Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 130 281
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 508

Laurens Stephanie - Sposób na małżeństwo

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.4 MB
Rozszerzenie:pdf

Laurens Stephanie - Sposób na małżeństwo.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 280 stron)

Stephanie Laurens Sposób na małżeństwo

ROZDZIAŁ PIERWSZY Gdy gość opuścił pokój, Jason Montgomery, piąty książę Eversleigh, długo nie ruszał się z krzesła, tylko oparł ręce na wielkim mahoniowym biurku i z wyraźną niechęcią wpatrywał się w ciężkie dębowe drzwi. - To po prostu niemożliwe - mruknął w końcu z pogardą i odrazą. Kiedy kroki jego kuzyna, Hectora Eversleigha, umilkły wre­ szcie w korytarzu, Jason oderwał spojrzenie od drzwi i przewę­ drował nim po rzędach bibliotecznych półek, zastawionych książkami w skórzanych oprawach ze złoconymi tytułami wy­ pisanymi na pociemniałych grzbietach, by wreszcie zatrzymać wzrok na wiszącym nad kominkiem dużym portrecie. Ze smutną miną wpatrywał się w spoglądającego nań z ob­ razu młodzieńca, którego rysy były uderzająco podobne do jego własnych. Na przystojnej twarzy błąkał się zuchwały, ironiczny uśmiech, jakby młody mężczyzna kpił sobie z całego świata. W jego szarych oczach malowała się chłodna duma, pewność siebie i wyniosła odwaga, drwiąca z wszelkich gróźb i niebez­ pieczeństw. Głowę okalały rozwiane przez wiatr kasztanowe lo­ ki, a szerokie ramiona okrywał szkarłat munduru. Tylko ten uni­ form i stojąca obok lanca zdradzały tożsamość modela. Kąciki ust Jasona drgnęły niebezpiecznie, lecz książę Eversleigh naty­ chmiast się opanował i jego surowe, rzeźbione rysy na powrót przybrały obojętny, zimny wyraz. W uchylonych drzwiach pojawił się przyjaźnie uśmiechnięty i elegancko ubrany dżentelmen. Gość zatrzymał się w progu i uniósł pytająco brew.

6 - Właśnie minąłem się z twoim kuzynem. I co? Jak zniosłeś tę wizytę? Frederick Marshall wiedział, że zawsze jest tu mile widzia­ ny, dlatego nie czekając na odpowiedź, wszedł do biblioteki i zbliżył się do biurka ustawionego między dwoma wysokimi oknami. Jego ekscelencja książę Eversleigh wybuchnął złością. - Do diabła, Fredericku, tu nie ma się z czego śmiać. Prze­ cież Hector Montgomery jest kompletnym zerem! Tylko ktoś zupełnie pozbawiony odpowiedzialności mógłby dopuścić do tego, by mój szanowny kuzynek odziedziczył tytuł. Wprawdzie może tak się stać dopiero po mojej śmierci, więc niby nie po­ winienem się tym przejmować, lecz sama ewentualność wprost przyprawia mnie o mdłości. Hector księciem Eversleigh!? Nie, po stokroć nie! - Jason odsunął krzesło i wyciągnął długie nogi. Siedział teraz na wprost przyjaciela, który spoczął na stojącym obok fotelu. - Ściśle biorąc - podjął nieco spokojniejszym to­ nem, choć jego usta nadal wykrzywiał sardoniczny uśmiech - gdybym nawet kuzynka Hectora przedstawił rodzinie jako mego następcę, bez wątpienia wywołałbym bunt Montgomerych, któ­ rzy nigdy nie zgodzą się na coś takiego. O ile znam moje ciotki, zrobią wszystko, by zmusić mnie do małżeństwa i spłodzenia dziedzica godnego swych przodków. - Ośmielę się zauważyć, że twoje ciotki będą zachwycone, iż tak jasno widzisz problem... i jego rozwiązanie. Jason spojrzał przenikliwie na przyjaciela. - Po czyjej ty właściwie jesteś stronie, Fredericku? Odpowiedział mu uśmiech. - Naprawdę tego nie wiesz? Nie ma co chować głowy w piasek, Jasonie. Teraz, gdy Ricky nie żyje, ty musisz zapew­ nić ciągłość rodu. A im prędzej sam podejmiesz decyzję, tym większe masz szanse, że unikniesz gwałtownych interwencji twych drogich cioteczek, które aż palą się do tego, by zacząć szukać dla ciebie żony. Nie sądzisz, że mam rację?

Po wygłoszeniu tej trzeźwej i rozsądnej opinii Frederick usiadł wygodniej w fotelu i obserwował przyjaciela, który po­ trzebował trochę czasu, by przemyśleć jego słowa. Wpadające przez okno promienie słoneczne rozświetlały gęste kasztanowe włosy, zgodnie z panującą modą przycięte krócej niż u przed­ stawionego na portrecie brata. Mocny tors i szerokie ramiona Jasona znakomicie prezentowały się w świetnie skrojonym sza­ rym surducie. Kamizelka w na przemian ciemnoszare i blado- niebieskie z akcentem czerwieni pasy, którą Frederick dostrzegł pod surdutem księcia, była prawdziwym arcydziełem sztuki kra­ wieckiej. Całości dopełniały obcisłe pantalony z nankinu*. Frederick Marshall, znany i z zazdrością podziwiany przez londyńskich dandysów elegant, musiał przyznać, że pod tym względem w całej Anglii ustępował, i to znacznie, tylko jedne­ mu rywalowi, a był nim właśnie ów mężczyzna, który teraz z posępną miną siedział naprzeciwko niego. Obaj - Frederick Marshall i Jason Montgomery - byli kawa­ lerami, a ich przyjaźń zrodziła się ze wspólnej edukacji i podo­ bnych zainteresowań. Jednak to Jason pod każdym względem imponował przyjacielowi jako znakomity myśliwy i jeździec, świetny strzelec i szermierz, a także namiętny gracz. Oraz - znany z licznych sukcesów uwodziciel. Nawet jak na rozpasaną epokę, w której przyszło mu żyć, był wyjątkowym hedonistą, któremu niewielu mogło dorównać, piąty książę Eversleigh nie zwykł bowiem ulegać nikomu i niczemu prócz własnych za­ chcianek. Co, oczywiście, sprawiało, że teraz tym trudniej przychodzi­ ło mu podjąć decyzję, do której zmuszała go sytuacja. Widząc, że pogrążony w myślach Jason mimowiednie utkwił wzrok w portrecie Ricky'ego, Frederick stłumił westchnienie. Dobrze wiedział, jak bracia, mimo dzielącej ich dziewięciolet- •* Nankin - gęste płótno bawełniane barwy brązowożółtej, z silnym połyskiem. 7

