ROZDZIAŁ PIERWSZY
Deirdre nie zdołała wysiąść na swoim przystanku.
Dziwne, pomyślała, patrząc, jak ktoś wysiada, potem
drzwi zamykają się i autobus jedzie dalej. Nie była w
stanie się poruszyć, stopy nie chciały drgnąć, zupełnie
jak gdyby nogi miała z kamienia, a ciało nieoczeki-
wanie zmieniło się w ołowianą bryłę, nie poddającą się
jej woli. W pierwszej chwili nic nie rozumiała. Nie
miała pojęcia, skąd ten dziwny opór.
Powinna była wysiąść na tym przystanku i najkrót-
szą drogą wrócić do domu, tym bardziej że będzie
niosła ciężkie torby z zakupami, aż cztery, które leżały
teraz na sąsiednim siedzeniu.
Autobus przyśpieszył gwałtownie, a ona poczuła, że
robi jej się niedobrze. Od rana nic nie jadła, a przecież
już prawie wieczór. Tylko jak tu pamiętać o posiłkach,
kiedy ma się tyle zmartwień na głowie?
Wysiądzie na następnym przystanku, dwie prze-
cznice dalej. Autobus toczył się przed siebie, a Deirdre
zastanawiała się, czy to nie początek pomieszania
zmysłów. Poddała się totalnej apatii i czuła przemożną
niechęć namyśl o spojrzeniu na zegarek. Chciała, żeby
czas zatrzymał się w miejscu, a ona mogła posiedzieć,
o niczym nie myśląc i o nic się nie martwiąc. I nagle
zaczęła coś rozumieć.
Z ociąganiem zebrała wszystkie torby i wysiadła.
- I co ja mam zrobić?
Jakiś starszy pan zerknął na nią niespokojnie, po
czym jeszcze szybciej odwrócił wzrok. Zażenowana
ruszyła w stronę domu. Potrzebowała czasu do na-
mysłu.
Wieczorem wraca Jeny. Powinna się cieszyć, że nie
będzie musiała nocować u niego ze względu na dzieci,
lecz czuła tylko narastającą panikę. Nie chciała ich
zostawiać z Jerrym.
Był chłodny listopadowy dzień, zapadała szarówka.
O tej porze osiedlowe ulice wyludniają się powoli.
Dawno tędy nie szła, nie pamiętała nawet, że w oko-
licy jest szpital - Stanton Memoriał - filia dużego
szpitala klinicznego w śródmieściu, choć przecież była
z zawodu pielęgniarką.
Pracowała wcześniej w dużym śródmiejskim szpi-
talu klinicznym, dopóki nie zaczęły się zwolnienia. O
tej filii wiedziała tyle co nic, ale też odkąd Jeny
zatrudnił ją do opieki nad dziećmi, przestała szukać
pracy w zawodzie, zanim tymczasowa w zamyśle po-
sada nie zawładnęła całym jej życiem.
Stojąc naprzeciwko szpitala, w ogrodzie od strony
ulicy, przy samym chodniku, zauważyła przeszkloną
gablotę z ogłoszeniami, umieszczoną obok bramy wja-
zdowej. Deirdre zatrzymała się i postawiwszy torby na
ziemi, pośród informacji dla personelu wypatrzyła
ogłoszenie z nagłówkiem: „Oferty pracy".
Przebiegła wzrokiem treść: „Pielęgniarki chirurgi-
czne: praca na pełnym i niepełnym etacie".
Mimo wszystko zanotowała numer telefonu do wy-
działu kadr. Byłoby cudownie znowu pracować w za-
wodzie i codziennie wracać do własnego domu.
Podniosła torby i ruszyła dalej, zamyślona. Zaczął
siąpić deszcz, niebo pociemniało. Pokochała te dzieci
jak własne, no i znalazła się w pułapce. Nie mogła na-
wet powiedzieć, że Jeny i jego teściowa płacą jej
przyzwoicie. Z drugiej strony, gdyby to zależało od
Jerry'ego, nie płaciłby jej wcale. Uwikłałby ją w ro-
mans, obwieścił, że są „prawie jak małżeństwo", jak
gdyby to załatwiało sprawę. Bóg świadkiem, że nieraz
próbował ją uwieść, ale Deirdre go nie chciała. Nie
kochała go i wiedziała, że nie pokocha nigdy. Był jej
mniej lub bardziej obmierzły, zależnie od tego, jak się
zachowywał. A co do finansów, to pensję de facto pła-
ciła jej jego teściowa.
Miała dwadzieścia trzy lata, kiedy ją zatrudnił. Była
młoda i pełna wiary w ludzi, by nie powiedzieć, że
skrajnie naiwna.
- Nienawidzę go - powiedziała na głos. - Oby go
ziemia pochłonęła.
Obejrzała się, ale wokół nie było ani żywej duszy.
Patrząc przed siebie, szybko zeszła z chodnika. Usły-
szała przeraźliwy pisk hamulców i krzyknęła, widząc
duży ciemnoniebieski samochód, który w ostatniej
chwili zatrzymał się w odległości zaledwie kilkudzie-
sięciu centymetrów od niej.
Torba wypadła jej z ręki, lecz Deirdre stała tylko i
patrzyła, jak zakupy rozsypują się u jej stóp. Dwie
puszki z grzechotem poturlały się po podjeździe.
- Nic się pani nie stało? - spytał z irytacją kierow-
ca, wyskakując z samochodu.
Ma rację, że się złości, pomyślała, wpatrując się w
niego półprzytomnie. Mało brakowało, a istotnie
obejrzałaby salę operacyjną w tym szpitalu, lecz z
innej
perspektywy, niżby wolała. Nie była w stanie wydobyć
głosu, więc tylko pokręciła głową. Zbierało jej się na
płacz. Uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy właśnie
tego jej było trzeba, pretekstu, aby móc się wypłakać.
Kierowca podszedł do niej. Był to wysoki, szczupły
i bardzo przystojny mężczyzna, dość młody. Pewnie
lekarz.
- Nic się pani nie stało? - powtórzył życzliwszym
tonem.
Ma ładny głos, pomyślała, niski, ale o łagodnym
brzmieniu. Mężczyzna nadal jednak obserwował ją
spod gniewnie ściągniętych brwi, jak gdyby uważał ją
za osobę mało rozgarniętą, jeśli nie wręcz za niedoszłą
samobójczynię.
- Nie, jestem cała - powiedziała w końcu. - Ja...
przepraszam. Nie uważałam.
- Istotnie, nie uważała pani - przyznał sucho. Miał
na sobie czarny kaszmirowy sweter z golfem,
ciemnobrązową skórzaną kurtkę, która wyglądała na
bardzo drogą i idealnie pasowała do grafitowych spo-
dni, oraz eleganckie czarne półbuty. Był gładko ogo-
lony, miał krótkie ciemne włosy, jasną karnację i
sza-roniebieskie oczy. Wąskie usta i wyraźnie
zarysowany podbródek zdradzały osobę stanowczą i
zdecydowaną.
- Zawsze jest pani taka nieuważna?
- Nie - wyszeptała. - Przepraszam.
Łzy popłynęły jej po policzkach. Milcząco potrząsnęła
głową, patrząc na rozsypane zakupy. Widok jej łez
zdopingował go do działania.
- Proszę przejść na chodnik - polecił kategorycz
nym tonem, ciągnąc ją za rękę. - Jest pani w szoku. O
zakupy proszę się nie martwić, zaraz to pozbieram.
Jestem lekarzem, pracuję w tym szpitalu - oznajmił w
końcu. - Podwiozę panią do domu. Gdzie pani
mieszka?
- Bliziutko - odparła zakłopotana, lecz zarazem
nieskończenie wdzięczna za tę propozycję, i ukrad-
kiem otarła załzawione oczy. - Dziękuję.
Podał jej wizytówkę.
- Mama na pewno pani powtarzała, że nie wolno
wsiadać do samochodu z kimś, kogo się nie zna -
stwierdził, uśmiechając się nieznacznie. - To mądra
rada.
Deirdre mrugała powiekami, usiłując odczytać
drobny druk, ale litery pływały jej przed oczami.
Widziała jakieś nazwisko, a za nim skróty tytułów,
lecz poza tym niewiele do niej docierało. Mężczyzna
zabrał wizytówkę, po czym pokazał jej laminowaną
kartę ze zdjęciem.
- Mój identyfikator - powiedział tylko. Zdjęcie
przedstawiało tego samego mężczyznę,
tym razem w zielonym szpitalnym fartuchu.
- Tak, to pan - przyznała.
Czuła się dziwnie obojętna, jak gdyby przyglądała
się tej scenie z boku, zamiast w niej uczestniczyć. Łzy
nadal płynęły po jej twarzy. Mężczyzna położył torby
na tylnym siedzeniu i spojrzał na nią.
- Zapraszam - odezwał się już łagodniej. - Zawiozę
panią do domu.
Upewnił się, że nic się jej nie stało, i chce ją mieć
jak najszybciej z głowy, pomyślała.
Chwilę później siedziała w samochodzie, niemalże
tonąc w wygodnym skórzanym fotelu i drżąc z zimna.
- Dziękuję - powtórzyła, ocierając łzy. - Mieszkam
przy Renfrew Street.
- Wiem, gdzie to jest - odparł, sprawnie włączając
się do ruchu.
- Mam samochód, ale akurat nie jest na chodzie -
dodała, jak gdyby to wszystko wyjaśniało.
Cicha osiedlowa uliczka Renfrew mieściła się za-
ledwie o kilka przecznic od szpitala. Deirdre od razu
spodobała się i okolica, i dom Jerry'ego, przynajmniej
dopóki nie zrozumiała, że to nie jest prawdziwy dom,
lecz tylko budynek, w którym mieszkają jej kochane
dzieci. Teraz przyprawiał ją o klaustro-fobię.
Aparycja Jerry'ego, jego wysiłki, aby zdobyć jej
sympatię - jak zrozumiała znacznie później, z czystego
wyrachowania - oraz fakt, iż otwarcie mówił, jak jej
potrzebuje, jak bardzo jest potrzebna dzieciom,
wywarły na niej wielkie wrażenie. A prawda była taka
oczywista i banalna.
- Który numer? - spytał, gdy skręcili w Renfrew
Street.
- Pięćset trzydzieści sześć, niemal na końcu.
