Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Landon Juliet - Kupiona narzeczona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :847.3 KB
Rozszerzenie:pdf

Landon Juliet - Kupiona narzeczona.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 252 osób, 125 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 140 stron)

Juliet Landon Kupiona narzeczona Tytuł oryginalny: The Bought Bride Tłumaczyła: Blanka Kuczborska Seria wydawnicza: Harlequin Romans Historyczny (tom 164)

Rozdział pierwszy Dzień św. Michała Archanioła, 29 września 1088 roku, York Lodowaty wiatr zerwał nakrycie z głowy Rhoese, odsłaniając gęste, falujące włosy koloru dojrzałych orzechów. Pochwyciła szal i zawiązała energicznie wokół ramion, żeby uwięzić dwa grube warkocze sięgające do pasa. Aureola niesfornych kosmyków zatańczyła wokół jej twarzy. - Jeden wóz drewna od Gilberta z Newthorpe - zawołała do duchownego, stojącego u jej boku. - Zapisz to, bracie Alaricu. Dwie krowy, warte dwadzieścia pensów każda, od Roberta, brata Thorkila. - Dobrze, dobrze - mruknął skryba. - Nie tak szybko, pani, jeśli łaska. Krowy, popędzane przez Roberta, nie były skłonne grzecznie czekać w kolejce. - Pospiesz się, bracie. Ralph już tu jest z daniną zbożową. Snopy słomy, kosze solonych ryb, żywe kury i świeże jaja, bańki miodu i kręgi sera, worki słodu i ziarna - wszystko to znoszono na ogrodzony podwórzec Toft Green przed oblicze lady Rhoese, jej rządcy i jej kapelana. Był dzień Świętego Michała, czas przyjmowania opłat dzierżawnych w pierwszym roku jej samodzielnych rządów. Mężczyźni przyjeżdżali od wczesnego ranka, żeby wręczyć jej szylingi i pensy za dzierżawę ziemi ornej, zagród i łąk, dwóch młynów i dwóch domów w mieście, a duchowny wszystko to skrzętnie odnotowywał na zwojach pergaminu skrzypiącym gęsim piórem. Prowizoryczny, płócienny daszek nad jego głową zaczął trzepotać i bębnić kroplami deszczu. - Dużo jeszcze, pani? - spytał skryba, wyrzucając pióro i biorąc następne zza ucha. Rhoese odgarnęła z czoła opadające włosy i wytężyła wzrok w kierunku wielkiego kamiennego łuku Micklegate w murze miasta. Zaczynało zmierzchać i wkrótce brama zostanie zamknięta na noc, chociaż wciąż napływali przez nią maruderzy, którzy szli cały dzień, żeby przynieść należną daninę. Z turkotem przejechał wóz, ciągniony przez dwa woły, załadowany po brzegi owczymi skórami, a za nim wyłoniła się grupa konnych jeźdźców, niecierpliwych i wyraźnie rozbawionych. - Kto nadciąga, Bran? - zawołała do rządcy przy wrotach. - To Normanowie, pani - odparł z grymasem niechęci. - Zamknij wrota za tym wozem. Szybko! - zarządziła. Instynktownie cofnęła się pod płócienne zadaszenie. Nieprzerwany strumień fur i zwierząt ciągnący traktem do jej domostwa zwrócił uwagę kilku jeźdźców, którzy przystanęli, obserwując z daleka tę scenę zorganizowanego chaosu, któremu towarzyszył ryk bydła i beczenie owiec. Rhoese domyśliła się, że to myśliwi wracający z całodziennego polowania, którzy wyglądają teraz kolejnej rozrywki dla siebie. Przeklęci normańscy parweniusze. Niepokój, zrodzony z dotychczasowych doświadczeń, kazał jej mieć się na baczności, toteż kiedy dwaj jeźdźcy zbliżyli się do palisady podwórca i stanęli u wrót, żeby mieć lepszy widok, schowała się głębiej w cień prowizorycznego schronienia. Wprawdzie dwa lata temu, gdy rozkazem króla sporządzono wielki spis narodowy, nikt nie kwestionował jej praw do majątku odziedziczonego po matce, ale wtedy mieszkała

jeszcze w domu rodzinnym, a danina z jej ziem pomnażała płatności należne zmarłemu ojcu, szlachcicowi i bogatemu kupcowi. Teraz była sama panią na swych włościach i stanowiła łakomy kąsek dla chciwych, wciąż złaknionych nowych dóbr Normanów. Jeszcze jedno ryzyko wynikające z niezależności. Zniżając głos, kontynuowała wyliczankę dyktowaną kapelanowi, starając się nie zwracać uwagi na obecność dwóch natrętnych jeźdźców, jednak w pewnym momencie jakaś tajemnicza siła kazała jej się odwrócić i spojrzeć w ich stronę. Jeden z mężczyzn obserwował dziedziniec, ale drugi patrzył na nią i tylko na nią. Był wysoki i dobrze zbudowany, co się dało zauważyć na pierwszy rzut oka. Nie widziała go dotąd w Yorku, bo z pewnością zapamiętałaby tego Normana. Miał ciemne, zmierzwione wiatrem włosy i przenikliwe oczy pod czarnymi brwiami, przeszywające ją jak dwa sztylety. Skinął na nią i uznała, że najlepiej udać służącą, a ta nie może pozwolić sobie na zignorowanie jego gestu. - Panie? - zawołała, podchodząc niespiesznie, wstrzymana w pół drogi przez umykającą owcę. - Gdzie twój pan? - spytał. Miał głęboki, władczy głos, przywykły do wydawania rozkazów. I z góry założył, że nawet służąca musi mówić po francusku. Wzruszyła ramionami. - Wyjechał. - A twoja pani? - Też wyjechała. - Wobec tego kto dogląda dobytku podczas ich nieobecności? Znów wzruszyła ramionami. - My wszyscy. Państwo mają do nas zaufanie. - Jak się nazywasz, dziewczyno? Wzięła głęboki oddech, szykując się do kłamstwa. Ale tymczasem rządca, nie mogąc się doliczyć owczych skór na wozie, krzyknął do niej głośno: - Lady Rhoese, na moje oko brakuje dwóch sztuk! - Nieprawda, pani - zajęczał furman. - Są wszystkie, co do jednej. Klnę się na Boga. Jeździec zeskoczył z konia, rzucając wodze towarzyszowi i Rhoese zrozumiała, że będzie domagał się wyjaśnień. Oszustwo się nie udało, ale nawet ta krótka próba służalczości była trudna do przełknięcia. Patrzyła hardo na zbliżającego się mężczyznę. - Nazywam się lady Rhoese z Yorku - powiedziała wyniośle. - Jestem córką lorda Gamala i wnuczką poprzedniego szeryfa. Czy to ci wystarczy, panie, czy mam przytoczyć cały rodowód? Mogę, jeśli takie wyrazisz życzenie, ale jestem teraz dosyć zajęta, jak widać. Podszedł do niej bez pośpiechu, jakby jej buta nie robiła na nim żadnego wrażenia. - Jestem pewien, że mogłabyś, pani. Więc po co te krętactwa? Taki masz sposób bycia? - Och, w stosunku do Normanów używam wszelkich możliwych sztuczek, byle ich odwieść od wtykania nosa w nie swoje sprawy.

- Widzę, że masz wyrobione zdanie na temat Normanów, pani. Co takiego uczynili, żeby na nie zasłużyć? Z jakiegoś nieznanego powodu serce biło jej młotem, a w piersiach brakowało tchu, co jeszcze bardziej ją złościło, zwłaszcza że poprzysięgła sobie nigdy już nie ulec męskiemu urokowi. A ten mężczyzna stał na jej dziedzińcu, jakby był tu właścicielem, z szeroko rozstawionymi nogami i rękami na wąskich biodrach, odziany w złoto-błękitną tunikę i pas ze złotą klamrą. Kosztowny strój. Mimo woli objęła spojrzeniem jego muskularną szyję, szerokie ramiona i tors jak u zapaśnika, i złapała się na tym, że bezwiednie rozbiera go wzrokiem, tak jak to często czynią mężczyźni wobec kobiet. Zaczerwieniła się, kiedy uśmiech w jego oczach powiedział jej, że przybysz ją przejrzał. - Skoro już o tym mowa - odparła, podnosząc dumnie głowę - to najwyraźniej jesteś od niedawna w Anglii, panie, jeżeli nie znasz odpowiedzi. Po tygodniu wiedziałbyś, jakie szkody wyrządziliście nam przez ostatnie dwadzieścia dwa lata. Na szczęście, nadal mamy naszą godność i nasz język. Tych dwóch rzeczy nie zdołacie nam odebrać, Bogu dzięki. -Odwróciła się do rządcy i zawołała po angielsku: - Bran, weź mi sprzed oczu tego aroganckiego gbura, dobrze? - Do Normana znów zwróciła się po francusku: - Jak widzisz, panie, jestem zbyt zajęta na pogaduszki. Może innym razem. Proszę mi wybaczyć. Jednakże nawet podczas tej nieprzychylnej przemowy nie pozostała ślepa na regularne rysy jego twarzy, lekki zarost wokół silnie zarysowanej szczęki, stanowczą linię ust, dołek w podbródku i długi, prosty nos. Jego wysokie kości policzkowe lśniły od deszczu, a oczy, dotychczas zwężone w szparki, rozszerzyły się teraz w odpowiedzi na jej otwartą wrogość i wysłały zuchwałe wyzwanie. Cofnęła się, nagle tracąc kontenans i odwróciła wzrok, zła na siebie za kontemplowanie jego nieprzeciętnej urody. Jakiś głos szeptał jej gorzko do ucha: jest taki sam jak inni, wszystko jedno Norman czy Anglik. - Tak, widzę, że masz tu, pani, sporo do roboty - przyznał po chwili. - To twoja własność czy wspólna z mężem? - Zadajesz zbyt wiele pytań, panie. A twój przyjaciel czeka. Jej wysiłki, żeby się go pozbyć, rozbawiły natręta. - Hm... - Uśmiechnął się szeroko. - Wobec tego do zobaczenia innym razem. Może będziesz, pani, obecna na jutrzejszej uroczystości? Jako poddana Jego Królewskiej Mości zechcesz zapewne przekazać swoje dary? Jego wypytywanie irytowało Rhoese. - Och, kto wie, jak osobliwie zachowamy się obecnie my, angielscy właściciele ziemscy? Jesteśmy wymierającą nacją. Jednak dlaczego nie pokazać się na dworze, póki wciąż ma- my szansę? To miałeś na myśli, panie? Życzę dobrego dnia. Nie znalazł na to odpowiedzi, skinął więc tylko lekko głową i wymaszerował przez wrota, które przytrzymał dla niego rządca. Nie oglądając się za siebie, wskoczył na siodło i puścił konia krótkim galopem, podczas gdy Rhoese wróciła myślami do bezładu na dziedzińcu, starając się przełknąć nieprzyjemny węzeł strachu, który utkwił jej w gardle. Z pewnością wyolbrzymiła cały incydent i zareagowała tak wrogo tylko dlatego, że przybysz był Normanem. Ale może był też inny powód? Dotyczący mężczyzn jako ta-

