ROZDZIAŁ PIERWSZY
Pierwszy z serii tajemniczych telefonów otrzymała
Annie pewnej chłodnej, wiosennej nocy.
- Pamiętasz mnie? - wyszeptał męski głos, a ona po-
czuła, że drętwieje z przerażenia.
Wróciła właśnie z przyjęcia weselnego; była cał-
kiem rozbita, bliska płaczu, ponieważ jej najlepsza
przyjaciółka, Diana, poślubiła dziś mężczyznę, w któ-
rym Annie kochała się od lat.
- Kto mówi? - spytała zbolałym głosem, ale nie do-
czekała
się odpowiedzi. Połączenie zostało przerwane.
Z ponurą miną odłożyła słuchawkę, a potem przełą-
czyła telefon na automatyczną sekretarkę. Pocieszała
się myślą, że ktoś z zespołu za dużo wypił na przyjęciu
i zrobił jej dowcip. Stanowczo nie miała dziś nastroju
do żartów.
Odwróciła się z szelestem jedwabiu, którego miękki,
zmysłowy dotyk zdawał się koić jej nerwy. Annie
uwielbiała wytworne stroje i w tej dziedzinie uchodziła
za znawcę. Pomogła Dianie w wyborze ślubnej sukni,
dla siebie zaś - ponieważ była druhną - wybrała kreację
w jasnozielonym kolorze, który znakomicie podkreślał
barwę jej oczu. Obie suknie były stylizowane na epokę
wiktoriańską. Annie uczesała więc swe długie, czarne
włosy w wytworny, gładki węzeł i wpięła weń malutki
bukiecik fiołków ozdobiony liśćmi paproci.
Wyjęła teraz kwiaty z włosów i pieczołowicie umie-
ściła je pomiędzy kartkami tomiku wierszy.
Miała zwyczaj suszyć kwiaty, które towarzyszyły jej
przy ważnych, uroczystych okazjach. Potem, gdy znie-
nacka otwierała książkę, subtelna, ulotna woń kwiatów
przywracała wspomnienia minionych chwil. A dzień
dzisiejszy - musiała przyznać mimo bólu i łez - był
niezwykle ważny w jej życiu. Wiedziała, że nigdy go
nie zapomni.
Ziewając spojrzała na zegarek. Dochodziła północ,
Annie zaś, nawet wówczas gdy nie planowała wystę-
pów, kładła się spać około dziesiątej i wstawała skoro
świt. Jutro musiała wstać przed siódmą, czekała ją bo-
wiem sesja zdjęciowa w studiu nagrań, gdzie czyniono
właśnie ostatnie poprawki do jej nowego albumu.
Szybko zamieniła zieloną, jedwabną suknię na krót-
ką koszulę nocną i szlafrok, po czym zasiadła przed
toaletką i rozpoczęła zmywanie makijażu. Nawet gdy
było bardzo późno i padała z nóg, niezmiennie od lat
przed udaniem się do snu wykonywała rutynowe czyn-
ności.
- Gdy się jest osobą publiczną, trzeba zawsze pamię-
tać o swoim wyglądzie - powiedział jej kiedyś Philip.
Powinna potraktować te słowa jak przestrogę, że
sława i sukces mają swe blaski i cienie.
Do dziś pamiętała badawczy wzrok Philipa na swej
twarzy.
- Nie jesteś pewna, czy to ci odpowiada, dziecino? –
spytał wówczas, jakby czytając w jej myślach. - Naj-
wyższy zatem czas na podjęcie decyzji. Jeśli chcesz
zostać gwiazdą, musisz zrozumieć, że sława wymaga
poświęceń. Nie ma róży bez kolców. A więc, wycofu-
jesz się? Na razie nikt cię nie zna, więc łatwo możesz
wrócić do normalnego życia.
Nie zamierzała się wycofać. Patrzyła na Philipa
ogromnymi, melancholijnymi oczami i westchnęła
zniecierpliwiona jego podejrzliwością.
- Nie mam nic, do czego mogłabym wrócić - powie-
działa.
- Nic, za czym bym tęskniła... Ponad wszystko na
świecie pragnę zostać piosenkarką.
Jakże to wtedy wydawało się proste! Ale Philip nie
ostrzegł jej przed najważniejszym. Znalezienie się na
szczycie wiązało się z ogromnym wysiłkiem, nadludz-
ką pracą i dotkliwym stresem, przede wszystkim jed-
nak na ołtarzu sławy trzeba było złożyć ofiarę z wła-
snego życia osobistego. Gwieździe nie pozostawiano
najmniejszego marginesu swobody, nie mogła mieć
również do nikogo bezwzględnego zaufania. Zwłasz-
cza nowe znajomości należało traktować bardzo
ostrożnie. Ludzie sprawiający sympatyczne wrażenie
często okazywali się zwykłymi koniunkturalistami.
Życie wcale nie rozpieszczało gwiazd. Annie szybko
zrozumiała, że powinna przyodziać ochronny pancerz i
stwardnieć wewnętrznie. Obawiała się jednak, że jej
muzyka straci wówczas swą świeżość i wrażliwość.
Czasami ból i gorycz pomagały przy komponowaniu.
Miała wrażenie, że jej najlepsze piosenki mówiły o nie
spełnionych uczuciach do Philipa. O uczuciach, któ-
rych, jak się zdawało, on był całkowicie nieświadomy.
Philip nadal traktował ją tak, jakby miała siedemna-
ście lat. Był twardym biznesmenem, ale w stosunku do
niej zachowywał się ciepło i opiekuńczo. Nigdy nie
robił jej żadnych propozycji, nie opowiadał przy niej
sprośnych dowcipów; traktował ją jak córkę albo
młodszą siostrę. Na początku znajomości bardzo jej to
odpowiadało. Do czasu jednak... Aż do chwili, gdy od-
kryła, że go kocha... Philip jednak zdawał się tego nie
spostrzegać.
Od tamtej pory jej piosenki nabrały szczególnego
dramatyzmu, pomyślała, z goryczą wspominając prze-
szłość. Zanim zakochała się w Philipie, udawała, że
zna miłość, że cierpi. Pisała o miłości, której nigdy nie
zaznała. Uczucie do Philipa sprawiło, że jej twórczość
nabrała osobistego charakteru, stała się odzwierciedle-
niem rzeczywistości. W ciągu ostatniego pół roku po-
wstały jej najciekawsze utwory. Ból i rozpacz, które
nią targały, rozbudziły twórczą wenę.
Praca pomagała zagłuszyć cierpienie; nagrania do
nowego albumu i przygotowania do zbliżającego się
tournee po Europie pochłonęły ją bez reszty.
Przez ostatnie osiem lat Philip i Diana byli dla Annie
wszystkim. Służyli jej pomocą, radą, pocieszeniem i
własnym towarzystwem. Philip był jej agentem i me-
nedżerem; kiedy się poznali, od razu oddał ją pod
opiekę Diany Abbot - swej wówczas dwudziestodwu-
letniej sekretarki. Od tamtej pory Diana mieszkała z
Annie, pilnowała jej rozkładu zajęć, towarzyszyła pod-
czas podróży, utrzymywała kontakty z prasą i w ogóle
rozwiązywała za Annie wszelkie problemy dnia co-
dziennego. Diana - z pozoru twarda, energiczna dziew-
czyna, pochodząca z przedmieść Liverpoolu - miała
miękkie serce, ciepłe brązowe oczy i zaraźliwy śmiech.
Annie kochała Philipa i uwielbiała Dianę, swą
prawdziwą, jedyną przyjaciółkę. Philip nie był szcze-
gólnie przystojny, posiadał jednak dużo męskiego uro-
ku. Wysoki, smukły, o poważnych, niebieskich oczach
i jasnokasztanowych włosach, budził zainteresowanie
kobiet. Annie przez lata obserwowała korowód pań
przewijających się u jego boku, pocieszała się jednak
myślą, że żaden z tych romansów nie trwał długo. Phi-
lip był zbyt pochłonięty pracą, by zaangażować się na
stałe. I dziewczyny, zniecierpliwione wyczekiwaniem
na poważną deklarację z jego strony, odchodziły. W
Annie zaś rosła nadzieja, że Philip w końcu dostrzeże
w niej kobietę. Ale nigdy, przenigdy nie przyszłoby jej
do głowy, że Philip zakocha się w Dianie!
Rozwój wypadków przyspieszył najzwyklejszy
zbieg okoliczności. Philip i Diana spóźnili się na samo-
lot podczas niedawnego tournee Annie po Stanach
Zjednoczonych, a potem burza śnieżna zatrzymała ich
na kilka dni w hotelu.
- Poznałam go wówczas naprawdę - wyznała później
Diana, oświadczając bladej i osłupiałej Annie, że ona i
Philip wkrótce zamierzają się pobrać. - Popatrz, jakie
to dziwne - ciągnęła Diana w zadumie. - Znaliśmy się
tyle lat, a dotąd nie wiedziałam, co kryje się w jego
sercu. Nasze rozmowy przypominały obieranie cebu-
li... Odkryłam w Philipie cechy, o które nigdy bym go
nie podejrzewała! Nie mogliśmy wyjść z hotelu: wiatr
był porywisty, zaspy śniegu dochodziły do półtora me-
tra, wyłączono elektryczność, nie mieliśmy telewizora,
więc po prostu owinęliśmy się kocem i rozmawialiśmy.
Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy...
- I zakochaliście się w sobie? - dokończyła Annie,
zmuszając się do uśmiechu.
Diana z twarzą jaśniejącą szczęściem przytaknęła.
- Zakochaliśmy się. To szaleństwo, prawda? Po tylu
latach znajomości! Zupełnie tak, jakby rozdzielająca
nas ściana nie oczekiwanie runęła.
Annie długo jeszcze pozostawała w szoku po otrzy-
maniu tej wiadomości. Była zraniona, zbolała i ogrom-
nie zazdrosna.
Ani Philip, ani Diana nie domyślali się jej reakcji. I
całe szczęście. Dzięki Bogu nigdy nie zwierzyła się
Dianie ze swej skrywanej miłości do Philipa. Teraz
tylko musiała nadal grać swoją niewdzięczną rolę -
musiała udawać, że jest niezwykle szczęśliwa z powo-
du ich małżeństwa. Sytuację komplikował fakt, że
przecież kochała ich oboje i każdemu z osobna życzyła
jak najlepiej.
