedażą było również nie najlepiej. Kerr
doszedł więc do wniosku, że gospodarowanie przedsiębiorstwem jest niewłaściwe i że rutyna zarządu, w tym niestety i samego Rendella, doprowadzi je do upadku. Sytuacja dojrzała do zmiany kierownictwa. Wymagał tego interes banku. Ta fabryka powinna produkować dwa razy więcej - powiedział kategorycznie. - Trzeba ich dobrze przetrzepać. W porządku. Kiedy przylatujesz? Jutro o dziesiątej. Gavin dzwonił ze Szkocji, gdzie miał się spotkać z jednym z większych udziałowców firmy Rendella, który gotów był sprzedać swoje akcje kupcowi zaproponowanemu przez bank. Kerr odłożył słuchawkę i spojrzał na zegarek. Przyjęcie zbliżało się ku końcowi, za mniej więcej pół godziny goście zaczną się zbierać do odjazdu. Powinien wyjść do nich i pokręcić się trochę przez te ostatnie kwadranse. Kiedy tylko otworzył drzwi, otoczył go natychmiast wianuszek osób pragnących skorzystać z szansy zamienienia z nim choćby paru słów. Było to męczące i zaczął już przemyśliwać, jak by się tu chyłkiem wymknąć, gdy przyszła mu z pomocą Sophie Grant. Zajmowała się rynkiem papierów wartościowych i była w tej dziedzinie jednym z jego najlepszych ekspertów. Podeszła do oblegającego go tłumku, odczekała chwilę, a kiedy tylko nadarzyła się okazja, poprosiła, żeby pokazał jej orchidee, które hodował w przydomowej szklarni. Parę innych osób zapragnęło nagle również je obejrzeć, lecz Ambrose wykręcił się grzecznie, mówiąc, że przy orchideach nie mogą stać jednocześnie więcej niż dwie osoby. Orchidea potrzebuje bardzo dużo tlenu - wyjaśniał gładko. Ależ ty potrafisz łgać - zachichotała Sophie, gdy wymknęli się natrętom. Spojrzał na nią z rozbawieniem. Wykręty to zasadnicza broń bankiera. A swoją drogą w szklarni nie powinno się gromadzić wielu ludzi naraz. Tak czy owak, dziękuję, że mnie wyciągnęłaś z tego oblężenia. Naprawdę chcesz zobaczyć orchidee? Oczywiście, że chcę. Zawsze mnie fascynowały; jest w nich coś oszałamiającego... pysznego a zarazem przerażającego. Są piękne, ale wyglądają tak, jakby mogły pożreć człowieka. Zerknął na nią z ukosa, ulegając dziwnemu wrażeniu, że ten opis kwiatu przystawał do niej samej. Była piękna, przepysznie piękna i w przewrotny sposób łakoma. Mężczyzna, którego zamknęłaby w ramionach, musiałby bardzo uważać, żeby nie zacisnęły się na nim zbyt mocno. Miała jasnoperłową karnację, ciemne, iskrzące się oczy i pełne, karminowe usta. Pod obcisłą
czarną sukienką bez pleców pyszniły się prowokująco zmysłowe kształty. Dwa lata temu mieli romans. Podobała mu się i na krótko stracił dla niej głowę, ale szybko zorientował się, co kryje ów koci uśmiech i budząca pożądanie uroda. Sophie była ambitna i zaborcza, apodyktyczna i obcesowa. W zbliżeniu z nią znajdował rozkosz, ale od kobiety, którą chciałby mieć u swego boku, wymagał więcej. Z tego związku wycofywał się dyskretnie. Stopniowo przestał do niej dzwonić, spotykali się coraz rzadziej. Sophie zaakceptowała to bez słowa. Był przeświadczony, że przestał być dla niej atrakcyjny, podobnie jak ona dla niego, lecz podejrzewał, że jeszcze niedawno miała nadzieję zostać jego żoną. Po ostatecznym rozstaniu nadal zachowywała się bez zarzutu. Parę miesięcy później awansował ją nie tyle w nagrodę za nieskazitelną postawę, co z uwagi na to, że jej takt i umiejętność zachowania dyskrecji uświadomiły mu, jak cennym jest pracownikiem. Dzięki tym cechom mogła zrobić w banku prawdziwą karierę. Jak tam Gavin? Robi coś w sprawie Rendella? - zapytała, przyglądając się kwiatom. Wszystko zostało przygotowane. Rozstrzygnięcie nastąpi w środę. Świetnie. - Sophie rozbłysły oczy. - Wiem, że zazwyczaj nie uczestniczę w posiedzeniach zarządu, ale czy tym razem mogłabym przyjść? Ambrose ściągnął brwi. Fakt, że to Sophie zajmowała się rozliczeniami z firmą Rendella i, jak sobie przypominał, nie kto inny, a właśnie ona pierwsza zasugerowała, iż należałoby zdjąć George'a ze stanowiska głównego dyrektora. - To chyba jednak nie najlepszy pomysł, nie uważasz? Jesteś, słyszałem, spokrewniona z Rendellami... Sophie posłała mu jeden z tych swoich zagadkowych uśmiechów, które tak dobrze znał. - Moja matka jest kuzynką George'a, to prawda, ale rodzina ze strony matki nie ma pieniążków. Znaczymy dla tamtych tyle co nic. - Zatrzymała wzrok na pysznej, purpurowej orchidei. - Wspaniała! Jaka szkoda, że nie pachnie! O czym ona teraz właściwie myśli? - zastanowił się Ambrose. Na pewno nie o orchidei. Ale o czym? Obserwował ją z napięciem i nagle poczuł się nieswojo. Wszystko jedno, o co jej chodziło. Nie obchodziły go jej stosunki rodzinne, podjął decyzję, kierując się wyłącznie względami finansowymi, być może jednak nie powinien był powierzać rozliczeń z Rendellami właśnie jej. Wtedy, na początku, nie miał zresztą pojęcia, że jest z nimi spowinowacona, dopiero parę miesięcy temu powiedział mu o tym sam George. Poczuł, że koszula lepi mu się do pleców.