kich, tych nieodpowiedzialnych, egoistycznych, bezdusznych istot? Przez ostatnich dziesięć miesięcy zrewidowała swoje uczucia wobec nich i została jej tylko pogarda i pragnienie zemsty. Zimnej, bezwzględnej, słodkiej zemsty. Uległość i pokorę miała zarezerwowane tylko na specjalne okazje, kiedy nie pozostaje nic innego, bo odkryła na własnej skórze, jak mało są cenione. Duchowny przestał pisać i uprzątał narzędzia pracy przed deszczem. Zwoje papirusów szeleściły na wietrze. - Kto to był, pani? - spytał, wtykając gęsie pióra we włosy. - Nie mam pojęcia - odparła. - Już go nie zobaczymy. Brat Alaric, jej kapelan oraz skryba, nie miał żyłki hazardzisty, ale gotów był się założyć, że ten człowiek wróci tu przed następnym zachodem słońca. Dwaj jeźdźcy w milczeniu wyjechali poza zagrodę Toft Green, aż w końcu jeden z nich się uśmiechnął i zerknął na zachmurzonego towarzysza. - Szkoda, że nie widzisz wyrazu swojego oblicza. - No dobrze. Powiedz mi, kim ona jest. - To, mój drogi przyjacielu, jedna z dwóch pozostałych w Yorku kobiet zarządzających swoim majątkiem i nie ma tu ani jednego mężczyzny, który nie marzy, żeby położyć na niej łapy. Na niej - roześmiał się - i na jej posiadłości. Wpadła ci w oko, co, Jude? Nic dziwnego. Mieszka w tym zakątku miasta od dziesięciu miesięcy, odkąd umarł jej ojciec, i nie dopuszcza do siebie żadnego mężczyzny nawet na krok. Oprócz swojego kapelana, rzecz jasna. No i brata. - Cóż, z pewnością ma powody. Jest najpiękniejszym stworzeniem, jakie kiedykolwiek widziałem, Ranulf. Te wielkie oczy, ciskające błyskawice. To ciało. - Wciągnął głośno powietrze na wspomnienie gęstych, kasztanowych włosów, pełnych ust, jasnej skóry. Już choćby jej delikatna cera powinna mu powiedzieć, że to dama, nawet jeśli była bez nakrycia głowy. Stanowiła wcielenie męskich marzeń. - Powiedziała, że jest córką Gamala. Kim był ten Gamal? - Szlachcic z nadania królewskiego, jeden z ostatnich tu, w Yorku. Bogaty kupiec. Zginął na morzu zeszłej zimy. Handlował głównie futrami i kością słoniową. Jego część nabrze- ża leży nad rzeką, przy moście. Stoją tam duże magazyny i kilka statków. - A więc interes nadal kwitnie? - Tak, handel przejął jego pomocnik, młody osiłek imieniem Warin. I nie tylko handel. - Co ty powiesz? A cóż jeszcze? - Wdowę. Wprowadził się do domu lorda Gamala i zamieszkał z jego drugą żoną, pochodzącą z Danii. Mówią, że to jędza. Nie czekała długo, żeby znaleźć sobie pociechę w innych ramionach. A jego córka, lady Rhoese, wyprowadziła się i osiedliła na swoim. Podobno ciężko przeżyła śmierć ojca i nie chce mieć nic wspólnego z macochą. - Albo z kochankiem macochy, który zapewne ma apetyt nie tylko na wdowę? - Otóż właśnie. Mogło coś zajść pomiędzy nim a córką. Nie jesteśmy pewni. -My? - Dwór. A co najśmieszniejsze, Jude, ponoć ta mała wyobraża sobie, że trzymając się z dala i na uboczu, uda jej się uchronić. - Uchronić? Przed czym?

- Przed Normanami. Przed małżeństwem i przejęciem posiadłości. To jedyna legalna droga, oprócz kupna, żeby wejść w posiadanie jej majątku, choć naturalnie mnóstwo kobiet straciło swoją własność nielegalnie, jak wiesz. Ale sam pomysł, żeby kobieta zarządzała dobrami ziemskimi, jest śmieszny, skoro w zamian ma obowiązek pełnienia służby rycerskiej. Prędzej czy później i tak będzie musiała to wszystko oddać. Młody człowiek, Ranulf Flambard, wytarł krople deszczu z końca nosa i spojrzał ze smutkiem na przemokniętą zieloną tunikę. Przykładał dużą wagę do swojego wyglądu, zawsze nosił się z wyszukaną elegancją, także na polowaniu i chociaż był kapelanem królewskim, nawet nie przyszło mu do głowy, żeby ubierać się na czarno na dworze, znanym z ekstrawaganckich strojów. - A więc król wie o niej, tak? - Z całą pewnością. Obejrzał ten spis, który dwa lata temu kazał zrobić jego świętej pamięci ojciec, i wie dokładnie, kto co ma, gdzie, ile to jest warte i jakich dochodów może oczekiwać. Przeznaczył jej posiadłość dla tego, kto zapłaci najwięcej. Lepiej zacznij oszczędzać, jeśli chcesz stanąć do licytacji. - Czyli chce ją wydać za mąż? - Jak najbardziej, czy jej się to podoba, czy nie. A jej się to z pewnością nie spodoba. - A więc straci wszystko. - Wszystko. - Ranulf pokazał palcem wysoki drewniany fort na wzgórzu za dachami ze strzechy. - Popatrz. To jeden z pomniejszych zamków, a tam... - zatoczył ręką na lewo - jest duży zamek. Król Wilhelm, zwany Bękartem, kazał zbudować tamę na rzece, żeby otoczyć go fosą. Miejscowa ludność nie była tym zachwycona. - Roześmiał się, myśląc o zalanych domach i sadach. Ale Jude był bardziej zainteresowany lady Rhoese z Yorku niż zamkami, które już widział w drodze do miasta. - Opowiedz mi lepiej o niej. Ranulf uśmiechnął się szeroko. - Mogę ci zdradzić, że poczyniliśmy zakłady. -O co? - O to, jak długo ci zajmie jej zdobycie. Jude podniósł brwi. - Rozumiem. A ile mam czasu przed powrotem króla do Londynu? Parę dni czy raczej tygodni? Ranulf poklepał konia po mokrym karku. - Cóż, jutro mamy uroczystość w opactwie Najświętszej Marii Panny, a potem król zechce znów wybrać się na polowanie. - Kiedy król nie chce wybrać się na polowanie? - mruknął Jude. - Dwa, trzy dni później będziemy wracać do Londynu. To ci nie daje zbyt wiele czasu, co? - W tych okolicznościach będę musiał działać z nieprzyzwoitym pośpiechem. - Myślisz, że ci się uda? - Zamierzam spróbować. Ale musisz powiedzieć mi o niej coś więcej. - Więc lepiej się dowiedz, że król wszczął już odpowiednie procedury... - jego towarzysz obejrzał się za siebie i zniżył głos - żeby skonfiskować majątek jej zmarłego ojca. - Jako strażnik królewskiej pieczęci młody Ranulf Flambard miał lepszy dostęp niż ktokolwiek do poufnych informacji. Jude natychmiast spoważniał.

- Cóż, to już nie jest śmieszne, prawda? - Niewątpliwie - zgodził się jego przyjaciel. - Czy wdowa po lordzie Gamalu o tym wie? - Nie, ale wkrótce się dowie, jeszcze przed jutrzejszą ceremonią. Nie przyjmą jej darowizny na rzecz nowego opactwa. A co gorsza, zostanie wyrzucona z domu, bo na tej ziemi staną nowe budynki kościelne. - Przyjdźcie do dworu na posiłek, jak skończycie - zawołała Rhoese do swoich ludzi, którzy przemoczeni do nitki pospiesznie rozładowywali wozy i zapędzali zwierzęta do zagród. Magazyny były już zapełnione żywnością i skórami. - I zaproście też woźniców. Będą musieli zostać na noc. Olbrzymia sień dźwięczała ciszą po wyjącym wietrze, otulając ją i brata Alarica niczym ciepły koc, pachnący dymem i pożywną zupą, która wisiała w kociołku nad ogniem. Spirale niebieskiego dymu unosiły się do drewnianych krokwi i przedostawały na zewnątrz poprzez gęstą strzechę. Rhoese objęła zaborczym spojrzeniem tę pokaźną salę, która była miejscem do gotowania, jedzenia, a zarazem sypialnią dla służby Jej własny alkierz był usytuowany osobno, pomiędzy dwoma magazynami, dla zapewnienia jej prywatności, ale tutaj czuła się panią domu. Drewniane filary dzieliły boczne nawy na zasłonięte nisze z ławami pokrytymi futrem, które służyły domownikom za łóżka. Na jednym końcu sieni znajdowała się spiżarnia, na drugim drzwi do zagrody na zewnątrz. Starsza kobieta, mieszająca w garnku nad płonącymi w kręgu kamieni polanami, spojrzała na swoją panią i od razu napełniła dwa drewniane kubki miodem pitnym, dla niej i jej czerwononosego kapelana. Młoda służąca zgoniła drzemiącego kota ze skrzyni, na której zwykle siadała Rhoese, ale ta wciąż stała bez ruchu i patrzyła na swoje ukochane miejsce, jakby rozpamiętywała bolesne chwile, w których po raz pierwszy znalazła tu schronienie. Z podziękowaniem wzięła kubek od swojej piastunki. - Gdzie Erie? - spytała, pociągając łyk. - Mocuje się z Nealem - powiedziała Hilda z dezaprobatą. - W deszczu? Przez drzwi na drugim końcu sieni weszło dwóch roześmianych młodych mężczyzn; byli półnadzy, ociekający wodą i zaczerwieniem z wysiłku po walce. Uśmiech Erica skierowany ku siostrze niczym nie zdradzał, że chłopak wie o jej obecności tylko dzięki pozostałym wyostrzonym zmysłom, zastępującym mu wzrok. Podszedł teraz z jedną ręką spoczywającą lekko na ramieniu przyjaciela i powitał ją mokrym cmoknięciem w policzek. - Pokonałem go - oznajmił z dumą. - Pani - wtrącił Neal z dworskim skinieniem głowy - pokonał mnie tylko dlatego, że mu pozwoliłem. - Bzdury! - Eric dał mu żartobliwego kuksańca. - Położyłem cię na łopatki dwa razy. Mimo ślepoty Erie pewnym krokiem podszedł do ognia i zrzucił przemoczoną przepaskę na biodra, nie zważając na obecność Els i Hildy - służącej i piastunki Rhoese.

