Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Laurens Stephanie - Jak usidlić kawalera

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :813.2 KB
Rozszerzenie:pdf

Laurens Stephanie - Jak usidlić kawalera.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 246 osób, 164 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 183 stron)

STEPHANIE LAURENS JAK USIDLIĆ KAWALERA? Tłumaczyła Anna Bartkowicz

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Więc przed kim uciekamy? Przed diabłem? - Pytanie, zadane, niewinnym tonem przez stajennego i wiernego giermka, wywołało grymas na twarzy Harry'ego Lestera. - Gorzej, mój drogi Dawlish, gorzej. Przed podstarzałymi swatkami i salonowymi lwicami. Harry nie pofatygował się, żeby zwolnić na zakręcie. Jego siwki, eleganckie i silne, szły naprzód, całkiem zadowolone z tego, że mają w pyskach wędzidła, ciągnąc za sobą kariolkę. Newmarket było już niedaleko. - A poza tym nie uciekamy. To się nazywa strategiczny odwrót. - Naprawdę? No cóż, nie można pana za niego winić. Bo kto by pomyślał, że pan Jack się podda. I to właściwie bez walki. Harry, wiedząc, że Dawlish, siedzący za nim na koźle, nie może zobaczyć jego miny, pozwolił sobie na uśmiech. Wierny sługa towarzyszył mu zawsze i wszędzie od czasu, gdy jako piętnastoletni chłopak stajenny zaopiekował się drugim z kolei synem Lesterów po raz pierwszy posadzonym na grzbiecie kucyka. - Nie martw się, stary zrzędo. Zapewniam cię, że ja nie mam zamiaru ulec wdziękom żadnej kusicielki. - To się łatwo mówi. A jak przyjdzie co do czego, trudno się im oprzeć. Niech pan popatrzy na pana Jacka. - Wolę tego nie robić - uciął Harry. Myśl o tym, że jego starszy o dwa lata brat tak szybko dał się usidlić, odbierała mu pewność siebie i dobry humor. Przed ponad dziesięciu laty rozpoczynali razem światowe życie, a oto teraz został sam. Co prawda, Jack miał mniej powodów od niego, by kwestionować wartość miłości, jednak fakt, że jej uległ bynajmniej nie wbrew swej woli, wyprowadzał Harry'ego z równowagi. Opuścił Londyn z nadzieją, że nie czyni tego na zawsze. Sądził, że, przyczaiwszy się poza stolicą, przeczeka aż do czasu, gdy damy z towarzystwa zapomną o nim, i liczył, że to się stanie przed rozpoczęciem kolejnego sezonu. Nie miał złudzeń co do tego, jaką zdobył sobie reputację - lwa salonowego, hulaki i rozpustnika, wcielonego diabła, przedniego jeźdźca i hodowcy koni, boksera amatora, doskonałego strzelca oraz myśliwego - w sensie dosłownym i przenośnym. Z drugiej strony jednak wiedział, że pieniądze, którymi ostatnio zostali pobłogosławieni zarówno on, jak i jego

bracia, Gerald i Jack, sprawią, że wiele grzechów zostanie mu wybaczonych. Dzięki swym wrodzonym talentom i pozycji, którą zapewniało mu urodzenie, spędził ostatnie dziesięć lat przyjemnie, smakując w równym stopniu wina, co wdzięków kobiet. Nie było takiej, która by mu się oparła, ani też takiej, która by zakwestionowała jego rozpustny tryb życia. Teraz jednak, gdy został właścicielem znacznej fortuny, zaczną się ustawiać w kolejce, by to uczynić. Mogą wysilać się do woli - on i tak żadnej nie ulegnie. Prychnął i skupił uwagę na drodze. Przed nimi znajdowało się skrzyżowanie z gościńcem prowadzącym do Cambridge. Konie szły naprzód niestrudzenie, mimo przebytej drogi z Londynu. Wyprzedzili kilka powozów, wiozących przeważnie dżentelmenów, którzy pragnęli, by wyścigi konne w Newmarket rozpoczęły się jak najprędzej. Wokół nich rozciągało się płaskie wrzosowisko, na którym tylko gdzieniegdzie rosły kępy drzew, w oddali majaczyły zagajniki. Do gościńca prowadzącego do Cambridge nie zbliżał się żaden powóz. Harry skierował zaprzęg na bitą drogę. Newmarket i jego wygodną kwatera w hotelu Pod Herbem były oddalone zaledwie o kilka mil. - W lewo! - rozległ się ostrzegawczy okrzyk Dawlisha. Harry zauważył jakiś ruch w kępie przydrożnych drzew. Skierował zaprzęg w lewo, przekładając lejce do lewej dłoni, a prawą sięgnął po pistolet znajdujący się pod siedzeniem. Ściskając go mocno, zdał sobie sprawę z niebezpieczeństwa. Dawlish, który także trzymał duży kawaleryjski rewolwer, skomentował to następującymi słowy: - W biały dzień na królewskim gościńcu! Co to się dzieje? Dokąd zmierza ten świat? Kariolka pojechała szybko dalej. Harry nie zdziwił się, że mężczyźni przyczajeni między drzewami nie próbowali nawet ich atakować. Byli na koniach, ale mimo to mieliby ogromne trudności z zatrzymaniem rączych siwków. Zanim doliczył do pięciu, pozostali w tyle. Jego uszu dobiegły tylko ich przekleństwa. - A niech mnie - odezwał się Dawlish. - Mieli tam nawet wóz ukryty między drzewami. Muszą być piekielnie pewni łupu. Harry zmarszczył brwi. Przed nimi widniał zakręt drogi. Gdy skręcili, Harry otworzył szeroko oczy ze zdumienia. Ściągnął lejce z całej siły. Siwki zatrzymały się gwałtownie, a kariolka stanęła w poprzek drogi, kołysząc się przez chwilę na resorach.

Z kozła posypały się przekleństwa. Harry nie zwrócił na nie uwagi. Dawlish wciąż znajdował się na koźle, a nie w przydrożnym rowie. Ale widok, jaki przedstawił się ich oczom, był obrazem katastrofy. W poprzek gościńca leżał na boku powóz. Wyglądało na to, że rozpadło się jedno z tylnych kół, wskutek czego ciężki i obciążony mnóstwem bagażu pojazd przewrócił się. Wypadek zdarzył się przed chwilą. Znajdujące się w powietrzu koła wciąż się obracały. Harry zobaczył młodego chłopaka, prawdopodobnie stajennego, który usiłował wyciągnąć z rowu histerycznie zachowującą się dziewczynę. A drugi, starszy człowiek - sądząc po stroju, stangret - pochylał się nad siwowłosą kobietą leżącą na ziemi. Konie zaprzężone do powozu były spłoszone. Harry i Dawlish, bez słowa, zeskoczyli na ziemię i podbiegli, żeby je uspokoić. Zabrało im to dobre pięć minut, po czym Harry zostawił konie w rękach swego stajennego i podszedł do starszej kobiety. Jęczała, leżąc sztywno na ziemi, z zamkniętymi oczami i rękami skrzyżowanymi na płaskiej piersi. - Och, moja kostka! - narzekała słabym głosem, krzywiąc się. - A niech cię, Joshua, rozprawię się z tobą, gdy już stanę na nogi, obiecuję ci to. - Tu syknęła z bólu. - To znaczy, jeżeli kiedykolwiek stanę na nogi - dodała. Do Harry'ego zbliżył się stangret. - Czy w środku ktoś jest? - zapytał go Harry, unosząc pytająco brwi. Na twarzy stangreta odmalowało się przerażenie. - O mój Boże! - zawołała starsza kobieta, siadając. - Nasza pani i panienka Heather! - Spojrzała spłoszona na powóz. - Do diabła z tobą, Joshua! Co ty sobie myślisz?! Zajmujesz się mną, kiedy tam jest nasza pani! Uderzyła go po nogach i popchnęła w stronę powozu. - Tylko bez paniki! Te słowa, wypowiedziane tonem spokojnym i pewnym, dobiegły z wnętrza powozu. - Nam nic nie jest. No, może jesteśmy trochę przestraszone. - Tu dźwięczny, bardzo kobiecy głos przerwał z lekkim wahaniem, a po chwili dodał: - Ale nie możemy się wydostać. Harry z cichym przekleństwem na ustach ruszył w stronę pojazdu, zatrzymując się tylko po to, żeby pozbyć się płaszcza i wrzucić go do kariolki. Podszedłszy do tylnego koła, wspiął się i stojąc na poziomym boku powozu, pochylił się i otworzył drzwiczki. Zajrzał do środka. Aż zamrugał oczami, bo widok, jaki ujrzał, był zachwycający. W snopie światła padającego przez otwarte drzwiczki stała kobieta. Jej uniesiona w górę twarz miała kształt