W szklarni było gorąco. - Wracajmy - powiedział, kierując się w stronę wyjścia. Gdy tylko się pojawił, goście zaczęli się żegnać. Stojąc w drzwiach, kolejno ściskał im dłonie, a kiedy podeszła Sophie, musnął wargami jej policzek. - Dzięki, Ambrose - uśmiechnęła się w swój charakterystyczny sposób. - To był wspaniały wieczór. Pięknie się nami zajmowałeś. Trzeba przyznać, umiesz to robić. W aksamitnym tonie jej głosu dosłuchał się przytyku i lekkiej ironii. - Dziękuję - odparł chłodno. - Dobranoc, Sophie. Sholto pożegnał się znacznie wcześniej; powiedział dobranoc, nie patrząc gospodarzowi w oczy, i prawie wybiegł na dwór. Był sam. Jego dziewczyna, uznał Ambrose, najpewniej pojechała już do domu. Tymczasem parę minut później zobaczył ją. Emilia szła w stronę wyjścia pod rękę z kimś, z kim najwyraźniej łączyła ją serdeczna zażyłość. Kto to mógł być?! Kerr zerknął szybko na towarzysza dziewczyny i wstrzymał oddech, widząc siwą głowę, pomarszczoną twarz i niebieskie oczy Rendella. Ogarnęło go najwyższe zdumienie. - Piękny wieczór, Ambrose. - George wyciągał już rękę z wesołym uśmiechem. - Szkoda tylko, że nie mieliśmy okazji porozmawiać, ale w takim tłumie trudno było się do ciebie docisnąć. W każdym razie było nam bardzo miło, prawda, Emilko... - Zauważył, że Kerr bacznie się jej przygląda. - Och, oczywiście, zapomniałem. Byłeś zajęty, kiedy wchodziliśmy. Nie przedstawiłem ci jej jeszcze. Poznaj, to moja wnuczka. Wnuczka? Ambrose utkwił spojrzenie w delikatnej twarzy Emilii, czując, że brakuje mu powietrza. Uśmiechnęła się, ale oczy dziewczyny pozostały bardzo poważne. Podał jej rękę. - Mam nadzieję, że się tu pani podobało. Jej dłoń była drobna i chłodna. Przytrzymał ją dłużej. Bardzo. Dziękuję panu, panie Kerr. To piękny dom. Zapraszam cię do nas na kolację - wtrącił Rendell. - Musimy to jakoś zorganizować w najbliższym czasie... Ambrose niechętnie wypuścił dłoń dziewczyny i uśmiechnął się do starego. - Z przyjemnością - podziękował uprzejmie, lecz czuł się dziwnie zmieszany. Czy to możliwe, żeby była wnuczką Rendella? Dlaczego nie skojarzył sobie jej nazwiska, kiedy mu się przedstawiała? Do tej pory nigdy nie zawodziła go pamięć. Z całą pewnością nazwisko Madelin znajdowało się w kartotece banku. Swego czasu wiadomość
o tragicznej śmierci ukochanej jedynaczki Rendella zelektryzowała całe środowisko. Zmarła bardzo młodo na raka. Mieszkała z mężem, rzutkim paryskim dziennikarzem, we Francji i osierociła kilkunastoletnią córkę. Ambrose nie skojarzył, że dziewczyną tą była właśnie Emilia. Obiło mu się o uszy, że jej ojciec szybko ożenił się po raz drugi, ale w nowej rodzinie i pośród nowych dzieci zabrakło dla niej miejsca. Wysłano ją do szkoły z internatem. Po latach znalazła się w Londynie i, o czym nie wiedział, zamieszkała u swego dziadka. Gavin na pewno to wyniuchał. Dlaczego jednak nawet mu o tym nie nadmienił? Teoretycznie wiedział o niej wszystko. Nagle uzmysłowił sobie, że widział nawet jej zdjęcie. Była to szkolna fotografia uczennicy w zielono-złotym mundurku. Szerokie rondo kapelusza przesłaniało do połowy twarz, wydawało mu się jednak, że była pyzata. Zapamiętał też długie warkocze z zielonymi kokardami. W następny wtorek - mówił Rendell - urządzamy kolację w niewielkim gronie przyjaciół. Większość z nich chyba znasz. Pewnie jesteś bardzo zajęty, gdybyś jednak akurat... - Zawiesił głos z uśmiechem, spodziewając się uprzejmej odmowy. Przyjdę - powiedział Ambrose, jednocześnie przypominając sobie, że jest już na ten wieczór umówiony na rozmowę z klientami banku, i szybko zastanawiając się, kto by go mógł zastąpić. Zwariowałem, pomyślał, i dodał: - Bardzo mi będzie miło, George. Dziękuję. - No, to znakomicie. Będziemy na ciebie czekać. Zdaje mi się, że nigdy jeszcze u nas nie byłeś. Nie mylę się, prawda? Powinienem był dawno już o tym pomyśleć, ale ostatnimi laty, po śmierci żony, stałem się odludkiem. Dopiero kiedy Emilka zamieszkała ze mną, świat się do mnie uśmiechnął. Znowu chce mi się żyć, w naszym domu kręcą się młodzi, a wszystko dzięki niej... Ambrose roześmiał się, a widząc rozmiłowane spojrzenie, jakim George objął swoją wnuczkę, odczuł jakąś niezrozumiałą zazdrość. Jak na swoje siedemdziesiąt lat Rendell wciąż prezentował się świetnie. Miał ładną, wysportowaną sylwetkę i był pełen wigoru. Pracę w fabryce traktował jak misję - Ambrose wiedział, że od ósmej rano do szóstej wieczór można go było spotkać tylko tam. Trudno mu było odmówić witalności, to fakt, ale najwyraźniej nie panował już nad zagadnieniem efektywności swojego przedsiębiorstwa. Być może znacznie bardziej zajmowała go teraz wnuczka, dzięki której odzyskał radość życia. - Mieszkamy w Chelsea - dodał jeszcze Rendell. - Sekretarka zapisze ci dokładny adres, zresztą na pewno macie go w swoim rejestrze. To