Philipa poznała dawno temu na przyjęciu, na którym
zaśpiewała kilka piosenek. Aż do tamtej chwili nawet
nie postało jej w głowie, że może kiedyś zostać praw-
dziwą piosenkarką. Właśnie tamtego wieczoru Philip
oznajmił, że zrobi z niej gwiazdę. Z początku nie uwie-
rzyła. Brakowało jej tupetu, wiary we własne siły. A
jednak jakiś wewnętrzny głos podpowiadał, że powin-
na uwierzyć. I zaufała Philipowi.
Przepowiednie Philipa zaczęły się sprawdzać - zrazu
wolno, potem coraz szybciej, od kilku zaś lat w tempie
przyprawiającym o zawrót głowy. Najpierw śpiewała
w nocnych klubach, żeby we dnie uczęszczać na lekcje
śpiewu i tańca. Dopiero kontrakt na nagranie pierwszej
płyty, który załatwił jej Philip, otworzył przed nią
drzwi do kariery. Dziś była już znana nawet w Amery-
ce. Za dwa tygodnie zaś wyruszała w kolejną trasę
koncertową po Europie. Tournee rozpoczynał galowy
koncert w Paryżu.
Sława jednak niosła ze sobą pewne problemy. Nale-
żały do nich, między innymi, anonimowe telefony. Czy
to wielbiciele dzwonili, czy szaleńcy - nie wiedziała.
Od czasu jednak, gdy przeniosła się do ekskluzywnej
dzielnicy Londynu i zastrzegła swój numer telefonu,
zdarzało się to coraz rzadziej.
Zamieszkała przy wysadzanej drzewami ulicy, po
której mogły się poruszać jedynie samochody miesz-
kańców, dom zaś, w którym mieścił się jej apartament,
był dodatkowo chroniony. Przez całą noc budynek pa-
trolował umundurowany strażnik w towarzystwie
groźnie wyglądającego dobermana, a elektronicznie
otwierane drzwi sforsować mógł wyłącznie posiadacz
specjalnej karty magnetycznej. Co więcej, otwierały się
dopiero wówczas, gdy po włożeniu karty wybrało się
odpowiedni numer kodowy.
Było to jedno z tych wytwornych, anonimowych
osiedli, których mieszkańcy prawie sienie znali. Nikt
nie nastawiał tu głośno telewizora, nikt nie wydawał
hucznych przyjęć, nie dochodziło też do gwałtownych
kłótni. Odnosiło się wrażenie, że sąsiedzi wyjechali. W
apartamencie Annie znajdowały się dwie sypialnie -
jedna dla niej, druga zaś dla Diany, która do niedawna
tu mieszkała.
Po wyprowadzce Diany Annie z trudem oswajała się
z samotnością. Nigdy dotąd nie mieszkała sama. Nim
poznała Philipa, mieszkała z matką i ojczymem oraz
dwoma przyrodnimi braćmi. Rodzina nie protestowała,
gdy Annie wyprowadzała się; dom był ciasny, poza
tym Annie nie zgadzała się z ojczymem. Od tamtej po-
ry rzadko ich odwiedzała.
Jednak takie samotne wsłuchiwanie się w ciszę - jak
to czyniła właśnie teraz - kompletnie ją rozstrajało. Je-
dynym dźwiękiem, który wyławiały jej uszy, był mo-
notonny szum kuchennej lodówki. W myślach przeko-
nywała się, że przecież wokół mieszkają ludzie, ale
cisza była tak dojmująca, że z trudem przychodziło jej
w to uwierzyć. Czuła się teraz tak, jakby przebywała
na Księżycu...
W rzeczywistości za ścianą mieszkali ludzie. Apar-
tamenty w tej dzielnicy cieszyły się wielką popularno-
ścią i rzadko stały puste. Mieszkało tu wielu artystów,
ludzi sztuki. Niekiedy posiadali domy na prowincji, a
te apartamenty służyły im tylko na czas pobytu w Lon-
dynie. Dom był starannie utrzymany, wygodny, znaj-
dował się tu basen, sauna i świetnie wyposażona sala
gimnastyczna.
Żyło się tu komfortowo. Windy bezszelestnie poru-
szały się w górę i w dół, przy wejściowych drzwiach
dyżurował portier, a w podziemiach znajdował się par-
king samochodowy. Gdyby więc dom otoczyli wielbi-
ciele lub wścibscy dziennikarze, można było uciec nie-
postrzeżenie samochodem.
Aż do dzisiaj Annie czuła się tu całkiem bezpiecz-
nie.
Właściwie dlaczego tak bardzo przejęła się tym tele-
fonem? Nie był ani ordynarny, ani obsceniczny... Za-
pewne jakiś głupi kawał, być może autorstwa jednego
z kolegów...
A jednak, gdy kładła się do łóżka, nadal myślała o
tajemniczym telefonie. „Pamiętasz mnie?" - słowa te
dźwięczały jej w głowie. Czy kryło się w nich pytanie,
czy stwierdzenie? - zastanawiała się przez chwilę.
Właściwie wszystko jedno, i tak te dwa słowa wypro-
wadziły ją z równowagi. Przejęła się tak bardzo być
może dlatego, że po raz pierwszy w życiu czuła się
samotna i opuszczona.
Dziś wieczór rzeczywiście łatwo było ją zranić. Na
szczęście nikt o tym nie wiedział i miała nadzieję, że
nikt się tego nie domyślał. W każdym razie na weselu
starała się oszukać wszystkich - nie wyłączając samej
siebie. Była duszą towarzystwa, za żadną cenę nie
chciała dopuścić, by Philip i Diana odgadli jej praw-
dziwy nastrój. Byli tak bardzo szczęśliwi - i mieli do
tego prawo. Nie mogła popsuć im wielkiego dnia.
Na litość boską, miała już przecież dwadzieścia pięć
lat i niewątpliwie potrafiła zatroszczyć się o siebie!
Wielokrotnie sama podróżowała do Ameryki, nieźle
mówiła po francusku i włosku, a teraz uczyła się rów-
nież hiszpańskiego. Philip częstokroć mawiał, że mu-
zyka to międzynarodowy biznes: trzeba wiele podró-
żować i znać języki obce.
Musi więc przestać użalać się nad sobą, pomyślała z
gniewną miną. Ma wystarczająco dużo życiowych
umiejętności, by dać sobie radę sama!
Potrafiła prowadzić samochód, gotować, a nawet
skończyła kurs samoobrony. W razie potrzeby z łatwo-
ścią przerzuci mężczyznę przez ramię. Z pewnością
nauczy się żyć sama i zapanuje nad dzisiejszą dziecin-
ną rozpaczą. Jeśli trzeba, ze wszystkim można sobie
poradzić! Z tą optymistyczną myślą odwróciła się na
drugi bok. Przez sen słyszała dzwonek telefonu, po-
nieważ jednak szybko włączyła się automatyczna se-
kretarka, nie zwróciła na niego uwagi.
Rano tak bardzo spieszyła się do pracy, że nie zdą-
żyła przesłuchać taśmy.
Sesja zdjęciowa ciągnęła się w nieskończoność. An-
nie czuła się jak marionetka, gdy kolejny już raz usta-
wiano ją na tle sklepowej witryny, a od sztucznego
uśmiechu po prostu bolały ją usta.
- Postaraj się mieć bardziej zadowoloną minę, ko-
chanie! - pouczał ją zniecierpliwionym głosem foto-
graf.
Wybacz, ale nie znoszę zdjęć! - rzuciła gniewnie.
Niestety, to widać - westchnął. - Odpręż się trochę...
Daję słowo, jeszcze tylko kilka ujęć i kończymy.
Chłopcy z zespołu stanęli za plecami fotografa i za-
częli robić tak głupie miny, że wreszcie roześmiała się
naturalnie.
- Tak trzymaj! - krzyknął uradowany fotograf.
Perkusista, potężny dwudziestoletni chłopak, którego
ze względu na masywną budowę ciała przezywano
Brick, uśmiechał się radośnie do Annie, gdy opuszczali
studio.
- Przeczytałem kiedyś, że niektóre prymitywne ple-
miona nie pozwalają robić sobie zdjęć, uważając, że w
ten sposób kradnie się im dusze. Czy podzielasz tę opi-
nię, Annie?
Brick uchodził za wielkiego kawalarza w zespole.
Pozostali chłopcy, słysząc jego komentarz, zachichota-
li.
- Och, po prostu nie znoszę własnych zdjęć! - wy-
mamrotała.
Nagle przyszło jej do głowy, że to Brick mógł dzwonić
dziś w nocy. Jeśli za dużo wypił, robił się nieznośny.
Brick z uwagą przyglądał się jej skośnym, zielonym
oczom, lśniącym czarnym włosom i drobnej trójkątnej
twarzyczce w kształcie serca. Niedawno jeden z dzien-
nikarzy napisał, że wyglądem przypominała kota mok-
nącego na deszczu.
- Chyba nie mówisz tego poważnie! - zawyrokował
Brick, z niedowierzaniem potrząsając głową. - Przecież
jesteś niebywale fotogeniczna! Najwyższy czas, byś
przywykła do fotografów. Twoja twarz codziennie
zdobi okładkę jakiegoś magazynu. W odpowiedzi
wzruszyła tylko ramionami. Kamera budziła w niej
instynktowną niechęć. Było to prymitywne uczucie, nie
mające żadnych racjonalnych podstaw. Ludzie nie po-
trafili tego zrozumieć. I nie starała się im tego na siłę
wyjaśniać.
- Dzwoniłeś do mnie wczoraj w nocy, Brick? - spy-
tała nieoczekiwanie.
- Czy do ciebie dzwoniłem? - Wyglądał na oszoło-
mionego. - Nie... A prosiłaś mnie, bym dzwonił?
Zresztą niewiele pamiętam z weselnego przyjęcia.
Pozostali wybuchnęli szczerym śmiechem. Annie
uśmiechnęła się również. Nie, to nie był Brick... Ani
żaden z nich. Znała ich wystarczająco dobrze, by za-
uważyć nagłe zakłopotanie na ich twarzach, gdyby coś
przeskrobali.
Próby z zespołem trwały całymi godzinami, bez
przerwy na lunch. W ciągu dnia musiała więc zadowo-
lić się jabłkiem i jogurtem. Zresztą Philip byłby nieza-
dowolony, gdyby choć trochę przytyła. Zwykł jej po-
wtarzać: „W tym biznesie liczy się przede wszystkim
wygląd. Jak cię widzą, tak cię piszą. Nieważne, kim
jesteś... ważne, żebyś wyglądała zawsze tak, jak sobie
ludzie ciebie wyobrażają".
A ludzie postrzegali ją tak, jak życzył sobie tego
Philip -jak uliczną piosenkarkę: smutną, tragiczną i
pełną ekspresji.