serca. Szerokie czoło okalały włosy zaczesane surowo do tyłu. Kobieta miała wyraziste rysy - prosty nos i pełne, pięknie wykrojone wargi oraz delikatny, choć znamionujący zdecydowanie, podbródek. Jej cera przypominała kość słoniową, miała barwę bezcennych pereł. Wzrok Harry'ego bezwiednie przesunął się z jej policzków na wdzięcznie wygiętą delikatną szyję i spoczął na dojrzałych, pełnych piersiach. Z tego miejsca, gdzie stał, patrząc z góry, Harry widział je dobrze, choć podróżny strój damy nie był w żadnym wypadku nieskromny. Harry poczuł mrowienie w dłoniach. Z głębi karety patrzyły na niego błękitne oczy ocienione długimi czarnymi rzęsami. Przez chwilę Lucinda Babbacombe nie była pewna, czy nie uderzyła się w głowę. Bo skąd mógł wziąć się ten widok wyczarowany z jej najskrytszych marzeń? Oto - wspierając się silnymi nogami o obramowanie drzwiczek karety - stał nad nią mężczyzna wysoki i szczupły o szerokich barach i wąskich biodrach. Złociste włosy prześwietlało słońce. Świeciło z tyłu, więc nie mogła dostrzec rysów twarzy. Odwróciła głowę, jednak zanim to uczyniła, zdążyła dojrzeć jego elegancki strój - doskonale leżący szary surdut i obcisłe ineksprymable w kolorze kości słoniowej, pod którymi rysowały się długie mięśnie ud. Łydki opinały błyszczące cholewy długich butów, a świeża koszula lśniła bielą. Mężczyzna nie miał u pasa łańcuszka od zegarka, a jedyną jego ozdobą była złota szpilka u krawata. Według ogólnie przyjętych poglądów strój taki czynił dżentelmena nieinteresującym. Nieciekawym. Lucinda pomyślała jednak, że ogólnie przyjęte poglądy są w tym wypadku błędne. Mężczyzna poruszył się i wyciągnął ku niej ogromnie elegancką dłoń o długich palcach. - Proszę się chwycić. Wyciągnę panią. Jedno koło się rozpadło. Nie można więc postawić powozu. Głos miał dźwięczny i wymawiał wyrazy, nieco je przeciągając. Lucinda spojrzała na niego zza rzęs. Przyklęknął na jednym kolanie, pochylając się nad otworem drzwiczek. Poruszył niecierpliwie ręką. W złotym sygnecie zabłysnął ciemny szafir. Odpędzając od siebie myśl o tym, że wybawienie może okazać się bardziej niebezpieczne niż sama katastrofa, Lucinda wyciągnęła rękę. Ich dłonie się spotkały. Długie palce mężczyzny objęły jej nadgarstek. Lucinda chwyciła podaną sobie rękę również drugą dłonią i została uniesiona w górę. Wstrzymała oddech. Silne ramię opasało jej kibić. Zdała sobie sprawę, że klęczy w

objęciach nieznajomego, dotykając piersiami jego torsu. Jej oczy znajdowały się na poziomie jego ust. Usta te były tak surowe jak jego ubiór - rzeźbione i stanowcze. Szczękę miał wyraźnie zarysowaną, a patrycjuszowski nos świadczył o szlachetności przodków. Puścił jej dłonie. Oparła je o jego tors. Jedno jej biodro przyciskało się do jego biodra, a drugie do umięśnionego uda. Lucindzie zabrakło tchu. Ostrożnie uniosła wzrok i, spojrzawszy nieznajomemu w oczy, zobaczyła morze - spokojne i jasne, chłodne, krystaliczne, bladozielone. Zahipnotyzowana zanurzyła się w tym morzu, jej skórę opływały fale ciepła, umysł poddał się doznaniom. Bezwiednie pochyliła się w jego stronę. Wstrząsnął nią dreszcz. Poczuła, że i on doznaje tego samego, że jego mięśnie drżą, a potem nieruchomieją. - Ostrożnie - powiedział, wstając i podtrzymując ją. Lucinda zastanowiła się, przed jakim niebezpieczeństwem ją ostrzega. Odrywając od niej ręce, Harry starał się nad sobą zapanować. - Będę panią musiał spuścić na ziemię. Spoglądając w dół, Lucinda zdołała tylko kiwnąć głową. Odległość wynosiła ponad sześć stóp. Poczuła, że on, stojąc za nią, porusza się, a potem drgnęła, gdy wsunął dłonie pod jej ramiona. - Proszę nie czynić gwałtownych ruchów ani nie próbować zeskoczyć. Puszczę panią dopiero, gdy będzie już panią trzymał stangret. Joshua czekał na dole. Lucinda skinęła głową. Nie była w stanie wymówić ani słowa. Harry chwycił ją mocno i opuścił. Stangret szybko chwycił ją za nogi. Harry puścił, a jego palce przesunęły się po zewnętrznych stronach jej miękkich piersi. Nie mógł temu zapobiec. Poczuwszy ziemię pod stopami, Lucinda z przyjemnością uświadomiła sobie, że znowu panuje nad własnym umysłem. To, co zakłóciło jej kontrolę nad nim, było, dzięki Bogu, tylko chwilowe. Spojrzała szybko za siebie, by się przekonać, że jej wybawca odwrócił się z zamiarem oddania podobnej przysługi jej pasierbicy. Doszedłszy do wniosku, że siedemnastoletnia Heather będzie prawdopodobnie znacznie mniej podatna na jego czary niż ona sama, Lucinda pozwoliła mu robić, co należy. Rozejrzawszy się naokoło, podeszła do rowu i pochyliwszy się, wymierzyła służącej Amy siarczysty policzek. - Dosyć - powiedziała, jakby chodziło o zagniatanie ciasta. - Chodź teraz i pomóż Agacie.