niedaleko Carlyle'a, łatwo znaleźć. Jesteśmy zatem umówieni. Pasuje ci wpół do ósmej? Ambrose skinął głową. Dziękuję. No, to do zobaczenia we wtorek. - Przepuścił wnuczkę przed siebie. Uśmiechnęła się, speszona, i wyszli. Od drzwi powiało grudniowym chłodem. Nie powinienem był przyjąć tego zaproszenia, pomyślał Kerr. Za tydzień o tej porze stary będzie mnie nienawidził, dziewczyna również. Nie mam prawa gościć pod ich dachem, skoro przeze mnie ten dach runie im na głowy. Godzinę później leżał już w łóżku. Wygaszono światła, w pokoju panowała ciemność. Ciszę zakłócał jedynie wiatr świszczący w gałęziach drzew Regents Park i dochodzące tu głosy zwierząt z pobliskiego zoo. Zazwyczaj zasypiał natychmiast, ale tej nocy sen omijał go aż do wczesnych godzin rannych. Nie pamiętał już, kiedy ostatnio miał takie kłopoty z sumieniem. ROZDZIAŁ DRUGI We wtorek Emilia obudziła się wcześnie. Wstawał spokojny, zwykły grudniowy dzień. Nie było wiatru, słońce skryło się za chmurą i po ścianach sypialni snuło się blade światło. Ziewnęła rozespana. Trzeba wstać, pomyślała leniwie. Na dnie świadomości kołatała myśl, że na dzisiejszy wieczór zaplanowali coś szczególnego. Ależ tak, ocknęła się w jednej chwili. Wydają przyjęcie. Dziadek zaprosił Ambrose'a Kerra. Coś załomotało jak bęben i Emilia znieruchomiała, błyskawicznie uświadamiając sobie, że w domu panuje absolutna cisza, a tylko jej łomocze w skroniach. Wyskoczyła z łóżka, pobiegła do łazienki i włączyła prysznic. Zerknęła w lustro i zo- baczyła swoje nienaturalnie błyszczące oczy, wypieki na policzkach i różowe, chwytające powietrze usta. Co mi jest? - pomyślała z niepokojem. Odwróciła wzrok i pospiesznie ściągnęła przez głowę nocną koszulę. Zastygła na moment z podniesionymi do góry rękoma, czując, że całe jej smukłe ciało napina się, a sutki twardnieją. Spojrzała na swoje piersi. Za małe! - oceniła, marząc o lepszej figurze. I te włosy - okropne, jakieś brązowawe. Och, gdyby tak chciały być jasne jak pszenica albo kruczoczarne. Każde zresztą, byle nie takie, jakie są. I kręcone, a nie proste jak druty. Weszła pod ciepły prysznic, przymknęła oczy i delikatnie namydliła całe ciało. Jak to by było, myślała, gdyby w ten sposób jej ramion, szyi i piersi dotykał mężczyzna? Nie, nie jakiś tam mężczyzna, ale on, Ambrose Kerr. Od sobotniego wieczoru nie przestawała o nim myśleć. Zawstydziła się nagle, czerwieniejąc na twarzy. Dziewczyno, co ty sobie roisz, weź się w garść, pomyślała ze złością. Jest prawie dwa razy starszy od ciebie, doświadczony, obyty. W drodze powrotnej z przyjęcia w Regent's Park zapytała dziadka, w jakim wieku jest Kerr. Odpowiedział, że nie wie dokładnie, ale powinien mieć mniej więcej czterdziestkę. Była świadoma, że jest od niej sporo starszy, lecz czterdziestka zaskoczyła ją nieprzyjemnie. Od- czekała wtedy chwilę i starając się nie zdradzić szalonej ciekawości, możliwie najbardziej naturalnym tonem zapytała: A ma dzieci? Bo jest żonaty, prawda? Nic mi o tym nie wiadomo. Jeśli wierzyć plotkom, przez jego życie przewinęło się wiele
kobiet, ale o żonie nie słyszałem. Przez pewien czas był związany z Sophie. Z nią? - Emilia nie wierzyła własnym uszom. Nie miała o tym pojęcia. Sophie nigdy o tym nie wspominała, ale też prawdę powiedziawszy nigdy nie zwierzała się jej ze swych osobistych spraw. Widywano ich razem przez parę miesięcy. A potem się to jakoś rozleciało i założyłbym się o grube pieniądze, że to nie ona się wycofała. Myślisz, dziadku - Emilia odwróciła głowę do okna - że wciąż go kocha? Myślę, że marzyło jej się zostać panią Kerr. - Rendell potrafił czasem być dość cyniczny i tym razem odkryła w jego głosie ten właśnie ton. - Sophie odziedziczyła charakter po matce. Obie są kute na cztery nogi, jedna lepsza od drugiej, i zimne jak głaz. Brzytwy! - Ale ja je lubię- zauważyła spokojnie Emilia. Odpowiedziało jej zdziwione, pobłażliwe spojrzenie dziadka. - Są dla mnie bardzo miłe. Była im obu szczerze wdzięczna za troskę i serdeczność, jaką ją otoczyły, kiedy przyjechała do Anglii. Rodzina ojca nigdy się nią specjalnie nie interesowała, a jego samego obchodzili bardziej synowie z drugiego małżeństwa, przede wszystkim zaś praca. Nawet tuż przed śmiercią matki nieczęsto bywał w domu. Emilia podejrzewała, że romans z Marie-Claude zaczął się już wtedy. Czy mama o tym wiedziała? Jeśli nawet tak było, to nie zdradziła się przed nią ani słowem. Czasem tylko, gdy sądziła, że nikt tego nie widzi, na jej twarzy malował się chwytający za serce smutek. Musiała naprawdę dużo znieść - przez długi czas trawiła ją ciężka, nieuleczalna choroba. Maman - bo tak zawsze o niej myślała - miała jasną świadomość, czym to się skończy. Musiało jej być nieznośnie ciężko radzić sobie samotnie ze śmiertelnym lękiem, bo ojca nigdy nie było w domu. Emilia nie mogła znieść myśli, że być może matka ukrywała nie tylko rozpacz i strach przed śmiercią, ale również gorycz kobiety, która wie, że jest zdradzana. W ostatnich miesiącach życia, kiedy nie dawało się już ukryć zastraszających postępów choroby, chciała ją wysłać do dziadków do Anglii, ale Emilia nie zgodziła się na wyjazd. Stały się sobie bardzo bliskie, bardziej niż w normalnych warunkach matka i dorastająca córka. Obie wiedziały, że niedługo już będą razem. Emilia wciąż jeszcze za nią tęskniła. -Claude pracowała w tej samej gazecie co on, znali się od lat. Bardzo elegancka, miała paryski szyk i wdzięk, a w dodatku była dyskretna, inteligentna i dowcipna. Byłoby może łatwiej, gdyby zachowywała się wrogo. Ale nie. Wręcz przeciwnie, odniosła się do niej wyrozumiale, a nawet wielkodusznie. Sprawiła jej nowe fatałaszki, doradziła zmianę fryzury, tak jakby miały zostać