Długie, czarne włosy okalały bladą twarz; makijaż
podkreślał duże, wyraziste oczy i pełne usta. Jej ko-
stiumy sceniczne były proste i niezbyt drogie; prze-
ważnie nosiła czerń, którą podkreślała swą smukłą,
drobną sylwetkę. A jej piosenki, mimo że z biegiem lat
nieco się zmieniały, nadal wprawiały w ten sam rzew-
ny nastrój. Jej wielbicielom właśnie to się podobało.
Czasami jednak Annie czuła się zapędzona w ślepy
zaułek, nie była bowiem wcale pewna, czy osobowość,
którą stworzył
Philip, jeszcze do niej pasuje...
- Brakuje ci Phila i Di? - spytał rezolutnie Brick, gdy
opuścili już studio. - Chodź z nami na curry do hindu-
skiej knajpy!
- To dla mnie zbyt tuczące. - Potrząsnęła głową. -
Zjem w domu. Do zobaczenia, Brick!
W domu od razu włączyła sekretarkę, jak to miała w
zwyczaju, i zaczęła przeglądać pocztę. W większości
były to listy i kartki od przyjaciół z muzycznego świa-
ta, ale była także wiadomość z agencji Philipa, doty-
cząca zbliżającego się tournee, podpisana w zastęp-
stwie przez jego sekretarkę oraz rachunek telefoniczny.
Raptem uniosła głowę; jej uszu dobiegł ten sam
przerażający szept: „Pamiętasz mnie?". A potem trzask
odkładanej słuchawki. Nie był to jednak koniec nagra-
nia. Magnetofon znów zaszumiał ostrzegawczo, a zna-
jomy głos złowieszczym, chrapliwym szeptem powie-
dział: „Pamiętam cię, Annie... Pamiętam wszystko".
Zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie; wpa-
trywała się niemo w maszynę, jakby oczekując dalsze-
go ciągu. Ale nagranie definitywnie się skończyło.
Któż to był? Przecież nie Brick... To już ustaliła.
Zresztą te telefony wcale nie były żartobliwe. One ją
przerażały. Czyżby zawierały ukrytą groźbę? A może
ktoś chciał ją tylko zaintrygować? Nic sensownego nie
przychodziło jej do głowy poza jednym oczywistym
stwierdzeniem: nigdy przedtem nie słyszała tego głosu!
Była przekonana, że-nigdy nie poznała tego męż-
czyzny. A nawet jeśli spotkali się gdzieś w przelocie,
musiało to być całkiem zdawkowe, przypadkowe spo-
tkanie, takie, o którym za chwilę się zapomina.
Dlaczego więc on nie zapomniał? Drżała ze strachu.
Ogarniał ją paraliżujący lęk na samą myśl, że istnieje
gdzieś mężczyzna, który ją zna i obserwuje, a którego
ona zupełnie nie kojarzy. Czyżby jakiś szalony wielbi-
ciel, który uwierzył we własne fantazje? Słyszała już o
takich przypadkach, ale nigdy nie przyszło jej do gło-
wy, że przytrafi się to właśnie jej.
I ten jego dziwny, trudny do zidentyfikowania ak-
cent... Mówił doskonałą angielszczyzną, ale raz po raz
pobrzmiewała w niej jakaś obca nuta. Czyżby cudzo-
ziemiec?
Zapadła już głęboka noc i wokół zrobiło się niezno-
śnie cicho. Odnosiła nieprzyjemne wrażenie, że była
jedyną osobą w całej kamienicy, która jeszcze nie spa-
ła.
Na palcach podeszła do okna i przez dłuższą chwilę
obserwowała londyńskie niebo rozświetlone żółtymi
refleksami ulicznych latarni. Przyglądała się oknom
wysokiego domu naprzeciwko; w niektórych pokojach
paliły się jeszcze światła. Wszędzie przebywali ludzie;
byli w mieszkaniu obok i w mieszkaniu poniżej. A jed-
nak była śmiertelnie wystraszona i czuła się bardzo,
bardzo samotna.
Gdy zadzwonił telefon, nerwowo podskoczyła. Od-
wróciła się powoli i z ociąganiem przemierzyła pokój.
Zapomniała włączyć sekretarkę. Co za nieostrożność!
Nie podniesie teraz słuchawki. Niech sobie dzwoni...
W końcu kiedyś zrezygnuje.
Poszła do łazienki, żeby wziąć prysznic i celowo
odkręciła kurki na cały regulator, żeby zagłuszyć
dźwięki dzwonka. Chwilę później, owinięta szlafro-
kiem, wróciła do pokoju. W mieszkaniu panowała głu-
cha cisza. Odetchnęła z ulgą, ale gdy boso masze-
rowała do kuchni, telefon odezwał się znów.
Ze złością trzasnęła kuchennymi drzwiami, jednak
gdy robiła sobie kolację - dietetyczną sałatkę z orze-
chów i owoców - telefon wciąż dzwonił i dzwonił.
Nie zareagował tak jak sądziła. Dlaczego nie zrezy-
gnował? Powinien przecież dojść do wniosku, że nie
ma jej w domu...
I nagle doznała olśnienia. Przecież była w domu i
on... on o tym mógł wiedzieć! Dygotała ze strachu.
Czyżby był gdzieś blisko? Czyżby ją obserwował?
Na myśl o tym serce niemal przestało jej bić. Jeśli
mieszkał blisko albo stał na ulicy, mógł przecież wi-
dzieć zapalone światło w jej mieszkaniu!
Och, musi opanować nerwy. Może dzwonił zupełnie
ktoś inny? Być może dzwoniła Diana albo Philip, żeby
dowiedzieć się, co u niej słychać. Jeśli więc nie odbie-
rze telefonu, gotowi pomyśleć, że coś jej się stało...
Wybiegła z kuchni do salonu i nerwowo chwyciła
słuchawkę.
- Halo? - odezwała się, dysząc ciężko.
Zastanawiałem się, ile jeszcze będę musiał czekać,
nim zdecydujesz się podejść do telefonu - powiedział
ktoś głębokim, stłumionym głosem.
- Dlaczego? - Serce biło jej jak oszalałe. - Dlaczego
to robisz? Przestań mnie dręczyć! Zostaw mnie w spo-
koju! Kim jesteś...? - wyrzuciła z siebie jednym tchem,
nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co mówi.
- A więc nie przypominasz mnie sobie? - nalegał. -
Nie szkodzi, przyjdzie czas, że odzyskasz pamięć.
- Posłuchaj, jest bardzo późno, a ja padam z nóg.
Odłóż słuchawkę. I więcej do mnie nie dzwoń!
- Szykujesz się do łóżka? - szepnął zadziwiająco
czule, a ona zadygotała z przerażenia. Czyżby domy-
ślał się, że ma na sobie tylko szlafrok... A może wi-
dział? Może po prostu ją widział! - Jesteś zmęczona -
ciągnął uspokajająco - miałaś ciężki dzień. Nie będę ci
już przeszkadzał. Chciałem tylko powiedzieć dobra-
noc... I do zobaczenia wkrótce, Annie.
Gdy usłyszała trzask odkładanej słuchawki, w pani-
ce cisnęła swoją. On się zbliża. Na litość boską, on tu
idzie! Co innego mogły oznaczać te słowa?
Podbiegła do wejściowych drzwi, żeby sprawdzić,
czy są dobrze zamknięte, a potem zastygła w holu,
wsłuchana w złowrogą ciszę, jakby oczekując odgłosu
kroków, dzwonka do drzwi...
Minęła długa, nieskończenie długa minuta, nim
przypomniała sobie o skomplikowanym systemie bez-
pieczeństwa, który chronił ją przed nieproszonymi go-
śćmi. Nikt nie mógł bez jej wiedzy wejść do środka,
nocny portier nikogo nie wpuściłby bez telefonicznego
uprzedzenia.
A jednak nie czuła się bezpiecznie; ze ściśniętym
sercem czekała i czekała... Minuty płynęły, nic się nie
działo. Telefon nie zadzwonił, nikt nie podszedł pod
drzwi. Wróciła do salonu i długo siedziała wpatrzona
w martwy aparat.
Dopiero po upływie dwóch godzin zdała sobie spra-
wę, że on nie przyjdzie. Przynajmniej nie dzisiaj.
Przemknęło jej przez myśl, że może powinna zadzwo-
nić na policję albo wyprowadzić się do hotelu... Nie, to
by oznaczało porażkę. Z jakiegoś tajemniczego powo-
du ten intruz usiłował ją przestraszyć, a ona nie powin-
na mu na to pozwolić. Cóż zrobiłaby policja? Nagry-
waliby rozmowy telefoniczne? Może powinna znów
zmienić numer... Cóż, jeśli poznał ten, z pewnością
zdobędzie następny. To nie miało sensu.
Kim był ten mężczyzna? Skąd wiedział o niej tak
dużo?
Te myśli nie dawały jej spokoju jeszcze długo w no-
cy, gdy bezsennie przewracała się na łóżku. A potem
miała koszmarny sen: telefon dzwonił, a gdy podnosiła
słuchawkę, stale słyszała ten sam przerażający głos;
dziwne, upiorne światła rozjaśniały mrok i nie wiado-
mo dlaczego gdzieś z oddali dochodził szum morza...
To musiał być łoskot ruchu ulicznego dobiegający z
dołu, stwierdziła po przebudzeniu. Czasami w nocy
przypominał do złudzenia szum morza, a. smugi świa-
tła z pewnością pochodziły od przejeżdżających samo-
chodów.
Tego dnia próby z zespołem trwały osiem godzin,
nie miała więc czasu myśleć o niczym innym. Ale gdy
wracała zmęczona do domu, podświadomie zastana-
wiała się, jaką wiadomość zastanie nagraną na sekre-
tarce.
Jednak tym razem niczego tam nie było. Doznała
niewysłowionej ulgi. Następnego dnia sytuacja się po-
wtórzyła: żadnych wiadomości od intrygującego nie-
znajomego, tylko kilka rzeczowych uwag w sprawie
zbliżającego się tournee, pochodzących z biura Philipa.
Dwa dni później nadeszła kartka od Philipa i Diany -
lazurowe niebo, palmy, nieprawdopodobnie niebieskie
morze, a na odwrocie kilka serdecznych słów oraz
przypomnienie, że za tydzień spotykają się w Paryżu.
Kilka dni później w drodze na lotnisko Annie doszła
do wniosku, że zaczyna się przyzwyczajać do życia w
pojedynkę. Podróżowała sama, ponieważ pozostali
członkowie zespołu pojechali razem ze sprzętem drogą
lądową i morską. Szczególnie Brick niepokoił się o
swoją drogocenną perkusję i nie chciał ani na chwilę
stracić jej z oczu. Annie wolała podróż lotniczą - była
szybsza i bez wątpienia wygodniejsza.