Gdy byli już prawie na miejscu, Deirdre zauważyła
Jerry'ego. Wysiadł z samochodu i czekał na trzech
mężczyzn, którzy wygramolili się z drugiego auta i
podeszli do niego, po czym cała czwórka poma-
szerowała do drzwi wejściowych, rozmawiając głośno.
Dom był dość duży, lecz niczym nie wyróżniał się na
tle sąsiednich budynków. Był może okazały, ale i
zupełnie pospolity, tak samo jak jego właściciel.
Zbudowany w kalifornijskim stylu i kapiący od tan-
detnych stiuków, nie pasował do deszczowego i czę
sto chłodnego klimatu Kolumbii Brytyjskiej w Ka-
nadzie.
- O nie! - jęknęła Deirdre.
Jeny znowu sprosił koleżków na kolację, nie racząc
jej uprzedzić, i oczekuje zapewne, że ona ją przygotu-
je, a na dokładkę posprząta, że na stole pojawi się
wystawny posiłek bez względu na to, co akurat jest w
lodówce. Mimo że zobowiązała się do gotowania
wyłącznie dla dzieci.
Bez namysłu zsunęła się niżej w fotelu i szepnęła:
- Może mnie pan wysadzić kawałeczek dalej? Bar-
dzo proszę. Właśnie zauważyłam kogoś, z kim wolała-
bym się nie spotkać.
Mężczyzna spojrzał na nią spod przymrużonych
powiek. I nic dziwnego, pomyślała z rozpaczą. Na
pewno uważa ją za wariatkę. Mimo wszystko zastoso-
wał się do jej prośby.
- Może mi pani zdradzi, co panią dręczy? - powie-
dział cicho, przyglądając się jej z ciekawością nauko-
wca, który ma pod mikroskopem nader interesujący
obiekt. - Może mógłbym jakoś pomóc. Czemu pani
płacze? - Z uśmiechem dodał: - Aha, jestem chirur-
giem i pracuję w Stanton Memoriał. Powtarzam na
wszelki wypadek, bo oglądając wizytówkę, tonęła pani
we łzach.
- Jest pan bardzo uprzejmy, że mnie pan podwiózł
- rzekła zadowolona, że w półmroku panującym w au-
cie on nie widzi jej twarzy. - Przepraszam, rzeczywiś-
cie nie zapamiętałam pańskiego nazwiska.
- Nazywam się Shay Melburne. A pani?
- Deirdre - odparła. - Deirdre Warwick. Jeszcze raz
dziękuję, doktorze Melburne.
Nagle uzmysłowiła sobie, że znalazła się sam na
sam z bardzo przystojnym mężczyzną, co nie przyda-
rzyło się jej od dwóch i pół roku, kiedy to przyjęła
pracę u Jerry'ego.
- Deirdre o smutnych oczach - powiedział cicho. -
Pasuje do pani.
- Być może.
- Irlandzkie imię, podobnie jak moje - mówił z na-
mysłem, obracając się w jej stronę, a potem spojrzał na
nią tak, jak gdyby zobaczył ją po raz pierwszy. - Prze-
śliczne imię. Legenda głosi, że Deirdre była wyjąt-
kowo piękna.
- Chyba tak. O ile w ogóle istniała.
- Ja w to wierzę. Czemu płaczesz, Deirdre o smut-
nych oczach? Co?
- To długa historia, ale wolałabym o tym nie mó-
wić. Nie chcę pana zanudzać. Zresztą... pan na pewno
się śpieszy.
- Mam czas.
- Po co pan miałby robić sobie kłopot? - spytała
zaskoczona.
- Powiedzmy, że chcę okazać zwykłą ludzką życz-
liwość. Widzę, że potrzebuje pani pomocy. Nie obie-
cuję, że rozwiążę pani problemy, ale mogę panią wy-
słuchać. Może zacznijmy od tego, dlaczego nie chciała
pani wejść do domu. Proszę się nie śpieszyć. Mam
mnóstwo czasu.
- Jestem pielęgniarką chirurgiczną. Pracowałam w
Szpitalu Uniwersyteckim - wyrzuciła z siebie jednym
tchem, zanim zdążyła stracić odwagę. - Uwielbiałam
swoją pracę. Nie będę pana zanudzać szczegółami:
dwa i pół roku temu zostałam zwolniona. Wie
pan, jak to bywa. Pracowałam krótko, a szpital musiał
ciąć koszty.
- Ale to się teraz zmienia.
Opowiedziała mu, jak szukała pracy, jak pomagała
finansowo rodzicom, bo ojciec był chory, a matka mu-
siała zostać w domu, by się nim opiekować, jak potem
oboje pojechali do Australii do jej brata.
- Tęskni pani? - spytał domyślnie.
- Bardzo. Czasem czuję się tak, jak gdyby umarli.
W telegraficznym skrócie - podjęła po chwili - od
kogoś z opieki społecznej dowiedziałam się o niejakim
Jerrym Parksie, którego żona zmarła na chorobę
Leś-niowskiego-Crohna. Osierociła dwójkę dzieci,
ojczym szukał dla nich opiekunki.
- To na niego nie chciała pani wpaść?
- Tak.
- Kocha go pani, tego Jerry'ego? - spytał po chwili.
- Ależ skąd. Gardzę nim - odparła takim zapal-
czywym tonem, że Shay pomyślał, iż coś musiało
między nimi być. - Ale dzieci kocham. W tym cały
problem.
- Rozumiem - odrzekł doktor Melburne. - Ma go
pani serdecznie dość, tak? Ale nie chce pani zostawiać
dzieci. A to się pani załatwiła, że się tak wyrażę.
- Wiem, wiem! I nie mam pojęcia, co dalej. Boże,
jak to się wszystko skomplikowało! - jęknęła.
Czuła, że za moment znowu się rozpłacze.
- Nie mogę opuścić dzieci, rozumie pan? Straciły
matkę. Kochają mnie i ja je kocham. Na początku były
takie cichutkie, takie smutne. Teraz zachowują się jak
normalne dzieci. Ufają mi, jestem im potrzebna. Nie
wiem, co robić. - Kiedy zaniosła się bezgłośnym szlo-
chem, Shay Melburne podał jej chusteczkę. - Prze-
praszam... że obarczam pana tym wszystkim. Chyba
przechodzę załamanie nerwowe.
- Proszę mówić dalej - poprosił łagodnie.
- Nie mogłam wysiąść z autobusu. Po prostu nie
mogłam się do tego zmusić. Przejechałam swój przy-
stanek.
- Już dobrze - powiedział, ciepłymi palcami doty-
kając lodowatej dłoni Deirdre. - Proszę mnie posłu-
chać. Zapraszam panią na kolację. Powinna pani coś
zjeść, a ja wprost umieram z głodu.
- Ależ nie musi mnie pan nigdzie zapraszać
-zaprotestowała przekonana, że zaproponował to z li-
tości.
- Wiem, że nie muszę, ale chcę - odparł. - Może
pani podrzucić zakupy do domu tak, żeby nie wpaść na
Jerry'ego?
- Mogłabym je zostawić w garażu. Oby tylko
Ba-zyl się do nich nie dobrał.
- Bazyl? A kto to?
- Och... Szczur.
Doktor Melburne zaśmiał się rozbawiony.
- Zwierzątko domowe?
- Nie, nie. Dziki szczur, który pomieszkuje w gara-
żu. Ale zaryzykuję. Ja... powinnam ugotować dziecia-
kom kolację. Nie widziałam ich od rana... - Umilkła.
Marzyła o tym, by wyrwać się z domu choćby na
chwilę, ale miała poczucie obowiązku.
- Duże te dzieci? - spytał z namysłem.
- Mungo ma trzynaście lat, Fleur jest o rok młod-
sza - powiedziała z czułością w głosie, a potem się
skrzywiła. - Jeny nie jest nawet ich ojcem, tylko oj-
czymem.
- Skomplikowana sprawa - przyznał Shay. - Może
pani zadzwonić do dzieci? Zabieramy je, znam idealną
restaurację. Niech wyjdą przed garaż.
- Dziękuję, jest pan bardzo miły. - Otarła łzy. - To
cudowny pomysł.
Gdy podjechali pod dom, Deirdre weszła do garażu,
postawiła tam zakupy i wybrała numer telefonu ko-
mórkowego Munga.
- Super! - ucieszył się, gdy przedstawiła mu plan. -
Jemy w mieście, chociaż jest środek tygodnia?
- Tak - odparła Deirdre. - Idź po Fleur i za chwilę
bądźcie przed garażem. Tylko żeby Jeny was nie za-
uważył. Wymkniecie się jakoś?
- Jasna sprawa. Znowu siedzą u niego różni tacy i
tak hałasują, że nie mogę odrabiać lekcji. - Potem
Mungo sposępniał. - Nawet do nas nie zajrzał.
- Zostaw mu kartkę na stole kuchennym, że za-
brałam was do miasta - poleciła Deirdre. -1 pośpiesz-
cie się.
- Nie chcesz, żeby się pokapował, zgadza się?
- Zgadza.
Czekała na deszczu, wielce z siebie zadowolona.
Nie będzie jego służącą. Ściśle biorąc, pracowała dla
jego teściowej, więc Jeny nawet nie może jej zwolnić.
Dzieci straciły matkę, nadal jednak mają babcię. Za
plecami nazywały ją Bunią McGregor, mimo że miała
na imię Fiona i wolała, by tak się do niej zwracały.
Matka Munga i Fleur nigdy nie wyszła za ich ojca.
Przez pewien czas żyli jak małżeństwo, potem on
zniknął z jej życia, dlatego dzieci nie nosiły jego
nazwiska. Mieszkał bodajże w Republice Południowej
Afryki i nie miał pojęcia o jej śmierci. Odszedł nie-
długo po narodzinach Fleur.
Deirdre nigdy nie poznała ich matki, lecz słyszała,
że była to kobieta inteligentna, rozsądna, z fantazją i
świata poza nimi nie widziała. Przez wiele łat, gdy jej
stan się pogarszał, myślała tylko o tym, aby po jej
śmierci dzieci miały dobrą opiekę i dach nad głową.
Deirdre podejrzewała, że Jerry był przy niej do samego
końca tylko dlatego, że chciał uszczknąć część spadku,
który zostawiła.
- Co jest, Dee? - spytała na jej widok Fleur.