8 niej różnicy wieku, byli sobie bliscy. W dwudziestym dziewią­ tym roku życia Ricky był czarującym młodym mężczyzną, za którego pogodnym wdziękiem krył się jednak charakterystycz­ ny rys uporu, w czym przypominał starszego brata. Ten upór przyniósł mu zarówno tytuł bohatera w wojnie przeciw Napo­ leonowi, jak i śmierć pod Waterloo*, gdy na czele swych żoł­ nierzy odpierał ataki francuskiej gwardii. Żadne pochwały nie mogły jednak zmniejszyć cierpienia, tym silniejszego, że skry­ wanego przed światem, jakie odczuwał Jason po śmierci brata. Przez pewien czas rodzina Montgomerych, świadoma przy­ wiązania, jakie wobec Ricky'ego żywił książę, nie wywierała na niego żadnych nacisków. Z drugiej jednak strony, wiadomo było, że najbliżsi, którzy dotąd nadzieję na podtrzymanie rodu wiązali z bardziej uczuciowym i mniej cynicznym młodzień­ cem, prędzej czy później zaczną wywierać presję na Jasona, by przysporzył rodzinie dziedzica. Gdy więc upłynął jakiś czas i książę powrócił do dawnego trybu życia, w znacznej mierze - jak podejrzewał Frederick - kierując się pragnieniem, by pod nawałą wrażeń pogrzebać tragiczne wspomnienia, jego ciotki zaczęły się niepokoić, a kiedy uparty siostrzeniec nie wykazy­ wał żadnych oznak poprawy, uznały, że nadeszła pora, by wziąć sprawy we własne ręce. Uprzedzony przez jedną z nich, lady Agathę Colebatch, Fre­ derick Marshall uznał, iż postąpi rozsądnie, skłaniając przyja­ ciela, by sam rozwiązał ów problem, zanim naciski rodziny do­ prowadzą do konfliktu. To za jego sprawą Jason ostatecznie zgo­ dził się na spotkanie z Hectorem Montgomerym, swym najbliż­ szym kuzynem, a w wypadku, gdyby książę nie miał bezpośred­ nich spadkobierców, również przyszłym dziedzicem. Panującą w bibliotece ciszę przerwało gniewne parsknięcie. * Waterloo - miejscowość w Belgii. 18 VI1815 r, klęska wojsk francuskich z koalicyjną armią dowodzoną przez księcia A. W. Wellingtona, co zdecydowało o ostatecznym upadku Napoleona I.

- Niech cię diabli, Ricky! ~ wybuchnął Jason, wpatrując się w portret brata. - Jak mogłeś uciec do Lucyfera i zostawić mnie samego z tym piekłem na ziemi? Wyczuwszy w głosie przyjaciela ton rezygnacji, Frederick zaśmiał się cicho. - Piekło na ziemi? - A znasz lepsze określenie na uświęconą tradycją instytucję małżeństwa? - Na szczęście niewiele o niej wiem. - Frederick machnął lekceważąco ręką. - Nie myślę jednak, by musiało to wyglądać aż tak tragicznie. - Doprawdy? - Szare oczy Jasona zmierzyły przyjaciela chłodnym spojrzeniem. - Sądzę, że z nas dwóch to raczej ty mógłbyś mieć na ten temat coś do powiedzenia. - Ja? - spytał szczerze zaskoczony Jason. - O ile wiem, większość twoich kochanek to były mężatki. Niewinny ton Fredericka nie zwiódł Jasona, niemniej jednak jego napięta i ponura twarz nieco się rozjaśniła. - To właśnie dlatego nie ufam małżeństwu. Moje kochanki są najlepszym przykładem na to, czego przede wszystkim nale­ ży się wystrzegać w żonie. - Znakomicie - zgodził się Frederick. - W ten sposób zro­ biliśmy krok we właściwym kierunku. Uniósł wzrok i zobaczył, że przyjaciel wpatruje się w niego podejrzliwie. - Powiedz mi, Fredericku, czy przypadkiem nie kierujesz się w tej sprawie jakimiś niegodnymi pobudkami? Czy może moje ciotki posunęły się wobec ciebie do gróźb? Ku swemu zakłopotaniu Frederick zaczerwienił się lekko. - Niech cię diabli, Jasonie, przestań na mnie patrzeć tym bazyliszkowym wzrokiem, bardzo cię proszę. Jeśli koniecznie chcesz wszystko wiedzieć, to owszem, lady Agatha rozmawiała ze mną, ale sam wiesz, że zwykle trzyma ona twoją stronę. Po- 9

10 wiedziała mi tyle, że jej siostry zaczęły już rozważać kandyda­ tury i jeśli chcę zapobiec rodzinnej awanturze, to najlepiej zro­ bię, skłaniając cię do rozważenia całej sprawy, póki jeszcze nie jest za późno. Jason skrzywił się. - No cóż, to już masz za sobą, ale skoro wypełniłeś tę część zadania, to teraz pomóż mi przebrnąć przez dalszy ciąg. Z kim, u diabła, mam się ożenić? W bibliotece zapanowała cisza. Obaj mężczyźni zastanawiali się nad odpowiedzią. - A co powiesz o tej małej Tauntonównie? Jest dość ładna. Nie podoba ci się? Jason zmarszczył brwi. - Ta z masą blond loczków? To papla, usta jej się nie zamy­ kają. Nie, nie zniósłbym tego. - Może wobec tego panna Hemming. Hemmingowie mają fortunę i marzą o tym, by oprawić ją w godne nazwisko. Wy­ starczy jedno słowo i panienka będzie twoja. - Ona, trzy siostry i jęcząca matka do kompletu. Nie, nie, dziękuję. Wymyśl coś innego. I tak omawiali po kolei wszystkie panny, jakie debiutowa­ ły tego roku w towarzystwie, oraz ich starsze, niezamężne siostry. Ostatecznie Frederick niemal chciał przyznać się do porażki. Pociągnął łyk wina. - Być może - powiedział, rzucając przyjacielowi nieco zniecierpliwione spojrzenie - mając na względzie twoje szcze­ gólne wymagania, lepiej byłoby zadać sobie pytanie, czego wła­ ściwie oczekujesz po żonie, a potem dopiero zastanowić się, czy w ogóle znajdziemy stosowną kandydatkę? - Czego chcę od żony? - powtórzył pytanie Jason. Przez mi­ nutę panującą w bibliotece ciszę przerywało jedynie tykanie sto­ jącego na kominku zegara. - Moja żona - oświadczył wreszcie zdecydowanym, stanowczym głosem - musi być wierna oraz

