Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 116 877
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 901

Lennox Judith - Ostatni taniec

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.5 MB
Rozszerzenie:pdf

Lennox Judith - Ostatni taniec.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 355 stron)

Dla Dominika i Victorii z wyrazami miłości

Esme 18 września 1974 A w oddali szumi morze. Zamyka oczy, zasłuchana w odgłosy fal, gdy uderzają o brzeg. Wyobraża sobie wzburzoną szmaragdową wodę, która cofa się, zostawiając po sobie strzępy piany i setki połyskliwych bursztynów oraz wypolerowanych różowych kamyków. Ciężkie czarnozielone korony sosen na urwisku poruszane wiatrem. Esme otwiera oczy. Jest w swojej sypialni w Little Coxwell, sto trzydzieści kilometrów od wybrzeża. Nie ma żadnego sztormu, nie ma wiatru, a ona naprawdę słyszy morze. Czyżby oszalała, postradała zmysły? Czyżby jej biedne serce nie wytrzymało, a dusza już podążała drogą do raju? Byle nie dziś, pomyślała. Mam zbyt wiele do zrobienia. Huk fal cichnie, uświadamiając Esme, że był częścią snu. We śnie biegła z Camillą brzegiem morza. Nadal czuje twardy, ubity piasek pod bosymi stopami, drapanie ziaren, które utkwiły między palcami, i ostre krawędzie muszelek wbijających się w podeszwy. Biegnie najszybciej, jak tylko jest w stanie, z trudem łapie oddech, próbuje dogonić siostrę, ale jej sylwetka staje się coraz mniejsza w oddali, lniane warkocze powiewają na wietrze niczym sztandary. Kiedy Esme dociera wreszcie na przeciwległy koniec zatoki, Camilla już stoi na ostrych, otoczonych wodą skałach i przemoczona do suchej nitki śmieje się ze spienionych fal, śmieje się też z małej głupiutkiej Esme, która boi się wody i wysokości. To wspomnienie. Pamięta, jak Tom pojawiał się i znikał wśród wzburzonych fal, podczas gdy ona przechylała wiaderko, żeby zrobić idealną babkę z piasku. Opiekunka przygotowywała piknik na plaży. Szofer drzemał w limuzynie Daimler Benz zaparkowanej w cieniu między drzewami. Mogła mieć wtedy jakieś pięć, sześć lat. Gdyby były starsze, dostałyby burę od matki lub niani za to, że zachowują się jak chłopczyce. Wciąż leżała w łóżku, całkiem już rozbudzona, wpatrywała się w szarawą smugę światła przenikającego przez szparę między zasłonkami. Chłopczyca, pomyślała. Od lat nie słyszała tego określenia. Czy dzisiaj można jeszcze spotkać jakieś chłopczyce? Czasy się zmieniają. Przypomniała sobie wielowarstwowe letnie ubrania, jakie nosiły ona i Camilla. Bluzeczki bez rękawów, majteczki, haleczki, sukieneczki z falbankami

i fartuszki były wtedy uznawane za odpowiedni strój na plażę. Coral nosi dziś dżinsowe spodenki i bawełniany bezrękawnik. Tak, czasy się zmieniają, bywa, że na lepsze. Morze staje się coraz cichsze, aż wreszcie zupełnie milknie. Esme spogląda na zegarek i wzdycha. Piąta dwadzieścia: do przyjazdu Zoe zostało jeszcze wiele godzin. Czuje niecierpliwość pomieszaną z lękiem, podobnie jak przed startem samolotu, kiedy chciałoby się mieć już za sobą przerażający lot. Albo przed potańcówką. W młodości Esme była szarą myszką podpierającą ściany, niepewną siebie, wrażliwą na to, co ktoś o niej pomyśli, wiecznie pozostawała w cieniu starszej, faworyzowanej przez rodziców, siostry. Starość ma jednak swoje zalety, pomyślała, dziś już mnie nie obchodzi, jak wypadnę w oczach innych ludzi. Ucisk w żołądku na myśl o przyjęciu zaplanowanym na ten wieczór wynika ze strachu przed porażką innego rodzaju. Co prawda starannie wszystko zaplanowała, jednak zawsze istnieje możliwość, że coś pójdzie źle – przygotowania okażą się niewystarczające albo krnąbrna rodzina odmówi współpracy. O ile w ogóle się pojawi. To mogą być moje ostatnie urodziny, nie wiadomo, ale mam już swoje lata – uciekła się do emocjonalnego szantażu. W ostatnich tygodniach wielokrotnie udawała stojącą nad grobem staruszkę, aby uzyskać to, co chciała. Mimo wszystko sytuacja może się wymknąć spod kontroli i cel zniknie na horyzoncie jak sylwetka Camilli, którą goniła we śnie. Obawiała się, że zabraknie jej odwagi na konfrontację z przeszłością, zawaha się, będzie stała na piasku, podczas gdy Camilla popatrzy na nią z góry i zaśmieje się triumfalnie po raz ostatni. Esme boi się również, że serce – młody, pozbawiony taktu lekarz określił je jako „zwiotczałe” – nie wytrzyma i nigdy nie dowie się prawdy. Niepokój otacza ją ze wszystkich stron, zalewa jak morskie fale, kobieta zamyka oczy i próbuje wziąć głęboki oddech. Od niedawna chodzi raz w tygodniu na lekcje jogi do wiejskiego domu kultury wraz z garstką młodych matek, te usiłują zrzucić zbędne kilogramy po ciąży. W myślach powtarza słowa energicznej instruktorki: rozluźnić każdy mięsień po kolei, oddychać przeponą, a nie klatką piersiową, oczyścić umysł. Odpływa myślami, ponownie wraca do Rosindell. Zmierza ogrodową ścieżką w przeciwną stronę niż goście, którzy udają się w stronę werandy i altany. Muzyka, jakaś stara piosenka, cichnie w oddali, w miarę jak ona zbliża się do części ogrodu, gdzie są drzewa i strumień. W metalicznym świetle księżyca trawa przypomina opiłki żelaza, liliowe rododendrony emanują blaskiem, na podobieństwo zapalonych świec. Światło z okien domu staje się coraz słabsze. Nagle, bez ostrzeżenia, jak to we śnie bywa, orientuje się, że stąpa w cieniu dębów, mokre paprotki muskają jej kostki. Słychać szum morza, czuć jego charakterystyczny słony zapach. Esme stoi na szczycie urwiska, w dole, w odległości przyprawiającej