przyjaciółkami. Nie potrafiła jednak okazać jej zwykłego, ludzkiego ciepła. Kiedy zaszła w ciążę, wysłała Emilię do szkoły z internatem. Odwiedziny w domu ojca stawały się coraz krótsze; po maksimum tygodniu wyprawiano ją na jakieś wakacje - zimą na obóz narciarski, latem na konie. Po ukończeniu szkoły pojechała na dwa lata do Anglii, zrobiła dwuletnią szkołę biznesu, a potem zaczęła pracować w zakładach papierniczych dziadka w Kent. Miała świadomość, że nigdy już nie zamieszka u ojca. Zaakceptowała ten stan rzeczy, choć w głębi duszy było jej z tego powodu bardzo przykro. Przez kilka miesięcy zapoznawała się z produkcją papieru i dystrybucją, a ostatnio trafiła do działu handlowego. Nie miała jeszcze doświadczenia i zajmowała się zwykłą pracą biurową. Dziadek zresztą nie zatrudniał do sprzedaży żadnych kobiet. Jego zdaniem samotne podróżowanie po kraju samochodem i związane z tym nieodłącznie noclegi w tanich hotelikach nie było zajęciem dla kobiety, a już z całą pewnością nie pozwoliłby na to Emilii. Miała przyjmować zamówienia, prowadzić rozmowy z interesantami, zdobywać informacje i jak najwięcej się uczyć. Odpowiadały jej kontakty z ludźmi i dziewczyny, z którymi pracowała. Coraz bardziej też interesował ją sam papier, stuletnia już historia fabryki i dzieje rodziny matki. Po dość samotnym okresie życia czuła wreszcie, że jest w domu, że to jest jej świat. Sophie Grant i ciotka Rosa były także rodziną, a poza tym - oprócz dziadka - właśnie je obie poznała tutaj jako pierwsze. Za nic nie chciałaby ich niczym urazić, zwłaszcza Sophie. Zastanawiające, dlaczego dziadek mówił o nich z taką niechęcią. Miała wrażenie, że one obie bardzo go poważają i lubią... Tak się jakoś złożyło, że nie widziała się z Sophie od ubiegłej soboty, a gdyby nawet, to i tak nie śmiałaby jej zapytać, czy nadal kocha się w Kerze. Najlepiej w ogóle o tym nie wspominać, zdecydowała przy ubieraniu. Byłoby to nietaktowne i być może sprawiłoby Sophie ból. Wyszczotkowała włosy i spojrzała w lustro. A co to zresztą ma wspólnego z tobą, szara myszko? - pomyślała o sobie z ironią. Przestań o nim myśleć, prawdopodobnie ma już kogoś. Mężczyźni tego typu nie bywają długo samotni, a ty w ogóle dla niego nie istniejesz. Za kwadrans ósma zbiegła na śniadanie. Dziadek siedział już przy stole i jak zwykle rano pił kawę, przegryzając grzanką z dżemem. Podniósł wzrok i uśmiechnął się z upodobaniem, pochwalając bez słów jej obecność i wygląd. Miała na sobie kremową bluzkę i ciemnoszarą plisowaną spódnicę. Lśniące włosy układały się ładnie wokół twarzy. Odpowiedziała mu promiennym spojrzeniem. George Rendell od lat mieszkał sam. Samotność dokuczała mu, ale i stała się przyzwyczajeniem.
Prawie zapomniał, jak to jest, kiedy się z kimś mieszka, kiedy słyszy się czyjeś kroki na schodach, rozmowę przez telefon, a rano przy śniadaniu zamiast okna czy ściany widzi się czyjąś twarz i napotyka szczery, miły uśmiech. Emilia odmieniła jego codzienność. Początkowo miał pewne obawy, czy to wspólne zamieszkiwanie ułoży się poprawnie i czy ciągła krzątanina młodej dziewczyny nie będzie dla niego męcząca albo wręcz irytująca, ale już po tygodniu czuł się tak, jakby mieszkała tu zawsze, Nie był człowiekiem wylewnym, ale ilekroć wchodziła do pokoju, jaśniało mu w duszy. - Całkiem ładny mamy dzień, prawda, dziadeczku? - Pocałowała go w czubek głowy. Za oknem w ogrodzie kołysały się martwe zimowe drzewa, niebo było szare i chłodne. Prawie Boże Narodzenie... Co rok bardziej nienawidził zimy. - Przynajmniej nie pada. - Obserwował, jak wkłada kromkę do tostera, nalewa sobie pomarańczowego soku i kawę i siada naprzeciw niego. - Przemyślałaś dzisiejszą kolację? Skinęła głową, rozsmarowując grubo dżem. - Na początek będzie gorąca zupa z brokułów, a potem łosoś z wody w jarzynowym sosie, a na deser omlet na słodko z owocowym musem porzeczkowym albo może malinowym. Nauczyła się gotować od matki, ale nie tylko. Szukając wakacyjnych atrakcji, które miały jej wynagrodzić brak rodzinnego domu, a jednocześnie po to, by wyekspediować ją jak najdalej, któregoś roku macocha wysłała ją na letni obóz przy szkole w Loire, gdzie zdobywało się kwalifikacje gastronomiczne. Dziadek był zdumiony a zarazem szczerze uradowany tym jej niespodziewanym talentem. Przywykł już do nieciekawych, ciągle tych samych posiłków, przyrządzanych przez kolejne gospodynie, a teraz, chcąc się pochwalić kulinarnymi uzdolnieniami wnuczki, bardzo chętnie urządzał proszone kolacje. Już czuję te zapachy - rozmarzył się błogo. - Czy Mary przyjdzie ci pomóc? Tak, tak, wszystko już uzgodniłam. Niczym się nie martw, dziadku. Zupę ugotuję zaraz po przyjściu, a przy łososiu prawie nie ma roboty. Przygotowanie ryby i sosu zajmie mi nie więcej niż kwadrans. Z omletami jest trochę więcej zachodu, ale nie są trudne. Będę je smażyć na maszynce przy stole, już po drugim daniu. Wszyscy to lubią. - W życiu nie słyszałem o omletach z owocowym nadzieniem... To naprawdę nic wielkiego, zobaczysz, jakie będą pyszne. Jesteś wspaniała!