musi umieć poprowadzić Abbey i Eversleigh House w sposób stosowny do godności książąt Montgomery. Frederick skinął głową bez słowa, akceptując wymagania przy­ jaciela jako oczywiste. Eversleigh Abbey był to rozległy pałac w hrabstwie Dorset, stanowiący rodową posiadłość Montgomerych, natomiast Eversleigh House to ich dom w Londynie. Prowadzenie tak dużego gospodarstwa i zarządzanie służbą podczas odbywają­ cych się tam co pewien czas wielkich zjazdów rodzinnych bez wąt­ pienia wymagały odpowiednich talentów i starannego przygoto­ wania - Musi również co najmniej przyzwoicie wyglądać. W żad­ nym razie nie zgodzę się na to, by jakieś brzydactwo miało nosić tytuł księżnej Eversleigh. Świadom faktu, że dotychczas wyliczone cechy przyszłej żo­ ny całkowicie odpowiadają wymaganiom, jakie stawiają ciotki jego przyjaciela, Frederick czekał, co usłyszy dalej. - No i naturalnie, musi być gotowa, by dać mi potomków, nie robiąc wokół tego szczególnego zamieszania. - Twarz Jaso- na spoważniała. - Nie życzę sobie kobiety, która by oczekiwała, że będę wokół niej skakał. Co do tego Frederick nie miał żadnych wątpliwości. Po chwili namysłu Jason cicho dodał: - Spodziewam się również, że zamieszka w Eversleigh Ab­ bey, a w Londynie pojawiać się będzie tylko na moje wyraźne zaproszenie. Ta stanowcza deklaracja zaskoczyła Fredericka. - Nie chcesz chyba powiedzieć, że twoja żona przez cały rok ma siedzieć na wsi. Chodzi ci o lato, tak? - Nie, chodzi mi o cały rok. - Uczynisz ją więźniem Eversleigh Abbey, a sam będziesz używać życia w Londynie? - Kiedy przyjaciel skinął głową, Frederick poczuł się w obowiązku zaprotestować. - Doprawdy, mój drogi, zdaje mi się, że jesteś nadmiernie surowy. - Nie zapominaj, że aż nadto dobrze wiem, do czego są 11

skłonne nudzące się w mieście damy z wielkiego świata. W żad­ nym wypadku nie pozwolę, by moja żona stała się jedną z nich. - Ach. - Wobec takiego oświadczenia Frederickowi nie po­ zostało nic poza rezygnacją z dalszych protestów. - Czego więc jeszcze oczekujesz od owej nieszczęśnicy? Jason skrzyżował długie nogi i zapatrzył się w wyglansowa­ ne do połysku wysokie buty. - Musi być dobrze urodzona... moja rodzina będzie tego wymagać. Na szczęście posag nie odgrywa większej roli... no, ale koligacje to inna sprawa. Panna musi mieć odpowiednie po­ wiązania rodzinne. - Biorąc pod uwagę twoją pozycję, nie wydaje się, by miało to stanowić problem. - Frederick wychylił kieliszek do dna. - Kiedy tylko rozejdzie się wieść, że szukasz żony, najlepsze ro­ dziny będą na wyprzódki zabiegać o wizytę w twoich progach. - Nie wątpię - odpowiedział ironicznie Jason. - Jeśli chcesz wiedzieć, to właśnie wizja szturmujących moje progi tłumów skłania mnie do poufnego rozważenia całej sprawy z tobą i pod­ jęcia spokojnej decyzji, póki jeszcze jest na to czas. Perspekty­ wa spotkań z hordami śmiertelnie nudnych, nieinteligentnych pannic, które nie mają w głowie nic prócz falbanek i wstążek, napełnia mnie przerażeniem. - O tym dotychczas nie wspominałeś. - Gdy Jason uniósł pytająco brwi, Frederick wyjaśnił: - Chodzi mi o inteligencję. Nigdy nie znosiłeś głupców, więc lepiej dodaj kolejne zastrze­ żenie do swojej listy wymagań wobec przyszłej żony. - Na Boga, to przecież oczywiste - westchnął Jason. - Jeśli moja szanowna małżonka nie chce, abym udusił ją od razu pier­ wszego ranka po ślubie, to powinna robić użytek z mózgu. Wiesz... - ciągnął po chwili milczenia - .. .tak się zastanawiam, czy ten mój ideał... moja przyszła żona, w ogóle istnieje? - To prawda, że masz spore wymagania, ale jestem pewny, że gdzieś na świecie musi się znajdować kobieta, która potrafi im sprostać. 12

- Oho! - zaśmiał się Jason. - I tu dochodzimy do kwestii zasadniczej, a mianowicie, gdzie leży owa szczęśliwa kraina? Frederick nadaremnie próbował znaleźć odpowiedź na to py­ tanie. - A może zainteresowałbyś się jakąś bardziej dojrzałą kobie­ tą? Oczywiście z odpowiedniego środowiska. - Napotkał spoj­ rzenie przyjaciela i zmarszczył brwi. - Do diabła, mój drogi, to ty masz się żenić! Może powinienem ci przypomnieć pannę Ek- hart, tę młodą damę, którą zachwalała ci twoja ciotka Hard- castle, kiedy ostatnio bawiła w mieście? - Niech Bóg broni! - Na twarzy Jasona pojawił się znako­ micie udany wyraz przestrachu. - Próbuj dalej, drogi Frederi­ cks Gdzie znajdę swój ideał? Przez długą chwilę w bibliotece znów słychać było wyłącz­ nie tykanie zegara, aż wreszcie Frederick machnął bezradnie ręką. - Niech to wszyscy diabli! Przecież gdzieś musi być jakaś odpowiednia kobieta! Jason przyjął wybuch przyjaciela z rezygnacją. - Na razie jej nie spotkałem, ale nie traćmy nadziei. Załóż­ my, że jest na świecie kobieta, która nadaje się na moją żonę, więc nie pozostaje mi nic innego, jak jej szukać. Pytanie brzmi, gdzie rozpocząć eksplorację? Niestety, Frederick nie wiedział, milczał więc jak zaklęty. Z nieobecnym spojrzeniem i pogrążony w niewesołych my­ ślach Jason odstawił pusty kieliszek i zaczął przerzucać leżące na biurku zaproszenia. Ułożone jedno na drugim, tworzyły sto- sik dziesięciocentymetrowej wysokości. Nagle, jakby uświado­ mił sobie, co trzyma w ręku, ożywił się i zaczął uważniej przy­ glądać się modnym pastelowym kopertom o złoconych krawę­ dziach. - Morecambe, raut u lady Hillthorpe. - Odwrócił kopertę. - Sussex Devenishes. Nic szczególnego. Oglądał kolejne zaproszenia. 13