- Tak, proszę pani - odrzekła Amy, wytrzeszczając załzawione oczy. Pociągnęła nosem, posłała łzawy uśmiech stajennemu Simowi i wygrzebała się z rowu. Lucinda szła już w stronę Agaty. - Sim, zajmij się końmi. I usuń z drogi te kamienie. -Wskazała stopą duże odłamki zalegające gościniec. - To na jednym z nich złamało się nasze koło. Musisz też wyjąć bagaże. - Tak, psze pani. Lucinda pochyliła się nad Agatą. - Co ci jest? Mam nadzieję, że nic groźnego. Agata zacisnęła wargi i spojrzała na swoją panią z ukosa. - To tylko kostka, proszę pani. Zaraz będzie mi lepiej. - Rzeczywiście - powiedziała Lucinda. - To dlatego jesteś taka blada? - Nic, nic... ooo - syknęła Agata, przymykając powieki. - Zaraz ci ją opatrzę. Lucinda poleciła Amy podrzeć na pasy halkę i wzięła się do opatrywania nogi swojej pokojówki. Agata przez cały czas spoglądała podejrzliwie w stronę powozu. - Proszę trzymać się mnie, proszę pani. I pilnować panienki. Bo ten pan to zapewne dżentelmen, ale trzeba się go strzec. Lucinda nie miała co do tego wątpliwości, ale nie zamierzała chować się za służącą. Odwróciła się i zobaczyła Heather, która szła w jej kierunku. Orzechowe oczy dziewczyny błyszczały z podniecenia i wyglądało na to, że ich właścicielka wyszła z opresji całkiem bez szwanku. Za nią szedł ich wybawca, krokiem pełnym gracji, przywodzącym na myśl polującego kota. A raczej dużego, silnego drapieżnika. Podszedł bliżej do Lucindy i skłonił się elegancko. - Pozwoli pani, że się przedstawię. Harry Lester, do usług. Wyprostował się, a uprzejmy uśmiech rozjaśnił mu twarz. Lucinda, zafascynowana, popatrzyła na jego usta, a potem ich oczy się spotkały. Odwróciła wzrok. - Dziękuję panu serdecznie za pomoc - pańską własną i pańskiego stajennego. Na jej twarzy pojawił się uśmiech wdzięczności. - Miałyśmy szczęście, że pan właśnie nadjechał. Harry zmarszczył brwi, przypominając sobie rabusiów ukrywających się między drzewami. - Proszę mi pozwolić odwieźć panią i pani... Tu uniósł pytająco brwi, patrząc na młodą dziewczynę.

Lucinda uśmiechnęła się. - Pozwolę sobie przedstawić moją pasierbicę, pannę Heather Babbacombe. Heather dygnęła. Harry w odpowiedzi skłonił się lekko. - Mam nadzieję, że pozwoli mi pani odwieźć panie do celu ich podróży. Jechały panie do...? - Newmarket - dokończyła Lucinda. - Dziękuję panu, ale muszę zająć się moimi ludźmi. - Naturalnie - zgodził się, zastanawiając się przy tym, ile ze znanych mu dam martwiłoby się w takich okolicznościach o służbę. - Mój stajenny może zająć się szczegółami. Zna te okolice. - Naprawdę? To dobrze się składa. Zanim Harry się zorientował, ponętna dama pożeglowała w stronę jego sługi jak galeon pod pełnymi żaglami. Królewskim gestem przywołała do siebie stangreta i, zanim Harry zdążył do nich podejść, zaczęła wydawać rozkazy, które miał zamiar wydać on sam. Dawlish popatrzył zaskoczony, z widocznym wyrzutem w oczach. - Czy to sprawi wam jakiekolwiek trudności? - zapytała Lucinda, wyczuwając jego zmieszanie. - Och, nie, proszę pani - odrzekł Dawlish, kłaniając się z szacunkiem. - Żadnych. Znam wszystkich Pod Herbem. - Dobrze - wtrącił się Harry, postanowiwszy odzyskać kontrolę nad sytuacją. - Skoro to zostało ustalone, przypuszczam, że możemy jechać. Podał Lucindzie ramię, a ona, choć na mgnienie oka zmarszczyła brwi, przyjęła je. A potem, odwracając głowę, dostrzegła ostrzegawcze spojrzenie Agaty. - Może powinnam zaczekać, dopóki po Agatę nie przyjedzie wóz. - Nie - zaoponował natychmiast Harry. - Nie chcę pani niepokoić, ale w okolicy widziano rozbójników. Newmarket jest oddalone jedynie o dwie mile. - O! - Lucinda spojrzała mu w oczy, nie ukrywając zaniepokojenia. - O dwie mile? - Jeżeli nie mniej. - Cóż... Lucinda spojrzała w stronę kariolki. Harry, nie czekając dłużej, skinął na Sima. - Załaduj bagaż swojej pani do kariolki - polecił. Odwróciwszy się, napotkał chłodne, wyniosłe spojrzenie błękitnych oczu. Odpowiedział spojrzeniem równie chłodnym, unosząc jedną brew. Lucinda poczuła nagle, że robi jej się gorąco, pomimo zimnego powiewu wiatru

zwiastującego nadejście wieczoru. Odwróciła wzrok i popatrzyła na Heather, która zajęta była rozmową z Agatą. - Proszę mi wybaczyć, że śmiem coś doradzać, ale na miejscu pań nie ryzykowałbym pozostawania bez opieki nocą na gościńcu. Lucinda rozważyła szybko obie możliwości, jakie się przed nimi wyłaniały. Obie były równie niebezpieczne. Przechylając z lekka głowę, wybrała tę, która wyglądała na bardziej podniecającą. - No tak, wydaje mi się, że ma pan rację. Sim skończył właśnie ładować bagaże. - Heather? - przywołała pasierbicę Lucinda. Gdy wydawała ostatnie polecenia służącym, Harry podsadził dziewczynę na siedzenie w kariolce. Heather Babbacombe uśmiechnęła się promiennie i podziękowała mu pięknie. Bez wątpienia, pomyślał Harry, ta dziewczyna traktuje mnie jak wuja. Uśmiechnął się nieznacznie, patrząc, jak pani Babbacombe idzie w jego kierunku, rozglądając się po raz ostatni. Była szczupła i wysoka, a w jej pełnej wdzięku postawie było coś, co przywodziło na myśl przymiotnik „matriarchalny". Jakaś pewność siebie przejawiająca się w szczerym spojrzeniu i wyrazie twarzy. Jasnobrązowe włosy z rudawym połyskiem, były, widział to teraz dobrze, zebrane w ścisły koczek na karku. Na moją fortunę, pomyślał, jest to uczesanie zbyt surowe. Palce świerzbiły go, żeby rozczesać te jedwabne sploty i je rozpuścić. A co do jej figury, to z trudem ukrywał podziw. Pani Babbacombe miała bowiem jedną z najbardziej powabnych sylwetek, jakie zdarzyło mu się widzieć w ciągu długich lat. Podeszła bliżej, a on popatrzył na nią pytająco. - Jest pani gotowa? - Dziękuję, tak. Lucinda zawahała się na widok wysokiego stopnia, ale już w następnej chwili poczuła, że jej kibić obejmują silne dłonie i została bez wysiłku podsadzona na siedzenie. Wstrzymała oddech i spotkała niewinne wyczekujące spojrzenie Heather. Nie pokazując po sobie, że jest nieco wzburzona, usadowiła się wygodnie. Nie miała okazji obcować z dżentelmenami pokroju pana Lestera, więc pomyślała, że może takie gesty są czymś normalnym. Jednakże równocześnie miała pewność, że sytuacja, w której się znalazła, nie jest bynajmniej normalna. Jej wybawca zarzucił na szerokie ramiona płaszcz, ozdobiony, jak zauważyła, kilkoma pelerynami, a potem wsiadł do kariolki i ujął w ręce lejce. Naturalnie