Na nieukrywany zachwyt dziadka Emilia odpowiedziała uszczęśliwionym uśmiechem. Świadomość, że jest kochana, dodawała jej skrzydeł. Czuła, że potrafiłaby zrobić wszystko. Pojechali razem do fabryki i wrócili z pracy równo o piątej. Dawniej Rendell zostałby dłużej, ale dziś, mając ją obok siebie, wolał wcześniej przyjechać do domu. Emilia od progu rzuciła się w wir przygotowań. Ugotowała zupę z brokułów, a następnie zmiksowała oddzielnie porzeczki i maliny i pobiegła do siebie. Nie zdążyła się wcześniej zastanowić, w czym wystąpi wieczorem, i teraz traciła niepotrzebnie czas, przymierzając kolejne sukienki. W żadnej się sobie nie podobała, a chciała dziś wyglądać inaczej niż zwykle, przede wszystkim dojrzalej. W końcu zdecydowała się na małą czarną, którą kupiła jej macocha. Gustowi Marie-Claude można było zaufać. Kiedy uczesała się i nałożyła makijaż, przejrzała się w lustrze. Czarna sukienka zmieniła ją w sposób wręcz zaskakujący. Czy w ogóle należało ją wkładać? Bardzo jej zależało na tym, żeby Kerr dostrzegł w niej kobietę, ale... Zrobiła minę. I tak jestem bez szans, pomyślała. Był wtedy uprzejmy, ponieważ płakałam, ale - uśmiechnęła się blado - prawdziwych mężczyzn nie interesują smarkule w moim wieku. Może powinnam się przebrać w coś zwyklejszego, zamiast zgrywać się na kogoś innego niż jestem? Popatrzyła na zegarek i niemal krzyknęła przerażona. Na nic nie było już czasu! Na schodach niemal zderzyła się z dziadkiem, który na jej widok za- trzymał się skonsternowany. Skąd wzięłaś tę sukienkę? Dziecko... Podarowała mi ja Marie-Claude - szepnęła, czując, że cała jest w pąsach. Kto? Och, ta... Paryski szyk, nieprawdaż? - Nie podobała mu się, nie próbował nawet tego ukrywać. Jeśli się pospieszę, to może jeszcze zdążę się przebrać... ostatecznie nic się nie stanie, jeśli zasiądziemy do stołu parę minut później, pomyślała z desperacją, ale właśnie rozległ się dzwonek do drzwi i o przebraniu się nie mogło być już mowy. Wszyscy przybyli goście byli w wieku dziadka lub o pokolenie młodsi. Witali się z nią uprzejmie, odbierała ich okrycia i odnosiła do pokoiku zamienionego na szatnię, a potem, w salonie, podawała drinki i przystawki - kiełbaski owinięte chrupiącym bekonem, żółty ser z papryką i trójkątne kanapeczki przybrane kawiorem. Kerr przyjechał jako ostatni. Omal nie zemdlała na jego widok. - Przepraszam, że tak późno, ale nie mogłem się wydostać z korka na Trafalgar Sauare –
powiedział w progu i nagle ściągnął brwi, jakby coś w jej wyglądzie bardzo go zdziwiło. - Jeśli pan pozwoli, powieszę palto. - Była bardzo speszona. Czuła, że i jemu nie odpowiada jej sukienka. Nie odrywając od niej wzroku, zdjął czarne kaszmirowe palto z wiśniową jedwabną podszewką. Emilia uniosła je z atencją. Ulegając pokusie, pogładziła ukradkiem materiał, zachwycona jego miękkością i lekkością, a jednocześnie z cielęcym zachwytem przypatrywała się Ambrose'owi. Miał na sobie ciemnoszary garnitur, nie mniej elegancki niż palto i obstalowany zapewne u tego samego krawca. Jak cię widzą, tak cię piszą, powtarzał często dziadek, i Emilia była pewna, że Kerr lubi imponować ubiorem. Tylko czy zawsze nosił się tak szalenie oficjalnie? Dziś wieczór w mankietach koszuli połyskiwały złote spinki, złoty był też zegarek na łańcuszku wymykającym się spod kamizelki. Koszula była śnieżnobiała, a jedwabny krawat szary w delikatnym, gołębim odcieniu. Gdyby w ten sposób ubrał się ktoś inny, uznałaby to być może za nudne szpanerstwo, ale Ambrose Kerr wydał się jej urzekający. - Jadę prosto z banku - powiedział, jakby odczyty wał jej myśli. - Ale ty... ale pani... wyglądasz dziś zupełnie inaczej... To chyba sprawa tej sukienki. Emilia czuła, że nie powstrzyma łez palących pod powiekami, i opuściła głowę. - Bardzo proszę - wyjąkała zdławionym głosem, wskazując otwarte drzwi pokoju, z którego dobiegał gwar i śmiech. Ledwie jednak zdążyła się odwrócić, Ambrose przytrzymał ją za ramię i szybkim, delikatnym ruchem podniósł jej brodę. - Hej, chyba się nie pogniewałaś? Sukienka jest bardzo szykowna i wyglądasz w niej przepięknie. Chodzi jedynie o to, że zapamiętałem cię taką, jaką byłaś na raucie. W tam tej błękitnej sukni przypominałaś Alicję w Krainie Czarów. W czerni wydajesz się doroślejsza, to wszystko. Alicja w Krainie Czarów! Też coś! Umknęła bez słowa, szczęśliwa, że Ambrose'em zajmie się zaraz dziadek, który witał go już tubalnym głosem. Zbiegła do kuchni, nastawiła jarzyny, przyrządziła sos, wrzuciła rybę do wrzątku i nastawiwszy czasomierz dla Mary, która miała wyjąć łososia, pospieszyła do salonu. Goście siedzieli już przy zupie. Twój dziadek zdradził nam, że wszystkie dania są twoim dziełem - uśmiechnął się Ambrose, podnosząc łyżkę do ust.