- Lekarz ze Stanton Memoriał zaprosił nas na kola-
cję do restauracji - wyjaśniła Deirdre, nie wdając się w
szczegóły. - Podwiózł mnie do domu.
Nie zdziwiły się, przekonane, że to jej znajomy.
- Niedługo wrócimy. Wiem, że musicie odrobić
lekcje.
- Jerry się wścieknie - stwierdziła Fleur wesoło. -
Ma gości. Na pewno sobie popiją, a jak popiją, to i
zgłodnieją.
- Owszem, i to jest jeden z powodów, żeby jednak
zjeść coś w mieście - odparła Deirdre. - Zresztą nie
zamierzam więcej dla niego gotować.
Przy całej swojej antypatii do Jerry'ego, przy dzie-
ciach nigdy nie mówiła o nim źle, mimo że była od
niego niezależna, bowiem część jej pensji pochodziła z
funduszu powierniczego założonego przez matkę
Munga i Fleur. Ojczym nie był nawet prawnym opie-
kunem dzieci.
- Brawo, Dee - poparł ją Mungo. - Niech sobie
zamówią pizzę.
- Poznajcie doktora... uhm... Shaya Melburne'a -
powiedziała, gdy wsiedli do samochodu. - Panie
doktorze, to Mungo i Fleur McGregor.
- Bardzo mi przyjemnie - odparł, witając się z nimi
uściskiem dłoni.
Mungo, szczupły i o złudnie dziecinnym wyglądzie,
potrząsnął potarganą ciemną czupryną i otaksował go
krytycznym spojrzeniem zza okularów o cienkich
metalowych oprawkach.
- Od dawna zna pan Dee? - spytał podejrzliwym
tonem, który sprawił, że Deirdre uśmiechnęła się pod
nosem.
- Hm. Mam wrażenie, że od bardzo dawna - odparł
Shay dziwnym tonem.
Na pewno żałuje, że ich zaprosił, pomyślała, lecz w
tej samej chwili, zupełnie jak gdyby czytał w jej
myślach, uśmiechnął się do niej ciepło. Jest taki przy-
stojny, kiedy się uśmiecha, a kiedy uśmiecha się do
niej...
Fleur była równie szczupła jak brat, ładna, jasno-
włosa i niebieskooka. Aparat ortodontyczny nadawał
jej rozczulająco nieporadny i kruchy wygląd.
- Dokąd jedziemy? - spytała, lekko sepleniąc.
- Pomyślałem, że zabiorę was do Dżokera - odparł
Shay. - To wegetariańska restauracja nad samą zatoką.
Mają tam fantastyczną pizzę.
- Ooo! - Fleur była pod wrażeniem. - Koleżanki mi
o niej opowiadały, mówiły, że jest super. Pracował pan
z Dee?
- Niestety nie - odparł. - Ale w pewnym sensie
poznaliśmy się dzięki szpitalowi.
- Spotykacie się?
- Można tak powiedzieć.
- W porzo - orzekła Fleur.
- W porzo, w porzo - wtrącił Mungo sceptycznie. -
Tylko czemu jakoś nigdy o panu nie słyszeliśmy? Jest
z nami dwa i pół roku.
- Pewnie nie chciała się mną dzielić - powiedział
Shay takim tonem, jak gdyby chciało mu się śmiać.
Deirdre wiedziała, że dzieci cieszą się z niezapo-
wiedzianego wypadu do restauracji i z męskiego to-
warzystwa. Oczy im błyszczały, były roześmiane. Jer-
ry prawie ich nie zauważał, wiecznie robił jakieś in-
teresy, dużo przebywał poza domem. Deirdre podej-
rzewała, że nie jest to działalność do końca zgodna z
prawem. Może zajmował się praniem brudnych pie-
niędzy?
Shay... Jakie to ładne imię, pomyślała. Nieco-
dzienne, jednak idealnie do niego pasuje. Wpatrywała
się w niego i myślała o tym, jak cudownie byłoby mieć
kogoś, na kim można by polegać, kochać go i być
kochaną. Jednak nie ma sensu rozmyślać o człowieku,
którego, gdyby nie przypadek, nawet by nie poznała.
W zatłoczonej restauracji czekał na nich stolik przy
oknie, z którego rozpościerał się widok na zatokę,
spokojną Prospect Bay, na powierzchni której migota-
ły światła. Fleur i Mungo przejrzeli kartę dań i wybrali
pizze z przedziwnymi zestawami dodatków.
- Polecam zupy i dania z ryb - odezwał się Shay,
przysuwając się do Deirdre.
Patrzył na nią tak, jak mężczyzna patrzy na kobietę,
która mu się podoba. Deirdre uciekła spojrzeniem
w bok i udała, że studiuje kartę dań. Gdyby wiedział,
ile dla niej znaczył błysk w jego oczach, jak bardzo
chciała znowu poczuć się jak... kobieta.
- Poproszę... zupę dnia - powiedziała, gdy przy-
szedł kelner i dzieci złożyły zamówienia. -1 coś z ryb,
cokolwiek pan poleca, plus kieliszek białego domo-
wego wina.
Można sporo powiedzieć o człowieku na podstawie
tego, co zamawia w restauracji, pomyślała. Jej wybór
zdradza osobę rozsądną, która nie lubi wydawać cu-
dzych pieniędzy. No i co z tego, i tak będzie jej trudno
spotkać mężczyznę, który zechce ją z dwojgiem dzieci,
które nawet nie są jej. Najpewniej będzie musiała
poczekać z szukaniem męża i myśleniem o własnej
rodzinie, dopóki Mungo i Fleur nie dostaną się na
uniwersytet. A wtedy może już być za późno.
Shay także zamówił zupę i rybę, choć nie danie
dnia, do tego kieliszek wina, ale już nie domowego. To
zdradzało człowieka, który nie musi Uczyć każdego
centa, ale też nie jest ekstrawagancki, skłonny do szas-
tania pieniędzmi.
- Opowiedzcie mi o sobie - poprosił Shay, kiedy
kelner zniknął. - Macie jakieś hobby? Co was inte-
resuje?
Dzieciaki były zaskoczone, ale i bardzo zadowo-
lone, że nie zapytał, jakie mają stopnie, czy się dobrze
uczą i tak dalej. Szkoła była ostatnią rzeczą, o jakiej
chciały rozmawiać, i wkrótce wywiązała się ożywiona
dyskusja dotycząca jazdy konnej, łódek, pieszych
wędrówek, teatrów i lektur. Deirdre przysłuchiwała się
im w milczeniu. Było jej po prostu dobrze.
- Mogę mówić do pani po imieniu, Deirdre? - spy-
tał Shay, kiedy jedzenie pojawiło się na stole. - A może
woli pani „Dee"?
- Wolę Deirdre - odparła.
Tylko dzieci mówiły do niej „Dee". Przy nim zaś
czuła się jak Deirdre. Deirdre o smutnych oczach.
- Ja mam na imię Shay - przypomniał.
I znowu uśmiechnął się tak, jak mężczyzna uśmie-
cha się do pięknej kobiety. Ostatnimi czasy czuła się
nie tyle nieatrakcyjna, co raczej niewidzialna, przynaj-
mniej dla mężczyzn. W głębi ducha wiedziała jednak,
że z tymi ciemnymi lśniącymi włosami o rdzawym
odcieniu, z jasną mleczną karnacją i wyrazistymi orze-
chowymi oczami wcale przeciętna nie jest. Po prostu
ma niską samoocenę, odkąd straciła pracę.
- Widziałam ogłoszenie przed szpitalem - powie-
działa ni stąd, ni zowąd. - Są miejsca dla pielęgniarek
chirurgicznych. Może pan... Może coś wiesz na ten
temat?
- Cóż, sytuacja wygląda inaczej niż zaledwie pół
roku temu. Wiele szpitali poszukuje pielęgniarek spec-
jalistycznych. Przypuszczam, że większość z tych,
które objęła fala zwolnień, wyjechała do Stanów. Nie
pojawią się teraz ot tak. Zastanawiasz się nad powro-
tem do zawodu?
- Cóż... Chciałabym, ale jeszcze nic w tej sprawie
nie zrobiłam - odparła ostrożnie, nie chcąc stresować
dzieci. - Tylko tak pytam.
- Jasne - przytaknął skwapliwie. - Mogę się zorien-
tować, jeśli chcesz. Wiem, że w Stanton brakuje pie-
lęgniarek. Operuję tam trzy dni w tygodniu.
- Dziękuję, będę ci bardzo wdzięczna.
Humor od razu jej się poprawił. Mimo wszystko
pozostaną w kontakcie, może nawet będą razem praco-
wać, o ile ona dostanie tę pracę i jakimś cudem zdoła
pogodzić ją z wychowywaniem dzieci.
- Zobaczę, co da się zrobić - powiedział. Mungo i
Fleur wyraźnie stracili zainteresowanie
jedzeniem i z zamyślonymi minami przyglądali się
dorosłym.
Deirdre wiedziała, co to znaczy: martwią się.
- Wszystko w porządku - zapewniła z uśmiechem.
-Nie zostawię was, ale może wrócę do pielęgniarstwa.
Mogłabym pracować na pół etatu.
- Uff... - Fleur odetchnęła. - To świetny pomysł. O
ile dalej będziesz z nami.
- Niczego nie zrobię bez waszej wiedzy.
- Ma pan dzieci? - spytał nagle Mungo, który spec-
jalizował się w zadawaniu trudnych pytań.
- Czternastoletniego syna - powiedział Shay po
chwili. - Ma na imię Mark.
Deirdre nie rozumiała jego wahania, pomyślała jed-
nak, że pewnie nie lubi opowiadać o sobie. Zatem jest
żonaty, ale to żadna nowina. Czarujący, przystojny
mężczyzna dobrze po trzydziestce nie może być prze-
cież kawalerem. Zrobiło jej się smutno, zupełnie jak
wtedy, gdy siedziała w autobusie, patrząc na zamyka-
jące się drzwi.
- Mogę cię oprowadzić po szpitalu, jeśli chcesz,
Deirdre - dodał Shay. - Obejrzałabyś salę operacyjną.
Szefowa pielęgniarek to przemiła osoba, na pewno się
zgodzi.
- Byłoby mi bardzo miło. Dziękuję.
- Daj mi swój numer telefonu, odezwę się.
- Dziękuję - powtórzyła.