siedział obok niej. Lucinda z promiennym uśmiechem pomachała na do widzenia Agacie, starając się nie zwracać uwagi na fakt, że twarde udo sąsiada napiera na jej udo i że jej ramię styka się z jego ramieniem. Harry nie przewidział, że w kariolce będzie tak ciasno, a ciasnota ta i jego przyprawiała o zmieszanie. - Czy panie jechały z Cambridge? - zapytał, by rozładować napięcie. - Tak - odrzekła skwapliwie Lucinda. - Mieszkałyśmy tam przez tydzień. Miałyśmy zamiar wyjechać zaraz po lunchu, ale spędziłyśmy godzinkę w ogrodach. Przekonałyśmy się, że są bardzo piękne. Jej akcent był wykwintny i nie zdradzał, z jakich okolic dama pochodzi, czego nie można było tak do końca powiedzieć o akcencie jej pasierbicy. Gdy powóz ruszył, Harry pocieszał się, że przebycie dwóch mil zajmie zaledwie kwadrans, wliczając w to drogę przez miasto. - Ale nie pochodzą panie z tych okolic? - Nie. Pochodzimy z Yorkshire. Choć w tej chwili mogłybyśmy nazwać siebie raczej Cygankami - dodała Lucinda z uśmiechem. - Cygankami? Jak to? Lucinda spojrzała na Heather. - Mój mąż zmarł ponad rok temu. Majątek przeszedł w ręce jego kuzyna, więc zdecydowałyśmy z Heather, że spędzimy roczny okres żałoby na podróżach po kraju. Żadna z nas przedtem nie podróżowała. Harry omal nie jęknął. Ta kobieta jest wdową, piękną wdową, która właśnie zakończyła żałobę, wdową nie związaną z nikim prócz swojej pasierbicy. Próbując usilnie ukryć przed samym sobą zainteresowanie jej osobą, wdzięcznymi kształtami przylegającymi dzięki cokolwiek obfitszej tuszy Heather Babbacombe do jego boku, starał się skupić na jej słowach. Zmarszczył brwi i zapytał: - Gdzie planują panie zatrzymać się w Newmarket? - Pod Herbem - odrzekła Lucinda. - To jest chyba na High Street, prawda? - Tak, rzeczywiście. Harry zacisnął usta. Gospoda Pod Herbem znajdowała się naprzeciwko Klubu Dżokejów. - Czy mają panie zarezerwowane pokoje? - zapytał, po czym dostrzegł zdziwienie na twarzy swojej rozmówczyni. - W tym tygodniu odbywają się wyścigi.

- Naprawdę? - Lucinda zmarszczyła brwi. - Czy to oznacza, że w mieście będzie dużo ludzi? - Bardzo dużo. Zjadą się tu wszyscy rozpustnicy i uwodziciele z Londynu, pomyślał, ale nic nie powiedział. Ostatecznie los pani Babbacombe to nie jego sprawa. Z pewnością nie jego. Pani Babbacombe jest wdową i to nawet na dodatek dojrzałą do uwiedzenia, ale wdową cnotliwą - i w tym cały problem. Miał zbyt wiele doświadczenia, by nie być świadomym, że takie wdowy istnieją, a co więcej, wiedział też, że taka właśnie wdowa mogłaby najłatwiej spowodować jego upadek. Pani Babbacombe była piękną wdową, którą jednak pozostawi nietkniętą. Tak pomyślawszy, stłumił pożądanie, które okazało się nieoczekiwanie silne. W oddali pojawiły się pierwsze z rzadka rozsiane domki. Harry skrzywił się. - Czy ma pani kogoś znajomego, u kogo mogłyby się panie zatrzymać? - Nie... ale jestem pewna, że znajdziemy gdzieś kwaterę - powiedziała Lucinda. - Jeżeli nie Pod Herbem, to Pod Zieloną Gęsią. Poczuła, że jej towarzysz aż drgnął na te słowa. Odwróciła się i napotkała jego niedowierzający i niemal przerażony wzrok. - Tylko nie tam! Harry nawet nie starał się ukryć wzburzenia Jego protest został przyjęty ze zmarszczonymi brwiami. - A dlaczego nie? Harry otworzył usta, lecz zabrakło mu słów. - Mniejsza z tym. Po prostu proszę przyjąć do wiadomości, że nie mogą panie mieszkać Pod Zieloną Gęsią. Lucinda była nieprzejednana. - Jeżeli wysadzi nas pan Pod Herbem - powiedziała, podnosząc wysoko głowę - to z pewnością sobie poradzimy. Harry'emu stanął przed oczami obraz podwórza i głównej sali gospody - o tej porze roku pełnych mężczyzn o szerokich barach, eleganckich dżentelmenów bywalców, z których większość dobrze znał. Wyobraził też sobie doskonale, jak się będą uśmiechali na widok wchodzącej pani Babbacombe. - Nie - rzekł stanowczo. Lucinda popatrzyła na niego szeroko otwartymi oczami. - Co, na miłość boską chce pan przez to powiedzieć? Harry zacisnął zęby. Choć skupił się na powożeniu i wymijaniu mnóstwa pojazdów

tłoczących się na głównej ulicy Newmarket, potrafił zauważyć zdziwione spojrzenia, jakie ścigały kobietę siedzącą u jego boku. Już sam fakt, że z nim przyjechała, że była z nim widziana, sprawił, że koncentrowała się na niej uwaga całego miasta. - Nawet gdyby Pod Herbem były wolne pokoje, w co wątpię, nie jest to miejsce odpowiednie dla pań podczas wyścigów - oznajmił. - Słucham pana? - zapytała zdumiona Lucinda, a potem dodała: - Proszę pana, pan nas wybawił z opresji... jesteśmy za to panu winne wdzięczność. Jednak ja potrafię samodzielnie znaleźć kwaterę w tym mieście. - Bzdury. - Co takiego? - Nie ma pani pojęcia, czym jest to miasto podczas wyścigów, bo gdyby pani je miała, to nie przyjechałaby pani teraz tutaj - powiedział Harry, spoglądając na Lucindę z irytacją. - Do diabła, niech się pani rozejrzy naokoło! Lucinda zauważyła już dużą liczbę mężczyzn przechadzających się po wąskich chodnikach. A także tych, którzy w sportowych powozach i konno poruszali się po ulicach. Wszędzie widziała dżentelmenów. I tylko dżentelmenów. Heather kuliła się na siedzeniu, nie przyzwyczajona do męskich taksujących i uwodzicielskich spojrzeń. - Lucindo...? - powiedziała niepewnie. Lucinda poklepała ją po dłoni. A potem napotkała taksujący wzrok dżentelmena w małym powoziku. Odpowiedziała mu lodowatym spojrzeniem. - Jednakże - powiedziała - jeżeli pan wysadzi nas... Jej słowa zginęły w zgiełku, a Harry w tej samej chwili popędził konie i kariolka potoczyła się szybko naprzód. Lucinda obejrzała się na szyld, który właśnie minęli. - Ależ to gospoda Pod Herbem! - zawołała. - Pan ją minął. Harry kiwnął głową z ponurą miną. Lucinda spiorunowała go wzrokiem. - Proszę się zatrzymać - rozkazała. - Nie mogą panie mieszkać w mieście. - Możemy! - Po moim trupie! Harry, uświadomiwszy sobie, co mówi, zdumiał się. Zamknął oczy. Co się ze mną dzieje? - pomyślał, a potem, otworzywszy oczy, spojrzał ze złością na kobietę siedzącą obok. Zaczynała się czerwienić - z gniewu. Przez moment przez głowę przemknęła mu myśl, że jest ciekaw, jak by wyglądała, gdyby się zarumieniła z pożądania.

- Czy pan nas porywa? - zapytała Lucinda tonem osoby mającej ochotę zmordować rozmówcę. Główna ulica miasta się skończyła. Ruch zmalał. Harry popędził konie. Gdy zamilkły już za nimi odgłosy innych kopyt końskich na braku, spojrzał na Lucindę i powiedział: - Proszę to uważać za przymusową repatriację.