Intrygujące telefony nie powtórzyły się więcej i
przez ostatnie noce mogła się spokojnie wyspać. Teraz
niecierpliwie oczekiwała spotkania z Philem i Di. Zdą-
żyła już przywyknąć do myśli, że się pobrali i z pew-
nością nie będą poświęcali jej tyle czasu co niegdyś. Ta
myśl trochę bolała, ale postanowiła śmiało stawić czoło
nowej sytuacji. Tych dwoje znaczyło dla niej zbyt wie-
le, by miała ochotę ich teraz stracić. Ukryje więc swoje
uczucie, tak jak czyniła to od wielu lat. Być może
pewnego dnia uda jej się przezwyciężyć miłość do Phi-
lipa...
W drodze towarzyszyło jej dwóch ochroniarzy wy-
najętych przez Philipa. Annie usiadła przy oknie, a
dwaj mężczyźni obok niej przy przejściu, na wypadek
gdyby ktoś próbował ją zaczepić.
Ubrana była w czarno-czerwoną kurtkę, białą koszu-
lę i wąskie czarne spodnie. Kilku pasażerów, przecho-
dząc, przyglądało jej się z zainteresowaniem, ona jed-
nak uparcie patrzyła przez okno. Po wylądowaniu na
lotnisku Charlesa de Gaulle'a szybko podążyła do wyj-
ścia dla VIP-ów i znalazła się na zewnątrz. Czekała
tam na nią czarna limuzyna. Dwóch ochroniarzy za-
mieniło kilka słów z kierowcą, który wysiadł, gdy się
zbliżyli. Szofer ukłonił się raz i drugi, powiedział coś
po francusku i otworzył Annie drzwi do luksusowego
wnętrza. Ochroniarze pomogli mu jeszcze załadować
walizki do bagażnika i oddalili się. Ich rola dobiegła
końca. Wracali następnym samolotem do Londynu. Na
terenie Francji, zgodnie z kontraktem, ochronę zapew-
niali Francuzi.
Szofer zajął miejsce za kierownicą i włączył silnik.
Przez przyciemnione szyby Annie obserwowała znika-
jące zabudowania lotniska.
Kilka chwil później spojrzała przed siebie, mimo-
chodem zatrzymując wzrok na kierowcy. Nie mogła
ujrzeć jego twarzy, spostrzegła jednak lśniące, czarne
włosy, szerokie, muskularne ramiona i kształtną głowę
osadzoną na mocnej, opalonej szyi. Nie odezwał się
dotąd ani słowem i w głębi duszy była mu za to
wdzięczna. Nie miała ochoty na konwersację, w dodat-
ku czuła tremę przed inauguracją swego książkowego
francuskiego. Z łatwością porozumiewała się z na-
uczycielem, ale to nie to samo co rozmowa z Francu-
zem w jego własnym kraju.
Wyglądała więc przez okno, choć tutejsze przed-
mieścia, trochę podobne do londyńskich, nie prezento-
wały się ciekawie. Ruch na jezdni był duży, zauważyła
jednak, że poruszali się szybciej niż inni. Trochę za
szybko jak na jej gust. Może powinna poprosić kie-
rowcę, żeby zwolnił? Spojrzała nań znów, ale coś nie-
uchwytnego w jego sylwetce - dumne osadzenie gło-
wy, pewność siebie bijąca z szerokich ramion? - spra-
wiło, że nie ośmieliła się niczego mu sugerować.
Obserwowała gęstniejącą zabudowę po obu stronach
autostrady, dachy wysokich domów, wieże kościelne
widoczne w oddali. Migały jej przed oczami znajome
nazwy na drogowskazach: Neuilly, Clichy, St Denis,
zjazdy do centrum miasta - samochód jednak jechał
dalej, i w końcu przyszło jej do głowy, że znowu wy-
jeżdżają z Paryża, kierując się ku przedmieściom po
drugiej stronie.
Czyżby pomylił drogę? Może podano mu zły adres?
A może wybrał całkiem nie znaną jej, okrężną trasę?
Już miała pochylić się do przodu, żeby zapytać, gdy
nagle zwolnili przed wjazdem na płatną autostradę.
Annie dojrzała przed sobą ogromne drogowskazy. Ly-
on... W tej samej chwili kierowca wychylił się przez
okno i wsunął bilet do automatu. Gdy szlaban uniósł
się do góry, limuzyna wyrwała do przodu jak rączy
koń.
Annie zaniepokojona zastukała w szybę oddzielającą
ją od kierowcy.
-Dokąd pan jedzie? - krzyknęła najpierw po angiel-
sku, a potem po francusku: - Monsieur, oCE allez-
vous?
Nadal nie odwracał się, tylko zerknął w przelocie we
wsteczne lusterko. Zobaczyła jego oczy - ciemne,
błyszczące okolone gęstymi rzęsami.
- Miał mnie pan zawieźć do Paryża! - zawołała nie-
zbyt dobrym, łamanym francuskim. - Pomylił pan dro-
gę? Musi pan zawrócić. Czy pan mnie słyszy, monsie-
ur?
Nie odpowiadając, skinął głową, ale nie zmienił kie-
runku jazdy. Jechali tak szybko, że Annie musiała
przytrzymywać się skórzanego siedzenia, żeby zacho-
wać równowagę. Do licha, pewnie przekracza sto pięć-
dziesiąt na godzinę! - pomyślała oszołomiona. Kolejny
drogowskaz mignął jej przed oczami: Versailles.. Prze-
cież to ponad dwadzieścia kilometrów za Paryżem!
Dokąd jechali?
Po chwili czarna limuzyna zaczęła znów zwalniać,
ponieważ zbliżali się do następnego punktu opłat dro-
gowych.
- Zamierza pan zawrócić? - Pytanie zawisło w próż-
ni.
Annie zirytowała się na dobre. Czyżby nie znał dro-
gi z lotniska do miasta? A może płacono mu za ilość
przejechanych kilometrów? Och, poskarży się Phili-
powi! Poskarży się przy płaceniu rachunku! Już Phil
rozprawi się z tym nieznośnym szoferem...
Gdy doczekali się swojej kolejki, mężczyzna wychy-
lił się i wrzucił kilka monet do automatu. Szlaban pod-
niósł się do góry i znów ruszyli przed siebie.
Annie, wciśnięta w kąt samochodu, nerwowo wy-
glądała przez okno. Spodziewała się, że za chwilę za-
wrócą w kierunku Paryża.
Ale szofer wcale tego nie zrobił. Skręcił w lokalną,
wąską drogę i jechali teraz, nadal z dużą szybkością,
wśród zielonych łąk i lasów.
Starała się nie poddawać panice. Usiadła prosto i za-
częła, tym razem energicznie, walić w szybę.
- OCE allez-vous, monsieurl Aretez! - A po chwili,
ponieważ narastała w niej wściekłość i strach, powtó-
rzyła po angielsku: - Proszę się zatrzymać! Proszę
mnie natychmiast wypuścić!
Nie było żadnej reakcji. Nawet nie raczył obejrzeć
się za siebie. Gdy dojechali do zakrętu, Annie gwał-
townie rzuciła się ku drzwiom i zaczęła szarpać klam-
kę. Drzwi były automatycznie zablokowane!
A więc została uwięziona! Serce biło jej jak oszala-
łe, pociła się, bladła i pąsowiała na przemian. Gdy
spojrzała we wsteczne lusterko, dojrzała w nim blask
ciemnych oczu kierowcy.
- O co tu chodzi? - spytała głucho. - Dokąd mnie pan
zabiera?
- Powiedziałem ci już, Annie, że wkrótce się zoba-
czymy - przemówił miękkim, stłumionym głosem, któ-
ry rozpoznała natychmiast.
Miała wrażenie, że serce jej przestało bić.
ROZDZIAŁ DRUGI
Przez nieskończenie długą chwilę Annie siedziała
sztywna i blada, a umysł jej pracował gorączkowo.
- Kim pan jest? - wyszeptała wreszcie nie swoim
głosem.
Nie odpowiedział, a gdy zerknęła we wsteczne lu-
sterko, zamiast jego ciemnych oczu zobaczyła oliwko-
wą skórę jego twarzy zwróconej do niej półprofilem.
Miał wydatny nos i mocno zarysowane kości policz-
kowe. Była to surowa twarz; Annie próbowała ją prze-
niknąć, aby zrozumieć motywy postępowania jej wła-
ściciela. Jakim był typem człowieka? A najważniejsze,
co miał zamiar z nią zrobić?
- Czy myśmy się już gdzieś poznali? - spytała znów
i uśmiechnęła się, usiłując pod maską układnej grzecz-
ności ukryć strach i zdenerwowanie. - Przepraszam,
jeśli pana nie rozpoznałam, ale spotykam tylu ludzi, że
trudno spamiętać wszystkie twarze...
Wielbiciele polują na mnie po koncertach, proszą o
autografy... Czy właśnie tak się poznaliśmy? Jest pan
moim wielbicielem?
Nie mówiła tego z wielkim przekonaniem. Mężczy-
zna w niczym nie przypominał jej wielbicieli. To były
przeważnie nastolatki ubrane i uczesane zgodnie z naj-
nowszą młodzieżową modą. Dziewczyny naśladowały
jej stroje, nawet paznokcie i usta malowały na czarno,
choć w jej życiu ta ekstrawagancja była zaledwie krót-
kim epizodem...
Ten mężczyzna wyglądał zbyt poważnie jak na jej
wielbiciela. Miał z pewnością ponad trzydziestkę i no-
sił się, według niej, dość staroświecko: ciemny garni-
tur, biała koszula, stonowany krawat. W dodatku ubra-
nie było w dobrym gatunku, garnitur zapewne szyty na
miarę, koszula i krawat pochodziły z drogiego sklepu.
Ubranie zwykle coś mówi o człowieku. Sądząc z
wyglądu, był godnym szacunku, dobrze wychowanym
dżentelmenem. Dlaczego więc zajął się kidnapingiem?
Och, skądże mogła wiedzieć, jak wygląda prawdzi-
wy porywacz? Pozory często mylą... Mógł się celowo
przebrać, żeby wzbudzić zaufanie.
Przedłużająca się cisza potęgowała w Annie strach.
Przełknęła nerwowo ślinę i znów spróbowała nawiązać
konwersację:
- Dlaczego nic pan nie mówi? Kim pan jest?
- Później ci powiem - rzucił zdawkowo.