Żadna z nich nie odwróciła wzroku, bo miały tę przewagę, że mogły napatrzeć się do woli, nie będąc przez niego widziane. Podobnie jak siostra, Erie był pięknie zbudowany, wysoki i zgrabny, ciemnokasztanowe włosy związane w kucyk rozwichrzyły mu się teraz nieco podczas walki. Miał dwadzieścia lat, był niemal trzy lata młodszy od Rhoese i cztery lata od Neala, Islandczyka, swojego stałego towarzysza. Dzięki Nealowi, zastępującemu mu oczy, Rhoese nie obawiała się o bezpieczeństwo Erica, nawet ze strony kobiet, które wodziły za nim wzrokiem. Hilda kuksańcem przywołała do porządku Els, która otwarcie się na niego gapiła, i poleciła jej, aby przyniosła suchą suknię dla pani. Rhoese odruchowo przyjęła pomoc przy przebieraniu, ale jej dziwne milczenie zwróciło uwagę wszystkich, zwłaszcza Erica, który spodziewał się ożywionego wyliczania zdobyczy dnia. Wytarł włosy płóciennym ręcznikiem i, wciąż nago, podszedł do niej i usiadł na brzeżku skrzyni. - Co ci jest, siostrzyczko? Nie jesteś zadowolona? Myślałem, że wszystko dobrze idzie. Rzeczywiście, wszystko dobrze poszło, ale dręczyło ją złe przeczucie, narastające od krótkiej wizyty Normana, który nawet się nie przedstawił. Była to zwykle pierwsza rzecz, jaką robili natrętni mężczyźni. Przypomniała sobie dreszcz strachu, który ją przeszył, zamiast spodziewanej przyjemności, kiedy potraktowała go z góry, i znów zobaczyła, jak idzie ku niej pewnym krokiem, by z chłodną pewnością siebie zasypać ją pytaniami. Nie, nie miała najmniejszego zamiaru wybrać się na jutrzejszą uroczystość, nawet żeby zobaczyć nowego króla. - Owszem, jestem zadowolona - odparła. - Wszyscy dzierżawcy wywiązali się ze swoich opłat. - Ojciec byłby z ciebie dumny. Jeszcze rok temu lord Gamal żył, a ona kochała Warina, jego najbardziej zaufanego pomocnika, mężczyznę o wielkich ambicjach, które pchały go do zdobycia córki chlebodawcy. W owym czasie Rhoese nie dociekała przyczyn, dla których wzbudziła jego zainteresowanie; miała zaledwie dwadzieścia jeden lat i była gotowa dać się uwieść każdemu, kto by wykazał dość zapału. Sukcesy Warina z kobietami i opowieści o eska- padach w Norwegii i Islandii robiły na niej wrażenie i rekompensowały jego nieokrzesanie. Był pełen żaru, nie szczędził jej deklaracji miłosnych i dała mu się pochwycić w ramiona, ledwo zakosztowawszy nieudolnych zalotów. Ojciec był mu przychylny i ani on, ani Rhoese nie widzieli w nim żadnych wad, których nie można by złożyć na karb młodości. Ketti, jej macocha pochodząca z Danii, także aprobowała ich związek, zapaławszy niekłamaną sympatią do młodego kupca, który umiał okazać należne względy młodej żonie swego pracodawcy. Ostatecznie była tylko o kilka lat starsza od Warina i rola przyszłej teściowej dwudziestoczteroletniego mężczyzny nie jawiła jej się jako coś naturalnego. W końcu po jakimś czasie Warinowi udało się nakłonić Rhoese, by mu uległa, jako że mieli się zaręczyć zaraz po jego powrocie z następnej podróży do Islandii. Rhoese była przekonana, że nic nie stanie na przeszkodzie tym planom i nawet uprzątnęła towary ojca ze swojej posiadłości w Toft Green, szykując ją na ich przyszłe gniazdko po ślubie. Oddała mu się tu, w tej sieni, tuż zanim wyruszył z jej ojcem na północ po futra. Sądząc

po spojrzeniach, jakimi ścigały go kobiety, i nie mając doświadczenia w tych sprawach, uznała z pewną satysfakcją, że jej ukochany jest zapewne lepszy od większości mężczyzn. Ale chociaż statek wrócił trzy miesiące później z kłami morsa, rogami jednorożca, futrami i Warinem, jej ojciec został zmieciony z pokładu do lodowatych wód Morza Północnego. W ten sposób w listopadzie zeszłego roku, 1087, Rhoese i Erie stali się sierotami. A ona ledwo skończyła dwadzieścia dwa lata i była w ciąży. - Wszystko w porządku? - Erie wziął ją za ramię. - Tak Oddałam się tylko wspomnieniom. - Niepotrzebnie. - Nic nie poradzę. - To ta kobieta z płaczącym dzieckiem dziś rano? -Nie. - Więc co? Podmuch wiatru uderzył w strzechę i wpadł przez drzwi, przygaszając gwałtownie płomienie nad polanami. -Zamknijcie drzwi! - krzyknęła Hilda do grupki mężczyzn, którzy weszli niepewnie, nie wiedząc, jakie powitanie ich czeka. Rhoese prawie nie pamiętała matki, która umarła przy narodzinach Erica, toteż po śmierci ukochanego ojca jej świat się zawalił. Czekała na jego powrót, nie zdradzając nikomu swojego sekretu. On miał się dowiedzieć pierwszy. Ale szok po tak nagłej i niespodziewanej stracie wpędził ją w chorobę i poroniła pewnej strasznej nocy, mając do pomocy tylko Hildę i Els, jedyne, oprócz kapelana, którym wyznała prawdę. Erie sam się domyślił. Warin złożył jej należne wyrazy współczucia po zaginięciu lorda Gamala, ale jego słowa pociechy były zdawkowe i powściągliwe do tego stopnia, że nie zdobyła się, aby po- wiedzieć mu o drugiej przyczynie swojej rozpaczy. Zwłaszcza że coraz wyraźniej okazywał atencję Ketti pod pretekstem, że ona straciła najwięcej na śmierci męża. Zraniona, słaba i bardzo nieszczęśliwa Rhoese zaczęła spędzać coraz więcej czasu w Toft Green w nadziei, że Warin przyjdzie jej z pomocą w urządzaniu wspólnego domu. Była to jednak płonna nadzieja. Aż wreszcie pewnego dnia znalazła niedoszłego narzeczonego i Ketti leżących razem. Jego wyjaśnienia, że tylko ją pocieszał, były nieprzekonujące, a jego zdrada tak szybko po innych tragediach złamała jej serce. Nie zrobiła mu awantury, nie czyniła wymówek, tylko w milczeniu i w poczuciu klęski wycofała się do swojego własnego domu w Toft Green, a energia do walki o to, co było między nimi, prawie ją opuściła, podobnie jak szczęście, zdrowie i aspiracje. Ledwo ona i Erie przenieśli tu resztki swoich rzeczy, Warin wprowadził się do ich macochy, zabierając swojego starego ojca do towarzystwa swarliwej matce Ketti i jej dwunastoletniemu synowi z pierwszego małżeństwa. Wszystko się zmieniło i Rhoese przejęła należne płatności i daniny z dóbr odziedziczonych w Yorkshire na utrzymanie gospodarstwa Toft Green. Ketti natychmiast zaprotestowała, ale Rhoese nie widziała powodu, żeby dzielić się z nią swoimi zyskami, skoro Warin objął interes lorda Gamala, jego wielkie składy na nabrzeżu Ouse, dwa statki, a także żonę i dom w Bootham, obok rozrastającego się nowego opactwa Najświętszej Marii Panny.

W tragicznych miesiącach po śmierci ojca Rhoese wzniosła wokół siebie mur obronny, żywiąc się myślą o zemście, co jednak nie przynosiło ukojenia jej zranionemu sercu. Nigdy nie zaufa już żadnemu mężczyźnie oprócz brata, który, choć niewidomy od urodzenia, miał wiele rzadkich zalet. Wyraził już życzenie wstąpienia do zakonu i Rhoese wysłała hojny datek na nowe budynki klasztorne, pod które król miał nazajutrz położyć kamień węgielny. Czekali teraz na wiadomość od opata Stephena, czy przyjmie go na nowicjusza. Erie delikatnie ścisnął jej ramię. - Idź się przygotować, siostrzyczko. Mamy gości na wieczerzy, a później zagram wam na harfie, jeśli chcesz. - Masz zamiar jeść nago? - spytała. - Dla dostarczenia dodatkowej rozrywki? - Neal! - zawołał przez ogień. - Pani domu ma pewną propozycję! Judhael de Brionne chciał wiedzieć coś więcej o Rhoese i jego ciekawość nie została bynajmniej zaspokojona wiadomościami zdradzonymi mu przez Ranulfa. Był zainteresowany samą dziewczyną, a nie kłopotami jej macochy z dzierżawą. Toteż w charakterystyczny dla siebie sposób szybko uznał, że prędzej dowie się czegoś sam, na własną rękę, niż od przyjaciół bawiących się w stawianie na niego zakładów. W godzinę po haśle do gaszenia ogni przejechał przez tonące w kałużach ulice Yorku w kierunku południowo-zachodniego rogu wysokiego muru miasta przy Toft Green, gdzie rysowały się strzechy chat, skupionych wewnątrz palisady wokół wielkiego dworu, a w powietrzu unosił się zapach dymu niesionego wiatrem. Pod osłoną ciemności czekał w nadziei, że prędzej czy później ktoś się pokaże i powie mu coś więcej o tym, jak szlachcianka z Yorkshire radzi sobie z zarządzaniem posiadłością. Nie musiał długo czekać, bo tylne odrzwia dworu otworzyły się i usłyszał dźwięki pieśni śpiewanej do wtóru gry na harfie, a na tle miękkiej poświaty od ognia zamajaczyła kobieca sylwetka. Jude podjechał bliżej i odprowadził ją wzrokiem do jednego z mniejszych budynków, do którego zostawiła otwarte drzwi, żeby wpuścić trochę światła. Wyłoniła się po chwili, tym razem coś niosąc, i pewnym krokiem ruszyła w kierunku drzew na końcu zagrody, chowając się w ich cieniu. Jude pojechał stępa wokół ogrodze- nia, aż trafił na przerwę w drewnianej palisadzie, przez którą mógł przejechać. Puścił konia w ślad za kobietą w gęstwinę drzew, które obsypały ich gradem zimnych kropel z poruszonych gałęzi. Koń parsknął z niechęcią i ten odgłos poniósł się echem po cichym lesie; kobieta uskoczyła w bok z okrzykiem strachu i puściła się biegiem przed siebie. Jednakże dla Judea pogoń pośród ciemnych pni nie była pierwszyzną i bez trudu dogonił uciekinierkę, której suknia co rusz zaczepiała się o krzaki. Kiedy kolejny raz oswobodziła się z kolczastych gałązek, drogę zagrodził jej wielki ogier. Odskoczyła i w tym momencie z ciemności wyłoniła się ręka, żeby ją pochwycić. Dziewczyna zdążyła jeszcze rzucić z całych sił niesione zawiniątko w zarośla, nim pochwyciły ją od tyłu czyjeś ramiona. Krzyknęła ze zgrozy i zaczęła się rozpaczliwie wyrywać. - Proszę mnie puścić! Jestem lady...