ROZDZIAŁ DRUGI - Przymusową repatriację? - zapytała zdumiona Lucinda. Harry spiorunował ją wzrokiem. - Miasto podczas wyścigów to nie miejsce dla pani. Lucinda odpowiedziała równie gniewnym spojrzeniem. - To ja decyduję o tym, co jest dla mnie odpowiednim miejscem, panie Lester. Harry patrzył na swoje siwki z nieprzejednanym wyrazem twarzy. Lucinda - prosto przed siebie, marszcząc gniewnie brwi. - Dokąd pan nas wiezie? - zapytała w końcu. - Do mojej ciotki, lady Hallows. Mieszka za miastem. Wiele lat upłynęło od czasu, gdy Lucindzie ktokolwiek rozkazywał. Podniósłszy więc z godnością głowę, dawała do zrozumienia, że i teraz się na to nie zgadza. - Skąd pan wie, że pańska ciotka nie ma właśnie gości? - Jest od wielu lat wdową i prowadzi spokojne życie. Harry skręcił w boczną drogę. - Ma do dyspozycji ogromny dom... i będzie zachwycona, mogąc panią poznać. Lucinda wzruszyła ramionami. - Tego pan nie może wiedzieć. Harry zareagował na te słowa uśmiechem wyższości. Heather, która w chwili, gdy opuścili miasto, odzyskała animusz, uśmiechnęła się do Lucindy. Najwyraźniej wrócił jej dobry humor, a niespodziewana zmiana planów nie wzbudzała obaw. Lucinda, rozdrażniona, patrzyła przed siebie. Podejrzewała, że nie ma sensu protestować, przynajmniej dopóki nie spotkają się z lady Hallows. Do tego czasu nie może zrobić niczego, by odzyskać przewagę, gdyż obecnie należy ona do tego irytującego dżentelmena, który siedzi obok. W jego rękach znajdują się także lejce. Spojrzała z ukosa na te ręce i zobaczyła długie szczupłe palce i piękne dłonie. Zauważyła je już wcześniej. Ku jej przerażeniu, wspomnienie, to wywołało dreszcz. Postarała się go opanować, żeby oni siedząc tak blisko, nic nie poczuł, gdyż wtedy z pewnością domyśliłby się przyczyny. - Hallows Hall. Podniosła wzrok i ujrzała imponującą bramę, przez która wjeżdżało się w cienistą aleję wysadzaną wiązami. Aleja wiła się łagodnie po z lekka nachylonym terenie, by następnie zbiec w dół, odsłaniając piękny widok na faliste trawniki otaczające obrośnięte trzcinami jezioro i duże drzewa w oddali.

- Jak tu pięknie! - powiedziała z zachwytem Heather. Domostwo, zbudowane stosunkowo niedawno z kamienia w kolorze miodu, stało na wzgórzu. Na jego ścianach rozpościerała swoje zielone palce winorośl. Naokoło rosło mnóstwo róż, od strony jeziora niosły się głosy kaczek. Gdy Harry zatrzymał kariolkę, na ich spotkanie wyszedł stary sługa. - Spodziewaliśmy się pana w tym tygodniu. Harry uśmiechnął się na to szeroko. - Dobry wieczór, Grimms. Czy ciotka jest w domu? - Tak, proszę pana, tak... I będzie bardzo zadowolona, że pana widzi. Dobry wieczór paniom. Grimms zdjął czapkę przed Lucinda i Heather. Lucinda uśmiechnęła się, zachowując jednak pewien dystans. Hallows Hall przypomniał jej o dawno zapomnianym życiu, jakie wiodła przed śmiercią rodziców. Harry wyskoczył z kariolki, po czym pomógł wysiąść jej i Heather. Drzwi się otworzyły, a w nich pojawiła się chuda kobieta o kanciastych rysach, o dobre dwa cale wyższa od Lucindy. - Harry, mój chłopcze! Spodziewałam się ciebie. A kogo to mi przywiozłeś? Na Lucindę spojrzały ciemnobłękitne oczy, przenikliwe i inteligentne. - Ale o czym to ja myślę? Proszę wejść, proszę, proszę! Ermyntruda, lady Hallows, zaprosiła gości do holu skinieniem ręki. Lucinda przekroczyła próg i natychmiast znalazła się w ciepłym, eleganckim, a zarazem przytulnym wnętrzu. Harry ujął dłoń ciotki i skłonił się nad nią, a potem pocałował ciotkę w policzek. - Jesteś jak zawsze wytworna - powiedział, patrząc na jej suknię w kolorze topazu. Ermyntruda otworzyła szeroko oczy. - Co ja słyszę? Takie puste słowa? Z twoich ust? Harry, zanim wypuścił jej dłoń ze swojej, ścisnął ją ostrzegawczo. - Pozwól, ciociu, że ci przedstawię panią Babbacombe. Tuż za miastem złamało się koło w jej powozie. Chciała zamieszkać w mieście, lecz przekonałem ją, by zmieniła decyzję i zaszczyciła cię swoim towarzystwem. Słowa płynęły gładko z jego ust. Lucinda, dygnąwszy, posłała mu lodowate spojrzenie. - Świetnie! - Ciotka Em rozpromieniła się i uścisnęła dłoń Lucindy. - Moja droga, nie ma pani pojęcia, jak ja się czasami nudzę, siedząc tutaj na wsi. Harry ma rację- nie może pani mieszkać w mieście podczas wyścigów. - Tu jej niebieskie oczy skierowały się na Heather. -

A to, kto to jest? Lucinda przedstawiła pasierbicę, a dziewczyna, z radosnym uśmiechem, wykonała głęboki dyg. Em wyciągnęła dłoń i wzięła Heather pod brodę, żeby lepiej przyjrzeć się jej twarzy. - Hm, śliczna. Za rok czy dwa będziesz miała powodzenie - powiedziała, a potem, marszcząc brwi, zaczęła się zastanawiać: -Babbacombe, Babbacombe... Czy nie z tych ze Staffordshire? Lucinda uśmiechnęła się. - Z Yorkshire - wyjaśniła, a gdy gospodyni zmarszczyła brwi jeszcze bardziej, dodała: - Zanim wyszłam za mąż, nazywałam się Gifford. - Gifford? - Em spojrzała na Lucindę szeroko otwartymi oczami. - Wielkie nieba! Dziecko! Więc pani jest na pewno córką Melrose'a Gifforda. A matką pani była Celia Parkes. Lucinda, zaskoczona, kiwnęła głową i w tejże chwili znalazła się w wonnych objęciach starej damy. - Znałam twego ojca, moja droga! - Em nie posiadała się z radości. - Byłam serdeczną przyjaciółką jego starszej siostry, ale znałam całą rodzinę. Oczywiście po tym skandalu wiadomości o Celii i Melrosie docierały do nas tylko z rządka ale przysłali nam list z zawiadomieniem o twoich narodzinach. - Em zmarszczyła nos. - No cóż, twoi dziadkowie, z obu stron, byli strasznymi uparciuchami. Harry próbował przyswoić sobie tę lawinę informacji. Lucinda, która to zauważyła, zaczęła się zastanawiać, jak on się czuje, dowiedziawszy się, że uratował owoc niegdysiejszego skandalu. - Pomyśl tylko, moja droga - perorowała wciąż podniecona Em - nie przypuszczałam, że cię kiedykolwiek poznam. Niewiele osób oprócz mnie pamięta tę historię. Musisz mi ją opowiedzieć ze szczegółami. - Starsza pani przerwała, żeby zaczerpnąć powietrza. - Fergus wniesie wasze bagaże i pokaże wam pokoje, ale po herbacie. Musicie być spragnione. Kolacja będzie o szóstej, więc nie musimy się spieszyć. Lucinda wraz z Heather zostały wprowadzone do salonu. Na jego progu Lucinda obejrzała się. To samo zrobiła Em. - Nie zostajesz z nami, prawda, Harry? - zapytała. Harry czuł ogromną pokusę, żeby to uczynić. Ale, nie mogąc oderwać wzroku od kobiety stojącej obok jego ciotki, zmusił się do tego, żeby pokręcić przecząco głową. - Nie - odparł i przeniósł spojrzenie na twarz ciotki. - Odwiedzę was któregoś dnia w