14 - D' Arcy, Penbrightowie. Widzę, że lady Allington już mi wybaczyła. - Co miała ci do wybaczenia lady Allington? - zaintereso­ wał się Frederick. - Nie pytaj. Minchinghamowie, Carstairowie... - Jason przerwał i sięgnął po nóż do papieru. - To ciekawe, Lesterowie dawno mnie nie zapraszali. - Jack i Harry? Książę rozciął krawędź i rozłożył zaproszenie, a następnie przejrzał treść kartki i skinął głową. - Tak. Zapraszają na tygodniową zabawę i bale... czytaj na bachanalia, jak to w Lester Hall. - Zdaje się, że ja także dostałem od nich zaproszenie. - Fre­ derick uniósł się z głębokiego fotela. - Poznałem wprawdzie herb, ale nie zajrzałem do środka. Frederick odstawił kieliszki na stojący obok biurka mały sto­ lik wsparty na rozwidlonym w trójnóg trzonie. Odwróciwszy się do przyjaciela, dostrzegł na jego twarzy wyraz skupienia. - Zamierzasz się tam wybrać? - Książę Eversleigh rzucił mu pytające spojrzenie. Frederick skrzywił się, zdradzając brak entuzjazmu. - To nie w moim stylu. Przyjęcia u Lesterów są stanowczo zbyt hałaśliwe i... wyuzdane jak na mój gust. Jason spojrzał na przyjaciela z wyrozumiałym uśmiechem. - Nie powinieneś pozwolić, by twoja mizoginia* przeszka­ dzała ci się cieszyć życiem, mój drogi. Frederick prychnął. - Pozwolisz, że wyrażę opinię, iż w moim odczuciu cieszysz się życiem tak łapczywie, że wystarczy za nas obu. Jeśli zaś tylko ciebie, książę, brać pod uwagę, to ośmielę się rzec, iż nawet z pew­ nym, i to całkiem solidnym, nadmiarem. Jason zaśmiał się cicho. * Mizoginia - antypatia do kobiet.

- Być może masz rację, jeśli chodzi o Lesterów, ale tak było kilka lat temu. O ile mnie pamięć nie myli, ostatnie przyjęcie, jakie wyprawili, miało miejsce w domku myśliwskim Jacka. - Słyszałem, że stary Lester od pewnego czasu niedomaga. - Frederick opadł na powrót w swój fotel. - Wszyscy myśleli, że już przyszła na niego pora, ale Gerald był w ubiegłym tygodniu u Mantonów i powiedział mi, że staruszek znów ma się lepiej. - Najwyraźniej poczuł się dostatecznie dobrze, by jego sy­ nowie uznali, że mogą wyprawić tygodniowy bal. - Jason raz jeszcze przeczytał krótkie zaproszenie, po czym wzruszył ra­ mionami. - Wątpię tylko, abym tam znalazł odpowiednią kan­ dydatkę na żonę. - Rzeczywiście, to mało prawdopodobne. - Frederick wzdryg­ nął się i zamknął oczy. - Do dziś pamiętam ten szczególny zapach pewnej... hm... lady w purpurowej sukni, która podczas ostatnie­ go przyjęcia u Lesterów nie dawała mi chwili spokoju. Jason z uśmiechem odłożył kopertę. Już sięgnął po kolejny liścik, gdy coś skłoniło go, by jeszcze raz przyjrzeć się zapro­ szeniu Lesterów. Zmarszczył brwi. - Co takiego? - spytał przyjaciel. - Siostra. - Zmarszczka na czole Jasona pogłębiła się. - Le- sterowie mają siostrę. Młodszą od Jacka i Harry'ego, ale, o ile mnie pamięć nie myli, starszą od Geralda. Frederick również zmarszczył brwi. - To prawda - przyznał po namyśle. - Nie widziałem jej od ostatniej wizyty w Lester Hall, jakieś sześć lat temu. Jeśli do­ brze pamiętam, było z niej straszne chuchro. Chowała się za­ wsze gdzieś w cieniu. - Nic dziwnego, biorąc pod uwagę charakter zabaw w Le­ ster Hall. Co do mnie, to nie wydaje mi się, abym ją kiedykol­ wiek spotkał. Frederick czekał przez chwilę na dalsze słowa Jasona, lecz nie doczekawszy się ich, spojrzał na przyjaciela i z zaskocze­ niem skonstatował, iż ten głęboko nad czymś się zadumał. 15

16 - Nie myślisz chyba... - Czemu nie? Siostra Jacka Lestera może się znakomicie na­ dawać na moją żonę. - Jack i Harry jako szwagrowie? Wielki Boże! Rodzina Montgomerych już nigdy nie będzie taka, jak teraz. - Rodzina Montgomerych będzie mi wdzięczna, jeśli w ogóle się ożenię. - Jason postukał w zaproszenie starannie wypielęgnowanym paznokciem. - Pomijając wszystko inne, Lesterowie przynajmniej nie zechcą, żebym poślubiwszy ich siostrę, zamienił się w mnicha. Frederick poruszył się w fotelu. - Być może ta mała panienka jest już mężatką. - Być może - przyznał Jason - ale coś mi mówi, że nie. Co więcej, podejrzewam, że to ona prowadzi Lester Hall. - Doprawdy? Dlaczego tak sądzisz? - Dlatego, że to zaproszenie pisała kobieta - powiedział Ja­ son, wręczając kartkę przyjacielowi. - Na pewno nie stara, ale już nie uczennica, o wyrobionym charakterze pisma, a więc wy­ kształcona. O ile wiem, ani Jack, ani Harry, ani Gerald nie dali się jeszcze schwytać w pułapkę na myszy zwaną małżeństwem, więc co nam pozostaje? Jaka inna młoda dama może rezydować w Lester Hall? Po chwili namysłu Frederick musiał uznać słuszność książę­ cej dedukcji. - A więc zamierzasz tam się udać? - Myślę, że nie mamy wyboru, zanim jednak wyruszymy w podróż, na wszelki wypadek zasięgnę porady wyroczni. - Wyroczni? - spytał zaskoczony Frederick, po czym jesz­ cze bardziej zdumionym tonem dodał: - My? - Wyrocznią jest moja ciotka Agatha - odpowiedział Jason. - Ona z pewnością będzie wiedziała, czy ta mała Lesterówna jest wolna i czy nadaje się na żonę. Ciotka Agatha wie wszystko, co można wiedzieć na tym świecie. - Jason spojrzał na przyja­ ciela swymi srebrzystoszarymi oczami. - A co do „my", to sko-