- Lady Rhoese z Yorku. Wiem, kim jesteś, pani - szepnął jej Jude do ucha. - Łamiesz godzinę nocną, co, jak zapewne wiesz, grozi aresztem. Czy mogę mieć nadzieję, że zmienisz teraz swoje zachowanie wobec natrętnego Normana? Może nie będziesz już tak wyniosła? - To znów ty, panie! - sarknęła, szamocąc się w jego uścisku. - A co sam tu robisz o tej porze? Puść mnie w tej chwili, do diabła! - No, no, ależ serce ci wali. - Wsunął rękę pod jej pelerynę i położył pod piersią, gładząc kciukiem miejsce, w którym czuł gwałtowne bicie. - Nie, nie! - zaprotestowała. - Żaden mężczyzna nie może w ten sposób trzymać kobiety. Proszę mnie puścić! - Więc powiedz mi, co tu robisz i do kogo idziesz. Do kochanka? - Ręka mu znieruchomiała, ale jej nie cofnął. - Nie masz prawa pytać. To moja sprawa. - Nie o tej porze nocy, pani. Powiedz mi. Nie mogła się od niego uwolnić. - Jeśli musisz wiedzieć, panie, szłam do kościoła Świętego Marcina do ojca Leofrica - odparła ze złością. - Dzisiaj przypada dzień zapłaty jego dziesięciny. - I to nie mogło poczekać do jutra? Księżulo chyba nie umrze z głodu z braku dziesiątej części twoich przychodów, nieprawdaż? Rhoese milczała. Jej wizyta nie miała nic wspólnego z dziesięciną, ale nie mogła wyjawić temu Normanowi prawdziwej przyczyny swojej wyprawy, skoro była ona spowodo- wana jego wcześniejszym węszeniem. - No dobrze - powiedział, gwałtownie obracając ją twarzą ku sobie - jeśli wolisz, możesz wytłumaczyć się jutro szeryfowi. Złamanie godziny nocnej to poważne wykroczenie i zapewne zechce cię przykładnie ukarać. - Nie! Nie... proszę. Nie ma potrzeby niepokoić szeryfa. Odpychała go co sił, czując pod palcami miękką wełnę jego opończy i dolny brzeg zapinki na ramieniu. Nie widziała jego twarzy, ale czuła jego oddech na powiekach, a pod piersią chłodny odcisk jego reki. Wszystkie strachy i złe przeczucia wywołane jego wcześniejszym zainteresowaniem ożyły teraz z podwójną mocą, ostrzegając ją, żeby nie robiła sobie z niego wroga. Normanowie byli potężną siłą, a konieczność stawienia się przed ich szeryfem może zniweczyć wszystkie jej wysiłki, żeby trzymać się z dala od widoku publicznego. Tego człowieka należało udobruchać. - A więc? Co proponujesz, pani? - spytał miękko. - Gościnność? - podsunęła. - Mógłbyś przyjść do mojego dworu, panie, i posłuchać gry mojego brata. Jest doskonałym harfistą. Mogłabym poczęstować cię przednim miodem albo piwem. - I otruć mnie przy okazji? - Ależ skąd! Nic takiego nie przyszłoby mi nawet do głowy. Mój kapelan sam naleje ci szklanicę, jeśli się obawiasz. - Coś jeszcze, pani? Masz mi do zaofiarowania coś jeszcze? Rhoese zesztywniała na tę obraźliwą sugestię, gotując się z poczucia własnej bezsilności, jednak mimo woli poczuła iskrę podniecenia na wspomnienie jego pałającego wzroku, kiedy stał przed nią na dziedzińcu, nic sobie nie robiąc z jej wysiłków, żeby się go

pozbyć. Podobnie jak wówczas próbowała zareagować z udaną nonszalancją, lecz nie przychodziła jej do głowy żadna ostra odpowiedź nawet wtedy, gdy popchnął ją lekko do tyłu i oparł o szeroki pień dębu. W ciemności przelatywały jej przez głowę różne formy protestu, ale po chwili było już za późno i lodowa skorupa, którą budowała wokół siebie przez ostatnich dziesięć miesięcy, stopniała pod delikatnym, choć natarczywym naciskiem jego ciała. Czuła twarde mięśnie jego ud, mocny uścisk jego ramion, pewność, z jaką ją przytulił. Doświadczonym gestem oparł jej głowę o swoje ramię i przytrzymał w czułym uwięzieniu, dając do zrozumienia, że nie będzie działał z prymitywnym pośpiechem mimo niesprzyjających okoliczności. Później Rhoese próbowała usprawiedliwić swój brak należytego oporu beznadziejnością sytuacji, mówiąc sobie, że i tak nie mogła uniknąć jego pocałunku, chociaż nie była to do końca prawda. Jej protest został zduszony w zarodku, kiedy poczuła ciepły dotyk jego warg, każący zapomnieć jej o wszystkim prócz jego władczego uścisku, który wyraźnie mówił, że to on jest tu panem sytuacji. Starała się zachować pełną godności obojętność, ale szybko zrozumiała, że żadna jej reakcja nie powstrzyma jego żądzy. Choć wiedziała, że nie dba o jej uczucia, zachowywał się, jakby pragnął miłości; całował ją z czułą namiętnością i przerwał na chwilę tylko po to, by pokryć gorącymi pocałunkami jej szyję przed powrotem z nową pasją do jej ust. Warin, jedyny, z którym mogła go porównać, też był chętny i pełen wigoru, ale brakowało mu mistrzowskiej wprawy tego mężczyzny, którego wolałaby uznać za niezdarnego prześladowcę bezbronnych kobiet, gdyby nie to, że nogi pod nią zmiękły. Jak mogła na to pozwolić? I dlaczego? - Dość! - krzyknęła. - Proszę mnie puścić. Zapomniałeś się, panie. Musisz natychmiast przestać. Dyszał ciężko przy jej uchu, nie zwracając uwagi na jej protesty. Gdy jedną ręką zaczął wędrówkę ku jej lewej piersi, pochwyciła go za nadgarstek, co zignorował i uciszył jej krzyki swoimi ustami. Zrozumiała, że to on chce dyktować warunki i nie ma to nic wspólnego z jej przekroczeniem godziny nocnej, tylko z jej nieuprzejmością wobec niego na podwórcu. Tym razem musnął ją tylko wargami, nie cofając ręki z jej piersi. - Muszę? - szepnął. - Nadal chcesz mówić, co mi wolno a czego nie, pani? - Pogładził pieszczotliwie jej pierś i protest zamarł jej w gardle, a w płucach zabrakło tchu. - Chyba w końcu zaczynamy się rozumieć, prawda? -powiedział. - Zgodzisz się ze mną, pani? Łatwo było odpowiedzieć na to pytanie, bo pokazał z całą otwartością, czego pragnie. Nie sposób go nie zrozumieć. Gorzej, że nie rozumiała siebie samej. Jej pogardliwa obojętność gdzieś zniknęła i Rhoese musiała przyznać, że nie pozostała nieczuła na jego pieszczoty, mimo wysiłków, by zachować spokój i chłód. A on od razu się tego domyśli. Jest ekspertem w tych sprawach i bez trudu ją przejrzy. Nie, tylko niczym się nie zdradź! Uciekaj, zanim będzie za późno! Odepchnęła go z całą siłą, nie bacząc na skutki, a jej podniecenie zajął gniew, który zaszokował samą Rhoese.

- Mylisz się, panie! - wybuchnęła. - Gardzę tobą i całym męskim rodem. Prędzej zrozumiałabym umysł ropuchy. Miałeś już swoją uciechę moim kosztem i możesz teraz... Przykrył jej usta dłonią, uciszając tę tyradę. - Nie zaczynaj znów, moja pani, jeśli łaska. Pozostało mi jeszcze wiele nocnych godzin dla swojej uciechy, jak to nazwałaś, i twoja niechęć nie ma dla mnie znaczenia. Jeśli tak sobie cenisz swoją czystość, to lepiej naucz się poskramiać język. Myślałem, że postawiłem sprawę jasno. Mam jeszcze raz ci pokazać, kto tu jest panem? Normański typ spod ciemnej gwiazdy. Nisko urodzony prostak. - Nie - szepnęła. - Zostaw mnie w spokoju. Sama znajdę drogę do domu. Tylko pozwól mi odejść. Musiała jeszcze odzyskać zawiniątko z krzaków i gotowała się z wściekłości na myśl, że całe to wydarzenie zostało zaaranżowane wyłącznie dla zabawy tego butnego Normana, który będzie się teraz przechwalać przed przyjaciółmi i śmiać razem z nimi z jej upokorzenia. A najbardziej była zła na samą siebie za to, że do tego dopuściła bez walki i choćby próby zranienia go. Słaba, głupia kobieta. Tak ma wyglądać jej wzgarda dla mężczyzn? Głęboko zawstydzona, rzuciła się na niego z pięściami, łomocząc go w spóźnionym ataku w szerokie bary. - Kocica! - roześmiał się, chwytając ją za nadgarstki. - Spokojnie, pani. Czas, byś została bezpiecznie zamknięta na noc. - Zamknięta? Nie! - krzyknęła, wyrywając się. - Nie tak się umawialiśmy. - Cicho, kobieto. Wiem, na co się umawiałem. Biorę cię do domu, do twojego alkierza. Bez obaw, nie przekroczę progu twego domostwa, ale obiecuję, że nie widzimy się po raz ostatni. - Wsunął jej rękę pod ramię i poprowadził ją w kierunku czekającego konia. Jak go pozna? W kolczugach i stalowych hełmach wszyscy wyglądali podobnie. Będzie ubrany we własny strój czy wojenną zbroję? - Jak się nazywasz, panie? Kim jesteś? - spytała. - Dowiesz się tego jutro, w świetle dnia. - Wątpię. Nie zobaczymy się jutro, jeśli uda mi się temu zaradzić. - Tak sądzisz, pani? Cóż, mam inne zdanie. Uwierz mi na słowo, spotkamy się znów nie dalej jak nazajutrz. Nie było sensu się spierać, bo ostatnią rzeczą, jakiej pragnęła, to przeciągać tę bezprzedmiotową dyskusję. Nie budząc nawet jej czujnych psów, Jude odwiózł ją pod drzwi alkierza i otworzył je przed nią z galanterią, choć przytrzymał ją za ramię, żeby się należycie pożegnać. - Do jutra, pani - powiedział z lekkim ukłonem. - I nie wychodź więcej po godzinie nocnej. - Racja - syknęła. - Kto wie, na jakich łotrów można się natknąć? - No właśnie - odparował. - York jest niespokojnym miastem. Śpij dobrze, pani. Jednym skokiem dosiadł konia i odjechał, ginąc w mroku nocy, a Rhoese patrzyła za nim roztrzęsiona i zdezorientowana, wciąż czując przyjemne mrowienie po jego śmia- łych karesach. Martwiła się też, że zawiniątko, które niosła do ojca Leofrica, ucierpi w mokrych zaroślach, ale nie miała odwagi raz jeszcze zapuścić się tej nocy w las. Zdjęta