- Dokąd mnie wieziesz? - wybuchła, nie zauważając
nawet, że zwróciła się do niego per ty.
- Za chwilę sama zobaczysz.
- Powiedz mi natychmiast! - Starała się ukryć strach,
chciała, by jej głos brzmiał chłodno i spokojnie, ale
gardło miała ściśnięte, a usta poruszały się z najwięk-
szym trudem.
Mężczyzna nie odpowiedział.
Przyglądała się dłoniom obejmującym kierownicę -
stanowczym, zwinnym dłoniom, o długich palcach i
opalonej skórze. Drzemała w nich siła, która ją przera-
żała. Spojrzała przez okno na zielony, bujny krajobraz
francuskiej prowincji. Wiosna dopiero się zaczynała,
drzewa i krzewy powoli rozkwitały, niebo było jasno-
CHARLOTTE LAMB Pamiętasz mnie?
ROZDZIAŁ PIERWSZY Pierwszy z serii tajemniczych telefonów otrzymała Annie pewnej chłodnej, wiosennej nocy. - Pamiętasz mnie? - wyszeptał męski głos, a ona po- czuła, że drętwieje z przerażenia. Wróciła właśnie z przyjęcia weselnego; była cał- kiem rozbita, bliska płaczu, ponieważ jej najlepsza przyjaciółka, Diana, poślubiła dziś mężczyznę, w któ- rym Annie kochała się od lat. - Kto mówi? - spytała zbolałym głosem, ale nie do- czekała się odpowiedzi. Połączenie zostało przerwane. Z ponurą miną odłożyła słuchawkę, a potem przełą- czyła telefon na automatyczną sekretarkę. Pocieszała się myślą, że ktoś z zespołu za dużo wypił na przyjęciu i zrobił jej dowcip. Stanowczo nie miała dziś nastroju do żartów. Odwróciła się z szelestem jedwabiu, którego miękki, zmysłowy dotyk zdawał się koić jej nerwy. Annie uwielbiała wytworne stroje i w tej dziedzinie uchodziła za znawcę. Pomogła Dianie w wyborze ślubnej sukni, dla siebie zaś - ponieważ była druhną - wybrała kreację w jasnozielonym kolorze, który znakomicie podkreślał barwę jej oczu. Obie suknie były stylizowane na epokę wiktoriańską. Annie uczesała więc swe długie, czarne włosy w wytworny, gładki węzeł i wpięła weń malutki bukiecik fiołków ozdobiony liśćmi paproci. Wyjęła teraz kwiaty z włosów i pieczołowicie umie- ściła je pomiędzy kartkami tomiku wierszy.
Miała zwyczaj suszyć kwiaty, które towarzyszyły jej przy ważnych, uroczystych okazjach. Potem, gdy znie- nacka otwierała książkę, subtelna, ulotna woń kwiatów przywracała wspomnienia minionych chwil. A dzień dzisiejszy - musiała przyznać mimo bólu i łez - był niezwykle ważny w jej życiu. Wiedziała, że nigdy go nie zapomni. Ziewając spojrzała na zegarek. Dochodziła północ, Annie zaś, nawet wówczas gdy nie planowała wystę- pów, kładła się spać około dziesiątej i wstawała skoro świt. Jutro musiała wstać przed siódmą, czekała ją bo- wiem sesja zdjęciowa w studiu nagrań, gdzie czyniono właśnie ostatnie poprawki do jej nowego albumu. Szybko zamieniła zieloną, jedwabną suknię na krót- ką koszulę nocną i szlafrok, po czym zasiadła przed toaletką i rozpoczęła zmywanie makijażu. Nawet gdy było bardzo późno i padała z nóg, niezmiennie od lat przed udaniem się do snu wykonywała rutynowe czyn- ności. - Gdy się jest osobą publiczną, trzeba zawsze pamię- tać o swoim wyglądzie - powiedział jej kiedyś Philip. Powinna potraktować te słowa jak przestrogę, że sława i sukces mają swe blaski i cienie. Do dziś pamiętała badawczy wzrok Philipa na swej twarzy. - Nie jesteś pewna, czy to ci odpowiada, dziecino? – spytał wówczas, jakby czytając w jej myślach. - Naj- wyższy zatem czas na podjęcie decyzji. Jeśli chcesz zostać gwiazdą, musisz zrozumieć, że sława wymaga poświęceń. Nie ma róży bez kolców. A więc, wycofu-
jesz się? Na razie nikt cię nie zna, więc łatwo możesz wrócić do normalnego życia. Nie zamierzała się wycofać. Patrzyła na Philipa ogromnymi, melancholijnymi oczami i westchnęła zniecierpliwiona jego podejrzliwością. - Nie mam nic, do czego mogłabym wrócić - powie- działa. - Nic, za czym bym tęskniła... Ponad wszystko na świecie pragnę zostać piosenkarką. Jakże to wtedy wydawało się proste! Ale Philip nie ostrzegł jej przed najważniejszym. Znalezienie się na szczycie wiązało się z ogromnym wysiłkiem, nadludz- ką pracą i dotkliwym stresem, przede wszystkim jed- nak na ołtarzu sławy trzeba było złożyć ofiarę z wła- snego życia osobistego. Gwieździe nie pozostawiano najmniejszego marginesu swobody, nie mogła mieć również do nikogo bezwzględnego zaufania. Zwłasz- cza nowe znajomości należało traktować bardzo ostrożnie. Ludzie sprawiający sympatyczne wrażenie często okazywali się zwykłymi koniunkturalistami. Życie wcale nie rozpieszczało gwiazd. Annie szybko zrozumiała, że powinna przyodziać ochronny pancerz i stwardnieć wewnętrznie. Obawiała się jednak, że jej muzyka straci wówczas swą świeżość i wrażliwość. Czasami ból i gorycz pomagały przy komponowaniu. Miała wrażenie, że jej najlepsze piosenki mówiły o nie spełnionych uczuciach do Philipa. O uczuciach, któ- rych, jak się zdawało, on był całkowicie nieświadomy. Philip nadal traktował ją tak, jakby miała siedemna- ście lat. Był twardym biznesmenem, ale w stosunku do
niej zachowywał się ciepło i opiekuńczo. Nigdy nie robił jej żadnych propozycji, nie opowiadał przy niej sprośnych dowcipów; traktował ją jak córkę albo młodszą siostrę. Na początku znajomości bardzo jej to odpowiadało. Do czasu jednak... Aż do chwili, gdy od- kryła, że go kocha... Philip jednak zdawał się tego nie spostrzegać. Od tamtej pory jej piosenki nabrały szczególnego dramatyzmu, pomyślała, z goryczą wspominając prze- szłość. Zanim zakochała się w Philipie, udawała, że zna miłość, że cierpi. Pisała o miłości, której nigdy nie zaznała. Uczucie do Philipa sprawiło, że jej twórczość nabrała osobistego charakteru, stała się odzwierciedle- niem rzeczywistości. W ciągu ostatniego pół roku po- wstały jej najciekawsze utwory. Ból i rozpacz, które nią targały, rozbudziły twórczą wenę. Praca pomagała zagłuszyć cierpienie; nagrania do nowego albumu i przygotowania do zbliżającego się tournee po Europie pochłonęły ją bez reszty. Przez ostatnie osiem lat Philip i Diana byli dla Annie wszystkim. Służyli jej pomocą, radą, pocieszeniem i własnym towarzystwem. Philip był jej agentem i me- nedżerem; kiedy się poznali, od razu oddał ją pod opiekę Diany Abbot - swej wówczas dwudziestodwu- letniej sekretarki. Od tamtej pory Diana mieszkała z Annie, pilnowała jej rozkładu zajęć, towarzyszyła pod- czas podróży, utrzymywała kontakty z prasą i w ogóle rozwiązywała za Annie wszelkie problemy dnia co- dziennego. Diana - z pozoru twarda, energiczna dziew- czyna, pochodząca z przedmieść Liverpoolu - miała
miękkie serce, ciepłe brązowe oczy i zaraźliwy śmiech. Annie kochała Philipa i uwielbiała Dianę, swą prawdziwą, jedyną przyjaciółkę. Philip nie był szcze- gólnie przystojny, posiadał jednak dużo męskiego uro- ku. Wysoki, smukły, o poważnych, niebieskich oczach i jasnokasztanowych włosach, budził zainteresowanie kobiet. Annie przez lata obserwowała korowód pań przewijających się u jego boku, pocieszała się jednak myślą, że żaden z tych romansów nie trwał długo. Phi- lip był zbyt pochłonięty pracą, by zaangażować się na stałe. I dziewczyny, zniecierpliwione wyczekiwaniem na poważną deklarację z jego strony, odchodziły. W Annie zaś rosła nadzieja, że Philip w końcu dostrzeże w niej kobietę. Ale nigdy, przenigdy nie przyszłoby jej do głowy, że Philip zakocha się w Dianie! Rozwój wypadków przyspieszył najzwyklejszy zbieg okoliczności. Philip i Diana spóźnili się na samo- lot podczas niedawnego tournee Annie po Stanach Zjednoczonych, a potem burza śnieżna zatrzymała ich na kilka dni w hotelu. - Poznałam go wówczas naprawdę - wyznała później Diana, oświadczając bladej i osłupiałej Annie, że ona i Philip wkrótce zamierzają się pobrać. - Popatrz, jakie to dziwne - ciągnęła Diana w zadumie. - Znaliśmy się tyle lat, a dotąd nie wiedziałam, co kryje się w jego sercu. Nasze rozmowy przypominały obieranie cebu- li... Odkryłam w Philipie cechy, o które nigdy bym go nie podejrzewała! Nie mogliśmy wyjść z hotelu: wiatr był porywisty, zaspy śniegu dochodziły do półtora me- tra, wyłączono elektryczność, nie mieliśmy telewizora,
więc po prostu owinęliśmy się kocem i rozmawialiśmy. Rozmawialiśmy i rozmawialiśmy... - I zakochaliście się w sobie? - dokończyła Annie, zmuszając się do uśmiechu. Diana z twarzą jaśniejącą szczęściem przytaknęła. - Zakochaliśmy się. To szaleństwo, prawda? Po tylu latach znajomości! Zupełnie tak, jakby rozdzielająca nas ściana nie oczekiwanie runęła. Annie długo jeszcze pozostawała w szoku po otrzy- maniu tej wiadomości. Była zraniona, zbolała i ogrom- nie zazdrosna. Ani Philip, ani Diana nie domyślali się jej reakcji. I całe szczęście. Dzięki Bogu nigdy nie zwierzyła się Dianie ze swej skrywanej miłości do Philipa. Teraz tylko musiała nadal grać swoją niewdzięczną rolę - musiała udawać, że jest niezwykle szczęśliwa z powo- du ich małżeństwa. Sytuację komplikował fakt, że przecież kochała ich oboje i każdemu z osobna życzyła jak najlepiej. Philipa poznała dawno temu na przyjęciu, na którym zaśpiewała kilka piosenek. Aż do tamtej chwili nawet nie postało jej w głowie, że może kiedyś zostać praw- dziwą piosenkarką. Właśnie tamtego wieczoru Philip oznajmił, że zrobi z niej gwiazdę. Z początku nie uwie- rzyła. Brakowało jej tupetu, wiary we własne siły. A jednak jakiś wewnętrzny głos podpowiadał, że powin- na uwierzyć. I zaufała Philipowi. Przepowiednie Philipa zaczęły się sprawdzać - zrazu wolno, potem coraz szybciej, od kilku zaś lat w tempie przyprawiającym o zawrót głowy. Najpierw śpiewała