Emilka wspaniale gotuje - zapewnił go jeden z panów, ostatnio częsty gość Rendella. Niepotrzebnie marnuje się w tej fabryce - skwitowała tęga dama z nosem jak kartofel. - Namawiam ją, żeby się tym zajęła zawodowo, ale radź tu młodym! Powiada, że jest amatorką. Dobre sobie! Jeśli to jest amatorstwo, to wielu tak zwanych profesjonalistów mogłoby u niej brać lekcje. To naprawdę tylko moje hobby - powiedziała zarumieniona Emilia. Ambrose podniósł łyżkę do ust. - Pyszne - zachwycił się głośno. - Nie ma co ukrywać, znać rękę mistrza. Zaczerwieniła się jeszcze mocniej i wszyscy się roześmieli. Wkrótce przy stole zapanował gwar. - A gdybym to ja poprosił, żebyś mi gotowała, też byś odmówiła? - zapytał cicho. Roześmiała się i pochyliła głowę nad talerzem, łowiąc każde słowo rozmowy, którą zajął Ambrose'a dziadek. Kiedy zabrała się do smażenia omletów, zaproponował pomoc. Sprawdził spirytusową maszynkę i asystował jej przez cały czas, trzymając słój z owocowym musem, żeby łatwiej go było nakładać. Nie po raz pierwszy przygotowywała potrawę na oczach gości, lecz nigdy tak się nie denerwowała. Wiedziała, że to głupie, ale kiedy patrzył jej na ręce, traciła pewność ruchów. Cudem chyba nie popełniła jakiegoś kardynalnego błędu. Wreszcie usmażyła ostatni omlet i zsunęła go na ogrzany talerz, który podsunął jej Ambrose. Skosztował kawałeczek przyrumienionego na złoty kolor, zawiniętego placuszka i usiadł, delektując się smakiem. Fantastyczne! - westchnął z niekłamanym zachwytem i wszyscy znowu się roześmieli. - Masz autentyczny talent - powiedział. - Wiem, że pracujesz w fabryce dziadka. Chyba jednak naprawdę się tam marnujesz. Z takimi umiejętnościami?! Lubię kucharzyć, to fakt - odparła poważnie - ale nie zawodowo. Daleko bardziej odpowiada mi praca u dziadka. Jak pan wie, nasza rodzina zajmuje się papiernictwem od ponad wieku, a produkcja papieru to rzecz fascynująca... Ale... przepraszam, zapewne nudzę pana. - Gdybyś mnie nudziła, nie byłoby mnie tutaj. Emilia podniosła wzrok i spąsowiała. O co mu chodziło? Czyżby z nią flirtował? Jak się robi papier? - spytał po chwili, która wydała się jej wiecznością. Przecież pan to wie!- Z trudem pohamowała rozdrażnienie. Po co się wysila? - myślała ze złością, zirytowana pytaniem i tonem, który wydał się jej protekcjonalny. Miała nawet wrażenie, że w jego oczach mignęło rozbawienie i kpina.
- Oczywiście, mam o tym jakie takie pojęcie, ale nigdy nie zajmowałem się technologią. Nie wiem, jak przebiega produkcja. Jest sobie drzewo, no a potem... Sam tego chce, pomyślała Emilia. Jeśli się wynudzi, to na własne życzenie. Zaczęła opowiadać, jak powstaje papier dzisiaj, a jak produkowano go dawniej, zaznaczając, że zmiany polegają głównie na unowocześnieniu technologii, podczas gdy sam mechanizm pozostał właściwie niezmieniony. Czując, że słucha jej bardzo uważnie, mówiła coraz pewniej, żywo przy tym gestykulując. Ambrose obserwował z zachwytem jej rozpromienione entuzjazmem oczy, włosy spływające jedwabiście wzdłuż delikatnej twarzy i pełne, nieduże usta. Odnajdywał w nich nie tylko słodycz, ale i utajoną, nierozbudzoną jeszcze zmysłowość. Po kolacji Rendell poprosił Emilię, żeby zagrała na pianinie. Wszyscy usiedli, przygaszono światła jak na prawdziwym koncercie. - Co nam zagrasz? - zapytał Ambrose, gdy wyjęła plik nut. Odszukał ulubiony przez nią utwór Chopina i usiadł obok. Śledził nuty i co pewien czas pochylał się, żeby odwrócić stronę. Grała ze świadomością jego czujnej obecności, mając w zasięgu wzroku błysk złotych spinek i ruch mocnych palców. - Nieźle - pochwalił, kiedy skończyła i ich głosy stłumiły oklaski. - Nie myślałaś, żeby zająć się tym profesjonalnie? - Zaprzeczyła ruchem głowy. - Jeszcze jedno hobby? - dokuczył. - Ani gry na pianinie, ani gotowania nie potrafię traktować na tyle poważnie, żeby poświęcić się im bez reszty, tak jak na to zasługują. Chyba jestem zbyt leniwa. Starała się obrócić w żart tę swoją słabość, ale w rzeczywistości często wyrzucała sobie brak ambicji. Miała szansę zostać zawodową pianistką, mogła też z dobrym skutkiem poświęcić się sztuce kulinarnej, lecz na to - we właściwym momencie życia - należało mieć czas i energię. Tymczasem w latach najodpowiedniejszych do nauki całkowicie poświęciła się matce, a po jej śmierci opanował ją kompletny marazm. Odechciało się jej wszystkiego. Nie miała ochoty mu jednak tego wyjaśnić - wdawanie się w osobiste dywagacje byłoby czymś nie na miejscu, toteż szybko zmieniła temat. A pan? Czy pan też ma jakieś hobby? Czasami maluję... szpachelką albo - uśmiechnął się jakoś gorzkawo - gołymi rękami. To podobno pomaga rozładować agresję. I tak to zresztą traktuję... bardziej jak autoterapię niż prawdziwą sztukę.