ro już zaangażowałeś się w tę całą historię, nie możesz odmówić mi pomocy w najtrudniejszej chwili mego życia. Frederick poruszył się niespokojnie w fotelu. - Do diabła, Jasonie, przecież nie potrzebujesz otuchy ani wsparcia z mojej strony. Masz większe doświadczenie w zdo­ bywaniu kobiet niż jakikolwiek znany mi mężczyzna. - Owszem - przyznał z niezmąconym spokojem książę Eversleigh - lecz tym razem to zupełnie inna sprawa. To pra­ wda, że dotąd upolowałem mnóstwo pięknych dam, w tym wie­ le żon, lecz wszystkie były cudze. Teraz zaś mam zamiar ustrze­ lić własną małżonkę. Ciotka Agatha, wyprostowana jakby połknęła kij, wyglądała na szezlongu jak udzielająca porannych audiencji królowa. Na głowie miała turban w kolorze głębokiej purpury. Arysto­ kratyczne rysy wyrażały, jak to było w modzie, niezmierzoną nudę, choć spiczasty nos aż się trząsł z ciekawości. Gdy sio­ strzeniec podszedł bliżej, wyciągnęła rękę, on zaś pochylił się i ucałował z uszanowaniem wypielęgnowaną dłoń. - No cóż, Eversleigh? Czy twoja wizyta oznacza, jak się spodziewam, że zrozumiałeś ciążący na tobie obowiązek i zde­ cydowałeś się szukać żony? Książę uniósł brwi. Nie zwracając uwagi na niecierpliwość wyczuwalną w tonie starszej damy, skorzystał z zapraszającego gestu i usiadł w wygodnym, obitym skórą fotelu. Wpatrując się w Jasona, ciotka Agatha zrozumiała, że musi uzbroić się w całą cierpliwość, na jaką ją stać, wiedziała bo­ wiem z doświadczenia, że z wyrazu twarzy bratanka niczego nie wyczyta. Klasyczne, patrycjuszowskie rysy nie wyrażały żad­ nych uczuć, a srebrzystoszare oczy kryły się w cieniu długich rzęs. Mocny tors i szerokie ramiona znakomicie prezentowały się w ciemnoszarym wełnianym surducie, długie nogi odziane były w nieskazitelnie białe bryczesy, niknące w wyglansowa­ nych wysokich butach do konnej jazdy. 17

18 - Masz rację, ciociu. Lady Agatha skinęła łaskawie głową jak królowa. - Czy masz już jakąś kandydatkę? - Owszem. Jason zamilkł, z satysfakcją dostrzegając wyraz zaskoczenia na twarzy ciotki. - Dama, o której w tej chwili myślę jako najodpowiedniej­ szej kandydatce, jest z rodziny Lesterów... tych z Lester Hall w Berkshire. Nie wiem tylko, czy przypadkiem nie jest już za­ mężna. - Domyślam się, że masz na myśli Lenore Lester. O ile wiem, dotąd pozostaje panną. - Starsza pani umilkła, widząc, że nie uzyska żadnych dodatkowych szczegółów, dopóki Jason sam czegoś nie powie. - Czy, twoim zdaniem, panna Lester stanowi odpowiedni materiał na księżną Eversleigh? Ciotka Agatha nie umiała powstrzymać ciekawości. - A co z lady Hetherington? Natychmiast pożałowała, że zadała to pytanie. Zimny wzrok Jasona sprawił, że poczuła, jakby w salonie nagłe zrobiło się chłodniej. - Z kim? - spytał, unosząc brwi. Zirytowana zmieszaniem, jakie wzbudził w niej własny bra­ tanek, lady Agatha niezłomnie brnęła dalej. - Dobrze wiesz, o kim mówię, Jasonie. Książę Eversleigh długo wpatrywał się w ciotkę. Nigdy nie potrafił pojąć, dlaczego jego przelotne związki z damami po­ chodzącymi z najwyższych sfer towarzyskich budziły tak po­ wszechne zainteresowanie. Nie wahał się jednak przyznać do tego, co było już tylko historią. Romans z Aurelią Hetherington stanowił tylko przelotną rozrywkę. Owszem, na chwilę dał się zauroczyć tej damie, lecz teraz nic do niej nie czuł. - Jeśli chcesz wiedzieć, to la belle Hetherington należy już do przeszłości.

- Doprawdy! - Ciotka Agatha odnotowała ten fakt w swojej nad podziw pojemnej pamięci. - Nie pojmuję natomiast - podjął Jason wymownym tonem - jaki ma to związek z moim pytaniem dotyczącym Lenore Lester. - Czemu nie... - ciotką Agatha nie wiedziała, co powie­ dzieć, ponieważ pod przenikliwym wzrokiem bratanka nie mog­ ła skupić myśli. - Jej pochodzenie nie budzi, oczywiście, żad­ nych zastrzeżeń. Koligacje z Rutlandami, nie wspominając już nawet o Havershamach i Ranelaghach, czynią z niej jak najbar­ dziej pożądaną partię. Jej posag może pozostawiać zapewne nie­ co do życzenia, ale domyślam się, że w tych sprawach posiadasz lepszą orientację ode mnie. Jason skinął głową. - To nie jest kwestią zasadniczą. - Z pewnością - przyznała ciotka Agatha, zastanawiając się, czy powinna poważnie traktować słowa bratanka. - A co powiesz o niej samej? - Jak zapewne wiesz - zaczęła, rozkładając ręce - dziew­ czyna ma na głowie cały Lester Hall. Wprawdzie żyje jeszcze jej ciotka, siostra jej ojca, ale Lenore już od dawna zarządza domem. Sam Lester się starzeje. Nigdy nie był szczególnie ła­ twym w pożyciu człowiekiem, lecz, o ile wiem, Lenore znako­ micie sobie radzi. - Dlaczego jeszcze nie wyszła za mąż? Ciotka Agatha prychnęła. - Po pierwsze, nie zadebiutowała dotąd w towarzystwie. Kiedy jej matka zmarła, Lenore miała nie więcej niż dwanaście lat. Dziewczyna zajęła się domem i po prostu nie miała czasu na przyjazdy do Londynu i bywanie na balach. Wzrok Jasona się wyostrzył. - To znaczy, że... że nie jest przyzwyczajona do miejskich rozrywek? Ciotka Agatha z ociąganiem skinęła głową. 19