o zawrót głowy, fale uderzają o skały. Zapadła w sen, z którego obudził ją dzwonek telefonu. Serce uderza bardzo szybko. Zwiotczałe serce, myśli z irytacją, po czym prędko wkłada szlafrok i schodzi na dół. Zoe nalega, żeby zainstalowała w sypialni dodatkowy telefon, lecz Esme nie chce nawet o tym słyszeć: niepotrzebny wydatek. Poza tym zalicza się do pokolenia, którego przedstawiciele wciąż traktują telefony z mieszaniną szacunku oraz lęku, w jej przekonaniu z tego wynalazku powinno się korzystać oszczędnie, głównie w nagłych wypadkach. Kiedy dociera wreszcie na dół, jest zasapana i boli ją prawe biodro. Podnosi słuchawkę, przedstawia się. – Spokojnie, mamo. To tylko ja – odzywa się Zoe. – Wszystkiego najlepszego. – Dziękuję, kochanie. – Przepraszam, że dzwonię tak rano, ale później będę bardzo zajęta. A przy okazji: Philippe przychodzi. – Philippe? – Nie znasz ojca Coral? – przypomina młoda kobieta protekcjonalnym tonem. – Zatelefonował wczoraj wieczorem z pytaniem, czy może przyjść na przyjęcie. Chce zrobić niespodziankę Melissie i Coral, więc nic im nie mówmy. Zoe sprawia wrażenie rozkojarzonej. Esme widzi oczyma wyobraźni, jak córka skanuje wzrokiem rzędy cyfr ze słuchawką wciśniętą miedzy policzek a ramię. – Oczywiście, skarbie. – Jest zmęczona i zestresowana, ale pamięta, żeby dodać: – Dziękuję, że się zgodziłaś. – Żaden kłopot. W takim razie do zobaczenia o trzeciej, mamo. Esme otwiera usta, by się pożegnać, kiedy Zoe nagle dodaje: – Nadal jestem zaskoczona, że wybrałaś Rosindell! – Tak? – odpowiada wymijająco Esme. – Cóż, muszę już kończyć i wybrać strój na wieczór. – Nie jesteś spakowana? Zoe z całą pewnością przygotowała sobie ubrania dużo wcześniej, spakowała się porządnie w piątek tuż po skończeniu pracy, suknię, w której wystąpi na imprezie, odgrodziła od reszty warstwami bibuły i złożyła ją tak, by się nie pogniotła. Esme odzywa się uspokajająco: – To mi zajmie tylko chwilę. Będę gotowa, kiedy przyjedziesz. Obiecuję. Kończy rozmowę. Jest siódma piętnaście, wczesnym rankiem ogród wygląda najpiękniej. Wkłada płaszcz przeciwdeszczowy na koszulę nocną i szlafrok, wsuwa stopy w kalosze i wychodzi na zewnątrz. Krople rosy błyszczą w słońcu jak diamenty. Skrawek trawy jest bardzo mały, Esme nie lubi trawników, całego tego uciążliwego koszenia, nawożenia, ale zasadziła pierwiosnki i szachownice, wiosną

ten nieduży skrawek zieleni przypomina jej ukwiecone łąki Devon, kojarzy się z dzieciństwem na wsi. Dom Esme stoi w środku ogrodu o powierzchni jednej dziesiątej hektara. Ma małe okna, niskie sufity, jest staroświecki i niewygodny, kupiła go wyłącznie ze względu na ogród, który stał się jej osobistym małym rajem. Ogród odgradza ją od reszty wioski. Naturalnie to Rosindell wyrobiło w niej nawyk szukania samotności. Wąskie żwirowe ścieżki przecinają rabatki, pszczoły krążą z cichym bzyczeniem nad pędami kwitnących rozchodników. Bardzo lubi wrzesień, miesiąc swoich urodzin: ma wszystkie zalety bujnego lata, bez uciążliwych upałów i suszy, jakie cechują sierpień. Upały wydają się czymś nienaturalnym w zazwyczaj chłodnym, deszczowym klimacie. Kury rasy buff orpington buszują w ściółce, szukają pożywienia. Drozd śpiewa przycupnięty na gałęzi jabłonki. Wie, dlaczego śniła dziś o Camilli, ale ten sen przywołał coś uśpionego od lat: wspomnienie intensywnej, wytrącającej z równowagi zazdrości, jaką budziła w niej kiedyś starsza siostra. Niesamowite, myśli, że stare kompleksy tkwią w człowieku przez tyle lat i mają taką moc – już zapomnianą. Jakże często lekceważymy dziecięce radości i dramaty, a przecież ich konsekwencje towarzyszą ludziom przez całe życie. Dziś już wie, jak łatwo jest faworyzować jedno z dzieci. Ma na sumieniu własne grzechy. Poczucie straty i tęsknota na zawsze wyryły ślad w jej sercu. Zazdrość i tęsknota, myśli: te dwa uczucia ukształtowały moje życie. Wraca do domu i idzie na górę, do sypialni. Wyjmuje z szafy prostą czarną sukienkę, czarne czółenka na niskim obcasie i sznur pereł. Bierze z komody nieduży stosik dokumentów – nazywa go w myślach „dowodem” – siada na łóżku i przegląda papiery. Zdjęcia z magazynu „Country Life”, znacznie od nich starsza fotografia służących z Rosindell, zebranych przed domem. Ilustracja ukradziona z książki wypożyczonej z biblioteki: impreza na plaży w Cannes, na obliczach jej uczestników maluje się przekonanie o własnej urokliwej niemoralności, dobrym smaku i nowoczesności, ale ich staroświeckie kostiumy kąpielowe wyglądają dziś śmiesznie, a fryzury są sztywne i nietwarzowe. Stare sekrety, długo tajone. Esme ogarnia spokój. Dziś poznam prawdę, myśli. Tylko gdzie jest jej źródło? Trzeba cofnąć się daleko, daleko w przeszłość, do czasów pierwszej wojny światowej, która zebrała krwawe żniwo w pokoleniu Esme, zostawiwszy po sobie zniszczenia i niezabliźnione rany. Nikt, kto tego nie przeżył, nie zrozumie niszczącej lawinowej siły wojny ani tego, że nic nie pozostaje niezmienione po jej zakończeniu. Esme i jej rówieśnicy nosili ciemność w sercach. Niewykluczone, że ta ciemność wciąż ją zjada od środka. Może zjadała także Camillę, która opiekowała się rannymi w czasie wojny. Może jej starsza siostra była w stanie zrobić to, co zrobiła, ponieważ do tego stopnia oswoiła się

ze śmiercią i zdradą, że przestały robić na niej jakiekolwiek wrażenie. Żeby odkryć prawdę, myśli, trzeba się cofnąć do roku 1917. Devlin Reddaway, którego pułk stacjonował wtedy na zachodnim froncie, przyjechał do Londynu na przepustkę.