Mężczyźni często obiecują, że zadzwonią, a potem
tego nie robią. Jeszcze bardziej posmutniała. Grzecz-
nościowa propozycja Shaya nagle wydała się jej kołem
ratunkowym, ostatnią rzeczą, jakiej mogła się
u-chwycić.
ROZDZIAŁ DRUGI
- Gdzieście do cholery byli? - ryknął Jeny, zaled-
wie pojawili się w holu.
Byli najedzeni, rozbawieni i w świetnych nastro-
jach, dopóki nie zobaczyli Jerry'ego. Wygląda jak zły
ojczym z bajek dla dzieci, pomyślała Deirdre.
Był średniego wzrostu, barczysty i śniady, oczy i
włosy miał ciemne i z pewnością mógł się podobać
kobietom, ale nie Deirdre, co ogromnie go dziwiło. Dla
niej był zbyt prymitywny.
- Byliśmy na proszonej kolacji - odparła, siląc się
na spokój. - Znalazłeś kartkę?
Odkąd go poznała, jej uczucia do niego wahały się
od obojętności do głębokiej niechęci. Wolałaby nie
mieć z nim nic wspólnego, jednak nie miała na co
liczyć, jeśli ma dalej zastępować matkę jego pa-
sierbom.
- Kartkę znalazłem - wycedził - ale nie znalazłem
ciebie. Miałem gości i nie miał im kto podać kolacji.
- Odtąd nie będę gotować ani dla ciebie, ani twoich
gości - oznajmiła Deirdre urażona. - Miałam się opie-
kować dziećmi i dokładnie to zamierzam robić.
- Gówno prawda! - Poczerwieniał na twarzy. - Za-
pominasz się. Jeszcze chwila i wylecisz na bruk.
- Spróbuj mnie wyrzucić - odparła lodowato. - Za-
trudniła mnie pani McGregor i nie sądzę, żebyś mógł
mnie zwolnić. Ponadto zamierzam ubiegać się o pracę
w szpitalu, zgodną z moimi kwalifikacjami. Pozostanę
matką dla tych dzieci, ale na tym koniec. Wracam do
zawodu.
Omal się nie roześmiała, widząc minę Jerry'ego
-wyglądał, jakby miał pęknąć ze złości.
- Chodźcie, dzieci - powiedziała do Munga i Fleur.
- Rozpakujemy zakupy.
Jerry poszedł za nimi. Pochylił się nad Deirdre i
dwoma palcami szturchnął ją w ramię, potem znowu,
tak że musiała przysunąć się do ściany.
- Ty śmieciu! - syknął. - Daję ci pracę, daję ci
dom, a ty nie chcesz trochę postać przy garach?
- Ja mam dom - przypomniała mu chłodno, mając
na myśli skromny parterowy domek rodziców, w któ-
rym mieszkała pod ich nieobecność. - Mam również
zawód, do którego mogę wrócić. Nie mam zamiaru
rozstawać się z dziećmi. Na pewno wymyślimy coś z
panią McGregor. I nie waż się mnie tknąć, nie waż się
mi grozić.
Mungo i Fleur przytulili się do niej.
- Co jest? To ja już się nie liczę?! - ryknął Jerry. -
Jeszcze mam w tym domu coś do powiedzenia! Znajdę
kogoś na twoje miejsce. Może się nawet ożenię.
Niejedna byłaby szczęśliwa, mając taki dom, ty
niewdzięcznico!
- Nie na to się umawialiśmy - odparła Deirdre ze
spokojem, chociaż ze strachu robiło jej się niedobrze.
Całkiem możliwe, że po ponownym ożenku Jerry
zacznie się procesować z Bunią McGregor o prawo do
opieki nad dziećmi, pomyślała. Jerry znowu zaczął ją
poszturchiwać, jak gdyby chciał w ten sposób zaak-
centować każde swoje słowo.
- Nie wyobrażaj sobie, że jesteś niezastąpiona, ty
cwaniaro. Takich jak ty jest na pęczki.
- Nie sądzę - odparła z godnością. - Mało kto
chciałby robić to co ja. To nie jest „trendy" ani „cool".
To cicha praca, daleko od świateł jupiterów.
- Wcale nie na pęczki! - Fleur była blada jak
płótno.
- Dee jest wyjątkowa. Chcemy, żeby z nami została.
- I masz jej więcej nie grozić - dodał w przypływie
odwagi Mungo. - Bo wszystkim powiem, że prze-
klinałeś, że popychałeś Dee. Jesteśmy już duzi, może-
my decydować, z kim chcemy zostać.
- Marsz na górę odrabiać lekcje! - ryknął Jerry.
- Fleur też!
- Nigdzie nie pójdziemy - upierał się Mungo, choć
głos mu lekko zadrżał.
- No właśnie. Zostaw ją w spokoju - dodała Fleur,
uczepiona ręki Deirdre. - Chodź z nami, Dee. Pomo-
żesz mi przy pracy domowej?
- Zwalniam cię! - krzyknął za nimi Jerry.
- Wcale nie! - odkrzyknął Mungo. - Dee zostaje z
nami!
Weszli do sypialni Fleur i usiedli na łóżku.
- I co teraz? - wyszeptała dziewczynka ze łzami w
oczach. - Umarłabym, gdybyś nas zostawiła.
- Nie zostawię was - zapewniła Deirdre. - Za-
dzwonię do waszej babci i umówię się z nią na jutro.
Tak dłużej być nie może. Możecie zamieszkać z bab-
cią albo ze mną. Muszę też pomówić z prawnikiem.
- A my wszystko opowiemy w szkole - podchwy-
ciła Fleur.
- Jasna sprawa. A dlaczego chcesz wrócić do szpi-
tala, Dee? - spytał Mungo. - No wiesz, dlaczego akurat
dzisiaj o tym pomyślałaś? Coś się stało?
- Noszę się z tym pomysłem od paru miesięcy, bo
przez Jerry'ego coraz więcej czasu poświęcałam na
gotowanie i sprzątanie zamiast na opiekę nad wami.
Znosiłam to, bo się bałam, że mnie zwolni, a myślę, że
jeszcze jestem wam potrzebna. - Przecież im nie po-
wie, że marzy o założeniu własnej rodziny, tylko kto ją
zechce z dwojgiem cudzych dzieci? Gdyby zaczekała,
aż oboje zaczną studiować, byłaby po trzydziestce.
Fleur się rozszlochała.
- Potrzebujemy cię - powiedziała przez łzy.
-Umarłabym bez ciebie.
- Nie zostawiaj nas, Dee - zawtórował jej Mungo.
- Ani mi się śni - zapewniła wzruszona. - Damy
sobie radę. Po prostu czasem trzeba coś w życiu zmie-
nić. Mam serdecznie dość Jerry'ego Parksa i wolała-
bym nie oglądać go więcej na oczy.
Na dole Jerry strasznie hałasował. Brzmiało to tak,
jak gdyby rzucał naczyniami. Może i rzuca, pomyślała
Deirdre, ale wcale jej to nie obchodziło.
- Słuchajcie - powiedziała w końcu. - Idźcie od-
rabiać lekcje, ja zadzwonię do waszej babci. I nie
miejcie takich smutnych minek. Na pewno coś wymy-
ślimy.
- Zostaniesz na noc, Dee? - spytała Fleur błagal-
nym tonem.
- Tak - odparła, choć zwykle nocowała w domu
rodziców.
Poszła do swojej sypialni i zamknęła drzwi na klucz
- tak jak to miała w zwyczaju po incydencie z Jerrym.
Którejś nocy wpadł do jej pokoju, podpity, i próbował
ją zgwałcić. Omal wtedy nie odeszła, już się spakowa-
ła, powstrzymała ją jedynie myśl o dwóch dziecięcych
smutnych buziach.
Wybrała numer Fiony McGregor.
- Dobry wieczór, pani McGregor? Tu Deirdre.
- Och, witaj. Co u ciebie, moja droga? Miałaś mi
mówić Fiono - przypomniała starsza pani
dobrodusznie.
- Wiem. - Deirdre uśmiechnęła się; w myślach
zawsze nazywała ją Bunią McGregor. - Czy mogły-
byśmy się spotkać, Fiono? Chcę wrócić do zawodu.
- No cóż, moja droga, nie powiem, żebym była
zaskoczona. Spodziewałam się tego, po prostu czeka-
łam, aż sama mi o tym powiesz. Ale chyba nas nie
zostawisz? Dzieci bardzo cię kochają, byłoby im smut-
no. Zresztą mnie także. - Fiona milczała chwilę. - Coś
się stało, tak?
- Tak - odparła Deirdre z przygnębieniem.
- Masz serdecznie dość Jerry'ego Parksa. Zgadza
się?
- Zgadza.
- Coś na to poradzimy. Przyjedź do mnie jutro,
skarbenku. Ja też jestem ci winna wyjaśnienie. Może
powinnam była wcześniej poruszyć ten temat, ale jakoś
się nie złożyło. - Milczała chwilę. - Jesteś dla tych
dzieci jak matka, wniosłaś w ich życie trochę ładu i
spokoju. Gdyby moja córka żyła, usłyszałabyś to od
niej, ale pozwól, że ja powiem to w jej imieniu: dzię-
kuję ci, Deirdre.
Deirdre milczała wzruszona.
- Może o jedenastej, jeśli to pani odpowiada?
-spytała w końcu.
- Znakomicie. A do tego czasu proszę, przemyśl
sobie jedną rzecz. Pamiętasz, że moja córka wygrała na
loterii? Wygrała fortunę, a potem dowiedziała się, że
jest śmiertelnie chora, czyż to nie ironia losu? Całe
szesnaście milionów dolarów. Dlatego Jerry wciąż się
plącze przy moich wnukach. Gdyby nie te pieniądze,
już dawno ulotniłby się jak kamfora, zamiast niańczyć
cudze dzieci.
- To wiele wyjaśnia - odparła Deirdre.
Od dawna zastanawiała się, dlaczego Jerry, niecier-
pliwy i oschły wobec dzieci, nadal mieszka z nimi pod
jednym dachem.
- Założyłam sprawę sądową. Nie chcę, żeby pie-
niądze mojej córki wpadły w łapy tego człowieka.
Moira wniosła o rozwód, zanim dowiedziała się o wy-
granej, a on podpisał dokumenty - mówiła Fiona ze
znużeniem w głosie. - Na szczęście, bo gdyby stało się
inaczej, połowa tej kwoty automatycznie przypadłaby
Jerry'emu jako jej współmałżonkowi. Ale miała dość.