przyszłym tygodniu. Em pokiwała głową. Wiedziona odruchem Lucinda odwróciła się i przeszła przez hol. Zatrzymała się przed Harrym i spojrzała w jego zielone oczy. - Nie wiem, jak mam panu dziękować za pomoc, panie Lester. Był pan dla nas taki dobry. - Pani - powiedział, ujmując wyciągniętą dłoń i, patrząc Lucindzie w oczy, podniósł tę dłoń do ust - cała przyjemność po mojej strome. - Zapewniam panią - dodał jeszcze - że pani służba będzie wiedziała, gdzie panią znaleźć. Będą wszyscy tutaj, zanim zapadnie noc, jestem tego pewien. Lucinda skłoniła lekko głowę, nie czyniąc żadnego wysiłku, by wycofać dłoń z uścisku jego palców. - Dziękuję panu jeszcze raz. - To drobiazg, droga pani. Być może spotkamy się jeszcze kiedyś... na przykład w sali balowej. Czy mogę mieć nadzieję, że zatańczy pani ze mną wtedy walca? Lucinda z wdziękiem potwierdziła. - Byłby to dla mnie zaszczyt... jeżeli tylko się spotkamy. Przypominając sobie, nieco poniewczasie, że ta kobieta zbytnio go pociąga, Harry postanowił panować nad sobą . Skłonił się, a potem wypuszczając dłoń Lucindy, kiwnął głową w kierunku ciotki. Spojrzawszy po raz ostatni na Lucindę, idąc krokiem pełnym gracji, opuścił hol i wyszedł z domu. - Agata jest ze mną od zawsze - wyjaśniła Lucinda. Była pokojówką mojej matki, kiedy się urodziłam. Amy była służącą w Grange, majątku mojego męża. Wzięłyśmy ją ze sobą, żeby Agata mogła ją wyszkolić na pokojówkę dla Heather. - Na dobrą pokojówkę - wtrąciła Heather. Znajdowały się w jadalni i spożywały wspaniały posiłek przygotowany, jak poinformowała je Em, na ich cześć. Aga ta, Amy i Sim przyjechali godzinę wcześniej eskortowana przez Joshuę, dwukołowym wózkiem konnym pożyczonym z gospody Pod Herbem. Joshua wrócił do Newmarket, żeby dopilnować naprawy powozu. Agata, dostawszy się pod opiekuńcze skrzydła korpulentnej gospodyni, pani Simmons, odpoczywała w pokoiku na poddaszu. Okazało się, że kostkę ma tylko zwichniętą, a nie złamaną. Amy musiała pomóc ubrać się zarówno Lucindzie, jak i Heather, z czego wywiązała się doskonale. Tak w każdym razie sądziła Em, patrząc na obie panie.

- Tak więc - powiedziała, wycierając delikatnie usta serwetką i dając znak Fergusowi, że może zabrać wazę z zupą - możesz, moja droga, zacząć od samego początku. Chcę wiedzieć, co się działo z tobą od śmierci rodziców. Szczerość tej prośby sprawiła, że nie była ani trochę niegrzeczna. Lucinda uśmiechnęła się i odłożyła łyżkę. Heather, ku zachwytowi Fergusa, nabierała sobie zupy po raz trzeci. - Jak pani wie, moi dziadkowie nie uznali małżeństwa rodziców, więc nie miałam z nimi żadnego kontaktu. Gdy zdarzył się wypadek, miałam czternaście lat. Na szczęście nasz stary prawnik znalazł adres siostry mojej matki i ona zgodziła się wziąć mnie do siebie. - Niech się zastanowię - powiedziała Em, mrużąc oczy - to musiała być Cora Parkes. Czy tak? Lucinda potwierdziła kiwnięciem głowy. - Majątek rodzinny Parkesów podupadł wkrótce po ślubie moich rodziców. Wycofali się z życia towarzyskiego, a Cora wyszła za pana Ridleya. - Niemożliwe! - Em była wyraźnie zachwycona. - No, no, do jakich to dochodzi upadków z wysokości. Twoja ciotka Cora była jedną z najbardziej nieprzejednanych osób, gdy chodziło o pogodzenie się z twoimi rodzicami. - Em uniosła szczupłe ramiona. - Śmiem twierdzić, że to zemsta losu. Więc mieszkałaś u nich, dopóki nie wyszłaś za mąż? Lucinda zawahała się, a potem kiwnęła głową. Em zauważyła jej wahanie i spojrzała bystro na Heather. To z kolei spostrzegła Lucinda i pospieszyła z wyjaśnieniem: - Ridleyowie nie byli zachwyceni tym, że z nimi mieszkam. Zapewnili mi dom, pragnąc wykorzystać moje talenty i zrobić ze mnie guwernantkę swoich dwóch córek. Zamierzali jak najszybciej wydać mnie za mąż. Em patrzyła na Lucindę przez dłuższą chwilę, a następnie powiedziała: - To mnie nie dziwi. Cora zawsze dbała tylko o własne sprawy. - Gdy miałam szesnaście lat, zaaranżowali małżeństwo z właścicielem młyna, panem Ogleby. Heather podniosła wzrok znad zupy, wzdrygając się z obrzydzeniem. - To był okropny stary ropuch - poinformowała z humorem starą damę. - Na szczęście dowiedział się o tym mój ojciec, bo Lucinda udzielała mi lekcji. I to on ożenił się z Lucinda. Wypowiedziawszy te słowa, Heather wróciła do swojej zupy. Na twarzy Lucindy pojawił się czuły uśmiech. - Rzeczywiście, Charles okazał się moim wybawcą. Dopiero niedawno dowiedziałam

się, że przekupił moich krewnych, żeby się ze mną ożenić. On sam nigdy mi o tym nie wspomniał. Em kiwnęła głową z aprobatą. - Miło mi słyszeć, że są w tamtych okolicach dżentelmeni. Tak więc zostałaś panią Babbacombe i zamieszkałaś w... Grange, prawda? - Tak. Heather w końcu zjadła zupę, a Lucinda nabrała sobie karpia, którym poczęstował ją Fergus. - Charles był z pozoru średnio zamożnym dżentelmenem. W rzeczywistości miał sporą liczbę gospód w różnych częściach kraju. Był bardzo bogaty, ale lubił spokojne życie. Gdy się ze mną żenił, miał już prawie pięćdziesiąt lat. Z biegiem czasu nauczył mnie wszystkiego o swoich inwestycjach i o zarządzaniu nimi. Przez kilka lat chorował. Śmierć, gdy przyszła, okazała się dla niego wyzwoleniem. Dzięki zdolności przewidywania sprawił, że potrafiłam wykonywać za niego całą pracę. Lucinda uniosła wzrok i zobaczyła, że ich gospodyni przygląda się jej uważnie. - A kto jest teraz właścicielem tych gospód? - zapytała Em. Lucinda uśmiechnęła się. - My - to znaczy Heather i ja. Majątek Grange dostał się w ręce bratanka Charlesa, Mortimera Babbacombe'a, ale prywatny majątek Charlesa nie był częścią majoratu. Starsza pani oparła się wygodnie i popatrzyła na nią ze szczerym uznaniem. - Więc dlatego przyjechałyście tutaj. Jesteście właścicielkami gospody w Newmarket? Lucinda kiwnęła głową potakująco. - Po otwarciu testamentu Mortimer zażądał, żebyśmy w przeciągu tygodnia opuściły Grange. - Łajdak! - oburzyła się Em. - Jak można tak traktować wdowę pogrążoną w żałobie? - Cóż, z własnej woli zaproponowałam, że opuszczę majątek, kiedy on zechce. Choć nie przypuszczałam, że będzie mu się tak spieszyło. Przedtem nawet nas nie odwiedzał. Heather zachichotała. - Wszystko to wyszło w końcu na dobre - zauważyła. - To prawda - potwierdziła Lucinda, odsuwając talerz. -Nie miałyśmy żadnego mieszkania, więc postanowiłyśmy wynieść się do jednej z naszych gospód, położonej niedaleko Grange gdzie nas nie znano. Gdy się tam znalazłyśmy, zorientowałam się, że gospoda przynosi o wiele większe zyski, niż to wynikało z rachunków. Pan Scrugthorpe był