Część pierwsza Dziedzictwo 1917–1932

Rozdział 1 Londyn, styczeń 1917 Pokojówka zaprowadziła Devlina Reddawaya do bawialni rezydencji na Belgrave Square. Na sofach i fotelach siedziało sześć osób, natychmiast zauważył wśród nich Camillę Langdon. Miała na sobie jasnozieloną sukienkę, białe pończochy i białe buty na niskim obcasie, lśniące włosy w popielatym odcieniu blond upięła z tyłu głowy. Wstała z uśmiechem i ujęła go za rękę. – Jakże miło cię widzieć, Devlinie. Jak się miewasz? – Bardzo dobrze, dziękuję. A ty? – Dziękuję, jestem zdrowa jak rydz. Lady Clare, kapitan Reddaway to przyjaciel z rodzinnych stron. Lady Clare zajmowała największą sofę stojącą na środku pokoju. Bystre szare oczy zlustrowały Devlina, wymieniono uprzejmości. Dawno już nie byłam w Rosindell, ostatnio jako mała dziewczynka, rozmyślała lady Clare. Niegdyś posiadłość słynęła, zdaje się, z dorocznego letniego balu. To smutne, gdy zanikają stare tradycje. Tym niemniej trzeba iść z duchem czasu. Camilla przedstawiła Devlina kobiecie, która siedziała obok lady Clare, pani Sheridan o ładnej okrągłej twarzy i różanej cerze. Dziewczyna w niebieskiej sukience obok Camilli nazywała się Edna Clare i była córką lady Clare. Oprócz Devlina przyszli jeszcze dwaj żołnierze, jeden z ręką na temblaku, drugi piegowaty, o kręconych włosach, bardzo młody. Podano kawę i ciasto. Na początku konwersacją kierowała lady Clare, a po jej wyjściu pałeczkę przejęła pani Sheridan. Poruszano lekkie tematy, omawiano chłodną aurę na zewnątrz, niedawno minione święta Bożego Narodzenia oraz film, który oglądała pani Sheridan. Devlin raz po raz zerkał na Camillę. Zdawało mu się, że w jej oczach i szelmowskim uśmiechu kryje się wyzwanie. Deprymował go jej chrapliwy, chłopięcy, szczery śmiech. Camilla zwróciła się z pytaniem do młodzieńca o kręconych włosach, co sprawiło, że tamten spłonął rumieńcem i zaczął się jąkać. – Jadę j-jutro do domu, panno Langdon. Do S-suffolk, o-odwiedzić rodziców. – A ty jedziesz do domu? – zagadnęła Devlina.

– Powinienem. Minął ponad rok od ostatniej wizyty. Może jakoś wytrzymamy z ojcem te dwa dni bez skakania sobie do gardeł. Edna Clare przemówiła swoim niskim, pięknym głosem: – Rodzinne waśnie tracą znaczenie w czasach takich, jak te, prawda? Devlin mocno wątpił w prawdziwość tych słów, mając w pamięci poziom zawziętości ostatniej kłótni, lecz rzekł: – Ma pani rację, panno Clare. – Kochana Edno, jesteś z natury bardziej niż ja skłonna do wybaczania – powiedziała Camilla, uśmiechając się do koleżanki. – Dla mnie spór jest sporem i ani czas, ani wojna nic tu nie zmieniają. – Tylko tak mówisz – stwierdziła Edna. – Nie, lecz mniejsza z tym. Nie kłóćmy się. – Zwróciła się do Devlina: – A jak się miewa twój ojciec? Walter Reddaway miał od kilku lat problemy natury zdrowotnej. – Z tego co wiem, nie pogorszyło mu się. A twoi rodzice? Tom? A… – Camilla miała jeszcze siostrę: muszę być bardzo zmęczony, pomyślał Devlin, na próżno wytężając pamięć, by przypomnieć sobie imię wysokiej, szczupłej dziewczyny z burzą ciężkich kasztanowych włosów. – Esme? Chyba dobrze. Tom natomiast stacjonuje w Portsmouth, na lądzie, ku swemu wielkiemu niezadowoleniu. – Camilla popatrzyła na Devlina ze zmarszczonym czołem. – Już myślałam, że nie przyjdziesz. Pisanie listów nie należy do moich najmocniejszych stron. Martwiłam się, że jesteś na mnie obrażony. O piątej goście zaczęli zbierać się do wyjścia. – Zobaczymy się jeszcze? – zapytał, wstając. – Mam już plany na dzisiejszy wieczór. Jutro, jeżeli ci pasuje. – Jutro wybieram się z wizytą do przyjaciela, do Derbyshire. – Wrócisz przed wieczorem? Sądził, że tak. – Sally, kapitan Reddaway może do nas dołączyć jutro wieczorem? Nie masz nic przeciwko temu, prawda? – zwróciła się do pani Sheridan. – Ależ skąd, będę zachwycona. – Pani Sheridan posłała Devlinowi uśmiech. – Im nas więcej, tym weselej. Devlin Reddaway przed dwoma dniami opuścił linię frontu na północy Francji, do Londynu przybył rankiem w dniu wizyty na Belgrave Square. Z pola bitwy odjechał wlokącym się pociągiem, który zawiózł go przez brązowoszary wiejski krajobraz do Le Havre. Stamtąd płynął całą noc do Southampton. Kolejnym pociągiem przemierzył też w żółwim tempie angielskie pola i lasy. Dotarłszy do Londynu, wsiadł w metro i dojechał do stacji Victoria. Potrzebował odrobiny