Ciekawe - powiedziała, hamując śmiech. - Nie -malowałam od czasów szkolnych, a i wtedy, o ile dobrze sobie przypominam, używałam jedynie akwareli. Bardzo chętnie spróbowałabym malować farbami olejnymi, a zwłaszcza w taki sposób jak pan. - Roześmiała się i dodała lekko: - Może i mnie przydałaby się taka autoterapia? Nie potraktował tego poważnie. Tej urokliwej, hołubionej przez zamożnego dziadka panience nie była potrzebna żadna terapia. Jakież ona w ogóle mogła mieć problemy? Maluję na wsi w Cotswolds - powiedział nieoczekiwanie dla samego siebie. - Mam tam dom z widokiem na Malvern Hills. A może przyjechałabyś do mnie z dziadkiem na weekend? Poznałabyś technikę malarską a la Kerr. Co o tym myślisz? Ja... - Nie potrafiła ukryć zaskoczenia i radości. - Och, z największą przyjemnością, dziękuję. - W takim razie - rozejrzał się za Rendellem, który żegnał się właśnie z którymś z wychodzących gości - zapytajmy od razu twojego dziadka, czy będzie miał czas i ochotę. Starego Rendella łączyły z Ambrose'em Kerrem wyłącznie interesy i nigdy dotąd nie bywał zapraszany do jego wiejskiej posiadłości. Zdziwił się więc nieco, ale zaproszenie przyjął. Cotswolds to przepiękne miejsce - dodał. - Bardzo chętnie je sobie przypomnę. Mam tylko nadzieję, że nie każecie mi brać udziału w waszym dzikim malowaniu rękami i pozwolicie posiedzieć w ciszy przy kominku. Będziesz robił tylko to, na co przyjdzie ci ochota - zapewnił go solennie Ambrose. - Zimą - zwrócił się do Emilii - maluję w cieplarni. Jest tam wystarczająco dużo światła, prawie tyle samo co na dworze, a poza tym ręce nie grabieją. Nie przeszkadza mi chłód. Szczęśliwe dziecko - uśmiechnął się George Rendell. - Nie wie jeszcze, co to mróz w kościach. Ambrose'owi pociemniały oczy. Dziecko, pomyślał niechętnie. Tak, to prawda, była jeszcze niemal dzieckiem. Chyba mam nie po kolei w głowie. Po co mi ten cały ambaras? Jest za młoda na żonę, a jeśli ją po prostu uwiodę, George mnie zastrzeli. Odwrócił wzrok od kuszących, miękkich warg dziewczyny. Odczep się od niej, stary capie, nakazał sobie. Przecież dobrze wiesz, o co ci chodzi. Zaraz po powrocie do domu zatelefonował do Wheelera. Gavin już się położył, ale na dźwięk głosu Kerra natychmiast otrzeźwiał.
- To ty? Coś się stało? - Dzwonię w związku ze sprawą Rendella. Podjąłem decyzję, że od tej chwili prowadzę ją sam. Nie rób już nic, niczego nie montuj... Ale... - W głosie Wheelera pojawiła się podejrzliwość. - Ale o co chodzi? Stało się coś, o czym nie wiem? Jakieś komplikacje? Zajmij się bieżącą analizą naszych rozliczeń z fabrykantami. - Nie odpowiedział na pytanie. To może ci skalkulować byle panienka - mruknął Gavin. - A zresztą masz wszystkie dane nie dalej jak sprzed pół roku. Są aktualne. No to uaktualnij je jeszcze bardziej, w porządku? A sprawę Rendella zostaw. W ogóle o niej zapomnij. Nie rozumiem. Nie możesz... - Nie ty mi będziesz mówił, co mogę, a czego nie! Gavin głośno wciągnął powietrze. Oczywiście - powiedział przestraszony. - Jakże bym śmiał. Przepraszam. Nie to miałem na myśli, ale... Słuchaj, uszarpałem się jak głupi, żeby ugadać wszystkich, tak jak sobie tego życzyłeś. On ma w swoim zarządzie paru przyjaciół, musiałem się nieźle nagimnastykować... Dlaczego wycofujesz mnie z tej sprawy? To moja rzecz. Rób, co ci powiedziałem. Zrozumiałeś? - Ambrose rzucił słuchawkę i wszedł do łóżka, nie położył się jednak, a tylko oparł o poduszki i zapatrzył przed siebie szklanym, niewidzącym wzrokiem. Dziecko! - upomniał się znowu ze złością. Powinien był o tym pamiętać. To czyste szaleństwo. Tak nie wolno. Jest jeszcze taka niewinna, słodka, w pewnych sprawach zupełnie zielona, nieświadoma samej siebie i życia. Nie powinien zawracać jej głowy. Miał za sobą lata doświadczeń, najrozmaitszej zresztą natury. Wszystkiego, co wiedział ojej płci, nauczyły go kobiety, różne kobiety, niekoniecznie ciekawe, albo i takie, z którymi spotkania nigdy by jej ani nikomu nie życzył. Była czystą, niezapisaną kartą, zakazywał jej sobie, a zarazem najżarliwiej pragnął być dla niej pierwszym i jedynym mężczyzną. Niemal zapomniał już, że w kobiecie może istnieć coś takiego, jak czystość i niewinność, i właśnie to pociągało go do szaleństwa. W jego życiu miały miejsce zdarzenia, których wolałby nie pamiętać. Wydobywały się niekiedy
z mroków przeszłości i wracały w koszmarnych snach, z których budził się przerażony i zlany potem. Nie wolno mu było uchylić przed nią nawet rąbka tych tajemnic. Nie miał prawa zakłócać nimi jej niewinnego życia ani rozbudzać w niej miłości, na którą nie było go stać. Romanse, w jakie się czasem wdawał, nigdy nie trwały długo. Kobiety zawsze oczekiwały od niego więcej, niż skłonny był im dać. Pragnęły stabilizacji, małżeństwa, dzieci, podczas gdy jemu zależało przede wszystkim na seksie. Czuł niedosyt, ale żył za szybko, żeby pozwolić sobie na głębsze zaangażowanie. Pragnął jej, po raz kolejny w życiu zapragnął kobiety, ale tym razem wiedział, że nie powinien dopuścić, żeby to się stało. Ta dziewczyna potrzebowała kogoś innego, młodszego, mężczyzny, którego doświadczenia nie przerastałyby jej aż tak znacząco. Po prostu rówieśnika. W osobie Sholta Cory'ego? - zadrwił wewnętrzny głos. Na samą myśl o tym, że mogłaby do niego należeć, Ambrose niemal skręcił się z zazdrości. Nie, to młokos. Nie byłby w stanie docenić ani jej nieuświadamianej zmysłowości, ani czystości. Takie wartości u dziewczyny dostrzega tylko dojrzały mężczyzna. I taka dziewczyna zasługuje na delikatność i cierpliwość, w świat zmy- słowej miłości należy ją wprowadzać powoli, a nie