- Wszystko na to wskazuje. - Ile ma lat? Lady Agatha wydęła wargi. - Dwadzieścia cztery. - Jak się prezentuje? Pytanie Jasona zaskoczyło starszą panią. - Ale... - Na chwilę urwała. - Czy ty ją w ogóle kiedyś wi­ działeś? - Ja nie - pokręcił głową Jason. - Ale ty ją poznałaś, pra­ wda? - Książę Eversleigh wpatrywał się w ciotkę badawczym spojrzeniem. Lady Agatha skupiła uwagę, usiłując przypomnieć sobie wrażenie, jakie wywarła na niej panna Lester. - Ma znakomitą budowę ciała - zaczęła niezbyt pewnie - nie powinna więc mieć żadnych problemów z rodzeniem dzieci. Ma ładną cerę, znośne włosy, zielone oczy, o ile dobrze pamię­ tam. Wysoka, szczupła. - Niepewna, czy nie powiedziała za wiele, urwała i wzruszyła ramionami. - Co jeszcze chciałbyś wiedzieć? - Czy jest osobą rozumną? - Tak... o tak, na pewno. - Lady Agatha wzięła głęboki od­ dech i zacisnęła usta. Bystry wzrok Jasona natychmiast dostrzegł wahanie w oczach ciotki. - Lecz ty jednak masz jakieś zastrzeżenia do panny Lester. Zaskoczona jego słowami, lady Agatha zmieszała się. - Nie nazwałabym tego zastrzeżeniami, lecz jeśli naprawdę oczekujesz mojej rady, chciałabym najpierw wiedzieć, dlaczego właśnie ta panna tak bardzo cię zainteresowała? Krótko i bez emocji Jason wyłożył ciotce powody, dla któ­ rych miał zamiar się ożenić, jak również przedstawił swoje wy­ magania wobec przyszłej małżonki. - I tak, droga ciociu, doszliśmy do sedna sprawy. Uważasz więc, że panna Lester nadaje się na moją żonę? 20

21 Po chwili zadumy lady Agatha skinęła głową. - Nie widzę żadnych przeszkód. - To dobrze. - Jason podniósł się z fotela. - A teraz, o ile nie masz nic przeciwko temu, będę cię musiał opuścić. - Tak, oczywiście. - Lady Agatha wyciągnęła do bratanka rękę. Zbyt nieswojo czuła się pod jego badawczym spojrzeniem, by ryzykować dalsze pytania, a poza tym potrzebowała czasu, żeby przemyśleć sens jego nieoczekiwanej decyzji. - Mam nadzieję, że spotkamy się dziś wieczorem u Marsha- mów. Jason złożył pocałunek na szczupłej dłoni ciotki i wyprosto­ wał się. - Obawiam się, że nie. - Widząc pytające spojrzenie starszej pani, uśmiechnął się do niej. - Rano wybieram się do Eversleigh Abbey, a prosto stamtąd mam zamiar jechać do Lester Hall. Ciotka zdobyła się w odpowiedzi jedynie na ciche „och!". Jason skinął głową i wyszedł z salonu. Patrząc za odchodzącym bratankiem, lady Agatha zastanawiała się, co się z nim stało. To, że tak na zimno, bez emocji postanowił się ożenić, nie zdziwiło jej ani trochę. To jednak, że zamierzał po­ ślubić Lenore Lester, było naprawdę zdumiewające. - Dobry wieczór, panno Lester. Czeka nas wesoły tydzień, nieprawdaż? Lenore z przyjaznym uśmiechem podała dłoń lordowi Quentin, mężczyźnie w średnim wieku o przyciężkiej sylwetce zaprzysię­ żonego sybaryty i dowcipie równie lotnym jak jego postura. Stała na wspaniałych schodach obszernej sieni Lester Hall i niczym generał dowodzący armią kierowała poczynaniami do­ mowej służby. Było pogodne czerwcowe popołudnie. Przed pa­ łac zajeżdżały eleganckie gigi i faetony* młodzieży oraz ob- * Gig, faeton - lekkie powozy konne.

22 szerniejsze powozy starszych. Lenore witała gości na schodach i przekazywała pod opiekę służby, która lokowała przybyłych w pokojach. - Dobry wieczór, sir. Mam nadzieję, że pogoda się utrzyma. Gdy pada, traci się całą ochotę do zabawy. - Eee... tak właśnie jest, łaskawa pani. - Lord Quentin z godnością skinął głową. Lenore odwróciła się od niego, by powitać panią Cronwell, postawną blondynkę o nadmiernie rumianej twarzy, po czym oddała oboje pod opiekę starszego lokaja. - Pokoje w zachodnim skrzydle, Smithers. Słysząc za sobą oddalające się kroki i szelest sukni pani Cron­ well, Lenore rzuciła okiem na kartkę, na której miała listę zapro­ szonych gości. Choć po raz pierwszy oficjalnie występowała jako gospodyni Lester Hall, nie czuła się speszona tą rolą, bo przygoto­ wywała się do niej od pięciu lat, odkąd jej opiekunka, ciotka Har­ riet, została dotknięta głuchotą. Co prawda, zwykle przyjmowała mniejszą liczbę gości, i to samych bliskich znajomych jej i ciotki, lecz nowe twarze nie budziły w niej zakłopotania. Poprawiła oku­ lary w cienkich złotych oprawkach, wyjęła z zawieszonego na szyi haftowanego futerału ołówek i skreśliła nazwiska lorda Quentina i pani Cronwell. Niemal wszyscy zaproszeni już przybyli, na liście pozostało zaledwie kilku dżentelmenów. Uniosła wzrok i popatrzyła na obszerną sień, wyłożoną po­ sadzką o wzorze czarno-białej szachownicy. Za otwartymi na oścież dębowymi drzwiami widać było taras, z którego prowa­ dziły szerokie kamienne schody, wiodące na podjazd. Rozległ się stukot kopyt i chrzęst żwiru pod kołami powozu. Lenore poprawiła niesforne kosmyki, które wymknęły się ze starannie upiętego koka i wygładziła fartuszek oliwkowej bar­ wy, pod którym miała wieczorową suknię z wysoko zapiętym kołnierzem i długimi rękawami. W szeroko otwartych drzwiach, przez które napływało ciepłe powietrze, rozległ się niski, męski głos.