w nocnych klubach, żeby we dnie uczęszczać na lekcje śpiewu i tańca. Dopiero kontrakt na nagranie pierwszej płyty, który załatwił jej Philip, otworzył przed nią drzwi do kariery. Dziś była już znana nawet w Amery- ce. Za dwa tygodnie zaś wyruszała w kolejną trasę koncertową po Europie. Tournee rozpoczynał galowy koncert w Paryżu. Sława jednak niosła ze sobą pewne problemy. Nale- żały do nich, między innymi, anonimowe telefony. Czy to wielbiciele dzwonili, czy szaleńcy - nie wiedziała. Od czasu jednak, gdy przeniosła się do ekskluzywnej dzielnicy Londynu i zastrzegła swój numer telefonu, zdarzało się to coraz rzadziej. Zamieszkała przy wysadzanej drzewami ulicy, po której mogły się poruszać jedynie samochody miesz- kańców, dom zaś, w którym mieścił się jej apartament, był dodatkowo chroniony. Przez całą noc budynek pa- trolował umundurowany strażnik w towarzystwie groźnie wyglądającego dobermana, a elektronicznie otwierane drzwi sforsować mógł wyłącznie posiadacz specjalnej karty magnetycznej. Co więcej, otwierały się dopiero wówczas, gdy po włożeniu karty wybrało się odpowiedni numer kodowy. Było to jedno z tych wytwornych, anonimowych osiedli, których mieszkańcy prawie sienie znali. Nikt nie nastawiał tu głośno telewizora, nikt nie wydawał hucznych przyjęć, nie dochodziło też do gwałtownych kłótni. Odnosiło się wrażenie, że sąsiedzi wyjechali. W apartamencie Annie znajdowały się dwie sypialnie - jedna dla niej, druga zaś dla Diany, która do niedawna
tu mieszkała. Po wyprowadzce Diany Annie z trudem oswajała się z samotnością. Nigdy dotąd nie mieszkała sama. Nim poznała Philipa, mieszkała z matką i ojczymem oraz dwoma przyrodnimi braćmi. Rodzina nie protestowała, gdy Annie wyprowadzała się; dom był ciasny, poza tym Annie nie zgadzała się z ojczymem. Od tamtej po- ry rzadko ich odwiedzała. Jednak takie samotne wsłuchiwanie się w ciszę - jak to czyniła właśnie teraz - kompletnie ją rozstrajało. Je- dynym dźwiękiem, który wyławiały jej uszy, był mo- notonny szum kuchennej lodówki. W myślach przeko- nywała się, że przecież wokół mieszkają ludzie, ale cisza była tak dojmująca, że z trudem przychodziło jej w to uwierzyć. Czuła się teraz tak, jakby przebywała na Księżycu... W rzeczywistości za ścianą mieszkali ludzie. Apar- tamenty w tej dzielnicy cieszyły się wielką popularno- ścią i rzadko stały puste. Mieszkało tu wielu artystów, ludzi sztuki. Niekiedy posiadali domy na prowincji, a te apartamenty służyły im tylko na czas pobytu w Lon- dynie. Dom był starannie utrzymany, wygodny, znaj- dował się tu basen, sauna i świetnie wyposażona sala gimnastyczna. Żyło się tu komfortowo. Windy bezszelestnie poru- szały się w górę i w dół, przy wejściowych drzwiach dyżurował portier, a w podziemiach znajdował się par- king samochodowy. Gdyby więc dom otoczyli wielbi- ciele lub wścibscy dziennikarze, można było uciec nie- postrzeżenie samochodem.
Aż do dzisiaj Annie czuła się tu całkiem bezpiecz- nie. Właściwie dlaczego tak bardzo przejęła się tym tele- fonem? Nie był ani ordynarny, ani obsceniczny... Za- pewne jakiś głupi kawał, być może autorstwa jednego z kolegów... A jednak, gdy kładła się do łóżka, nadal myślała o tajemniczym telefonie. „Pamiętasz mnie?" - słowa te dźwięczały jej w głowie. Czy kryło się w nich pytanie, czy stwierdzenie? - zastanawiała się przez chwilę. Właściwie wszystko jedno, i tak te dwa słowa wypro- wadziły ją z równowagi. Przejęła się tak bardzo być może dlatego, że po raz pierwszy w życiu czuła się samotna i opuszczona. Dziś wieczór rzeczywiście łatwo było ją zranić. Na szczęście nikt o tym nie wiedział i miała nadzieję, że nikt się tego nie domyślał. W każdym razie na weselu starała się oszukać wszystkich - nie wyłączając samej siebie. Była duszą towarzystwa, za żadną cenę nie chciała dopuścić, by Philip i Diana odgadli jej praw- dziwy nastrój. Byli tak bardzo szczęśliwi - i mieli do tego prawo. Nie mogła popsuć im wielkiego dnia. Na litość boską, miała już przecież dwadzieścia pięć lat i niewątpliwie potrafiła zatroszczyć się o siebie! Wielokrotnie sama podróżowała do Ameryki, nieźle mówiła po francusku i włosku, a teraz uczyła się rów- nież hiszpańskiego. Philip częstokroć mawiał, że mu- zyka to międzynarodowy biznes: trzeba wiele podró- żować i znać języki obce. Musi więc przestać użalać się nad sobą, pomyślała z
gniewną miną. Ma wystarczająco dużo życiowych umiejętności, by dać sobie radę sama! Potrafiła prowadzić samochód, gotować, a nawet skończyła kurs samoobrony. W razie potrzeby z łatwo- ścią przerzuci mężczyznę przez ramię. Z pewnością nauczy się żyć sama i zapanuje nad dzisiejszą dziecin- ną rozpaczą. Jeśli trzeba, ze wszystkim można sobie poradzić! Z tą optymistyczną myślą odwróciła się na drugi bok. Przez sen słyszała dzwonek telefonu, po- nieważ jednak szybko włączyła się automatyczna se- kretarka, nie zwróciła na niego uwagi. Rano tak bardzo spieszyła się do pracy, że nie zdą- żyła przesłuchać taśmy. Sesja zdjęciowa ciągnęła się w nieskończoność. An- nie czuła się jak marionetka, gdy kolejny już raz usta- wiano ją na tle sklepowej witryny, a od sztucznego uśmiechu po prostu bolały ją usta. - Postaraj się mieć bardziej zadowoloną minę, ko- chanie! - pouczał ją zniecierpliwionym głosem foto- graf. Wybacz, ale nie znoszę zdjęć! - rzuciła gniewnie. Niestety, to widać - westchnął. - Odpręż się trochę... Daję słowo, jeszcze tylko kilka ujęć i kończymy. Chłopcy z zespołu stanęli za plecami fotografa i za- częli robić tak głupie miny, że wreszcie roześmiała się naturalnie. - Tak trzymaj! - krzyknął uradowany fotograf. Perkusista, potężny dwudziestoletni chłopak, którego ze względu na masywną budowę ciała przezywano
Brick, uśmiechał się radośnie do Annie, gdy opuszczali studio. - Przeczytałem kiedyś, że niektóre prymitywne ple- miona nie pozwalają robić sobie zdjęć, uważając, że w ten sposób kradnie się im dusze. Czy podzielasz tę opi- nię, Annie? Brick uchodził za wielkiego kawalarza w zespole. Pozostali chłopcy, słysząc jego komentarz, zachichota- li. - Och, po prostu nie znoszę własnych zdjęć! - wy- mamrotała. Nagle przyszło jej do głowy, że to Brick mógł dzwonić dziś w nocy. Jeśli za dużo wypił, robił się nieznośny. Brick z uwagą przyglądał się jej skośnym, zielonym oczom, lśniącym czarnym włosom i drobnej trójkątnej twarzyczce w kształcie serca. Niedawno jeden z dzien- nikarzy napisał, że wyglądem przypominała kota mok- nącego na deszczu. - Chyba nie mówisz tego poważnie! - zawyrokował Brick, z niedowierzaniem potrząsając głową. - Przecież jesteś niebywale fotogeniczna! Najwyższy czas, byś przywykła do fotografów. Twoja twarz codziennie zdobi okładkę jakiegoś magazynu. W odpowiedzi wzruszyła tylko ramionami. Kamera budziła w niej instynktowną niechęć. Było to prymitywne uczucie, nie mające żadnych racjonalnych podstaw. Ludzie nie po- trafili tego zrozumieć. I nie starała się im tego na siłę wyjaśniać. - Dzwoniłeś do mnie wczoraj w nocy, Brick? - spy- tała nieoczekiwanie.
- Czy do ciebie dzwoniłem? - Wyglądał na oszoło- mionego. - Nie... A prosiłaś mnie, bym dzwonił? Zresztą niewiele pamiętam z weselnego przyjęcia. Pozostali wybuchnęli szczerym śmiechem. Annie uśmiechnęła się również. Nie, to nie był Brick... Ani żaden z nich. Znała ich wystarczająco dobrze, by za- uważyć nagłe zakłopotanie na ich twarzach, gdyby coś przeskrobali. Próby z zespołem trwały całymi godzinami, bez przerwy na lunch. W ciągu dnia musiała więc zadowo- lić się jabłkiem i jogurtem. Zresztą Philip byłby nieza- dowolony, gdyby choć trochę przytyła. Zwykł jej po- wtarzać: „W tym biznesie liczy się przede wszystkim wygląd. Jak cię widzą, tak cię piszą. Nieważne, kim jesteś... ważne, żebyś wyglądała zawsze tak, jak sobie ludzie ciebie wyobrażają". A ludzie postrzegali ją tak, jak życzył sobie tego Philip -jak uliczną piosenkarkę: smutną, tragiczną i pełną ekspresji. Długie, czarne włosy okalały bladą twarz; makijaż podkreślał duże, wyraziste oczy i pełne usta. Jej ko- stiumy sceniczne były proste i niezbyt drogie; prze- ważnie nosiła czerń, którą podkreślała swą smukłą, drobną sylwetkę. A jej piosenki, mimo że z biegiem lat nieco się zmieniały, nadal wprawiały w ten sam rzew- ny nastrój. Jej wielbicielom właśnie to się podobało. Czasami jednak Annie czuła się zapędzona w ślepy zaułek, nie była bowiem wcale pewna, czy osobowość, którą stworzył Philip, jeszcze do niej pasuje...