chwycić w spotniałe ręce i... Jęknął i zakrył twarz rękoma. I po co ta cała retoryka? Po co to puste moralizatorstwo? Prawda była taka, że nie potrafił znieść myśli o tym, że Sholto mógłby dotknąć jej choćby jednym palcem. Pragnął jej sam, na własność. Rano następnego dnia wstąpił do kwiaciarni i przesłał Emilii róże. Miał ochotę na białe, ale kwiaciarka oznajmiła, że dysponuje jedynie czerwonymi albo jasnoróżowymi. Zamówił więc dwa tuziny różowych. Przyniesiono je, kiedy Emilia była w pracy, i Mary wstawiła je do zielonych wazonów w salonie. Ładnie się zachował - pochwalił dziadek. - Ma gest. Jakie piękne... - rozmarzyła się Emilia, leciutko dotykając aksamitnych, chłodnych płatków, gdy nagle rozległ się dzwonek do drzwi. ~ Sholto! - rozpoznała natychmiast męski głos odpowiadający służącej. Rendell skrzywił się. Ach, to ten... Czego on może chcieć o takiej porze? Zaprosiłaś go na kolację? Nie. Uprzedziłabym cię o tym, przecież wiesz. - No, ale jeśli się zasiedzi, to będzie wypadało podać coś do zjedzenia. Nie uważasz? Bardzo niezadowolony podszedł do kredensu, żeby zrobić sobie drinka. Nie miał nic przeciwko
Sholtowi, a nawet go lubił, lecz ostatnie przyjęcie wyczerpało zasoby jego gościnności. Posiedziałby sobie spokojnie w cieple, porozmawiał z wnuczką, obejrzał coś w telewizji, gdy tymczasem ktoś znowu wnosił do domu chłód z dworu i zamęt. - Pomyślałem... Och, dobry wieczór panu... że może wybrałabyś się ze mną do kina. Grają ten znany thriller. Emilia westchnęła cicho, marząc o tym, żeby go tu nie było. - Wybacz, Sholto - pokręciła głową - jestem zmęczona. Miałam dzisiaj mnóstwo roboty... - Oj, zbierz się i chodźmy, proszę. Dawniej, widząc, że bardzo mu na czymś zależy, na pewno by ustąpiła, ale tym razem odmówiła kategorycznie. - Chcę się wcześniej położyć. Jutro czeka mnie kolejny pracowity dzień. Odwróciła się gwałtownie i zawadziła rękawem o różę; z bukietu wypadł karnecik. Zanim zdążyła cokolwiek powiedzieć, Sholto schylił się, podniósł go z podłogi i przeczytał. - A więc to tak - mruknął ponuro, patrząc na kwiaty. - On ci je przysłał. Musiał wydać fortunę. Ale dlaczego w ogóle to zrobił? Co tu się, do diabła, dzieje? Wytłumacz mi, Em. ROZDZIAŁ TRZECI Emilia wiedziała, że w posiedzeniu zarządu fabryki, które miało się rozpocząć o dziesiątej trzydzieści, weźmie udział Ambrose. Spoglądając raz po raz na zegarek, uprzątała pokój, w którym pracowała, a podlewając kwiaty, zerkała na widoczny z okna parking. Przyjechali już dyrektorzy, ale Kerr się spóźniał. Srebrzysto-niebieski rolls zajechał cicho tuż po wpół do jedenastej. Na widok wyłaniającej się z samochodu smukłej sylwetki Ambrose'a Emilia cofnęła się od okna tak raptownie, że uderzyła udem o biurko i z bólu upuściła konewkę. Woda rozlała się na dywan. Dwie dziewczyny pracujące przy komputerach natychmiast zerwały się z krzesełek. Paskudnie to wygląda - orzekła Jennifer, śniada brunetka, rówieśniczka Emilii, oglądając siniejące miejsce. Rozetrzyj koniecznie - doradziła, jak zwykle trzeźwo myśląca Karen. - To pomaga... No i wypadałoby wytrzeć dywan. Ścierki są w kantorku. Ze skrzywioną miną Emilia pomaszerowała do pokoiku, w którym sprzątaczki trzymały swoje przybory, wylała do zlewu resztę wody z konewki i zaczęła szukać jakiejś szmaty. Sala obrad znajdowała się parę drzwi dalej. Dochodził z niej gwar niskich głosów. Noga nadal piekła i
bolała, toteż Emilia podwinęła spódnicę, żeby przyjrzeć się obrażeniu. Siniak wyglądał naprawdę mało ciekawie, był już granatowoczarny. Czym by to posmarować? Ściągnęła brwi. Choroba! - Co ci się stało? - Usłyszała głęboki głos i nieruchomiejąc, zerknęła w stronę drzwi. Patrzył na nią Ambrose. Pośpiesznie opuściła skraj spódnicy, zaczerwieniona po same uszy, nie śmiąc spojrzeć mu w oczy. — Dzień... dzień dobry - zająknęła się bez tchu. - Bardzo dziękuję za róże. Były przepiękne - bąkała zażenowana. Cieszę się, że sprawiły ci przyjemność. - Wzruszył ramionami. - Nie odpowiedziałaś na pytanie. Uderzyłam się o biurko, nieważne - szepnęła, czując, że robi się jej duszno i słabo. Powinnaś bardziej uważać. Jesteś delikatna, a kiedy się ma taką jedwabistą skórę, łatwo o zasinienia. Szukał pan sali konferencyjnej? - Zaczerwieniła się jeszcze mocniej. - To tutaj, parę drzwi dalej. Wszyscy już czekają... No, to poczekają jeszcze trochę - mruknął lekceważąco, tak jakby członkowie zarządu nie mieli nic lepszego do roboty poza czekaniem na niego. Może zresztą była w tym jakaś część prawdy. Nie spodziewał się najmniejszych wymówek i to nie tylko dlatego, że kredyty uzależniły fabrykę od banku i że imponował majątkiem. Podporządkowywano mu się przede wszystkim z powodu silnej osobowości, która dla ludzi o słabszej konstrukcji psychicznej była czymś fascynującym i przerażającym zarazem. Boję się go, pomyślała Emilia. - Szedłem korytarzem i przypadkiem cię zobaczyłem - powiedział z roziskrzonymi oczami. - Chciałem tylko powiedzieć, że kolacja bardzo mi smakowała. - Dziękuję. Pokoik był ciasny, a Ambrose zdawał się wypełniać sobą całą przestrzeń. Czuła, że dzieje się z nią coś niesamowitego. Miała zaciśnięte gardło, nierówny oddech, waliło jej w skroniach. Gdyby zbliżył się choć o milimetr, jeśli dotknąłby jej choćby palcem, zaczęłaby chyba krzyczeć. Dziadek będzie się o pana niepokoił - powiedziała drewnianym głosem. O tak. - Uśmiechnął się złowróżbnie. - Nie wolno mi pozwolić na to, żeby czekał. Kiedy odwrócił się na pięcie i zniknął, zamknęła oczy. Serce dławiło ją mocnym, szalonym biciem, krew uderzała do głowy. Blada jak trup wzięła pierwszą lepszą ścierkę i wróciła do