nagłą złością, kopnęła z furią niewinne drzwi i skrzywiła się z bólu, kuśtykając w ciemności w głąb ciepłej sypialni. Świt budził się coraz później z nadejściem jesieni i całe gospodarstwo już tętniło życiem, gdy zrobiło się dość jasno, by Rhoese mogła odszukać w krzakach zawinięty w płótno pakunek, spoczywający na wilgotnych liściach. Z ulgą stwierdziła, że jest nietknięty i zawartość nie ucierpiała. Minionej nocy, wiedziona strachem z powodu nagłego zainte- resowania jej prosperującą posiadłością, poczuła potrzebę, by zanieść ten bezcenny skarb w bezpieczne miejsce. Ojciec Leofric był najwłaściwszą osobą, której można było zaufać, że zrozumie wartość oprawnej w skórę, wysadzanej klejnotami księgi zawierającej cztery ewangelie, ze stronami pokrytymi pismem celtyckim i kunsztownymi ornamentami wykonanymi z całym oddaniem przez wyszkolone zakonnice. Był tylko jeden taki klasztor, w którym erudycja zakonnic mogła konkurować z erudycją mnichów - w Barking, w Essex, wiele mil od Yorku. Żaden zwykły śmiertelnik nigdy nie miał na własność takiej księgi, wykonanej ku chwale Boga i przeznaczonej jedynie dla duchowieństwa oraz dla członków rodziny królewskiej. Gdyby ją u niej znaleziono, musiałaby się tłumaczyć, skąd ją ma, a co więcej, czemu nie oddała jej natychmiast odpowiednim władzom. Krótka radość z jej posiadania szybko ustąpiła miejsca strachowi, że księga wpadnie w niepowołane ręce. Przycisnęła zawiniątko do piersi jak dziecko. Pochylając się nad ziemią, zauważyła wielkie odciski końskich kopyt. I butów. Tu stał ten dąb. I tu są osuwające się odciski jej obcasów, kiedy próbowała utrzymać równowagę. Zamknęła oczy i wróciła szokująca bliskość tego nienawistnego mężczyzny, jego ręce bezwstydnie błądzące po jej ciele... Powinna o tym natychmiast zapomnieć, zamiast to rozpamiętywać. Poczuła gwałtowne bicie pulsu w skroniach na wspo- mnienie jego ust na jej wargach i na chwilę zabrakło jej tchu. - Mężczyźni - szepnęła. - Zdradzieccy mężczyźni. Rozdział drugi Dom Ketti, Bootham, York Wysłannik szeryfa przyszedł do wdowy po lordzie Gamalu tuż przed zmierzchem i zapukał do drzwi jej dużego domu w sąsiedztwie opactwa Najświętszej Marii Panny. Musiał szybko dostarczyć wiadomość, żeby zdążyć wyjechać z miasta do siebie przed zamknięciem bramy o zmierzchu. Stojąc w kałuży deszczu przed progiem, oznajmił swoją niewesołą nowinę jeśli nie z satysfakcją, to z wyraźnym brakiem współczucia. Wszyscy w Yorku wiedzieli o wiarołomstwie tej kobiety. Przeszywając wzrokiem stojącą przed nim parę, wytarł nadgarstkiem krople deszczu z czubka nosa.

- Śmiem zauważyć - oznajmił w odpowiedzi na ich protesty - że to nie może być dla was żadna nowość. Szeryf ostrzegał was w lecie, że konsekwencją zignorowania kró- lewskiego nakazu dostarczenia zdolnych do służby rycerzy będzie konfiskata majątku. - W lecie - krzyknęła łamaną normańską francuszczyzną kobieta - byłam pogrążoną w żałobie wdową. Miałam inne rzeczy na głowie. Natychmiast pożałowała, że nie nauczyła się lepiej urzędowego języka, kiedy wysłannik szeryfa zmierzył bacznym wzrokiem rosłego osiłka u jej boku, chłodno oceniając jego przydatność jako kochanka. - Tak - wycedził, wracając oczami do jej zaczerwienionych z gniewu policzków - przez co najmniej miesiąc byłaś, pani, niewątpliwie nieutulona w żalu. - Objął taksującym spojrzeniem okazały dom, podczas gdy Ketti i młody mężczyzna, który kiedyś miał być jej zięciem, a nie kochankiem, patrzyli na siebie jak dwa krwiożercze mastify, gotowe rzucić się sobie do gardeł. - Jest dzień Świętego Michała Archanioła - wtrącił Warin, jakby to robiło jakąś różnicę. - Koniec Świętego Miesiąca. Gdzie się podziejemy? To nasz dom. - Trzeba było pomyśleć o tym wcześniej - odparł wysłannik szeryfa, nie dodając znamionującego szacunek słowa „panie". - Szeryf kazał mi powiedzieć, że ta ziemia zostanie przekazana nowemu opactwu, a dom i wszystkie przybudówki będą rozebrane, jak tylko król wyjedzie do Londynu. Musicie znaleźć sobie inne miejsce do mieszkania. Dostaniecie oficjalny dokument konfiskaty we właściwym czasie. Warin, rosły, zapalczywy i niezbyt skłonny do negocjacji, jeśli przekraczały jego umiarkowaną cierpliwość, chętnie wyrzuciłby bezczelnego posłańca na zbity łeb, ale nawet on rozumiał, że to się może źle skończyć. Zrozumiał też, zapewne nie po raz pierwszy, że nieco się pospieszył z przeniesieniem względów z pasierbicy na macochę, której majątek okazał się nie tak pewny, jak sądził. Ketti przerzuciła biały woal przez ramię. - Mówiłam już, że mój mąż zginął zeszłej zimy. Nie mógł wysłać rycerzy królowi. - Ale nie wysłano też żadnej wiadomości. Żadnego usprawiedliwienia. Żadnej grzywny ani zapłaty w zamian za mężczyzn. Jak dobrze wiesz, pani, szlachcic otrzymuje swoją posiadłość od króla w zamian za odpowiednio wyposażonych rycerzy, ilekroć monarcha ich potrzebuje. A król wielce potrzebował rycerzy podczas pierwszego roku swego panowania. Brat i stryjowie wystąpili przeciwko niemu. Potrzebował wszystkich ludzi, jakich zdołał zgromadzić. Każdy szlachcic, który nie wypełni swojego obowiązku, traci cały majątek na rzecz króla. Takie było prawo od zawsze i musicie je znać. Teraz mnisi chcą tej ziemi pod swoją rozbudowę i będziecie musieli... - Do diabła z ich rozbudową! - wybuchnął Warin, niezdolny dłużej pohamować gniewu. Owszem, może i podjął złą decyzję w nadziei, iż ujdzie im to na sucho, ale nie zamierzał wysłuchiwać pouczeń tego pompatycznego żabojada. Czas uprzejmej wymiany zdań się skończył. Jego ogorzała twarz poczerwieniała z wściekłości, jasne włosy przykleiły się do zroszonego potem czoła. - Mamy potąd waszej rozbudowy! - Przeciął palcem powietrze na wysokości brwi. - Już bokiem nam wychodzi! Najechaliście nasze piękne miasto

i zrównaliście je z ziemią, zniszczyliście nasze domy i gospodarstwa, postawiliście tamę na rzece, żeby zrobić fosę dla waszych przeklętych zamków... - Warin, przestań! - Ketti pociągnęła go ostrzegawczo za ramię. Strząsnął jej rękę ze złością. - Musieliśmy przebudować nasze magazyny, przenieść warsztaty, oddać łąki i sady, dać się zagrodzić w waszych palisadach i trzymać pod butem, i śmiesz nam jeszcze mówić, że nie możemy tu dłużej mieszkać? Zbudowaliśmy ten dom w ciężkim znoju na naszej ziemi i nikt... nikt - krzyknął w stronę pleców oddalającego się mężczyzny - nas stąd nie wyrzuci. Powiedz to - dodał z wulgarnym gestem - swojemu szeryfowi, jakkolwiek się nazywa. Odwrócił się do Ketti z miną bohatera, nie spotkał się jednak ze spodziewanym uznaniem. - Ty idioto! - syknęła, przechodząc na angielski. - I co najlepszego zrobiłeś? Pójdzie teraz prosto do szeryfa, szeryf do opata, opat do króla i ani się obejrzysz, jak cała armia jego ludzi wyrzuci nas na ulicę. Nie mogłeś poczekać, aż król wróci do Londynu, zanim rozpuściłeś język? - Jej niezbyt urodziwa twarz o ostrym nosie i wąskich ustach gorzała gniewem, wyłupiaste oczy patrzyły z wyrazem pogardliwego wyrzutu, który zaczynał go już irytować. Król, była pewna, czekał z załatwieniem tej sprawy, aż będzie tu, w Yorku, pod koniec pierwszego, trudnego roku swego panowania. Chcąc okazać łaskawość, wydał pozwo- lenie mnichom z Najświętszej Marii Panny, by rozciągnęli nowe opactwo aż do kościoła Świętego Olafa i przyznał im posiadłości mające dostarczać dziesięcinę cztery razy do roku. Przebył całą tę drogę do Northumbrii z imponującą świtą, żeby własnoręcznie położyć kamień węgielny i zademonstrować, jaki potrafi być szczodry, jeśli zechce. Reszta normańskich właścicieli ziemskich w Yorkshire niczym stado owiec poszła za jego przykładem, ofiarowując ziemię nowemu opactwu, żeby po latach mówiono, jak to dbali o życie duchowe, nie tylko doczesne. Hipokryci. Płacili jedynie za własną szybszą drogę przez czyściec. Król chytrze przekazał mnichom Bootham, pas ziemi za kościołem klasztornym, obok nowych gruntów opactwa, gdzie były kramy i stragany i gdzie stał dom lorda Gamala. Teraz mógł go skonfiskować z oczywistych powodów. Napaść Ketti kazała Warinowi odpowiedzieć kontratakiem. - A czego się spodziewałaś? Że będę grzecznie stać i dam się zwymyślać jak dziecko, które podkradło jabłka? - wrzasnął. - Nie bądź niemądra, kobieto. Nic nam nie zrobią, zanim król stąd nie wyjedzie. - Jeśli nawet, to nie mogłeś wymyślić lepszego wyjścia z sytuacji niż obelgi, ty głupcze? Jak ci się wydaje, dokąd nas to zaprowadzi? Musisz iść do nich i dowiedzieć się, jak mo- żemy się z tego wyplątać. - Moje pójście do nich nic nie da - warknął. - Nie jestem właścicielem. Ty jesteś. Ty idź. - A cóż ja mogę wskórać? - spytała Ketti, rozkładając ręce,a rąbki jej szerokich rękawów zamiotły podłogę. Nie miała ochoty wykonywać brudnej roboty, jeśli mogła wysłużyć się kimś innym. - I niby co ty tu właściwie robisz? Jeśli chcesz mieć ze mną wspólny dom, idź i walcz o niego. Ciągle mocujesz się z kompanami, idź pomocuj się dla