świeżego powietrza, więc do Marble Arch, gdzie mieściło się wynajęte od kolegi mieszkanie, poszedł pieszo. Wnętrza zostały urządzone według męskiego gustu, dominowały w nich skórzane fotele i hinduskie dywany. Cztery obce pokoje wydawały mu się chłodne i nieprzytulne, ale od razu rozpakował torbę. Humor poprawiał mu jedynie list wręczony przez portiera przy wejściu, list od Camilli z zaproszeniem na podwieczorek na Belgrave Square. Rodzina Camilli Langdon mieszkała w Dartmouth, w południowej części hrabstwa Devon. Jej ojciec, Charles Langdon, był właścicielem stoczni jachtowej nad rzeką Dart. Żona Charlesa, Annette – atrakcyjna, pulchna, ładna kobieta – miała wygórowane ambicje towarzyskie. Po drugiej stronie ujścia rzeki Dart mieściła się wioska o nazwie Kingswear, do której płynęło się promem. Rosindell, dom rodzinny Devlina, stał samotnie na wietrznym cyplu, niecałe pięć kilometrów od Kingswear. Historia Rosindell została wyryta w bursztynie i kamieniu. Pierwszymi budynkami, jakie powstały na tym terenie w czternastym wieku, były hospicjum i kaplica. Główną część rezydencji wraz z budynkami gospodarczymi wybudowano nieco później. Za panowania Tudorów posiadłość została jeszcze powiększona, jednakże rodzina, pozostając wierna starej religii, opowiedziała się po przegranej stronie podczas wojny domowej, przez co Rosindell czekały długie lata zaniedbania i upadku. Część mieszkalną zajęły zwierzęta hodowlane, ściany zarosły bluszczem. Posiadłość popadłaby w całkowitą ruinę, gdyby nie George Reddaway, który ją odrestaurował i rozbudował w dziewiętnastym wieku. Od tamtego czasu Reddawayowie żyli w rezydencji i umierali, czasem w dobrobycie, czasem w niedostatku. Dzisiaj Rosindell ponownie zaczynało chylić się ku upadkowi. Ojcowie Devlina i Camilli, Walter Reddaway i Charles Langdon, żywili do siebie nawzajem jawną pogardę. Langdonowie wybudowali nowy, olbrzymi i ekscentryczny dom w Dartmouth, Rosindell stało od wieków w tej samej odciętej od świata dolinie pośród żyznych pól. Devlin chodził do szkoły z bratem Camilli Tomem i nawet go polubił. Był to chłopak leniwy i przyjazny, świetny kompan na wycieczki jachtem lub do plądrowania ptasich gniazd w chłopięcych latach. Devlin, skryty i melancholijny nastolatek, podziwiał urodę Camilli Langdon, odkąd sięgał pamięcią. Niedługo po wybuchu wojny w 1914 roku zaciągnął się do wojska. Latem 1915 wysłano go do Francji, we wrześniu tego samego roku został ranny w bitwie pod Loos. Po wyjściu ze szpitala wrócił do domu, do Rosindell, gdzie spędzał czas na kłótniach z ojcem oraz próbach ratowania majątku. Pewnego dnia spotkał Camillę na przystani w Dartmouth. Rozpętała się gwałtowna ulewa, istne oberwanie chmury, a ona uniosła twarz ku niebu, zanosząc się śmiechem. Dokładnie w tamtym momencie zainteresowanie Devlina przerodziło się w coś o wiele silniejszego,

a jego podziw przemienił się w pożądanie. Gdyby inna dziewczyna została obdarowana przez naturę jej urodą: jasnymi włosami i ładną twarzą o regularnych rysach, mogłaby się wydawać bezbarwna, Camilla jednak przypominała jasny płomień, migoczący i ruchliwy, małe usta i lawendowe oczy wyrażały zmienne emocje: rozbawienie, gniew, ekscytację. Odwróciła się z zamiarem odejścia, ramiona jej płaszcza były ciemne i mokre od deszczu. Zatrzymał ją słowami: – Napiszesz do mnie, Camillo? – Dobrze, jeśli chcesz – odparła, po czym dodała: – Ale nie gniewaj się, jeśli zapomnę. Tamtego roku, po powrocie do Francji, na front, otrzymał od niej cztery listy. W ostatnim, wysłanym z Londynu, napisała, że rozpoczęła pracę jako pielęgniarka w szpitalu na Belgrave Square. Szpital zorganizowano w sali balowej rezydencji należącej do matki szkolnej koleżanki Camilli, Edny Clare. Wiele miesięcy zajęło mi przekonanie mamy, aby zgodziła się na mój wyjazd do Londynu, pisała. Na moją korzyść przemówił fakt, iż matką Edny jest lady Clare. Snobizm przeważył. Devlin wyszedł z domu lady Clare na londyńskie ulice, które, pozbawione elektryczności, sprawiały ponure i tajemnicze wrażenie. Egipskie ciemności rozświetlał jedynie wąski, jasny sierp światła na czarnym nieboskłonie, Devlin miał wrażenie cofnięcia się w czasie. Wypił kufel wodnistego piwa w pobliskim pubie, po czym znalazł zaciszną restaurację, gdzie zjadł wieczorny posiłek i zamówił kawę. Wrócił do mieszkania dopiero, gdy ogarnęła go senność. Zasnął natychmiast po przyłożeniu głowy do poduszki. Śniło mu się, że spada do morza z urwiska w Rosindell. Desperacko chwytał kamienie, usiłując utrzymać się na powierzchni, lecz ostre skały, śliskie od wodorostów, raniły tylko ręce, nie dając im oparcia. Rano wsiadł do zatłoczonego pociągu do Sheffield. Odstąpił swoje miejsce kobiecie z dzieckiem, a sam stanął w korytarzu. Patrzył przez okno na zimowy krajobraz i od czasu do czasu zapadał w urywaną drzemkę z policzkiem opartym o szybę. W Sheffield miał przesiadkę. Majestatyczne, ośnieżone wzgórza Peak District podziwiał już na siedząco. Wysiadł w Hathersage i ruszył pod górę w stronę domu Hutchinsonów. Znał drogę, w dzieciństwie spędził tu parokrotnie część szkolnych wakacji. Zebrał się w sobie, nim zapukał do drzwi. Otworzyła mu pani Hutchinson. – Devlin. Tak się cieszę, że przyjechałeś. – Przytuliła go. – Kochany chłopcze. Nie mogliśmy się ciebie doczekać. Powiesił płaszcz na wieszaku w korytarzu, czapkę i rękawiczki odłożył na stolik. – Jak się czuje Eddie? – Niestety miał kiepską noc. Nie przejmuj się, jeśli… – Urwała.