Lenore wyprostowała się i skinęła, by przywołać lokaja Harrisa. - Och, panno Lester, czy wskaże nam pani drogę do jeziora? Lenore odwróciła się do dwóch dam, które pojawiły się tuż za jej plecami. Lady Harrison i lady Moffat, dwie młode mężat­ ki, a zarazem siostry, trzymały się razem, onieśmielone atmo­ sferą wystawnego przyjęcia. - Musicie pójść korytarzem i na lewo do bocznej sieni, a stamtąd przez oranżerię do ogrodu. Kiedy wyjdziecie, idźcie aleją prosto przed siebie. Na pewno traficie do jeziora. Gdy siostry podziękowały jej wdzięcznymi uśmiechami i szepcząc coś do siebie, poszły we wskazanym kierunku, Le­ nore odwróciła głowę do Harrisa. - Jeśli nie wrócą w ciągu godziny, poślij kogoś, niech sprawdzi, czy nie powpadały do wody. Na zewnętrznych schodach rozległy się głośne męskie kroki. - Panno Lester! Lenore odwróciła się do stojących za nią lorda Holyoake'a i pana Petersa. - Czy zechce nam pani powiedzieć, dokąd mamy się udać, żeby się najlepiej zabawić? Udając, że nie dostrzega porozumiewawczego mrugnięcia lorda, Lenore przekazała gości pod opiekę służącego. - Moi bracia wraz z częścią gości znajdują się w sali bilar­ dowej. Timms, zaprowadź panów na miejsce. Ze stojącej za nią gromadki służby wysunął się natychmiast postawny lokaj. - Zechcą panowie pójść za mną - powiedział z ukłonem. Stąpanie oddalającej się trójki zagłuszył odgłos energicznych kroków. Nareszcie, westchnęła w duchu Lenore i przybierając spokojną i pełną godności minę, uniosła wzrok, by spojrzeć na nowo przybyłych. Do sieni weszło dwóch dżentelmenów. Lenore zaskoczyła otaczająca ich niezwykła wprost elegan­ cja. Trudno powiedzieć, który z nich silniej przyciągał wzrok, 23

24 choć uwagę Lenore przykuł przede wszystkim wyższy z męż­ czyzn. W całej jego postawie było coś, co wskazywało na szcze­ gólną pozycję. Miał na sobie narzucony na ramiona wełniany płaszcz z sięgającą łokci peleryną i wysokie buty bez choćby pyłka kurzu, mącącego lustrzaną czerń nienagannie wyglanso­ wanych cholewek. Kapelusz trzymał w ręku, dzięki czemu mogła podziwiać bujne, kasztanowe włosy. Przybysze zatrzy­ mali się przy drzwiach, gdzie lokaje odebrali od nich wierzchnie odzienia. Wyższy z mężczyzn obrzucił wzrokiem sień, po czym skierował oczy na Lenore. Badawcze spojrzenie przesunęło się po niej niespiesznie, po­ czynając od ciasno upiętego koku aż po trzewiki, a następnie wróciło do góry, by zatrzymać się na twarzy. Dziewczyna poczuła się, jakby ją piorun raził. Przede wszy­ stkim oburzyła się, że ktoś tak jawnie lustruje ją wzrokiem, a jednocześnie poczuła dziwne zmieszanie, które ją zirytowało i zaniepokoiło. Mężczyzna wraz ze swym towarzyszem ruszył przez sień w jej stronę. Powściągnąwszy emocje, Lenore spojrzała na go­ ścia lodowatym wzrokiem, nadając twarzy wyraz chłodnej uprzejmości. Nieoczekiwanie w sieni zaroiło się od ludzi, a głośny gwar zastąpił ciszę. Z korytarza prowadzącego do ogrodu wyłonił się brat Lenore, Gerald, wraz z grupką kawalerów i pięknych, mło­ dych dam. W tej samej chwili z sali bilardowej wysypało się rozbawione towarzystwo, złożone z dżentelmenów, wśród któ­ rych rolę gospodarza pełnił drugi z jej braci, Harry. Obie grupy spotkały się pośrodku sieni, tworząc rozgadany, roześmiany tłu­ mek, z którego dobiegał piskliwy chichot podnieconych dziew­ cząt. Lenore wypatrywała niecierpliwie mężczyzny, który obrzu­ cił ją taksującym, niegrzecznym spojrzeniem. Miała ochotę na­ tychmiast dobitnie mu pokazać, że nie zamierza tolerować ta­ kiego traktowania. Pomimo panującego zamieszania nietrudno

było odszukać natrętnego gościa, gdyż górował nad innymi wzrostem. Ku swemu zaskoczeniu zauważyła, że z zadziwiają­ cą szybkością zmierza pośród zbitego tłumu w jej stronę. W pewnej chwili nieznajomy zatrzymał się, by przywitać się z Harrym. Mężczyźni rozmawiali przez krótką chwilę, po czym jej brat zaśmiał się, gestem kierując nowego gościa w stronę sio­ stry. Lenore oparła się chęci, by zerknąć na trzymaną w ręku listę. Znakomita pamięć nie okazała się, niestety, żadną pomocą, gdyż nigdy dotąd nie widziała tego dżentelmena o wręcz aro­ ganckim spojrzeniu. Mężczyzna szybciej od swego towarzysza dotarł do schodów i stanął przed nią. Lenore śmiało spojrzała w wyraziste oczy srebrzyście połyskujące pod bujnymi, ciemnymi brwiami. W ja­ kiś przedziwny sposób opuściła ją nagle ochotę, by okazać gościowi niechęć, twarz bowiem stojącego przed nią mężczyzny wskazywała jasno, że niełatwo byłoby wytrącić go z równowa­ gi. Regularne, niemal surowe rysy zdradzały zdecydowanie i nieugiętą siłę woli. Gdyby nie pełne wewnętrznego światła spojrzenie, nieznajomy przez swą surowość mógłby sprawiać wręcz odpychające wrażenie. Zapanowawszy nad dziwnym dreszczem, który przebiegł jej po plecach, Lenore władczym gestem wyciągnęła rękę. - Witam w Lester Hall, sir. Ujął jej palce w ciepłą dłoń. Ku swej irytacji stwierdziła, że jej ręka lekko drży. Gdy dżentelmen skłonił głowę, przyjrzała mu się, wreszcie nie skrępowana badawczym spojrzeniem dziw­ nego przybysza. Miał na sobie brązowy surdut, nieskazitelnie białe bryczesy i atłasowy fular na szyi. Jego elegancja onieśmie­ lała ją, podobnie jak wysoki, niemalże zbyt wysoki wzrost i po­ tężna budowa ciała. Lenore poczuła się zakłopotana. Choć mężczyzna stał o sto­ pień niżej od niej i mimo że ona sama była wyjątkowo wysoka, miała wrażenie, iż gdyby chciała spojrzeć mu w oczy, musiała­ by odchylić głowę. Po raz pierwszy, od kiedy sięgała pamięcią, 25