Bił ją, wiesz? Sądzę, że zazdrościł jej talentu i suk-
cesów.
- Ja... ja nie miałam o tym pojęcia - wyjąkała
Deirdre. - Ale nie powiem, żebym była zdziwiona.
- Tylko chciwość trzyma go przy naszej rodzinie -
stwierdziła z goryczą Fiona. - Stąd ten przypływ
rodzicielskich uczuć do moich wnuków.
- Rozwód został formalnie orzeczony? - spytała
niepewnie Deirdre.
- Tak. Ale pieniądze moja córka wygrała w czasie
trwania małżeństwa, więc Jerry domaga się połowy.
Moira chciała uregulować sprawy finansowe sądownie,
ale nie zdążyła.
Rebecca Lang Rozsądna narzeczona
ROZDZIAŁ PIERWSZY Deirdre nie zdołała wysiąść na swoim przystanku. Dziwne, pomyślała, patrząc, jak ktoś wysiada, potem drzwi zamykają się i autobus jedzie dalej. Nie była w stanie się poruszyć, stopy nie chciały drgnąć, zupełnie jak gdyby nogi miała z kamienia, a ciało nieoczeki- wanie zmieniło się w ołowianą bryłę, nie poddającą się jej woli. W pierwszej chwili nic nie rozumiała. Nie miała pojęcia, skąd ten dziwny opór. Powinna była wysiąść na tym przystanku i najkrót- szą drogą wrócić do domu, tym bardziej że będzie niosła ciężkie torby z zakupami, aż cztery, które leżały teraz na sąsiednim siedzeniu. Autobus przyśpieszył gwałtownie, a ona poczuła, że robi jej się niedobrze. Od rana nic nie jadła, a przecież już prawie wieczór. Tylko jak tu pamiętać o posiłkach, kiedy ma się tyle zmartwień na głowie? Wysiądzie na następnym przystanku, dwie prze- cznice dalej. Autobus toczył się przed siebie, a Deirdre zastanawiała się, czy to nie początek pomieszania zmysłów. Poddała się totalnej apatii i czuła przemożną niechęć namyśl o spojrzeniu na zegarek. Chciała, żeby czas zatrzymał się w miejscu, a ona mogła posiedzieć, o niczym nie myśląc i o nic się nie martwiąc. I nagle zaczęła coś rozumieć. Z ociąganiem zebrała wszystkie torby i wysiadła.
- I co ja mam zrobić? Jakiś starszy pan zerknął na nią niespokojnie, po czym jeszcze szybciej odwrócił wzrok. Zażenowana ruszyła w stronę domu. Potrzebowała czasu do na- mysłu. Wieczorem wraca Jeny. Powinna się cieszyć, że nie będzie musiała nocować u niego ze względu na dzieci, lecz czuła tylko narastającą panikę. Nie chciała ich zostawiać z Jerrym. Był chłodny listopadowy dzień, zapadała szarówka. O tej porze osiedlowe ulice wyludniają się powoli. Dawno tędy nie szła, nie pamiętała nawet, że w oko- licy jest szpital - Stanton Memoriał - filia dużego szpitala klinicznego w śródmieściu, choć przecież była z zawodu pielęgniarką. Pracowała wcześniej w dużym śródmiejskim szpi- talu klinicznym, dopóki nie zaczęły się zwolnienia. O tej filii wiedziała tyle co nic, ale też odkąd Jeny zatrudnił ją do opieki nad dziećmi, przestała szukać pracy w zawodzie, zanim tymczasowa w zamyśle po- sada nie zawładnęła całym jej życiem. Stojąc naprzeciwko szpitala, w ogrodzie od strony ulicy, przy samym chodniku, zauważyła przeszkloną gablotę z ogłoszeniami, umieszczoną obok bramy wja- zdowej. Deirdre zatrzymała się i postawiwszy torby na ziemi, pośród informacji dla personelu wypatrzyła ogłoszenie z nagłówkiem: „Oferty pracy". Przebiegła wzrokiem treść: „Pielęgniarki chirurgi- czne: praca na pełnym i niepełnym etacie". Mimo wszystko zanotowała numer telefonu do wy- działu kadr. Byłoby cudownie znowu pracować w za- wodzie i codziennie wracać do własnego domu.
Podniosła torby i ruszyła dalej, zamyślona. Zaczął siąpić deszcz, niebo pociemniało. Pokochała te dzieci jak własne, no i znalazła się w pułapce. Nie mogła na- wet powiedzieć, że Jeny i jego teściowa płacą jej przyzwoicie. Z drugiej strony, gdyby to zależało od Jerry'ego, nie płaciłby jej wcale. Uwikłałby ją w ro- mans, obwieścił, że są „prawie jak małżeństwo", jak gdyby to załatwiało sprawę. Bóg świadkiem, że nieraz próbował ją uwieść, ale Deirdre go nie chciała. Nie kochała go i wiedziała, że nie pokocha nigdy. Był jej mniej lub bardziej obmierzły, zależnie od tego, jak się zachowywał. A co do finansów, to pensję de facto pła- ciła jej jego teściowa. Miała dwadzieścia trzy lata, kiedy ją zatrudnił. Była młoda i pełna wiary w ludzi, by nie powiedzieć, że skrajnie naiwna. - Nienawidzę go - powiedziała na głos. - Oby go ziemia pochłonęła. Obejrzała się, ale wokół nie było ani żywej duszy. Patrząc przed siebie, szybko zeszła z chodnika. Usły- szała przeraźliwy pisk hamulców i krzyknęła, widząc duży ciemnoniebieski samochód, który w ostatniej chwili zatrzymał się w odległości zaledwie kilkudzie- sięciu centymetrów od niej. Torba wypadła jej z ręki, lecz Deirdre stała tylko i patrzyła, jak zakupy rozsypują się u jej stóp. Dwie puszki z grzechotem poturlały się po podjeździe. - Nic się pani nie stało? - spytał z irytacją kierow- ca, wyskakując z samochodu. Ma rację, że się złości, pomyślała, wpatrując się w niego półprzytomnie. Mało brakowało, a istotnie obejrzałaby salę operacyjną w tym szpitalu, lecz z innej
perspektywy, niżby wolała. Nie była w stanie wydobyć głosu, więc tylko pokręciła głową. Zbierało jej się na płacz. Uświadomiła sobie, że w gruncie rzeczy właśnie tego jej było trzeba, pretekstu, aby móc się wypłakać. Kierowca podszedł do niej. Był to wysoki, szczupły i bardzo przystojny mężczyzna, dość młody. Pewnie lekarz. - Nic się pani nie stało? - powtórzył życzliwszym tonem. Ma ładny głos, pomyślała, niski, ale o łagodnym brzmieniu. Mężczyzna nadal jednak obserwował ją spod gniewnie ściągniętych brwi, jak gdyby uważał ją za osobę mało rozgarniętą, jeśli nie wręcz za niedoszłą samobójczynię. - Nie, jestem cała - powiedziała w końcu. - Ja... przepraszam. Nie uważałam. - Istotnie, nie uważała pani - przyznał sucho. Miał na sobie czarny kaszmirowy sweter z golfem, ciemnobrązową skórzaną kurtkę, która wyglądała na bardzo drogą i idealnie pasowała do grafitowych spo- dni, oraz eleganckie czarne półbuty. Był gładko ogo- lony, miał krótkie ciemne włosy, jasną karnację i sza-roniebieskie oczy. Wąskie usta i wyraźnie zarysowany podbródek zdradzały osobę stanowczą i zdecydowaną. - Zawsze jest pani taka nieuważna? - Nie - wyszeptała. - Przepraszam. Łzy popłynęły jej po policzkach. Milcząco potrząsnęła głową, patrząc na rozsypane zakupy. Widok jej łez zdopingował go do działania. - Proszę przejść na chodnik - polecił kategorycz
nym tonem, ciągnąc ją za rękę. - Jest pani w szoku. O zakupy proszę się nie martwić, zaraz to pozbieram. Jestem lekarzem, pracuję w tym szpitalu - oznajmił w końcu. - Podwiozę panią do domu. Gdzie pani mieszka? - Bliziutko - odparła zakłopotana, lecz zarazem nieskończenie wdzięczna za tę propozycję, i ukrad- kiem otarła załzawione oczy. - Dziękuję. Podał jej wizytówkę. - Mama na pewno pani powtarzała, że nie wolno wsiadać do samochodu z kimś, kogo się nie zna - stwierdził, uśmiechając się nieznacznie. - To mądra rada. Deirdre mrugała powiekami, usiłując odczytać drobny druk, ale litery pływały jej przed oczami. Widziała jakieś nazwisko, a za nim skróty tytułów, lecz poza tym niewiele do niej docierało. Mężczyzna zabrał wizytówkę, po czym pokazał jej laminowaną kartę ze zdjęciem. - Mój identyfikator - powiedział tylko. Zdjęcie przedstawiało tego samego mężczyznę, tym razem w zielonym szpitalnym fartuchu. - Tak, to pan - przyznała. Czuła się dziwnie obojętna, jak gdyby przyglądała się tej scenie z boku, zamiast w niej uczestniczyć. Łzy nadal płynęły po jej twarzy. Mężczyzna położył torby na tylnym siedzeniu i spojrzał na nią. - Zapraszam - odezwał się już łagodniej. - Zawiozę panią do domu. Upewnił się, że nic się jej nie stało, i chce ją mieć jak najszybciej z głowy, pomyślała. Chwilę później siedziała w samochodzie, niemalże tonąc w wygodnym skórzanym fotelu i drżąc z zimna.