W dzieciństwie bardzo lubił tę pełną matczynego ciepła kobietę. Ojciec Edwarda był emerytowanym pastorem. Hutchinsonowie pobrali się w późnym wieku i mieli tylko jedno dziecko. Pani Hutchinson poklepała Devlina po przedramieniu. – Dobrze cię widzieć. Wyglądasz bardzo zdrowo. Chodź, przywitaj się z Edwardem. Wyleguje się na słońcu. Poprowadziła go do innej części domu. Edward siedział przy oknie na wózku inwalidzkim. Kikuty nóg, które stracił w wybuchu tuż nad kolanami, miał owinięte kraciastym kocem. – Cześć, Eddie – odezwał się Devlin. Edward zwrócił ku niemu poznaczoną bliznami twarz. – Niepotrzebnie przyjechałeś. – Kochanie – zaczęła łagodnie jego matka, lecz on wbił wzrok w okno. – Nie pogardziłbym filiżanką herbaty, jeśli to nie kłopot, pani Hutchinson – rzekł Devlin. – W pociągu nie serwowali. – Herbaty – powiedziała jednym tchem. – Oczywiście. Strasznie cię przepraszam, mój drogi chłopcze. Na pewno umierasz z pragnienia! Zjesz też kawałek ciasta z owocami, dobrze? – rzuciła, wychodząc z pokoju. Devlin przysunął sobie krzesło i usiadł naprzeciwko Edwarda. Zanim zdążył cokolwiek powiedzieć, przyjaciel powtórzył: – Niepotrzebnie przyjechałeś. Jestem nudny jak flaki z olejem, a ty przecież masz tylko, ile? Tydzień urlopu? – Pięć dni, ze względu na podróż. – Tym bardziej nie powinieneś tracić na mnie czasu. – Nie uważam tego za stratę czasu. Chciałem sprawdzić, jak się miewasz. – Jak widać. – Uśmiechnął się krzywo. – Zostało ze mnie trzy piąte człowieka. Obliczyłem sobie. Dwie nogi i połowa twarzy. Jedna piąta za każdą nogę, dziura w twarzy znosi to, co mógłbym sobie dodać za kikuty. Nie mów tego – powiedział ostro, widząc, że Devlin otwiera usta, by zaprotestować. – Czego mam nie mówić? – Że w środku pozostałem tą samą osobą albo innych podobnych bzdur. Nie jestem tą samą osobą. – Skinął głową w stronę wzgórz za oknem. – Już nigdy tam nie pójdę. Nie popatrzę samotnie na dolinę, nie zobaczę rozpościerającego się wokół mnie świata. Wolałbym umrzeć i ona to wie. Dlatego nie spuszcza ze mnie oka. Kiedy trzeba iść po coś do sklepu, wysyła ojca. Pokojówka, Annie, odeszła. Nie potrafiła znieść mojego widoku. Flirtowała ze mną, kiedy byłem jeszcze w jednym kawałku. Zabrzęczały filiżanki i talerzyki. Devlin wziął tacę z rąk pani Hutchinson i postawił ją na stoliku. Rozlewaniu herbaty i dzieleniu ciasta towarzyszyła lżejsza

konwersacja. Filiżanka Edwarda zadrżała w jego dłoniach i uderzyła o podstawkę. Matka wytarła rozlane krople herbaty. Popatrzył na nią z mieszaniną niechęci i pogardy. Devlin gorączkowo szukał jakiegoś tematu do rozmowy, prędko wyeliminował Londyn, Camillę i wojnę, uznawszy je za nietaktowne i nie na miejscu. Rosindell także – przecież nigdy nie zaprosił Edwarda do Rosindell, jako młody chłopak za bardzo się wstydził stanu, w jakim był dom, oraz dziwactw i humorów ojca. Jego wzrok spoczął na parapecie, gdzie leżała wypożyczona z biblioteki książka. Zapytał o nią Edwarda, uzyskał niechętną odpowiedź, pani Hutchinson dodała od siebie kilka inteligentnych komentarzy, Devlin wspomniał o książce, którą niedawno czytał, i rozmowa, choć niemrawo, toczyła się przez godzinę. Eddie niewiele się odzywał, na jego twarzy często gościła niemaskowana wściekłość. Zaraz po obiedzie Devlin powiedział, że ma wieczorem spotkanie w Londynie i musi już jechać, ale na pewno wróci przy okazji kolejnej przepustki. W pociągu z Hathersage wybrał miejsce przy oknie. „Nigdy już tam nie pójdę”… Odwrócił wzrok i zapalił papierosa. Jadąc z Sheffield do Londynu, usiadł w kącie wagonu i zamknął oczy, mimo że nie spał. Prześladowały go wspomnienia związane z Edwardem, takim, jakim go niegdyś znał, razem się bawili na szkolnym podwórku i wspinali na wzgórza Peak District. Miał wrażenie, że spotkanie z człowiekiem, którego dziś zobaczył, w jakiś sposób unieważnia jego wspomnienia, jakby te wydarzenia nigdy nie miały miejsca. Tragedia dotknęła nie tylko Edwarda, zniszczyła również całą rodzinę, a ta niegdyś jawiła się Devlinowi jako idealna i szczęśliwa. Gdyby mama żyła, myślał, moja też by taka była. Matka zmarła, gdy miał pięć lat, po jej odejściu ojciec zamknął się na świat. Z czasem przestali przyjmować jakichkolwiek gości, Walter Reddaway skutecznie odstraszał swoim ponuractwem i obcesowym zachowaniem. Zaniedbał też dom, dach w najstarszej części zaczął przeciekać, zimą woda zalewała piwnice. Pociąg przystanął na stacji w Doncaster, zabierając więcej pasażerów, i ruszył dalej z hałaśliwym turkotem. Camilla odpowiadała mu wczoraj grzecznie, ale niezobowiązująco. Jak znajomemu z rodzinnych stron, który nie znał nikogo w Londynie. Po prostu chciała być miła i dotrzymać mu towarzystwa. Na co on właściwie liczył? Nie chciał pragnąć Camilli Langdon. We Flandrii przestał mieć jakiekolwiek pragnienia. Tam człowiek chciał jedynie wolności od zimna, deszczu, strachu i błota. A jednak wczoraj odkrył, że wbrew samemu sobie pożąda tej kobiety. Do Londynu dotarł kwadrans po siódmej. Miał trochę czasu przed spotkaniem z Camillą, zjadł więc taką sobie kolację w jakiejś kafejce i poszedł do pubu. Na Piccadilly uśmiechały się do niego dziewczyny o umalowanych twarzach,