odmiany z szeryfem. - Odwróciła się, mierząc gniewnym wzrokiem swojego uśmiechającego się złośliwie pod nosem syna. - Wyjdź natychmiast! - fuknęła. - To sprawa między nami. - Ketti. - Warin przybrał pieszczotliwy ton, podchodząc do niej od tyłu. - Ketti, mój skarbie, nie powinniśmy się kłócić. - Przyciągnął ją do siebie i położył dłonie na jej pier- siach, wiedząc, że wywrze to pożądany efekt. Przykryła jego dłonie swoimi rękami. - Idź sobie - prychnęła, przyciskając się do niego plecami. Warin skrył uśmiech. Jego strategia zadziałała. - Nie pójdę - mruknął do jej skrytego za woalem ucha. - Jesteś taka ponętna, Ketti. - W rzeczywistości piersi były jedyną ponętną częścią jej ciała i nawet zadufany w sobie Warin nie mógł udawać, że jego kochanka ma równie pociągającą twarz czy charakter. - Nie ma problemu - szepnął uspokajająco. -Przeprowadzimy się do Rhoese. Jest nadal twoją podopieczną. Ma obowiązek ci pomóc. Oderwała od siebie jego dłonie i odwróciła się ku niemu gwałtownie z twarzą ściągniętą zazdrością. - To by ci się uśmiechało, co? Chcesz żyć z moją pasierbicą, tak? Wciąż za nią latasz? Warin, sam zdumiony swoim głupim błędem, otworzył szeroko oczy z wyrazem skrzywdzonej niewinności, rozpaczliwie starając się jakoś wybrnąć. Chwycił ją za ręce i mocno przytrzymał. - Ależ skąd, kochanie, wcale nie chcę z nią żyć, oczywiście, że nie - zaprzeczył szybko. - Więc co? - Posłuchaj, ona ma własną posiadłość w Toft Green. Wyniosła się z twojego domu, nieprawdaż? Jak myślisz, co zrobi, jeśli powiemy jej, że musimy się do niej wprowadzić, bo nie mamy gdzie się podziać? No? - Potrząsnął ją za ręce, domagając się odpowiedzi. Ketti jednak była nieugięta. - Sądzisz, że wyprowadzi się z Toft Green? Bzdura. Nic podobnego. Ona nadal za tobą szaleje. Wyniosła się stąd tylko dlatego, że nie mogła znieść, że jesteś ze mną. Wpuści cię do łóżka, jak tylko odwrócę się plecami. Nie, mój panie. Nic z tego. - W jej głosie brzmiała stanowczość, która nie zostawiała miejsca na dyskusję. - Wobec tego - powiedział - wyślijmy ją samą do króla, żeby spróbowała wynegocjować inny kawałek ziemi w zamian za ten. Jeśli zawiśnie nad nią groźba zamieszkania z na- mi, wyjdzie ze skóry, żeby do tego nie dopuścić. W tym względzie wykazał się lepszą oceną sytuacji niż Ketti, chociaż duma i podniecenie, jakie wzbudziły w nim jej zazdrosne sugestie, były całkowicie bezpod- stawne. Rhoese nie wpuściłaby go do łóżka, nawet gdyby był ostatnim żyjącym mężczyzną w Anglii. Nazajutrz o świcie doniesiono Rhoese, że jej macocha została pozbawiona wszystkiego, co odziedziczyła po lordzie Gamalu. Rządca, który przyniósł tę wiadomość do Toft Green, służył u jej rodziny, odkąd sięgała pamięcią i był teraz niemal we łzach. - Idź po swoje rzeczy - nakazała. - Możesz zamieszkać tu z nami. Mężczyzna ukląkł i pocałował ją w rękę. - Pani... - zająknął się. - A moja żona? Mogę...?

- Oczywiście. Weź też swoją żonę. Kiedy wyszedł, Erie wyraził wątpliwości. - Czy to było mądre? Zabierać go tak szybko? Jego samego? - Po tym, jak ta kobieta odebrała mi wszystko, co było moje? Może nie zachowałam się zbyt subtelnie, ale mam prawo do zemsty. A jeśli myślą, że oni też będą mogli się tu sprowadzić, to się grubo mylą. Wykluczone. Erie poszukał jej ręki i wyprowadził ją z sieni do przydomowego ogródka, ogrodzonego witkami, pełnego ziół i roślin leczniczych. Zieleń ociekała grubymi kroplami deszczu i szeleściła, podnosząc łodygi po ulewie. - Rosie - powiedział. - Cokolwiek o niej myślisz, to nasza krewna i nie możemy odmówić jej pomocy. Dobrze o tym wiesz. Poza tym jest twoją prawną opiekunką. Oparli się o pobieloną ścianę domu pod parującą strzechą. Rhoese po raz kolejny z bezsilną rozpaczą pomyślała o negatywnym wpływie, jaki ta kobieta wciąż wywiera na jej życie. Ketti była żoną lorda Gamala tylko przez pięć lat i nie przyniosło to nikomu żadnej korzyści oprócz niej samej i jej rodziny. Jej syn był nieznośnym i złośliwym chłopakiem, a jazgot jej matki zagłuszał od świtu nawet pianie kogutów. Nie można było pozwolić, żeby zakłócili spokój Toft Green. - Tak, wiem. I ona też to wie. Na to liczy. Ale to jej problem. Czemu nie zwróci się do swojej duńskiej rodziny po pomoc? - Wie, że znasz arcybiskupa, siostrzyczko. Ma nadzieję, że z nim porozmawiasz, jak sądzę. Mogłabyś się za nią wstawić, gdybyś chciała. - Nie chcę. Niech się stąd zabiera i zamieszka z krowami. - Rosie! - roześmiał się. - Nie bądź taka! Idź porozmawiać z arcybiskupem Thomasem. Przyjaźnił się z naszym ojcem. Na pewno będzie mógł jakoś pomóc. - Dzisiaj jest uroczystość położenia kamienia węgielnego z udziałem króla. Będzie zajęty. - Więc uczyń to po uroczystości. Kiedy król wyjedzie na polowanie. Westchnęła. - Doprawdy nie rozumiem, dlaczego miałabym coś robić w tej sprawie. - Doskonale wiesz dlaczego. Ja sam będę zapewne za tydzień lub dwa za murami opactwa, a ty nie chcesz chyba wylądować tu z Ketti. I z Warinem. - Nie ma mowy, żeby miał przestąpić próg tego domu! -wybuchnęła ze złością. - Pójdę. - Kiedy? - Po położeniu kamienia węgielnego. Może porozmawiam też z opatem Stephenem. - Wsunęła mu rękę pod ramię i przytuliła się do niego. - Wolałabym, żebyś nie wstępował do zakonu, braciszku. Wiem, że tego chcesz, ale będzie mi cię bardzo brakowało. - Nic lepszego mi nie pozostaje. Nie mogę ci tu w niczym pomóc. Nie mogę dziedziczyć. Nie mogę cię chronić. Nie mogę wziąć żony. Nie mogę walczyć dla króla. Jestem cięża- rem. Mogę przynajmniej grać na harfie mnichom i modlić się za innych. Choćby tyle. - Ale jesteś moim doradcą. Moim wsparciem. Nie mam nikogo innego. - Omawialiśmy to już i podjęliśmy taką decyzję. - Może jeszcze opat Stephen wcale cię nie przyjmie. Uśmiechnął się na to przekomarzanie.

- Wtedy będę musiał zostać z tobą, prawda? Ale nie waż się zdradzać mu moich złych nawyków, żeby go odstraszyć. - Doskonały pomysł. Właśnie tak zrobię - powiedziała, całując go w policzek. - Ta historia z Ketti jest mi mocno nie na rękę, Ericu. Ostatnia rzecz, jakiej pragnęłam, to pokazywać się teraz królowi. Wiesz, co myśli o kobietach zarządzających majątkiem. A jego reputacja jest równie zła jak ojca. - Wobec tego udaj się prosto do arcybiskupa. Jest Normanem, ale przynajmniej zna ciebie i naszą rodzinę. Wysłucha cię. Tłumy na wąskich ulicach miasta były tego dnia większe niż zwykle i Rhoese z Els przeciskały się przez gęstą, falującą ciżbę płynącą przez wysoko sklepioną bramę w murze w stronę kościoła klasztornego. Poprzedni król, Wilhelm Zdobywca, zwany Bękartem, odwiedził miasto tylko po to, żeby je zniszczyć; jego syn dla odmiany postanowił coś dać i ci, którzy przybyli obserwować to wydarzenie, wyrażali nadzieję, że być może jest z innej gliny niż jego brutalny rodzic. Z rosnącą paniką, że jej interwencja na nic się nie zda, Rhoese ubrała się w najlepszą suknię, na którą narzuciła płaszcz o szerokich rękawach, sięgający kolan i obramowany haftem. Końce długich warkoczy obwiązała złotymi nićmi, a biały powiewny woal umocowała na czole złotym diademem wysadzanym ametystami. Rzuciła tylko przelot- nie okiem w zwierciadło, bo ostatnimi czasy nie znajdowała przyjemności w swoim odbiciu ani w adorujących spojrzeniach mężczyzn. Ściągnęła rękawy sukni nisko na dłonie, przypięła skórzaną sakiewkę do paska i skinęła głową na Els. Jeszcze kilka minut temu rozmowa z normańskim arcybiskupem zdawała się rozsądnym wyjściem, ale teraz jej rosnące wątpliwości zostały potwierdzone przez tor przeszkód, na jaki natknęły się, wchodząc na dziedziniec, gdzie wielka biała katedra pokryta pajęczyną rusztowań górowała nad dachami jak śpiący lew. Drewniany pałac na tyłach, zwykle dostępny dla wszystkich, był teraz otoczony morzem proporców, namiotów, prowizorycznych kuchni i stajni, a także armią przechadzających się lub stojących w grupkach żołnierzy i mnichów, których habity łopotały na wietrze. Ponieważ król się tu zatrzymał, pałac arcybiskupa był ściśle strzeżony. Dwie długie lance skrzyżowały się przed nimi, zagradzając im drogę. - Nie możecie tu wejść - oznajmił jeden z żołnierzy, mierząc Rhoese wzrokiem od stóp do głów. - Chyba że masz pani coś do ofiarowania mnichom. - Mrugnął do towarzysza. Rhoese szybko pochwyciła tę szansę. - Mam ziemię. Gdzie mam iść, żeby przekazać darowiznę? Mężczyzna zawahał się. - Masz stosowne dokumenty, pani? - Oczywiście, że mam, człowieku - powiedziała ostrym tonem. - Ale nie jestem głupia, żeby nosić je przy sobie w takim tłumie. Mnisi mają wszystko zapisane. Powiedz mi tyl- ko, gdzie iść i skończ z tymi pytaniami. Lance się podniosły, dając im drogę. - Tędy, pani. - Żołnierz wskazał największy skórzany namiot, w którym stał stół pokryty zwojami pergaminu.