- Dziękuję - powtórzyła, ocierając łzy. - Mieszkam przy Renfrew Street. - Wiem, gdzie to jest - odparł, sprawnie włączając się do ruchu. - Mam samochód, ale akurat nie jest na chodzie - dodała, jak gdyby to wszystko wyjaśniało. Cicha osiedlowa uliczka Renfrew mieściła się za- ledwie o kilka przecznic od szpitala. Deirdre od razu spodobała się i okolica, i dom Jerry'ego, przynajmniej dopóki nie zrozumiała, że to nie jest prawdziwy dom, lecz tylko budynek, w którym mieszkają jej kochane dzieci. Teraz przyprawiał ją o klaustro-fobię. Aparycja Jerry'ego, jego wysiłki, aby zdobyć jej sympatię - jak zrozumiała znacznie później, z czystego wyrachowania - oraz fakt, iż otwarcie mówił, jak jej potrzebuje, jak bardzo jest potrzebna dzieciom, wywarły na niej wielkie wrażenie. A prawda była taka oczywista i banalna. - Który numer? - spytał, gdy skręcili w Renfrew Street. - Pięćset trzydzieści sześć, niemal na końcu. Gdy byli już prawie na miejscu, Deirdre zauważyła Jerry'ego. Wysiadł z samochodu i czekał na trzech mężczyzn, którzy wygramolili się z drugiego auta i podeszli do niego, po czym cała czwórka poma- szerowała do drzwi wejściowych, rozmawiając głośno. Dom był dość duży, lecz niczym nie wyróżniał się na tle sąsiednich budynków. Był może okazały, ale i zupełnie pospolity, tak samo jak jego właściciel. Zbudowany w kalifornijskim stylu i kapiący od tan- detnych stiuków, nie pasował do deszczowego i czę
sto chłodnego klimatu Kolumbii Brytyjskiej w Ka- nadzie. - O nie! - jęknęła Deirdre. Jeny znowu sprosił koleżków na kolację, nie racząc jej uprzedzić, i oczekuje zapewne, że ona ją przygotu- je, a na dokładkę posprząta, że na stole pojawi się wystawny posiłek bez względu na to, co akurat jest w lodówce. Mimo że zobowiązała się do gotowania wyłącznie dla dzieci. Bez namysłu zsunęła się niżej w fotelu i szepnęła: - Może mnie pan wysadzić kawałeczek dalej? Bar- dzo proszę. Właśnie zauważyłam kogoś, z kim wolała- bym się nie spotkać. Mężczyzna spojrzał na nią spod przymrużonych powiek. I nic dziwnego, pomyślała z rozpaczą. Na pewno uważa ją za wariatkę. Mimo wszystko zastoso- wał się do jej prośby. - Może mi pani zdradzi, co panią dręczy? - powie- dział cicho, przyglądając się jej z ciekawością nauko- wca, który ma pod mikroskopem nader interesujący obiekt. - Może mógłbym jakoś pomóc. Czemu pani płacze? - Z uśmiechem dodał: - Aha, jestem chirur- giem i pracuję w Stanton Memoriał. Powtarzam na wszelki wypadek, bo oglądając wizytówkę, tonęła pani we łzach. - Jest pan bardzo uprzejmy, że mnie pan podwiózł - rzekła zadowolona, że w półmroku panującym w au- cie on nie widzi jej twarzy. - Przepraszam, rzeczywiś- cie nie zapamiętałam pańskiego nazwiska. - Nazywam się Shay Melburne. A pani? - Deirdre - odparła. - Deirdre Warwick. Jeszcze raz dziękuję, doktorze Melburne.
Nagle uzmysłowiła sobie, że znalazła się sam na sam z bardzo przystojnym mężczyzną, co nie przyda- rzyło się jej od dwóch i pół roku, kiedy to przyjęła pracę u Jerry'ego. - Deirdre o smutnych oczach - powiedział cicho. - Pasuje do pani. - Być może. - Irlandzkie imię, podobnie jak moje - mówił z na- mysłem, obracając się w jej stronę, a potem spojrzał na nią tak, jak gdyby zobaczył ją po raz pierwszy. - Prze- śliczne imię. Legenda głosi, że Deirdre była wyjąt- kowo piękna. - Chyba tak. O ile w ogóle istniała. - Ja w to wierzę. Czemu płaczesz, Deirdre o smut- nych oczach? Co? - To długa historia, ale wolałabym o tym nie mó- wić. Nie chcę pana zanudzać. Zresztą... pan na pewno się śpieszy. - Mam czas. - Po co pan miałby robić sobie kłopot? - spytała zaskoczona. - Powiedzmy, że chcę okazać zwykłą ludzką życz- liwość. Widzę, że potrzebuje pani pomocy. Nie obie- cuję, że rozwiążę pani problemy, ale mogę panią wy- słuchać. Może zacznijmy od tego, dlaczego nie chciała pani wejść do domu. Proszę się nie śpieszyć. Mam mnóstwo czasu. - Jestem pielęgniarką chirurgiczną. Pracowałam w Szpitalu Uniwersyteckim - wyrzuciła z siebie jednym tchem, zanim zdążyła stracić odwagę. - Uwielbiałam swoją pracę. Nie będę pana zanudzać szczegółami: dwa i pół roku temu zostałam zwolniona. Wie
pan, jak to bywa. Pracowałam krótko, a szpital musiał ciąć koszty. - Ale to się teraz zmienia. Opowiedziała mu, jak szukała pracy, jak pomagała finansowo rodzicom, bo ojciec był chory, a matka mu- siała zostać w domu, by się nim opiekować, jak potem oboje pojechali do Australii do jej brata. - Tęskni pani? - spytał domyślnie. - Bardzo. Czasem czuję się tak, jak gdyby umarli. W telegraficznym skrócie - podjęła po chwili - od kogoś z opieki społecznej dowiedziałam się o niejakim Jerrym Parksie, którego żona zmarła na chorobę Leś-niowskiego-Crohna. Osierociła dwójkę dzieci, ojczym szukał dla nich opiekunki. - To na niego nie chciała pani wpaść? - Tak. - Kocha go pani, tego Jerry'ego? - spytał po chwili. - Ależ skąd. Gardzę nim - odparła takim zapal- czywym tonem, że Shay pomyślał, iż coś musiało między nimi być. - Ale dzieci kocham. W tym cały problem. - Rozumiem - odrzekł doktor Melburne. - Ma go pani serdecznie dość, tak? Ale nie chce pani zostawiać dzieci. A to się pani załatwiła, że się tak wyrażę. - Wiem, wiem! I nie mam pojęcia, co dalej. Boże, jak to się wszystko skomplikowało! - jęknęła. Czuła, że za moment znowu się rozpłacze. - Nie mogę opuścić dzieci, rozumie pan? Straciły matkę. Kochają mnie i ja je kocham. Na początku były takie cichutkie, takie smutne. Teraz zachowują się jak normalne dzieci. Ufają mi, jestem im potrzebna. Nie
wiem, co robić. - Kiedy zaniosła się bezgłośnym szlo- chem, Shay Melburne podał jej chusteczkę. - Prze- praszam... że obarczam pana tym wszystkim. Chyba przechodzę załamanie nerwowe. - Proszę mówić dalej - poprosił łagodnie. - Nie mogłam wysiąść z autobusu. Po prostu nie mogłam się do tego zmusić. Przejechałam swój przy- stanek. - Już dobrze - powiedział, ciepłymi palcami doty- kając lodowatej dłoni Deirdre. - Proszę mnie posłu- chać. Zapraszam panią na kolację. Powinna pani coś zjeść, a ja wprost umieram z głodu. - Ależ nie musi mnie pan nigdzie zapraszać -zaprotestowała przekonana, że zaproponował to z li- tości. - Wiem, że nie muszę, ale chcę - odparł. - Może pani podrzucić zakupy do domu tak, żeby nie wpaść na Jerry'ego? - Mogłabym je zostawić w garażu. Oby tylko Ba-zyl się do nich nie dobrał. - Bazyl? A kto to? - Och... Szczur. Doktor Melburne zaśmiał się rozbawiony. - Zwierzątko domowe? - Nie, nie. Dziki szczur, który pomieszkuje w gara- żu. Ale zaryzykuję. Ja... powinnam ugotować dziecia- kom kolację. Nie widziałam ich od rana... - Umilkła. Marzyła o tym, by wyrwać się z domu choćby na chwilę, ale miała poczucie obowiązku. - Duże te dzieci? - spytał z namysłem. - Mungo ma trzynaście lat, Fleur jest o rok młod- sza - powiedziała z czułością w głosie, a potem się
skrzywiła. - Jeny nie jest nawet ich ojcem, tylko oj- czymem. - Skomplikowana sprawa - przyznał Shay. - Może pani zadzwonić do dzieci? Zabieramy je, znam idealną restaurację. Niech wyjdą przed garaż. - Dziękuję, jest pan bardzo miły. - Otarła łzy. - To cudowny pomysł. Gdy podjechali pod dom, Deirdre weszła do garażu, postawiła tam zakupy i wybrała numer telefonu ko- mórkowego Munga. - Super! - ucieszył się, gdy przedstawiła mu plan. - Jemy w mieście, chociaż jest środek tygodnia? - Tak - odparła Deirdre. - Idź po Fleur i za chwilę bądźcie przed garażem. Tylko żeby Jeny was nie za- uważył. Wymkniecie się jakoś? - Jasna sprawa. Znowu siedzą u niego różni tacy i tak hałasują, że nie mogę odrabiać lekcji. - Potem Mungo sposępniał. - Nawet do nas nie zajrzał. - Zostaw mu kartkę na stole kuchennym, że za- brałam was do miasta - poleciła Deirdre. -1 pośpiesz- cie się. - Nie chcesz, żeby się pokapował, zgadza się? - Zgadza. Czekała na deszczu, wielce z siebie zadowolona. Nie będzie jego służącą. Ściśle biorąc, pracowała dla jego teściowej, więc Jeny nawet nie może jej zwolnić. Dzieci straciły matkę, nadal jednak mają babcię. Za plecami nazywały ją Bunią McGregor, mimo że miała na imię Fiona i wolała, by tak się do niej zwracały. Matka Munga i Fleur nigdy nie wyszła za ich ojca. Przez pewien czas żyli jak małżeństwo, potem on zniknął z jej życia, dlatego dzieci nie nosiły jego
nazwiska. Mieszkał bodajże w Republice Południowej Afryki i nie miał pojęcia o jej śmierci. Odszedł nie- długo po narodzinach Fleur. Deirdre nigdy nie poznała ich matki, lecz słyszała, że była to kobieta inteligentna, rozsądna, z fantazją i świata poza nimi nie widziała. Przez wiele łat, gdy jej stan się pogarszał, myślała tylko o tym, aby po jej śmierci dzieci miały dobrą opiekę i dach nad głową. Deirdre podejrzewała, że Jerry był przy niej do samego końca tylko dlatego, że chciał uszczknąć część spadku, który zostawiła. - Co jest, Dee? - spytała na jej widok Fleur. - Lekarz ze Stanton Memoriał zaprosił nas na kola- cję do restauracji - wyjaśniła Deirdre, nie wdając się w szczegóły. - Podwiózł mnie do domu. Nie zdziwiły się, przekonane, że to jej znajomy. - Niedługo wrócimy. Wiem, że musicie odrobić lekcje. - Jerry się wścieknie - stwierdziła Fleur wesoło. - Ma gości. Na pewno sobie popiją, a jak popiją, to i zgłodnieją. - Owszem, i to jest jeden z powodów, żeby jednak zjeść coś w mieście - odparła Deirdre. - Zresztą nie zamierzam więcej dla niego gotować. Przy całej swojej antypatii do Jerry'ego, przy dzie- ciach nigdy nie mówiła o nim źle, mimo że była od niego niezależna, bowiem część jej pensji pochodziła z funduszu powierniczego założonego przez matkę Munga i Fleur. Ojczym nie był nawet prawnym opie- kunem dzieci. - Brawo, Dee - poparł ją Mungo. - Niech sobie zamówią pizzę.