skulone z zimna w swoich zbyt cienkich płaszczach. Londyn hałaśliwy, szaleńczy, zionął pustką. Pod powierzchnią nie było nic. Zamówił kolejnego drinka w nocnym klubie. Potrafił sobie wyobrazić, jak potoczy się nadchodzący wieczór, ogarnęło go znużenie. Będzie intruzem, piątym kołem u wozu tolerowanym z litości. Przyjdzie mu konkurować o względy i czas Camilli z ludźmi, których darzyła większą sympatią. Minęło pół godziny oczekiwania. Kolorowe, jedwabne suknie kobiet kontrastowały z przygaszoną zielenią mundurów mężczyzn. Camilla przypominała ducha, prosta biała suknia podkreślała bladość cery; szyję otulała lśniąca, biała, futrzana etola. Devlin wyobraził sobie stworzenie, z którego „została zrobiona”, gronostaja lub polarnego zająca kicającego radośnie po białych wzgórzach, znaczonych chaotycznymi śladami łapek w śniegu. Przedstawiono mu męża pani Sheridan, mężczyznę o włosach koloru piasku, który co kilka minut potrząsał głową w niekontrolowany sposób z powodu nerwowego tiku, oraz jeszcze jedną parę, Crowtherów. Pani Crowther była brunetką, miała szerokie brwi i męża dwa razy od niej starszego. Edna Clare przyszła z kuzynem, członkiem królewskiej ochrony. Wysoki mężczyzna ze starannie przystrzyżonym wąsikiem obrzucił Devlina znudzonym spojrzeniem. – Devlinie, poznaj majora de Greya. Victorze, to mój przyjaciel kapitan Reddaway. Usiedli i zamówili napoje. Devlin zajął miejsce między kapitanem Sheridanem a panią Crowther. Pani Sheridan opowiadała o swoich siostrzenicach, a jej mąż milczał wpatrzony w parkiet. Camilla i de Grey usiedli naprzeciwko Devlina. Ona coś mówiła do swojego sąsiada, ale do Devlina docierały tylko strzępki słów zagłuszane opowieścią pani Sheridan oraz melodią wygrywaną przez tercet muzyczny. Major zachowywał się powściągliwie, od czasu do czasu rzucał krótki, zdawkowy uśmiech. Devlin zerknął na nich i przerwał monolog pani Sheridan, pytając: – Znają się od dawna? – Nie sądzę, kapitanie Reddaway. Siostra majora de Greya wyszła za mąż za mojego kuzyna. Majątek de Greyów, Greenwell, położony jest w Gloucestershire. Zna go pan? Zatrzymaliśmy się tam z Reggiem pewnego lata, nim wybuchła wojna. Ich ogrody są słynne ze względu na alejki limonek o splątanych koronach. Poczuł wściekłe ukłucie zazdrości, zobaczywszy, że major prowadzi Camillę w stronę parkietu. Czyżby podobał jej się ten de Grey? Niemożliwe – facet przypominał zimną rybę. Ktoś zawołał go po imieniu, rozpoznał znajomego ze szkolenia wojskowego.

– Dzień dobry, Bridges. – Dobrze cię widzieć, Reddaway. Napijmy się. Znajomi Camilli nie wykonali żadnego zapraszającego gestu w stronę Bridgesa, nikt nie przesunął się, by zrobić mu miejsce, toteż Devlin przesiadł się z nim do innego stolika. Bridges był nieatrakcyjnym, niskim człowiekiem o zadartym nosie i mokrych ustach. Devlin kojarzył, że ma łagodne, zgodne usposobienie, niepasujące do pola walki. Ktoś taki zwykle ginie dość szybko w jakiejś bezsensownej potyczce. Powiedział mu, że został na poligonie szkoleniowym w charakterze instruktora. – Znam się na mapach – wyjaśnił. – To świetnie. – Oczywiście zazdroszczę wam wszystkim na linii frontu. – Poważnie? Bridges spuścił głowę. – Wydaje mi się, że powinienem tak mówić, aby nie wyjść na tchórza. – Bzdura. Ja bym się na twoim miejscu cieszył. – Mówisz jak Louisa. – Louisa? – Moja żona. – Wyjął z portfela zdjęcie ślubne; kobieta o wydatnej szczęce ginęła w białych fałdach koronek. – Ładna – pochwalił Devlin. – Gratulacje. – Niestety jest z matką w Lancashire, bo lada chwila będzie rodzić, inaczej spędzałbym dzisiejszy wieczór z nią. Nie przepadam za podobnymi lokalami, ale potrzebowałem drinka. Piosenka dobiegła końca, Camilla i de Grey poszli każde w swoją stronę, co zobaczywszy, Devlin wymamrotał przeprosiny, opuszczając Bridgesa. Gdy prosił Camillę do tańca, od strony podestu dla orkiestry popłynęły lukrowane dźwięki If You Were the Only Girl (In the World). – Wiedziałam, że okażesz się świetnym tancerzem – oświadczyła po paru okrążeniach parkietu. – Mam oko do takich rzeczy. Victor nie znosi tańczyć, potworny z niego nudziarz. Devlin dotykał dłonią jej szerokich pleców z wyraźnie zarysowanymi mięśniami. Kosmyk włosów przylgnął do bladego policzka, wyglądał jak złota fala na białym piasku. Palce Devlina ślizgały się po satynowym materiale sukni, niczym po śliskich od wodorostów kamieniach z niedawnego snu. – Myślałem, że jesteście sobie bliscy. – Naprawdę? Nie sądzę, by Victor był z kimkolwiek blisko. Jest dość zamknięty w sobie i nie próbuje się nikomu przypodobać. Jak tam twój przyjaciel z Derbyshire?