- Brakuje ci Phila i Di? - spytał rezolutnie Brick, gdy opuścili już studio. - Chodź z nami na curry do hindu- skiej knajpy! - To dla mnie zbyt tuczące. - Potrząsnęła głową. - Zjem w domu. Do zobaczenia, Brick! W domu od razu włączyła sekretarkę, jak to miała w zwyczaju, i zaczęła przeglądać pocztę. W większości były to listy i kartki od przyjaciół z muzycznego świa- ta, ale była także wiadomość z agencji Philipa, doty- cząca zbliżającego się tournee, podpisana w zastęp- stwie przez jego sekretarkę oraz rachunek telefoniczny. Raptem uniosła głowę; jej uszu dobiegł ten sam przerażający szept: „Pamiętasz mnie?". A potem trzask odkładanej słuchawki. Nie był to jednak koniec nagra- nia. Magnetofon znów zaszumiał ostrzegawczo, a zna- jomy głos złowieszczym, chrapliwym szeptem powie- dział: „Pamiętam cię, Annie... Pamiętam wszystko". Zimny dreszcz przebiegł jej po kręgosłupie; wpa- trywała się niemo w maszynę, jakby oczekując dalsze- go ciągu. Ale nagranie definitywnie się skończyło. Któż to był? Przecież nie Brick... To już ustaliła. Zresztą te telefony wcale nie były żartobliwe. One ją przerażały. Czyżby zawierały ukrytą groźbę? A może ktoś chciał ją tylko zaintrygować? Nic sensownego nie przychodziło jej do głowy poza jednym oczywistym stwierdzeniem: nigdy przedtem nie słyszała tego głosu! Była przekonana, że-nigdy nie poznała tego męż- czyzny. A nawet jeśli spotkali się gdzieś w przelocie, musiało to być całkiem zdawkowe, przypadkowe spo- tkanie, takie, o którym za chwilę się zapomina.
Dlaczego więc on nie zapomniał? Drżała ze strachu. Ogarniał ją paraliżujący lęk na samą myśl, że istnieje gdzieś mężczyzna, który ją zna i obserwuje, a którego ona zupełnie nie kojarzy. Czyżby jakiś szalony wielbi- ciel, który uwierzył we własne fantazje? Słyszała już o takich przypadkach, ale nigdy nie przyszło jej do gło- wy, że przytrafi się to właśnie jej. I ten jego dziwny, trudny do zidentyfikowania ak- cent... Mówił doskonałą angielszczyzną, ale raz po raz pobrzmiewała w niej jakaś obca nuta. Czyżby cudzo- ziemiec? Zapadła już głęboka noc i wokół zrobiło się niezno- śnie cicho. Odnosiła nieprzyjemne wrażenie, że była jedyną osobą w całej kamienicy, która jeszcze nie spa- ła. Na palcach podeszła do okna i przez dłuższą chwilę obserwowała londyńskie niebo rozświetlone żółtymi refleksami ulicznych latarni. Przyglądała się oknom wysokiego domu naprzeciwko; w niektórych pokojach paliły się jeszcze światła. Wszędzie przebywali ludzie; byli w mieszkaniu obok i w mieszkaniu poniżej. A jed- nak była śmiertelnie wystraszona i czuła się bardzo, bardzo samotna. Gdy zadzwonił telefon, nerwowo podskoczyła. Od- wróciła się powoli i z ociąganiem przemierzyła pokój. Zapomniała włączyć sekretarkę. Co za nieostrożność! Nie podniesie teraz słuchawki. Niech sobie dzwoni... W końcu kiedyś zrezygnuje. Poszła do łazienki, żeby wziąć prysznic i celowo odkręciła kurki na cały regulator, żeby zagłuszyć
dźwięki dzwonka. Chwilę później, owinięta szlafro- kiem, wróciła do pokoju. W mieszkaniu panowała głu- cha cisza. Odetchnęła z ulgą, ale gdy boso masze- rowała do kuchni, telefon odezwał się znów. Ze złością trzasnęła kuchennymi drzwiami, jednak gdy robiła sobie kolację - dietetyczną sałatkę z orze- chów i owoców - telefon wciąż dzwonił i dzwonił. Nie zareagował tak jak sądziła. Dlaczego nie zrezy- gnował? Powinien przecież dojść do wniosku, że nie ma jej w domu... I nagle doznała olśnienia. Przecież była w domu i on... on o tym mógł wiedzieć! Dygotała ze strachu. Czyżby był gdzieś blisko? Czyżby ją obserwował? Na myśl o tym serce niemal przestało jej bić. Jeśli mieszkał blisko albo stał na ulicy, mógł przecież wi- dzieć zapalone światło w jej mieszkaniu! Och, musi opanować nerwy. Może dzwonił zupełnie ktoś inny? Być może dzwoniła Diana albo Philip, żeby dowiedzieć się, co u niej słychać. Jeśli więc nie odbie- rze telefonu, gotowi pomyśleć, że coś jej się stało... Wybiegła z kuchni do salonu i nerwowo chwyciła słuchawkę. - Halo? - odezwała się, dysząc ciężko. Zastanawiałem się, ile jeszcze będę musiał czekać, nim zdecydujesz się podejść do telefonu - powiedział ktoś głębokim, stłumionym głosem. - Dlaczego? - Serce biło jej jak oszalałe. - Dlaczego to robisz? Przestań mnie dręczyć! Zostaw mnie w spo- koju! Kim jesteś...? - wyrzuciła z siebie jednym tchem, nie zdając sobie nawet sprawy z tego, co mówi.
- A więc nie przypominasz mnie sobie? - nalegał. - Nie szkodzi, przyjdzie czas, że odzyskasz pamięć. - Posłuchaj, jest bardzo późno, a ja padam z nóg. Odłóż słuchawkę. I więcej do mnie nie dzwoń! - Szykujesz się do łóżka? - szepnął zadziwiająco czule, a ona zadygotała z przerażenia. Czyżby domy- ślał się, że ma na sobie tylko szlafrok... A może wi- dział? Może po prostu ją widział! - Jesteś zmęczona - ciągnął uspokajająco - miałaś ciężki dzień. Nie będę ci już przeszkadzał. Chciałem tylko powiedzieć dobra- noc... I do zobaczenia wkrótce, Annie. Gdy usłyszała trzask odkładanej słuchawki, w pani- ce cisnęła swoją. On się zbliża. Na litość boską, on tu idzie! Co innego mogły oznaczać te słowa? Podbiegła do wejściowych drzwi, żeby sprawdzić, czy są dobrze zamknięte, a potem zastygła w holu, wsłuchana w złowrogą ciszę, jakby oczekując odgłosu kroków, dzwonka do drzwi... Minęła długa, nieskończenie długa minuta, nim przypomniała sobie o skomplikowanym systemie bez- pieczeństwa, który chronił ją przed nieproszonymi go- śćmi. Nikt nie mógł bez jej wiedzy wejść do środka, nocny portier nikogo nie wpuściłby bez telefonicznego uprzedzenia. A jednak nie czuła się bezpiecznie; ze ściśniętym sercem czekała i czekała... Minuty płynęły, nic się nie działo. Telefon nie zadzwonił, nikt nie podszedł pod drzwi. Wróciła do salonu i długo siedziała wpatrzona w martwy aparat. Dopiero po upływie dwóch godzin zdała sobie spra-
wę, że on nie przyjdzie. Przynajmniej nie dzisiaj. Przemknęło jej przez myśl, że może powinna zadzwo- nić na policję albo wyprowadzić się do hotelu... Nie, to by oznaczało porażkę. Z jakiegoś tajemniczego powo- du ten intruz usiłował ją przestraszyć, a ona nie powin- na mu na to pozwolić. Cóż zrobiłaby policja? Nagry- waliby rozmowy telefoniczne? Może powinna znów zmienić numer... Cóż, jeśli poznał ten, z pewnością zdobędzie następny. To nie miało sensu. Kim był ten mężczyzna? Skąd wiedział o niej tak dużo? Te myśli nie dawały jej spokoju jeszcze długo w no- cy, gdy bezsennie przewracała się na łóżku. A potem miała koszmarny sen: telefon dzwonił, a gdy podnosiła słuchawkę, stale słyszała ten sam przerażający głos; dziwne, upiorne światła rozjaśniały mrok i nie wiado- mo dlaczego gdzieś z oddali dochodził szum morza... To musiał być łoskot ruchu ulicznego dobiegający z dołu, stwierdziła po przebudzeniu. Czasami w nocy przypominał do złudzenia szum morza, a. smugi świa- tła z pewnością pochodziły od przejeżdżających samo- chodów. Tego dnia próby z zespołem trwały osiem godzin, nie miała więc czasu myśleć o niczym innym. Ale gdy wracała zmęczona do domu, podświadomie zastana- wiała się, jaką wiadomość zastanie nagraną na sekre- tarce. Jednak tym razem niczego tam nie było. Doznała niewysłowionej ulgi. Następnego dnia sytuacja się po-
wtórzyła: żadnych wiadomości od intrygującego nie- znajomego, tylko kilka rzeczowych uwag w sprawie zbliżającego się tournee, pochodzących z biura Philipa. Dwa dni później nadeszła kartka od Philipa i Diany - lazurowe niebo, palmy, nieprawdopodobnie niebieskie morze, a na odwrocie kilka serdecznych słów oraz przypomnienie, że za tydzień spotykają się w Paryżu. Kilka dni później w drodze na lotnisko Annie doszła do wniosku, że zaczyna się przyzwyczajać do życia w pojedynkę. Podróżowała sama, ponieważ pozostali członkowie zespołu pojechali razem ze sprzętem drogą lądową i morską. Szczególnie Brick niepokoił się o swoją drogocenną perkusję i nie chciał ani na chwilę stracić jej z oczu. Annie wolała podróż lotniczą - była szybsza i bez wątpienia wygodniejsza. Intrygujące telefony nie powtórzyły się więcej i przez ostatnie noce mogła się spokojnie wyspać. Teraz niecierpliwie oczekiwała spotkania z Philem i Di. Zdą- żyła już przywyknąć do myśli, że się pobrali i z pew- nością nie będą poświęcali jej tyle czasu co niegdyś. Ta myśl trochę bolała, ale postanowiła śmiało stawić czoło nowej sytuacji. Tych dwoje znaczyło dla niej zbyt wie- le, by miała ochotę ich teraz stracić. Ukryje więc swoje uczucie, tak jak czyniła to od wielu lat. Być może pewnego dnia uda jej się przezwyciężyć miłość do Phi- lipa... W drodze towarzyszyło jej dwóch ochroniarzy wy- najętych przez Philipa. Annie usiadła przy oknie, a dwaj mężczyźni obok niej przy przejściu, na wypadek gdyby ktoś próbował ją zaczepić.