- Poznajcie doktora... uhm... Shaya Melburne'a - powiedziała, gdy wsiedli do samochodu. - Panie doktorze, to Mungo i Fleur McGregor. - Bardzo mi przyjemnie - odparł, witając się z nimi uściskiem dłoni. Mungo, szczupły i o złudnie dziecinnym wyglądzie, potrząsnął potarganą ciemną czupryną i otaksował go krytycznym spojrzeniem zza okularów o cienkich metalowych oprawkach. - Od dawna zna pan Dee? - spytał podejrzliwym tonem, który sprawił, że Deirdre uśmiechnęła się pod nosem. - Hm. Mam wrażenie, że od bardzo dawna - odparł Shay dziwnym tonem. Na pewno żałuje, że ich zaprosił, pomyślała, lecz w tej samej chwili, zupełnie jak gdyby czytał w jej myślach, uśmiechnął się do niej ciepło. Jest taki przy- stojny, kiedy się uśmiecha, a kiedy uśmiecha się do niej... Fleur była równie szczupła jak brat, ładna, jasno- włosa i niebieskooka. Aparat ortodontyczny nadawał jej rozczulająco nieporadny i kruchy wygląd. - Dokąd jedziemy? - spytała, lekko sepleniąc. - Pomyślałem, że zabiorę was do Dżokera - odparł Shay. - To wegetariańska restauracja nad samą zatoką. Mają tam fantastyczną pizzę. - Ooo! - Fleur była pod wrażeniem. - Koleżanki mi o niej opowiadały, mówiły, że jest super. Pracował pan z Dee? - Niestety nie - odparł. - Ale w pewnym sensie poznaliśmy się dzięki szpitalowi. - Spotykacie się?
- Można tak powiedzieć. - W porzo - orzekła Fleur. - W porzo, w porzo - wtrącił Mungo sceptycznie. - Tylko czemu jakoś nigdy o panu nie słyszeliśmy? Jest z nami dwa i pół roku. - Pewnie nie chciała się mną dzielić - powiedział Shay takim tonem, jak gdyby chciało mu się śmiać. Deirdre wiedziała, że dzieci cieszą się z niezapo- wiedzianego wypadu do restauracji i z męskiego to- warzystwa. Oczy im błyszczały, były roześmiane. Jer- ry prawie ich nie zauważał, wiecznie robił jakieś in- teresy, dużo przebywał poza domem. Deirdre podej- rzewała, że nie jest to działalność do końca zgodna z prawem. Może zajmował się praniem brudnych pie- niędzy? Shay... Jakie to ładne imię, pomyślała. Nieco- dzienne, jednak idealnie do niego pasuje. Wpatrywała się w niego i myślała o tym, jak cudownie byłoby mieć kogoś, na kim można by polegać, kochać go i być kochaną. Jednak nie ma sensu rozmyślać o człowieku, którego, gdyby nie przypadek, nawet by nie poznała. W zatłoczonej restauracji czekał na nich stolik przy oknie, z którego rozpościerał się widok na zatokę, spokojną Prospect Bay, na powierzchni której migota- ły światła. Fleur i Mungo przejrzeli kartę dań i wybrali pizze z przedziwnymi zestawami dodatków. - Polecam zupy i dania z ryb - odezwał się Shay, przysuwając się do Deirdre. Patrzył na nią tak, jak mężczyzna patrzy na kobietę, która mu się podoba. Deirdre uciekła spojrzeniem
w bok i udała, że studiuje kartę dań. Gdyby wiedział, ile dla niej znaczył błysk w jego oczach, jak bardzo chciała znowu poczuć się jak... kobieta. - Poproszę... zupę dnia - powiedziała, gdy przy- szedł kelner i dzieci złożyły zamówienia. -1 coś z ryb, cokolwiek pan poleca, plus kieliszek białego domo- wego wina. Można sporo powiedzieć o człowieku na podstawie tego, co zamawia w restauracji, pomyślała. Jej wybór zdradza osobę rozsądną, która nie lubi wydawać cu- dzych pieniędzy. No i co z tego, i tak będzie jej trudno spotkać mężczyznę, który zechce ją z dwojgiem dzieci, które nawet nie są jej. Najpewniej będzie musiała poczekać z szukaniem męża i myśleniem o własnej rodzinie, dopóki Mungo i Fleur nie dostaną się na uniwersytet. A wtedy może już być za późno. Shay także zamówił zupę i rybę, choć nie danie dnia, do tego kieliszek wina, ale już nie domowego. To zdradzało człowieka, który nie musi Uczyć każdego centa, ale też nie jest ekstrawagancki, skłonny do szas- tania pieniędzmi. - Opowiedzcie mi o sobie - poprosił Shay, kiedy kelner zniknął. - Macie jakieś hobby? Co was inte- resuje? Dzieciaki były zaskoczone, ale i bardzo zadowo- lone, że nie zapytał, jakie mają stopnie, czy się dobrze uczą i tak dalej. Szkoła była ostatnią rzeczą, o jakiej chciały rozmawiać, i wkrótce wywiązała się ożywiona dyskusja dotycząca jazdy konnej, łódek, pieszych wędrówek, teatrów i lektur. Deirdre przysłuchiwała się im w milczeniu. Było jej po prostu dobrze.
- Mogę mówić do pani po imieniu, Deirdre? - spy- tał Shay, kiedy jedzenie pojawiło się na stole. - A może woli pani „Dee"? - Wolę Deirdre - odparła. Tylko dzieci mówiły do niej „Dee". Przy nim zaś czuła się jak Deirdre. Deirdre o smutnych oczach. - Ja mam na imię Shay - przypomniał. I znowu uśmiechnął się tak, jak mężczyzna uśmie- cha się do pięknej kobiety. Ostatnimi czasy czuła się nie tyle nieatrakcyjna, co raczej niewidzialna, przynaj- mniej dla mężczyzn. W głębi ducha wiedziała jednak, że z tymi ciemnymi lśniącymi włosami o rdzawym odcieniu, z jasną mleczną karnacją i wyrazistymi orze- chowymi oczami wcale przeciętna nie jest. Po prostu ma niską samoocenę, odkąd straciła pracę. - Widziałam ogłoszenie przed szpitalem - powie- działa ni stąd, ni zowąd. - Są miejsca dla pielęgniarek chirurgicznych. Może pan... Może coś wiesz na ten temat? - Cóż, sytuacja wygląda inaczej niż zaledwie pół roku temu. Wiele szpitali poszukuje pielęgniarek spec- jalistycznych. Przypuszczam, że większość z tych, które objęła fala zwolnień, wyjechała do Stanów. Nie pojawią się teraz ot tak. Zastanawiasz się nad powro- tem do zawodu? - Cóż... Chciałabym, ale jeszcze nic w tej sprawie nie zrobiłam - odparła ostrożnie, nie chcąc stresować dzieci. - Tylko tak pytam. - Jasne - przytaknął skwapliwie. - Mogę się zorien- tować, jeśli chcesz. Wiem, że w Stanton brakuje pie- lęgniarek. Operuję tam trzy dni w tygodniu. - Dziękuję, będę ci bardzo wdzięczna.
Humor od razu jej się poprawił. Mimo wszystko pozostaną w kontakcie, może nawet będą razem praco- wać, o ile ona dostanie tę pracę i jakimś cudem zdoła pogodzić ją z wychowywaniem dzieci. - Zobaczę, co da się zrobić - powiedział. Mungo i Fleur wyraźnie stracili zainteresowanie jedzeniem i z zamyślonymi minami przyglądali się dorosłym. Deirdre wiedziała, co to znaczy: martwią się. - Wszystko w porządku - zapewniła z uśmiechem. -Nie zostawię was, ale może wrócę do pielęgniarstwa. Mogłabym pracować na pół etatu. - Uff... - Fleur odetchnęła. - To świetny pomysł. O ile dalej będziesz z nami. - Niczego nie zrobię bez waszej wiedzy. - Ma pan dzieci? - spytał nagle Mungo, który spec- jalizował się w zadawaniu trudnych pytań. - Czternastoletniego syna - powiedział Shay po chwili. - Ma na imię Mark. Deirdre nie rozumiała jego wahania, pomyślała jed- nak, że pewnie nie lubi opowiadać o sobie. Zatem jest żonaty, ale to żadna nowina. Czarujący, przystojny mężczyzna dobrze po trzydziestce nie może być prze- cież kawalerem. Zrobiło jej się smutno, zupełnie jak wtedy, gdy siedziała w autobusie, patrząc na zamyka- jące się drzwi. - Mogę cię oprowadzić po szpitalu, jeśli chcesz, Deirdre - dodał Shay. - Obejrzałabyś salę operacyjną. Szefowa pielęgniarek to przemiła osoba, na pewno się zgodzi. - Byłoby mi bardzo miło. Dziękuję. - Daj mi swój numer telefonu, odezwę się.
- Dziękuję - powtórzyła. Mężczyźni często obiecują, że zadzwonią, a potem tego nie robią. Jeszcze bardziej posmutniała. Grzecz- nościowa propozycja Shaya nagle wydała się jej kołem ratunkowym, ostatnią rzeczą, jakiej mogła się u-chwycić.