Za stołem siedział pisarz z wygoloną tonsurą, a u jego boku stał wysoki normański żołnierz, który wskazywał mu coś na jednym ze zwojów. Wyprostował się i spojrzał prosto na Rhoese, jakby jej oczekiwał; górował nad przechodzącym między nimi tłumem. Poznała go natychmiast, chociaż był w błyszczącym, stalowym hełmie z osłoną na nos, która zasłaniała środek twarzy. Miał na sobie kolczugę, sięgającą kolan, rozciętą na środku, by ułatwić konną jazdę; skórzane pasy i srebrna sprzączka przytrzymywały wiszący nisko na lewym biodrze miecz. Obok krzepki młody giermek karmił z ręki czymś jego wielkiego gniadego ogiera. Rhoese przystanęła na ten widok, zdumiona i zła, tym bardziej że po minionej nocy miała nadzieję nie spotkać już tego człowieka. Pisarz podniósł głowę, obrzucił obie kobiety przelotnym spojrzeniem i znów pochylił się nad pergaminem, nie pozostawało jej więc nic innego jak podejść pod krytycznym wzrokiem mężczyzny, który tak natarczywie narzucał jej swoje towarzystwo. Parę godzin później wspominała ten krótki spacer jak przedzieranie się przez głęboki piasek; w końcu bez tchu dotarła do stołu. Z rozmysłem nie obdarzyła żołnierza ani jednym spojrzeniem i odezwała się prosto do pisarza po angielsku. - Panie, chciałabym rozmawiać z arcybiskupem. Możesz mnie do niego zaprowadzić? Pisarz spojrzał na nią i pergamin zwinął mu się w rękach. Pochwycił go i odłożył na bok. - Kim jesteś, pani? - spytał. - Lady Rhoese z Yorku. Córka świętej pamięci lorda Gamala. - Mów, pani, po francusku - wtrącił Norman. - To jest język dworu, jak powszechnie wiadomo. Pisarz zrobił zdumioną minę, ale tylko zerknął na niego spod oka, podnosząc się z respektem na nogi. - Lady Rhoese, właśnie patrzyliśmy na twoje... - Urwał, zauważywszy gest Normana. - Na moje co? Moje ziemie? To właśnie macie na tych zwojach? Spis posiadłości w Yorkshire zrobiony dwa lata temu? A kto chce wiedzieć, co mam? Wścibscy Normanowie i im podobni? - Zwróciła oskarżycielski wzrok na wysokiego mężczyzne, ale znalazła godnego siebie przeciwnika w osobie trzydziestoletniego kapitana w służbie króla, przywykłego do wydawania rozkazów dwa razy starszym od siebie i ostre spojrzenie, jakie jej wysłał spod hełmu, mówiło wyraźnie. Lepiej uważaj na słowa. Przypomnij sobie zeszłą noc. Brązowa, pomarszczona twarz pisarza pofałdowała się w wyrazie zakłopotania. Wsunął ukradkiem ręce w rękawy wypłowiałego habitu. - Tak, pani - odparł. - Mam to tutaj, bo sam król chce to obejrzeć. Rhoese poczuła, że krew zastyga jej w żyłach, a po krzyżu przebiega zimny dreszcz. - Moje ziemie? - szepnęła. - Moją posiadłość? Jesteś pewien? - Całkiem pewien. Prawdę mówiąc, Jego Królewska Mość jest w tym momencie z arcybiskupem Thomasem. Twoja wizyta, pani, powinna ich zainteresować. - Zebrał zwoje i włożył je pod pachę jak wiązkę wici na opał. - Wezmę je do króla i powiem mu, że tu jesteś, pani. To nam oszczędzi trochę czasu. Zechcesz poczekać tu łaskawie z Judhaelem deBrionne? - dodał, wskazując na żołnierza. - Posłuży ci za eskortę, pani. -

Uśmiechnął się przepraszająco za postawienie jej w sytuacji bez wyboru, po czym odwrócił się i zniknął, a Rhoese patrzyła za nim zaszokowana, przeklinając się za to, że tu przyszła. Norman nie spuszczał z niej oczu. - Jak rozumiem, zostałaś już, pani, powiadomiona o konfiskacie majątku twojego zmarłego ojca - stwierdził raczej niż zapytał. - Dlatego tu jesteś? Żeby błagać o zmianę decyzji? Pomyślała, że najwyraźniej nie ma dla niego znaczenia, czy ona zna już złą nowinę, bo inaczej nie ryzykowałby wzmianki o tym tuż przed jej spotkaniem z królem, i znów zapłonął w niej gniew na bezustanną i brutalną grabież angielskiej ziemi i własności przez normańskich najeźdźców. - Dla ciebie to tylko zabawa, co? - syknęła. - Rozgrywka o to, kto weźmie najwięcej i najszybciej, aż do ostatniego akra, bez względu na to, przez ile pokoleń ta ziemia była w naszym posiadaniu. Zupełnie jak dla twoich przodków, wikingów. Nie, Normanowie, nie przyszłam tu o nic błagać. Nie jestem taka naiwna. - Odwróciła wzrok, skrywając rozpacz i konsternację, że znów spotyka się z nim twarzą w twarz. - Nie, pani - powiedział sucho - zapewniam cię, że dla mnie to nie jest zabawa. Chciałem cię tylko ostrzec, że jeśli przyszłaś z prośbą o łaskę, to tracisz czas. Kiedy król raz coś postanowi, pozostaje nieugięty. Ale widzę, że nie potrzebujesz ode mnie żadnych rad w tym względzie. Wy, mieszkańcy północy, jesteście bardzo przywiązani do swojej ziemi, prawda? - Owszem, a jednak wbrew moim życzeniom nie traciłeś czasu, by odkryć, co posiadam. Czyż nie? Ciekawe, jak długo pozostanie to teraz moją własnością. Musisz być bardzo zadowolony ze swojego szpiclowania. - Jeśli sądzisz, pani, że król zainteresował się twoją posiadłością dzięki moim doniesieniom, to się mylisz - rzucił szorstko. - Mnie samego natomiast interesuje w niej tylko jedna rzecz. Tłumiony gniew normalnie wyostrzyłby jej czujność, teraz jednak na wzmiankę o zainteresowaniu króla strach ścisnął ją za gardło z taką siłą, że zabrakło jej tchu. Zanim zdążyła odpowiedzieć, pisarz wrócił, skinął na nią i Els i poprowadził je, wymijając grupki zaciekawionych mężczyzn, do sali arcybiskupa. Sala była nie do poznania: pełna uzbrojonych strażników i ich giermków, mnichów i wysokich rangą duchownych w ich wysadzanych klejnotami szatach, skrybów i posłańców w królewskiej liberii - w niczym nie przypominała miejsca, które odwiedzała z ojcem, kiedy przychodził z przyjacielską wizytą. Pomysł, aby porozmawiać z arcybiskupem Thomasem, zanim wyjedzie z królem, wydał jej się teraz absurdalny. Rycerz zwany Judhaelem de Brionne szedł tuż za nią i nie było drogi ucieczki. - Dalej, śmiało - szepnął, jakby rzucał jej wyzwanie, by wykazała taką samą odwagę jak w stosunku do niego. Ale już na pierwszy rzut oka widać było, że taka postawa nic nie da w sytuacji, gdy otaczało ją morze nieznanych twarzy i tłum gości w tej imponującej sali. Pomiędzy drewnianymi filarami i w niszach stali mężczyźni w różnym wieku i o różnym stopniu zainteresowania bieżącymi wydarzeniami - jedni wyraźnie znudzeni i niespokojni, inni

pochylający się z uwagą nad zwojami pergaminu na stole przed arcybiskupem, grzebiąc w nich w poszukiwaniu informacji. Rozwalony na fotelu na drugim końcu sali siedział mężczyzna, o którym wiedziała tyle, że ma dwadzieścia osiem lat i jest całkowicie pozbawiony uroku osobistego, a także poczucia przyzwoitości. Wilhelm Drugi, król Anglii. Jego ręka pieściła udo szczupłego młodzieńca, który stał tuż przy nim, szepcząc mu coś do ucha i chichocząc. Kiedy Rhoese weszła, gwar rozmów umilkł i męcząca droga przez długą salę zdawała się trwać bez końca, a co gorsza ku idącemu z nią Normanowi słano porozumiewawcze uśmieszki i głośne komentarze, które, jak wiedziała, były przeznaczone także dla jej uszu. - Dobra robota, Jude! - zawołał ktoś. - Trzymaj się, Jude! - dodał inny. - Tylko tak dalej! W normalnych okolicznościach zażądałaby ostrych sankcji za ten brak respektu, ale wiedziała, że nie uzyska satysfakcji ani nie wyjdzie stąd szczęśliwsza po spotkaniu z królem i arcybiskupem. Co więcej, z każdym krokiem lepiej rozumiała, czemu mówi się, że ten nowy dwór królewski przynosi Anglii wstyd i hańbę, będąc siedliskiem grzechu i rozpusty. W podcieniach stali przytuleni do siebie mężczyźni, otwarcie się obejmując. Uszy piekły ją bardziej niż policzki, kiedy wraz z Els złożyła niski ukłon przed królem, a jej nadzieja na sprawiedliwe potraktowanie wyparowała jak woda ze stawu w upalne lato. Właśnie tej konfrontacji starała się tak długo uniknąć, a teraz jej godzina nadeszła. Światło dzienne wpadało do sali przez kwadratowe otwory wysoko w ścianach zamykane na okiennice. Dodatkowe oświetlenie zapewniały pochodnie obok fotela króla i w ich blasku zobaczyła człowieka, z którym zamierzała porozmawiać na osobności: arcybiskupa Thomasa z Yorku. Stała przy nim kobieta, jedyna oprócz niej i Els w tej wielkiej sali. - Ona tu... ? - szepnęła Rhoese. Była to Ketti, jej macocha, nawet bez służki do towarzystwa. Ze ściśniętym gardłem Rhoese zdała sobie sprawę, że to nie wróży nic dobrego, a zdumienie, rozpacz i złe przeczucie wymazały z jej pamięci całą przemowę, jaką sobie przygotowała. Już po roku rządów nowy król zyskał reputację człowieka, który bez zbędnych wstępów przechodzi do rzeczy. Tak też uczynił i teraz, a jego nieprzyjemny, chrapliwy głos zazgrzytał jej w uszach, zmuszając do wysiłku, żeby go zrozumieć. - Córka lorda Gamala - warknął, podnosząc się z fotela i przyskakując do niej niczym pies gończy spuszczony ze smyczy. Był krępy i agresywny, miał byczy kark i zaczerwie- nioną twarz. - Tak, Wasza Królewska Mość - powiedziała. Miał dziwne oczy, jedno w brązowe plamki, drugie niebieskozielone. Szybko odwróciła wzrok. - Cóż, kazałem skonfiskować majątek twojego ojca i to już postanowione. Jeśli nie mogę polegać na moich dzierżawcach, że dostarczą mi mężczyzn, kiedy ich potrzebuję, to dam moją własność tym, którzy się lepiej spiszą. - Rozejrzał się, zadowolony ze swojego podsumowania. - Nie przysłał nawet w zeszłym roku trzech statków handlowych na własny koszt, jak słyszę, a to kolejne zaniechanie - dodał, patrząc tym razem prosto na Ketti.