nowym współpracownikiem. Charles zatrudnił go na kilka miesięcy przed swoją śmiercią, po zgonie starego pana Matthewsa. Niestety Charles, przeprowadzając rozmowę z panem Scrugthorpe'em, czuł się bardzo źle, a my z Heather byłyśmy wtedy w mieście. Krótko mówiąc, Scrugthorpe fałszował rachunki. Wezwałam go do siebie i zwolniłam. Lucinda uśmiechnęła się, patrząc w twarz swojej gospodyni. - Później doszłyśmy z Heather do wniosku, że jeżdżenie po kraju od gospody do gospody to doskonały sposób na przeżycie roku żałoby. Charles z pewnością poparłby ten pomysł. Em chrząknęła, a jej chrząknięcie wyrażało uznanie dla rozsądku Charlesa. - Wygląda na to, że twój ojciec, moja panienko, był bardzo zdolnym człowiekiem. - Był kochany. Szczera twarzyczka Heather posmutniała, dziewczyna zamrugała gwałtownie oczami, a potem spuściła wzrok. - Zatrudniłam nowego człowieka do pomocy, pana Mabberly'ego - mówiła dalej Lucinda, odwracając uwagę od smutnego tematu. - Jest młody, ale bardzo dobrze daje sobie radę. - I uwielbia Lucindę - wtrąciła Heather, nakładając sobie drugą porcję deseru. - Tak powinno być - odrzekła Em. - No cóż, panno Gifford, twoi rodzice byliby z ciebie dumni. Niezależna, dobrze radząca sobie kobieta, licząca sobie - ile? Dwadzieścia sześć lat? - Dwadzieścia osiem. Lucinda uśmiechnęła się niepewnie. Były bowiem chwile, takie jak ta, kiedy nagle zastanawiała się, czy życie jej nie omija. - Świetnie, świetnie - chwaliła Em. - Kobieta nie powinna być bezradna. - Spojrzała na talerz Heather, który był wreszcie pusty. - Jeżeli już skończyłaś posiłek - powiedziała - to proponuję, żebyśmy przeszły do salonu. Czy któraś z was gra na fortepianie? Potrafiły grać obie i z chęcią zabawiały swoją gospodynię, grając różne melodie i sonaty - dopóki Heather nie zaczęła ziewać. Lucinda zaproponowała, by poszła spać, co uczyniła, omijając w drzwiach służącego z herbatą. - No cóż, miałyśmy dzień pełen przygód. - Lucinda usiadła wygodniej w fotelu przy kominku z filiżanką herbaty. - Unosząc wzrok, uśmiechnęła się do Em. - Nie wiem, jak pani dziękować, lady Hallows, za to, że przyjęła nas pani pod swój dach. - Nie ma o czym mówić - prychnęła Em. -1 proszę cię, nie tytułuj mnie. Zwracaj się do mnie po imieniu, tak jak to czynią wszyscy w rodzinie. Jesteś córką Melrose'a, więc dla

mnie prawie krewną. Lucinda uśmiechnęła się z lekkim wahaniem. - A więc... Em. Od jakiego imienia to jest zdrobnienie? Od Emma? Em zmarszczyła nos. - Ermyntruda. Lucinda z trudem powstrzymała uśmiech. - 0 - powiedziała cicho. - Bracia wymyślali mi bardzo różne zdrobnienia. Jednak gdy na świat zaczęli przychodzić moi bratankowie, postanowiłam, że ma to być Em i tylko Em. - Bardzo rozsądnie. Zapadła cisza. Obie damy rozkoszowały się herbatą. Po chwili milczenie przerwała Lucinda. - Czy masz wielu bratanków? Oczy Em zabłysły pod ciężkimi powiekami. - Jest ich sporo, ale najbardziej musiałam się strzec Harry'ego i jego braci. To były najgorsze urwisy. Lucinda poruszyła się w fotelu. - Harry ma wielu braci? - Tylko dwóch, ale to zupełnie wystarczy. Najstarszy jest Jack - mówiła wesoło Em. - Ma... niech pomyślę... ma teraz trzydzieści sześć lat. Następny jest Harry, o dwa lata młodszy. Potem jest przerwa na ich siostrę Lenorę, która parę lat temu wyszła za Eversleigha i ma dwadzieścia sześć lat, co oznacza, że Gerald ma dwadzieścia cztery. Ich matka zmarła wiele lat temu, ale mój brat żyje. - Em uśmiechnęła się szeroko. - Myślę, że będzie żył co najmniej dopóty, dopóki nie przyjdzie na świat jego wnuk i dziedzic nazwiska. Kłótliwy stary głupiec. - Ten ostatni komentarz wypowiedziany został tonem czułym i serdecznym. - Ja najwięcej miałam do czynienia z chłopcami, a Harry był zawsze moim ulubieńcem. Ma błogosławieństwo aniołów i zarazem diabłów, ale jest dobrym chłopcem. - Tu Em przymrużyła oczy i dodała: - To znaczy dobrym w głębi serca. Podobnie zresztą jak jego bracia. Ostatnio najczęściej widuję jego i Geralda, bo Newmarket jest tak blisko. Harry prowadzi stadninę Lesterów, która - choć mówię to ja, nie znająca się wcale na koniach, bo to taki nudny temat - jest rzeczywiście jedną z najwspanialszych stadnin w kraju. - Naprawdę? Na twarzy Lucindy nie było najmniejszego śladu znudzenia. - Tak. - Em kiwnęła głową. - Harry zwykle przyjeżdża, żeby zobaczyć, jak jego konie