26 musiała włożyć aż tyle wysiłku, by zachować na twarzy wyraz niezmąconego spokoju. Zamrugała, by uwolnić się od dziwnego zauroczenia, a w oczach stojącego przed nią mężczyzny natychmiast pojawił się błysk rozbawienia. Uniosła dumnie podbródek. W jej wzro­ ku pojawił się gniewny błysk, który stanowił wyraźne ostrzeże­ nie, by nie przeciągać struny, lecz nieznajomy, jak mogłoby się zdawać, zbytnio się tym nie przejął. - Jestem Eversleigh, panno Lester. O ile mnie pamięć nie myli, jeszcze się nie spotkaliśmy. - Również tak sądzę, sir - odpowiedziała natychmiast chłodnym tonem, który jasno wskazywał, iż choć nie żywi żad­ nych pretensji, to jednak nie w pełni pochwała postępowanie gościa. Eversleigh! Mogła się domyślić. Dygnęła, starając się nie okazać wrażenia, jakie wywarł na niej niski, głęboki głos księcia. Niecodzienne powitanie zaskoczyło Jasona. Uważnie przyj­ rzał się stojącej przed nim kobiecie. Nie była już dziewczątkiem, ale jej szczupła, gibka postać miała w sobie iście koci wdzięk. Uwagę przykuwały piękne rysy twarzy. Wąskie brwi układały się w harmonijne łuki nad wielkimi, błyszczącymi oczami jas­ nozielonej barwy, ocienionymi zasłoną gęstych, długich rzęs, a nieskazitelna cera przywodziła na myśl kość słoniową. Godny zachwytu był mały nosek panny Lester, wojowniczo uniesiona broda i obiecujące, pełne usta. Oczy w cienkich, złotych ram­ kach okularów, mierzyły Jasona zdecydowanym, dumnym spoj­ rzeniem. Nie umiał się powstrzymać. Uśmiechnął się i odsunął, by przedstawić przyjaciela. - To... - Pan Marshall. - Skoro arogancki gość okazał się księciem Eversleigh, wniosek nasuwał się sam. Lenore wysunęła palce z dłoni Jasona i podała rękę Frederickowi Marshallowi. Odpowiedział jej uśmiechem i dwornym ukłonem.

- Mam nadzieję, że znajdzie pani jeszcze dla nas pokoje, panno Lester, Obawiam się, że nie doceniliśmy tego, jak wielu będzie miała pani gości i przyjeżdżając zbyt późno, z pewno­ ścią sprawiliśmy kłopot. - Proszę się nie obawiać. Nie sprawiają panowie najmniej­ szego kłopotu, wszak oczekiwaliśmy waszego przybycia. Lenore z ulgą wróciła do roli gospodyni, udało jej się nawet uśmiechnąć. Ponieważ Jason Eversleigh był jedynym księciem, ja­ ki przybył do Lester Hall, Lenore przeznaczyła dla niego najlepszy apartament w pałacu, a dla jego przyjaciela znajdującą się tuż obok sypialnię. Zwróciła się do czekającego na dyspozycje Harrisa. - Szary apartament dla Jego wysokości, a dla pana Marshal­ la błękitną sypialnię. Harris skłonił się bez słowa i ruszył schodami w górę. - Nie wątpię, że zechcą panowie odpocząć w swoich poko­ jach po podróży. Zobaczymy się przy kolacji, o wpół do siódmej w salonie. Frederick Marshall skłonił się jej z uprzejmym uśmiechem i ruszył za Harrisem po schodach. Lenore niecierpliwie czekała, aż książę Eversleigh uda się w ślady swego przyjaciela. Postanowiła nie patrzeć na zbyt pewnego siebie arystokratę, dopóki nie znajdzie się w bezpie­ cznej odległości. Miała wrażenie, że czas stanął w miejscu, bo Eversleigh wciąż tkwił obok niej. Lenore opanowało uczucie niepokoju. Książę stał między nią a zgromadzonymi w sieni gośćmi, nieporuszony jak posąg. Jego obecność z przedziwną siłą opanowywała jej świadomość. Fakt, że Lenore tak łatwo go odprawiła, bynajmniej nie przy­ padł Jasonowi do gustu. Odczekał chwilę, aż wreszcie napięcie między nimi stało się niemal dotykalne. - Tak więc, panno Lester, podczas tego tygodnia wesołych swawoli będzie pani naszą gospodynią? Uniosła na niego spokojny wzrok. - To prawda, sir. 27

- Mam nadzieję, że obowiązki wobec gości nie będą pani zanadto ciążyć. Mam wielką ochotę nadrobić zaniedbania, ja­ kich dopuściłem się w trakcie wcześniejszych pobytów w Le­ ster Hall. Krótka chwila wystarczyła, by Lenore uświadomiła sobie, że jeśli książę Eversleigh był już kiedyś u nich z wizytą, musiało się to zdarzyć, nim ukończyła osiemnaście lat, kiedy to chowała się po najciemniejszych kątach, by umknąć uwagi gości. Spoj­ rzała na niego niewinnym wzrokiem. - Doprawdy? Ogród pięknie wygląda w tym roku. Ośmielę się przypuścić, że podczas poprzedniej wizyty nie skorzystał pan ze sposobności, by to zauważyć. Zapewne spacer po parku okaże się dla pana przyjemną rozrywką po podróży. - Nie wątpię - odparł spokojnie Jason - jeśli tylko zechce mi pani towarzyszyć. Świadoma faktu, że nie może sobie pozwolić na to, by znany hulaka i rozpustnik zawrócił jej w głowie, Lenore przybrała za­ smuconą minę. - Obawiam się, że obowiązki nie pozwolą mi stale towarzy­ szyć gościom, lecz jestem pewna, iż moja nieobecność nie bę­ dzie psuła panu zabawy... Moi bracia potrafią zapewnić go­ ściom znakomitą rozrywkę. Oczy Jasona zalśniły, wykrzywił lekko usta. - Mogę panią zapewnić, że z całą pewnością odczuję pani nieobecność. Więcej nawet, zaręczam, że rozrywki, jakie mogą zaproponować pani bracia, są zgoła niewystarczającą rekom­ pensatą. Prawdę mówiąc, trudno mi sobie wyobrazić, by cokol­ wiek mogło powstrzymać mnie od poszukiwania pani towarzy­ stwa. Jego słowa zabrzmiały jak wyzwanie i Lenore wcale nie była pewna, czy ma ochotę stawić mu czoło. Nie miała jednak za­ miaru pozwolić, by jakikolwiek dżentelmen, nawet tak osławio­ ny jak książę Eversleigh, zakłócił jej uporządkowany, spokojny tryb życia. 28