Wbrew protokołowi Rhoese przerwała mu. - Ale Wasza Królewska Mość... mój ojciec zginął na morzu. To chyba okoliczność łagodząca? - Co takiego? - zagrzmiał król, jeszcze bardziej czerwieniejąc na twarzy. - Jaka okoliczność? W sali zapadła złowroga cisza. - Łagodząca, sire - odparła. Z boku dał się słyszeć szelest i arcybiskup przesunął się w stronę smugi światła z okna, gdzie zbłąkany promień słońca rozjarzył złoty ornament na jego szacie. - Zbyt późno na tę drogę obrony, pani - szepnął jej do ucha. - Obecna tu lady Ketti już wyjaśniała sytuację Jego Królewskiej Mości. Jesteś tu po to, by jej pomóc. Będzie po- trzebowała domu, sama rozumiesz. Prawda? - Podsunął jej pierścień do pocałowania. Arcybiskup Thomas dobrze znał jej ojca, który przywoził mu różne rarytasy, futra, sokoły, kły morsa i wino. Teraz ten normański duchowny zapewne wyobraża sobie, że odwdzięcza mu się, pomagając jego żonie po konfiskacie majątku. Tak, rzeczywiście będzie potrzebowała domu. Domu Rhoese. Spojrzała na macochę, ubraną skromnie na szaro, bez żadnych ozdób. Jej twarz nosiła wyraz smutku i pokory, a ręce oplatał różaniec z kości, który, jak Rhoese wiedziała, należał do tych najpośledniejszych w jej posiadaniu. Najwyraźniej przyszła do arcybiskupa, żeby przypomnieć mu o bogactwie swojej podopiecznej i o tym, jak pasierbica odmówiła jej przyjaźni, kiedy ona, Ketti, najbardziej jej potrzebowała. Ich oczy się spotkały i Rhoese zobaczyła głęboką niechęć i zazdrość za maską udanej boleści. - Moja macocha ma własną dużą rodzinę, wasza wielebność - powiedziała, sama słysząc, jak bezdusznie zabrzmiała ta odpowiedź w cichej sali. - Jej rodzina jest w Danii, kobieto - warknął król. - A skoro już o tym mowa, to najwyższy czas, żebyś sama wyszła za mąż. Rhoese zastygła, nie wiedząc, co sądzić o tym oświadczeniu. Poczuła, że ręka Els zaciska się na jej ramieniu i odwróciła się do normańskiego rycerza, żeby sprawdzić, czy zosta- wił ją własnemu losowi. Z głęboką ulgą przekonała się, że stoi pół kroku za nią. Powędrowała wzrokiem w górę stalowej kolczugi do jego oczu - patrzyły na nią z dziwnym wyrazem, którego nie umiała odczytać. Skonfundowana, odwróciła się z powrotem do arcybiskupa, który - jak na Normana - był zwykle dość prostoduszny. - Co? - szepnęła. - Jego Królewska Mość wyraził życzenie, byś wyszła, pani, za mąż. - Ale ja nie mogę... nie chcę... nie! To twoja sprawka! -zwróciła się z wściekłością do Ketti. - Jak mogłaś? Doskonale wiesz, że nie mam zamiaru brać męża. Wasza Królewska Mość, małżeństwo to nie dla mnie, nie, dziękuję. Ku jej upokorzeniu król zdawał się doskonale bawić, jakby cała ta scena rozgrywała się dla jego rozrywki, i jego wybuch śmiechu był tak głośny, że Rhoese cofnęła się, następując nor-mańskiemu rycerzowi na nogę. Podtrzymał ją natychmiast za łokieć i wyprostował, pomagając jej odzyskać równowagę. Głos króla zabrzmiał dziwnie piskliwie.

- Nie miałem na myśli... cha, cha, cha... nie zamierzałem sam cię poślubiać, kobieto! - Ryknął śmiechem. - Nie sądziłaś chyba... o mój Boże... że proponuję ci... ? - Nie, Wasza Królewska Mość, nie sądziłam. - Cóż, Bogu niech będą dzięki - odparł prostacko, nie bacząc na pełną dezaprobaty minę arcybiskupa. - Próbowałem ci powiedzieć, że nie będziesz potrzebować swojego domu w Yorku, kiedy zamieszkasz z Normanem. Mam dobrego... - Z Normanem? - wybuchnęła Rhoese, wbijając pałający wzrok w króla. Jego śmiech urwał się równie raptownie, jak się zaczął, a twarz poczerwieniała jeszcze o ton mocniej, gorejąc na tle jasnorudych włosów. - Tak, z Normanem - syknął z nagłym gniewem. - Masz coś przeciwko temu, pani? Norman nie jest dla ciebie dość dobry? Czy też żaden mężczyzna nie jest dość dobry na twojego męża? Co? Dlatego jesteś wciąż niezamężna? Ile masz lat? - Prawie dwadzieścia trzy, sire. - No właśnie. Powinnaś mieć już gromadkę dzieci, kobieto. Choć tego nie wiedział, była to najbardziej bolesna uwaga, jaką mógł uczynić, a to, że padła w obecności wrogiego tłumu i mściwej macochy, która ukradła jej mężczyznę obiecującego ślub, czyniła ją tym trudniejszą do zniesienia. Rhoese zbladła i zachwiała się z bólu i znów ręka z tyłu przytrzymała ją za ramię. Król nic nie zauważył. - Jak mówiłem, miałem parę dobrych ofert za ciebie od moich wiernych wasali, pani. Podziękuj swojej macosze za zgodę na wypuszczenie cię spod jej kurateli. Była po temu niezbyt chętna, prawda, pani? - Spojrzał na Ketti, która pochyliła skromnie głowę, skrywając triumf w oczach. - Sama widzisz. Tak czy owak, pod moim panowaniem kobiety nie będą samodzielnie rządzić majątkiem. Nie pozwolę na to. To wbrew prawu bożemu, czyż nie, księże arcybiskupie? Arcybiskup się skłonił. - W rzeczy samej, sire. Jestem pewien, że lady Rhoese podejdzie do tego rozsądnie, gdy tylko przywyknie do tej myśli. Jak rozumiem, angielskie kobiety nie są przyzwyczajone, by wybierano dla nich mężów. Mam rację, pani? Nie miała już nic do stracenia oprócz życia i tylko myśl o Ericu kazała jej pamiętać, że jest warta coś dla kogoś jako osoba, a nie jako towar. - Wasza wielebność, prawdę mówiąc, angielskie kobiety są przyzwyczajone, że wybiera się dla nich mężów - odparła śmiało, patrząc prosto na Ketti - ale zawsze mogą wypowiedzieć się w tej kwestii. Kobieta ma prawo powiedzieć „nie", jeśli kandydat jej nie odpowiada. - Pod moim władaniem nie ma tego prawa - oznajmił głośno król. - Najwyższy czas zakończyć tę sprawę. Zaczyna mnie nudzić, a ponadto zaraz po uroczystości mieliśmy jechać na polowanie. Nie chcę słyszeć ani słowa więcej. Wdowa po lordzie Gamalu i jej służba zamieszkają w Toft Green, a ty, pani, weźmiesz męża, którego dla ciebie przeznaczyłem. Załatwione. Rhoese potrząsnęła głową z rozpaczą, widząc, że dalsza wymiana zdań z tym człowiekiem jest bezcelowa. Był nieprzewidywalny i głuchy na argumenty kobiety. Miał groteskowe poczucie humoru, a jego gruboskórność była zbyt upokarzająca, by

przeciągać tę dyskusję. Znów odwróciła się do rycerza za plecami po choćby błysk zrozumienia od kogoś, ale patrzył na drugi koniec sali, skąd dobiegały swawolne okrzyki i rubaszny rechot. Z wesołej grupki wysunął się mężczyzna, przyzwany gestem przez króla. - Chodź tu, Ralph! Zaakceptowałem twoją ofertę. Ta kobieta jest twoja wraz z posiadłością. To całkiem niezły kawałek ziemi, a co do reszty, będziesz musiał sam sprawdzić. Wybuch śmiechu, jaki powitał ten niewybredny żart, okrył łuną wstydu jej policzki i chwycił strachem za gardło. Jak przez mgłę poczuła, że ręka rycerza zaciska się na jej ra- mieniu i przyciąga ją zaborczo, ale kiedy na niego zerknęła z nadzieją na wsparcie, zobaczyła, że nie patrzy na nią, tylko nie spuszcza oka z mężczyzny, którego wypychano teraz w ich stronę. - Podejdź bliżej - nakazał król Rhoese - i poznaj swojego przyszłego męża. To dobry wojownik i lojalny wasal. Zasługuje na nagrodę. Weź ją sobie, Ralphie de Lessay, niech ci ogrzeje łoże. Powinna ci dać gromadę dzieciaków, jeśli będziesz wiedział, jak się do tego zabrać. Kolejny ryk śmiechu i głośny aplauz zagłuszył protesty Rhoese, a rycerz nadal trzymał ją żelazną ręką, jakby zapomniał ją uwolnić. On jeden się nie śmiał. - Puść ją, Judhaelu de Brionne - rozkazał król. - Twoja kolej nadejdzie później. Ta kobieta należy do de Lessaya. Puść ją, mówię. Ucisk wolno się rozluźnił i Rhoese znalazła się w morzu obleśnych uśmiechów i klaszczących rąk, przez które widziała rozradowaną minę macochy. Odwróciła się do niej tyłem i stanęła twarzą w twarz z mężczyzną w wieku więcej niż średnim, co było zapewne rozmyślnym posunięciem ze strony króla, który spodziewał się dostać za nią inną lukratywną propozycję po śmierci męża, kiedy będzie jeszcze więcej warta. Był to jego ulubiony fortel. Ralph de Lessay, jak się okazało, był równie gruboskórny jak król i równie pobudliwy, bo chwycił ją bezceremonialnie za ramiona i przysunął do niej spoconą twarz, wyciskając na jej ustach obrzydliwy mokry pocałunek, który zostawił jej na podbródku strużkę śliny. Żelazne kleszcze jego rąk zapiekły ją żywym ogniem. Odepchnęła go z całych sił i wytarła usta rękawem, zwracając się ze szlochem do króla: - Nie, sire! Nie! Tak się nie godzi. Nie wolno tak traktować córki szlachcica. Proszę, pozwól mi iść do domu, błagam, panie... Król nagle spoważniał, jak dziecko, które zdało sobie sprawę, że coś przeskrobało. - Tak - powiedział, zaciskając usta. - Wystarczy. Weź ją do domu, de Brionne. Pora jechać na polowanie. Odwrócił się raptownie i ruszył przez salę, wiedząc, że tłum rozstąpi się przed nim jak Morze Czerwone i wkrótce sala zaczęła się wyludniać, na miejscu zostali tylko duchow- ni, arcybiskup i osoby bezpośrednio związane z całym haniebnym incydentem. Rhoese, choć do głębi wstrząśnięta, pierwsza odzyskała głos. Nie miała zamiaru dawać satysfakcji macosze, wdając się z nią w bezcelową wymianę zdań, od arcybiskupa spo- dziewała się jednak czegoś, co pozwoli jej zachować odrobinę godności i wyjść stąd z podniesioną głową. Błogosławieństwa? Słów pociechy?