sprawują się na torze. Sądzę, że w tym tygodniu zobaczę także Geralda. Na pewno będzie chciał pochwalić się swoim nowym faetonem. Gdy był tu ostatnio, mówił mi, że chce kupić taki powozik. Może sobie na to pozwolić, teraz, gdy rodzina jest tak zasobna. Lucinda spojrzała na Em pytająco. Starsza pani nie czekała, aż sformułuje pytanie. Machając ręką, wyjaśniła: - Lesterowie kiedyś nie mieli pieniędzy... mieli posiadłości, dobre wychowanie, ale gotówki im brakowało. Jednak obecna generacja zainwestowała w zeszłym roku w pewne przedsiębiorstwo transportowe i teraz cała rodzina opływa w dostatki. - O! Lucinda przypomniała sobie natychmiast kosztowny i elegancki strój Harry'ego Lestera. Nie potrafiła sobie wyobrazić, że mógłby być ubrany inaczej. Jego bardzo wyrazisty obraz pojawił się w jej umyśle, żywy, czarowny. Chcąc się go pozbyć, pokręciła głową i stłumiła ziewnięcie. - Obawiam się, że nie stanowię w tej chwili zbyt interesującego towarzystwa, droga lady... to znaczy Em. - Uśmiechnęła się. - Chyba lepiej pójdę w ślady Heather. Starsza pani skinęła głową. - Zobaczymy się więc rano, moja droga Lucinda wyszła, pozostawiając starą damę wpatrzoną w ogień. Dziesięć minut później, leżąc z głową wtuloną w poduszkę, zamknęła oczy, by... ujrzeć pod powiekami obraz Harry'ego Lestera. Powróciły wspomnienia całego dnia, a wśród nich centralne miejsce zajmował właśnie on oraz wszystko to, co się między nimi wydarzyło. Gdy Lucinda przypomniała sobie, jak się rozstawali, zaczęło ją nękać pytanie: Jak by się czuła, tańcząc z nim walca? O milę stamtąd, w gospodzie Pod Herbem, przy narożnym stole siedział elegancko ubrany Harry Lester i lustrował wzrokiem pomieszczenie baru. Kłęby dymu tytoniowego spowijały tłum mężczyzn. Byli tu dżentelmeni i stajenni, doradcy w sprawach wyścigów i bukmacherzy. Wszyscy bardzo zaaferowani, bo na drugi dzień rano miały się odbyć pierwsze gonitwy. Podeszła szynkarka, kołysząc biodrami. Postawiła na stole kufel najprzedniejszego piwa i uśmiechnęła się nieśmiało. Uniosła pytająco brwi, gdy Harry rzucił jej na tacę monetę. Ich oczy się spotkały. Harry uśmiechnął się, ale pokręcił głową Dziewczyna odwróciła się rozczarowana. Harry podniósł do ust pieniące się piwo i upił łyk. Opuścił zaciszną salkę, w której przebywali jedynie wtajemniczeni, gdyż bez przerwy pytano go o tę rozkoszną kobietkę, z którą widziano go po południu.

Wyglądało na to, że widziało ich całe Newmarket. No i oczywiście wszyscy jego przyjaciele i znajomi bardzo chcieli dowiedzieć się, jak ta dama ma na imię. I dokąd się udała. Nie dostarczył im żadnej z tych informacji. Powiedział tylko, że dama jest znajomą jego ciotki, a on eskortował ją do domu lady Hallows. To wystarczyło, by większość przestała się damą interesować. Większość wiedziała, kim jest jego ciotka. Harry'ego zmęczyły te wszystkie wykręty, zwłaszcza że sam daremnie próbował zapomnieć o pani Babbacombe. O niej i ojej urodzie. Zły na siebie, usiłował skupić się na piwie oraz na myśleniu o koniach, które zwykle stanowiły dla niego fascynujący temat. - Więc tutaj pan siedzi! Szukałem pana wszędzie. Co pan tutaj robi? Na stojące obok krzesło opadł Dawlish. - Nawet nie pytaj - poradził mu Harry, a potem gdy szynkarka, udając obojętność, podała jego stajennemu kufel, zapytał: - No i jak brzmi wyrok? Dawlish spojrzał na niego ponad krawędzią kufla. - Dziwne - powiedział niewyraźnie. Unosząc brwi ze zdziwienia, Harry popatrzył uważnie na swego wiernego giermka. - Dziwne? Chodziło o to, że Dawlish wraz z Joshuą zaprowadzili do powozu stelmacha. - Wszyscy trzej, ja, Joshua i stelmach, jesteśmy tego samego zdania. - Dawlish postawił kufel i obtarł sobie pianę z warg. - Pomyślałem, że pan to powinien wiedzieć. - Co powinienem wiedzieć? - Że oś tego koła została podpiłowana... przed wypadkiem. Ktoś także majstrował przy szprychach. Harry zmarszczył brwi. - Dlaczego? - Nie wiem, czy pan zauważył, ale na tym odcinku drogi, przez który przejeżdżał powóz, było bardzo dużo kamieni. Gdzie indziej ich nie było, tylko tam. Stangret nie mógł ich wszystkich ominąć. A poza tym one leżały tuż za zakrętem, więc nie mógł ich zobaczyć zawczasu i zatrzymać koni. - Pamiętam te kamienie. Chłopak je usunął, żebym mógł przejechać kariolką. - Tak, powóz nie mógł ich ominąć. Po uderzeniu kołem w taki kamień oś i szprychy musiały popękać.

Harry'ego przeniknął zimny dreszcz. Przypomniał sobie pięciu ludzi na koniach oraz wóz ukryty między drzewami. Gdyby to nie był okres wyścigów konnych, na tej drodze o tej porze dnia nie byłoby nikogo. Popatrzył na Dawlisha. A Dawlish na niego. - Zastanawiające, prawda? Harry pokiwał głową z ponurą miną. - Rzeczywiście, zastanawiające - przyznał i nie spodobało mu się bynajmniej to, co przyszło mu teraz do głowy.

ROZDZIAŁ TRZECI - W tej chwili przyprowadzę pański zaprzęg, proszę pana. Harry kiwnął głową z roztargnieniem, a Dawlish pospieszył do stajni. Naciągając rękawiczki, Harry stanął przed głównym wejściem do gospody, żeby poczekać na kariolkę. Przed nim rozciągało się podwórze. Panował tutaj ruch i rejwach. Goście udawali się na tory wyścigowe, mając nadzieję, że dzisiaj coś wygrają. Harry skrzywił się. Nie miał zamiaru pójść w ich ślady. Musiał zająć się sprawami pani Babbacombe. Przestał przekonywać sam siebie, że nie powinno go to obchodzić. Po tym, czego dowiedział się wczoraj, czuł się w obowiązku zadbać ojej bezpieczeństwo. Była w końcu gościem jego ciotki. Zamieszkała w Hallows Hall za jego namową. Te dwa fakty bez wątpienia usprawiedliwiały jego zainteresowanie. - Pójdę zobaczyć się z Hamishem, dobrze, proszę pana? Harry odwrócił się i zobaczył Dawlisha. Hamish, jego główny stajenny, miał przyjechać wczoraj z kilkoma czystej krwi końmi wyścigowymi i umieścić je w stajniach obok toru. Harry kiwnął głową. - Sprawdź, czy Thistledown wygoiły się pęciny. Bo jeżeli nie, to nie weźmie udziału w gonitwie. - Dobrze, proszę pana. Czy mam powiedzieć Hamishowi, że pan wkrótce przyjedzie ją zobaczyć? - Nie. - Harry przyjrzał się swoim urękawicznionym dłoniom. - Muszę tym razem polegać wyłącznie na was. Mam inne, pilniejsze sprawy do załatwienia. Dawlish popatrzył na niego podejrzliwie. - Pilniejsze niż sprawa najlepszej klaczy z nadwerężoną pęciną? - prychnął. - Chciałbym wiedzieć, co może być pilniejsze. Harry nie pofatygował się, żeby go oświecić w tym względzie. - Zapewne wpadnę w porze obiadu. Pomyślał, że jego podejrzenia są prawdopodobnie bezpodstawne. To przypadek, że dwie kobiety podróżujące bez eskorty zwróciły uwagę mężczyzn przyczajonych w kępie drzew. - Dopilnuj tego, co ci zleciłem. - Tak, proszę pana - powiedział zniechęconym tonem Dawlish i, spojrzawszy jeszcze raz na swego pana, oddalił się.