– Niestety dość kiepsko. – Co mu się stało? – Stracił nogi nad Sommą. Pierwszego dnia. Wzdrygnęła się i powiedziała: – Przepraszam, to okropnie obcesowe z mojej strony. Pracując w szpitalu, powinnam do takich rzeczy przywyknąć. Ale to tak nie działa, wiesz? Coraz gorzej znoszę widok cierpienia. – Odjeżdżałem stamtąd z poczuciem winy, zwłaszcza że jego matka poprosiła, abym przenocował. Brakuje im towarzystwa. Pragnąłem jednak jak najszybciej się stamtąd ulotnić. Cieszyłem się z wymówki, jaką było nasze dzisiejsze spotkanie. – Ach, jestem zatem jedynie wymówką? – Jej przekorny uśmiech nagle zbladł. – Trudno mi nawet patrzeć na niektórych z nich. Teoretycznie prowadzimy szpital dla rekonwalescentów, więc nie powinni nam przysyłać ciężkich przypadków, ale i tak to robią. – Rzucisz tę pracę? – Mowy nie ma. Wtedy musiałabym wrócić do domu. Po prostu próbuję ci wyjaśnić, Devlinie, dlaczego tak rzadko do ciebie pisałam. Bałam się, że spotka cię coś złego. Wiesz, wielu mężczyzn prosi, żebym do nich pisała. Poczuł niechęć do tych obcych natrętów. – Zgadzasz się? – Nie, zazwyczaj ich zniechęcam. Zaczynasz kogoś lubić, a potem spotyka go coś strasznego. Inne dziewczyny korespondują z żołnierzami, wyczekują listów od nich. Ja bym tak nie mogła. Nienawidzę czekać. – Do mnie jednak pisałaś. – Zawsze są jakieś wyjątki, wiesz? – Jestem takim wyjątkiem? – Tak. – Roześmiała się. – Czekasz na pochlebstwa? Mam ci powiedzieć dlaczego? – Nigdy nie unikam komplementów. – Nie wiem, czy uznasz to za komplement. Podczas naszego ostatniego spotkania w Dartmouth pomyślałam sobie, że jest w tobie coś dzikiego. Dzikiego i nieprzewidywalnego, pod pozorami ogłady. Mężczyźni z rodu Reddawayów cieszą się określoną reputacją, wiedziałeś o tym? Przyciągnął ją ku sobie. – A ty wydałaś mi się najpiękniejszą kobietą, jaką kiedykolwiek widziałem. Jej głowa idealnie wpasowała się w miejsce pod jego podbródkiem, poczuł na szyi szybki oddech dziewczyny. Melodia dobiegła końca i rozległy się brawa. – Kiedy masz zamiar pojechać do Rosindell? – zapytała, gdy wracali do stolika. – Jutro.

– Nie jedź. – Po raz kolejny popatrzyli na siebie przeciągle, po czym Camilla usiadła na swoim miejscu obok de Greya. Do zespołu dołączyła wokalistka i zaśpiewała Roses of Picardy. Pani Sheridan wreszcie zmęczyła się mówieniem, ciszę przerwał dopiero przytłumiony głos pani Crowther: – Módlmy się, by wojna skończyła się w tym roku. – Musi – stwierdziła pani Sheridan. – Dlaczego? – Jej mąż zarzucił głową w bok. – Dlaczego musi? – Nie może przecież trwać w nieskończoność. Sheridan przesunął dłonią po kancie spodni. – Nie widzę przeszkód. Toniemy po uszy w bagnie bez widoków na wydostanie się z niego. – W tym roku czy w następnym – wtrącił de Grey – wreszcie nastąpi przełom. To kwestia zmęczenia wroga. – Najbardziej jesteśmy zmęczeni my – skwitował Sheridan. – Śmiertelnie. – Nie przesadzaj, człowieku. Trzymamy linię frontu już dwa lata. Prędzej czy później dopisze nam szczęście. – W wojnie pozycyjnej to napastnik jest w trudniejszej sytuacji – powiedział Crowther. – Sheridan ma trochę racji. My ich atakujemy, oni odpierają szarżę i tak w kółko. Nic się nie zmienia. – Mylisz się, drogi kolego. – Sheridan coraz szybciej poruszał dłonią, jakby ścierał niewidzialną plamę. Roześmiał się piskliwie. – Coś się jednak zmienia. Kolejnych kilka tysięcy żołnierzy idzie na przemiał. Mówię wam, to się będzie ciągnąć przez całe wieki, dopóki wszyscy nie wyginiemy! – Krzyczał cienkim głosem, aż zwrócił uwagę ludzi z sąsiednich stolików, którzy wlepili w niego wzrok. – Spokojnie, stary – odezwał się Crowther. – Proszę. – Devlin podsunął Sheridanowi kieliszek. – Chodźmy do domu, Reggie. – Twarz pani Sheridan przypominała zwiędły kwiat. Sheridanowie opuścili lokal. Po ich wyjściu nastąpiło kilka potyczek słownych, po których wszyscy umilkli. Głos wokalistki brzmiał szorstko, parkiet opustoszał. Devlina mocno przygnębił wybuch Sheridana, ponieważ zgadzał się z każdym jego słowem. – Już późno – zauważyła Camilla. – Idziemy, Edno? Devlin zaproponował, że odprowadzi je do domu. – Ja pójdę, mam po drodze – powiedział de Grey. – Nie, dziękuję, Victorze. – Camilla poprawiła etolę. – Kapitan Reddaway poradzi sobie z wezwaniem taksówki. Wyszli we trójkę. Podczas krótkiej podróży taksówką Camilla siedziała w środku