Ubrana była w czarno-czerwoną kurtkę, białą koszu- lę i wąskie czarne spodnie. Kilku pasażerów, przecho- dząc, przyglądało jej się z zainteresowaniem, ona jed- nak uparcie patrzyła przez okno. Po wylądowaniu na lotnisku Charlesa de Gaulle'a szybko podążyła do wyj- ścia dla VIP-ów i znalazła się na zewnątrz. Czekała tam na nią czarna limuzyna. Dwóch ochroniarzy za- mieniło kilka słów z kierowcą, który wysiadł, gdy się zbliżyli. Szofer ukłonił się raz i drugi, powiedział coś po francusku i otworzył Annie drzwi do luksusowego wnętrza. Ochroniarze pomogli mu jeszcze załadować walizki do bagażnika i oddalili się. Ich rola dobiegła końca. Wracali następnym samolotem do Londynu. Na terenie Francji, zgodnie z kontraktem, ochronę zapew- niali Francuzi. Szofer zajął miejsce za kierownicą i włączył silnik. Przez przyciemnione szyby Annie obserwowała znika- jące zabudowania lotniska. Kilka chwil później spojrzała przed siebie, mimo- chodem zatrzymując wzrok na kierowcy. Nie mogła ujrzeć jego twarzy, spostrzegła jednak lśniące, czarne włosy, szerokie, muskularne ramiona i kształtną głowę osadzoną na mocnej, opalonej szyi. Nie odezwał się dotąd ani słowem i w głębi duszy była mu za to wdzięczna. Nie miała ochoty na konwersację, w dodat- ku czuła tremę przed inauguracją swego książkowego francuskiego. Z łatwością porozumiewała się z na- uczycielem, ale to nie to samo co rozmowa z Francu- zem w jego własnym kraju. Wyglądała więc przez okno, choć tutejsze przed-
mieścia, trochę podobne do londyńskich, nie prezento- wały się ciekawie. Ruch na jezdni był duży, zauważyła jednak, że poruszali się szybciej niż inni. Trochę za szybko jak na jej gust. Może powinna poprosić kie- rowcę, żeby zwolnił? Spojrzała nań znów, ale coś nie- uchwytnego w jego sylwetce - dumne osadzenie gło- wy, pewność siebie bijąca z szerokich ramion? - spra- wiło, że nie ośmieliła się niczego mu sugerować. Obserwowała gęstniejącą zabudowę po obu stronach autostrady, dachy wysokich domów, wieże kościelne widoczne w oddali. Migały jej przed oczami znajome nazwy na drogowskazach: Neuilly, Clichy, St Denis, zjazdy do centrum miasta - samochód jednak jechał dalej, i w końcu przyszło jej do głowy, że znowu wy- jeżdżają z Paryża, kierując się ku przedmieściom po drugiej stronie. Czyżby pomylił drogę? Może podano mu zły adres? A może wybrał całkiem nie znaną jej, okrężną trasę? Już miała pochylić się do przodu, żeby zapytać, gdy nagle zwolnili przed wjazdem na płatną autostradę. Annie dojrzała przed sobą ogromne drogowskazy. Ly- on... W tej samej chwili kierowca wychylił się przez okno i wsunął bilet do automatu. Gdy szlaban uniósł się do góry, limuzyna wyrwała do przodu jak rączy koń. Annie zaniepokojona zastukała w szybę oddzielającą ją od kierowcy. -Dokąd pan jedzie? - krzyknęła najpierw po angiel- sku, a potem po francusku: - Monsieur, oCE allez- vous?
Nadal nie odwracał się, tylko zerknął w przelocie we wsteczne lusterko. Zobaczyła jego oczy - ciemne, błyszczące okolone gęstymi rzęsami. - Miał mnie pan zawieźć do Paryża! - zawołała nie- zbyt dobrym, łamanym francuskim. - Pomylił pan dro- gę? Musi pan zawrócić. Czy pan mnie słyszy, monsie- ur? Nie odpowiadając, skinął głową, ale nie zmienił kie- runku jazdy. Jechali tak szybko, że Annie musiała przytrzymywać się skórzanego siedzenia, żeby zacho- wać równowagę. Do licha, pewnie przekracza sto pięć- dziesiąt na godzinę! - pomyślała oszołomiona. Kolejny drogowskaz mignął jej przed oczami: Versailles.. Prze- cież to ponad dwadzieścia kilometrów za Paryżem! Dokąd jechali? Po chwili czarna limuzyna zaczęła znów zwalniać, ponieważ zbliżali się do następnego punktu opłat dro- gowych. - Zamierza pan zawrócić? - Pytanie zawisło w próż- ni. Annie zirytowała się na dobre. Czyżby nie znał dro- gi z lotniska do miasta? A może płacono mu za ilość przejechanych kilometrów? Och, poskarży się Phili- powi! Poskarży się przy płaceniu rachunku! Już Phil rozprawi się z tym nieznośnym szoferem... Gdy doczekali się swojej kolejki, mężczyzna wychy- lił się i wrzucił kilka monet do automatu. Szlaban pod- niósł się do góry i znów ruszyli przed siebie. Annie, wciśnięta w kąt samochodu, nerwowo wy- glądała przez okno. Spodziewała się, że za chwilę za-
wrócą w kierunku Paryża. Ale szofer wcale tego nie zrobił. Skręcił w lokalną, wąską drogę i jechali teraz, nadal z dużą szybkością, wśród zielonych łąk i lasów. Starała się nie poddawać panice. Usiadła prosto i za- częła, tym razem energicznie, walić w szybę. - OCE allez-vous, monsieurl Aretez! - A po chwili, ponieważ narastała w niej wściekłość i strach, powtó- rzyła po angielsku: - Proszę się zatrzymać! Proszę mnie natychmiast wypuścić! Nie było żadnej reakcji. Nawet nie raczył obejrzeć się za siebie. Gdy dojechali do zakrętu, Annie gwał- townie rzuciła się ku drzwiom i zaczęła szarpać klam- kę. Drzwi były automatycznie zablokowane! A więc została uwięziona! Serce biło jej jak oszala- łe, pociła się, bladła i pąsowiała na przemian. Gdy spojrzała we wsteczne lusterko, dojrzała w nim blask ciemnych oczu kierowcy. - O co tu chodzi? - spytała głucho. - Dokąd mnie pan zabiera? - Powiedziałem ci już, Annie, że wkrótce się zoba- czymy - przemówił miękkim, stłumionym głosem, któ- ry rozpoznała natychmiast. Miała wrażenie, że serce jej przestało bić.
ROZDZIAŁ DRUGI Przez nieskończenie długą chwilę Annie siedziała sztywna i blada, a umysł jej pracował gorączkowo. - Kim pan jest? - wyszeptała wreszcie nie swoim głosem. Nie odpowiedział, a gdy zerknęła we wsteczne lu- sterko, zamiast jego ciemnych oczu zobaczyła oliwko- wą skórę jego twarzy zwróconej do niej półprofilem. Miał wydatny nos i mocno zarysowane kości policz- kowe. Była to surowa twarz; Annie próbowała ją prze- niknąć, aby zrozumieć motywy postępowania jej wła- ściciela. Jakim był typem człowieka? A najważniejsze, co miał zamiar z nią zrobić? - Czy myśmy się już gdzieś poznali? - spytała znów i uśmiechnęła się, usiłując pod maską układnej grzecz- ności ukryć strach i zdenerwowanie. - Przepraszam, jeśli pana nie rozpoznałam, ale spotykam tylu ludzi, że trudno spamiętać wszystkie twarze... Wielbiciele polują na mnie po koncertach, proszą o autografy... Czy właśnie tak się poznaliśmy? Jest pan moim wielbicielem? Nie mówiła tego z wielkim przekonaniem. Mężczy- zna w niczym nie przypominał jej wielbicieli. To były przeważnie nastolatki ubrane i uczesane zgodnie z naj- nowszą młodzieżową modą. Dziewczyny naśladowały jej stroje, nawet paznokcie i usta malowały na czarno, choć w jej życiu ta ekstrawagancja była zaledwie krót- kim epizodem... Ten mężczyzna wyglądał zbyt poważnie jak na jej
wielbiciela. Miał z pewnością ponad trzydziestkę i no- sił się, według niej, dość staroświecko: ciemny garni- tur, biała koszula, stonowany krawat. W dodatku ubra- nie było w dobrym gatunku, garnitur zapewne szyty na miarę, koszula i krawat pochodziły z drogiego sklepu. Ubranie zwykle coś mówi o człowieku. Sądząc z wyglądu, był godnym szacunku, dobrze wychowanym dżentelmenem. Dlaczego więc zajął się kidnapingiem? Och, skądże mogła wiedzieć, jak wygląda prawdzi- wy porywacz? Pozory często mylą... Mógł się celowo przebrać, żeby wzbudzić zaufanie. Przedłużająca się cisza potęgowała w Annie strach. Przełknęła nerwowo ślinę i znów spróbowała nawiązać konwersację: - Dlaczego nic pan nie mówi? Kim pan jest? - Później ci powiem - rzucił zdawkowo. - Dokąd mnie wieziesz? - wybuchła, nie zauważając nawet, że zwróciła się do niego per ty. - Za chwilę sama zobaczysz. - Powiedz mi natychmiast! - Starała się ukryć strach, chciała, by jej głos brzmiał chłodno i spokojnie, ale gardło miała ściśnięte, a usta poruszały się z najwięk- szym trudem. Mężczyzna nie odpowiedział. Przyglądała się dłoniom obejmującym kierownicę - stanowczym, zwinnym dłoniom, o długich palcach i opalonej skórze. Drzemała w nich siła, która ją przera- żała. Spojrzała przez okno na zielony, bujny krajobraz francuskiej prowincji. Wiosna dopiero się zaczynała, drzewa i krzewy powoli rozkwitały, niebo było jasno-