ROZDZIAŁ DRUGI - Gdzieście do cholery byli? - ryknął Jeny, zaled- wie pojawili się w holu. Byli najedzeni, rozbawieni i w świetnych nastro- jach, dopóki nie zobaczyli Jerry'ego. Wygląda jak zły ojczym z bajek dla dzieci, pomyślała Deirdre. Był średniego wzrostu, barczysty i śniady, oczy i włosy miał ciemne i z pewnością mógł się podobać kobietom, ale nie Deirdre, co ogromnie go dziwiło. Dla niej był zbyt prymitywny. - Byliśmy na proszonej kolacji - odparła, siląc się na spokój. - Znalazłeś kartkę? Odkąd go poznała, jej uczucia do niego wahały się od obojętności do głębokiej niechęci. Wolałaby nie mieć z nim nic wspólnego, jednak nie miała na co liczyć, jeśli ma dalej zastępować matkę jego pa- sierbom. - Kartkę znalazłem - wycedził - ale nie znalazłem ciebie. Miałem gości i nie miał im kto podać kolacji. - Odtąd nie będę gotować ani dla ciebie, ani twoich gości - oznajmiła Deirdre urażona. - Miałam się opie- kować dziećmi i dokładnie to zamierzam robić. - Gówno prawda! - Poczerwieniał na twarzy. - Za- pominasz się. Jeszcze chwila i wylecisz na bruk. - Spróbuj mnie wyrzucić - odparła lodowato. - Za- trudniła mnie pani McGregor i nie sądzę, żebyś mógł
mnie zwolnić. Ponadto zamierzam ubiegać się o pracę w szpitalu, zgodną z moimi kwalifikacjami. Pozostanę matką dla tych dzieci, ale na tym koniec. Wracam do zawodu. Omal się nie roześmiała, widząc minę Jerry'ego -wyglądał, jakby miał pęknąć ze złości. - Chodźcie, dzieci - powiedziała do Munga i Fleur. - Rozpakujemy zakupy. Jerry poszedł za nimi. Pochylił się nad Deirdre i dwoma palcami szturchnął ją w ramię, potem znowu, tak że musiała przysunąć się do ściany. - Ty śmieciu! - syknął. - Daję ci pracę, daję ci dom, a ty nie chcesz trochę postać przy garach? - Ja mam dom - przypomniała mu chłodno, mając na myśli skromny parterowy domek rodziców, w któ- rym mieszkała pod ich nieobecność. - Mam również zawód, do którego mogę wrócić. Nie mam zamiaru rozstawać się z dziećmi. Na pewno wymyślimy coś z panią McGregor. I nie waż się mnie tknąć, nie waż się mi grozić. Mungo i Fleur przytulili się do niej. - Co jest? To ja już się nie liczę?! - ryknął Jerry. - Jeszcze mam w tym domu coś do powiedzenia! Znajdę kogoś na twoje miejsce. Może się nawet ożenię. Niejedna byłaby szczęśliwa, mając taki dom, ty niewdzięcznico! - Nie na to się umawialiśmy - odparła Deirdre ze spokojem, chociaż ze strachu robiło jej się niedobrze. Całkiem możliwe, że po ponownym ożenku Jerry zacznie się procesować z Bunią McGregor o prawo do opieki nad dziećmi, pomyślała. Jerry znowu zaczął ją
poszturchiwać, jak gdyby chciał w ten sposób zaak- centować każde swoje słowo. - Nie wyobrażaj sobie, że jesteś niezastąpiona, ty cwaniaro. Takich jak ty jest na pęczki. - Nie sądzę - odparła z godnością. - Mało kto chciałby robić to co ja. To nie jest „trendy" ani „cool". To cicha praca, daleko od świateł jupiterów. - Wcale nie na pęczki! - Fleur była blada jak płótno. - Dee jest wyjątkowa. Chcemy, żeby z nami została. - I masz jej więcej nie grozić - dodał w przypływie odwagi Mungo. - Bo wszystkim powiem, że prze- klinałeś, że popychałeś Dee. Jesteśmy już duzi, może- my decydować, z kim chcemy zostać. - Marsz na górę odrabiać lekcje! - ryknął Jerry. - Fleur też! - Nigdzie nie pójdziemy - upierał się Mungo, choć głos mu lekko zadrżał. - No właśnie. Zostaw ją w spokoju - dodała Fleur, uczepiona ręki Deirdre. - Chodź z nami, Dee. Pomo- żesz mi przy pracy domowej? - Zwalniam cię! - krzyknął za nimi Jerry. - Wcale nie! - odkrzyknął Mungo. - Dee zostaje z nami! Weszli do sypialni Fleur i usiedli na łóżku. - I co teraz? - wyszeptała dziewczynka ze łzami w oczach. - Umarłabym, gdybyś nas zostawiła. - Nie zostawię was - zapewniła Deirdre. - Za- dzwonię do waszej babci i umówię się z nią na jutro. Tak dłużej być nie może. Możecie zamieszkać z bab- cią albo ze mną. Muszę też pomówić z prawnikiem. - A my wszystko opowiemy w szkole - podchwy- ciła Fleur.
- Jasna sprawa. A dlaczego chcesz wrócić do szpi- tala, Dee? - spytał Mungo. - No wiesz, dlaczego akurat dzisiaj o tym pomyślałaś? Coś się stało? - Noszę się z tym pomysłem od paru miesięcy, bo przez Jerry'ego coraz więcej czasu poświęcałam na gotowanie i sprzątanie zamiast na opiekę nad wami. Znosiłam to, bo się bałam, że mnie zwolni, a myślę, że jeszcze jestem wam potrzebna. - Przecież im nie po- wie, że marzy o założeniu własnej rodziny, tylko kto ją zechce z dwojgiem cudzych dzieci? Gdyby zaczekała, aż oboje zaczną studiować, byłaby po trzydziestce. Fleur się rozszlochała. - Potrzebujemy cię - powiedziała przez łzy. -Umarłabym bez ciebie. - Nie zostawiaj nas, Dee - zawtórował jej Mungo. - Ani mi się śni - zapewniła wzruszona. - Damy sobie radę. Po prostu czasem trzeba coś w życiu zmie- nić. Mam serdecznie dość Jerry'ego Parksa i wolała- bym nie oglądać go więcej na oczy. Na dole Jerry strasznie hałasował. Brzmiało to tak, jak gdyby rzucał naczyniami. Może i rzuca, pomyślała Deirdre, ale wcale jej to nie obchodziło. - Słuchajcie - powiedziała w końcu. - Idźcie od- rabiać lekcje, ja zadzwonię do waszej babci. I nie miejcie takich smutnych minek. Na pewno coś wymy- ślimy. - Zostaniesz na noc, Dee? - spytała Fleur błagal- nym tonem. - Tak - odparła, choć zwykle nocowała w domu rodziców. Poszła do swojej sypialni i zamknęła drzwi na klucz - tak jak to miała w zwyczaju po incydencie z Jerrym.
Którejś nocy wpadł do jej pokoju, podpity, i próbował ją zgwałcić. Omal wtedy nie odeszła, już się spakowa- ła, powstrzymała ją jedynie myśl o dwóch dziecięcych smutnych buziach. Wybrała numer Fiony McGregor. - Dobry wieczór, pani McGregor? Tu Deirdre. - Och, witaj. Co u ciebie, moja droga? Miałaś mi mówić Fiono - przypomniała starsza pani dobrodusznie. - Wiem. - Deirdre uśmiechnęła się; w myślach zawsze nazywała ją Bunią McGregor. - Czy mogły- byśmy się spotkać, Fiono? Chcę wrócić do zawodu. - No cóż, moja droga, nie powiem, żebym była zaskoczona. Spodziewałam się tego, po prostu czeka- łam, aż sama mi o tym powiesz. Ale chyba nas nie zostawisz? Dzieci bardzo cię kochają, byłoby im smut- no. Zresztą mnie także. - Fiona milczała chwilę. - Coś się stało, tak? - Tak - odparła Deirdre z przygnębieniem. - Masz serdecznie dość Jerry'ego Parksa. Zgadza się? - Zgadza. - Coś na to poradzimy. Przyjedź do mnie jutro, skarbenku. Ja też jestem ci winna wyjaśnienie. Może powinnam była wcześniej poruszyć ten temat, ale jakoś się nie złożyło. - Milczała chwilę. - Jesteś dla tych dzieci jak matka, wniosłaś w ich życie trochę ładu i spokoju. Gdyby moja córka żyła, usłyszałabyś to od niej, ale pozwól, że ja powiem to w jej imieniu: dzię- kuję ci, Deirdre. Deirdre milczała wzruszona. - Może o jedenastej, jeśli to pani odpowiada? -spytała w końcu.
- Znakomicie. A do tego czasu proszę, przemyśl sobie jedną rzecz. Pamiętasz, że moja córka wygrała na loterii? Wygrała fortunę, a potem dowiedziała się, że jest śmiertelnie chora, czyż to nie ironia losu? Całe szesnaście milionów dolarów. Dlatego Jerry wciąż się plącze przy moich wnukach. Gdyby nie te pieniądze, już dawno ulotniłby się jak kamfora, zamiast niańczyć cudze dzieci. - To wiele wyjaśnia - odparła Deirdre. Od dawna zastanawiała się, dlaczego Jerry, niecier- pliwy i oschły wobec dzieci, nadal mieszka z nimi pod jednym dachem. - Założyłam sprawę sądową. Nie chcę, żeby pie- niądze mojej córki wpadły w łapy tego człowieka. Moira wniosła o rozwód, zanim dowiedziała się o wy- granej, a on podpisał dokumenty - mówiła Fiona ze znużeniem w głosie. - Na szczęście, bo gdyby stało się inaczej, połowa tej kwoty automatycznie przypadłaby Jerry'emu jako jej współmałżonkowi. Ale miała dość. Bił ją, wiesz? Sądzę, że zazdrościł jej talentu i suk- cesów. - Ja... ja nie miałam o tym pojęcia - wyjąkała Deirdre. - Ale nie powiem, żebym była zdziwiona. - Tylko chciwość trzyma go przy naszej rodzinie - stwierdziła z goryczą Fiona. - Stąd ten przypływ rodzicielskich uczuć do moich wnuków. - Rozwód został formalnie orzeczony? - spytała niepewnie Deirdre. - Tak. Ale pieniądze moja córka wygrała w czasie trwania małżeństwa, więc Jerry domaga się połowy. Moira chciała uregulować sprawy finansowe sądownie, ale nie zdążyła.