pomiędzy Devlinem a Edną Clare, kobiety rozmawiały o pracy. Za szybą migały przydymione światła latarni, jak mijające chwile. Radosne oczekiwanie przyprawiało Devlina o ucisk w żołądku. Camilla raz po raz ocierała się o niego ramieniem. Coś się wydarzy. Musi tylko wykonać mały gest. Kierowca zaparkował pod domem na Belgrave Square, Edna Clare podziękowała Devlinowi za towarzystwo. – Idź, Edno. – Camilla posłała przyjaciółce uśmiech. – Ja dołączę za chwilę. Gdy tylko panna Clare odeszła na tyle daleko, by nie mogła ich słyszeć, Devlin wyrzucił z siebie słowa: – Muszę cię znów zobaczyć. – Przecież jedziesz do domu, do Rosindell. – Nie muszę się spieszyć. Sam na sam, Camillo. Czy to możliwe? – Tak – mruknęła. – Znasz miejsce o nazwie Long Bar, w Criterionie? Będę tam na ciebie czekał jutro wieczorem. Musnęła jego policzek ciepłymi, jedwabistymi ustami, a po chwili już jej nie było. Następnego wieczoru siedział w luksusowym wnętrzu Long Baru i zerkał to na majora piechoty, który rozwodził się głośno nad francuskimi kolejami, to na tłumek korpulentnych siwowłosych mężczyzn w strojach wieczorowych. Światło odbijało się od metalicznie lśniących ścian. Zobaczył ją, w ramce z futryny. Miała na sobie białą etolę oraz czarną suknię z koronką przy szyi. Przy pasku dwie białe róże, trzecią wpięła w kok z tyłu głowy. – Ślicznie wyglądasz – powiedział. – Czuję się trochę tandetnie. Z tymi sztucznymi kwiatami… – Myślałem, że są prawdziwe. – Naprawdę? Jak miło. Niestety są jedwabne. Świeżych nie można dostać za żadne pieniądze. – Przesunęła palcami po futrzanym kołnierzu. – Człowiek nie powinien się stroić w ekstrawaganckie łaszki, gdy wokół trwa wojna, prawda? Jednak nie mogłam się powstrzymać i włożyłam swoje najładniejsze ubrania. – Dziękuję, że przyszłaś, Camillo. – Nie dziękuj. – Jej twarz wyrażała ekscytację z domieszką kpiny. – Robię tylko to, na co mam ochotę. Chciałam się z tobą zobaczyć, Devlinie. I tyle. – Zarezerwowałem dla nas stolik w restauracji. Nie byłem pewien, ile masz czasu, jak długo możesz zostać. – Tyle, ile będę chciała. Lady Clare raczej za mną nie przepada, obserwuje mnie jak jastrząb. Usiłowałam przedstawić cię jako starego przyjaciela rodziny, ale w tym gronie nie ma takich przystojnych mężczyzn, obawiam się. Toleruje mnie, ponieważ jestem bardzo dobrą pracownicą. Niestety nie mogę się jej za bardzo

narażać, bo odeśle mnie do domu. – A tego byś nie chciała? – Absolutnie nie. – Nie byłaś tam szczęśliwa? – Devlin, a ty? – Wystarczająco. – W przerwach między kłótniami z ojcem? O co właściwie się kłóciliście? – Głównie o dom. Mój ojciec spokojnie patrzy, jak Rosindell popada w ruinę. – A tobie nie uśmiecha się odziedziczenie romantycznych ruin? – Nie. Jak udało ci się wymknąć spod czujnej kurateli lady Clare? Camilla zrobiła omdlewającą minę. – Mam koszmarny ból głowy i musiałam pójść się położyć. Wyglądam na bardzo chorą, kochany? – Wyglądasz po prostu jak okaz zdrowia, jak zwykle zresztą. Przyjaciółka nie będzie za często do ciebie zaglądać? – Edna? O tak, będzie chciała koło mnie skakać. Bywa męcząca, jeśli chodzi o takie rzeczy. – To miło, że się martwi. – Być może, ale w sytuacjach takich jak dzisiejsza tylko sprawia kłopot. Jane Fox przypilnuje, żeby do mnie nie wchodziła. – Jane Fox? – Przyjechała ze mną z domu. Kiedy nie haruje jako salowa w szpitalu, pomaga mi w układaniu włosów i przy ubieraniu. Kochana dziewczyna, bardzo zręczna i oddana. Słucha mnie we wszystkim. Znasz ją chyba? – Trochę. – Starsza siostra Jane, Sarah, pracowała jako pokojówka w Rosindell. Jane także miała tam posadę przez krótki czas kilka lat temu. Devlin pamiętał rudowłosą dziewczynę o szczupłej twarzy. – Jak ci minął dzień? – zapytał. – Fatalnie. Zaspałam i Clare się wściekła. Doprawdy czasem traktuje mnie jak służącą. Czekam na dzień, kiedy będę mogła powiedzieć tej głupiej jędzy, co o niej myślę. – Popatrzyła na niego z ukosa. – Nie powinnam tak mówić. Co sobie o mnie pomyślisz? – Że zbyt ciężko pracujesz i jesteś przemęczona. – Dziś rano przywieźli sześciu nowych pacjentów. Zawsze jest dużo pracy, kiedy pojawia się tylu naraz, niektórzy w naprawdę ciężkim stanie. – Przez twarz Camilli przemknął grymas. – Jeżeli to przetrwam, już nigdy w życiu nie podejmę się tak strasznej pracy. Będę spędzać czas na zabawie. – Świetny plan. – Nie masz mi tego za złe?

– Ani trochę. Tańcz i hulaj ile dusza zapragnie. – Taki mam zamiar. Chcę chodzić na przyjęcia, kupię też samochód i będę nim jeździć najszybciej jak się da. Devlin napawał się widokiem jej ust, długiej, smukłej szyi i podziwiał wesołe iskierki w jasnych oczach. – A ty co zamierzasz robić po wojnie, Devlinie? Trudno mu było sobie wyobrazić koniec wojny, uznał, że nie warto kusić losu i rozważać podobnych mrzonek, to, co powiedział, zaskoczyło więc nawet jego samego. – Wrócę do domu i już nigdy go nie opuszczę. – Tego właśnie pragniesz? Najbardziej na świecie? – Są jeszcze inne rzeczy, których pragnę najbardziej na świecie. – A czego jeszcze? – Ciebie. Pragnę ciebie, Camillo. – Bardzoś pan bezpośredni, kapitanie Reddaway. – Mam mało czasu – odparł po prostu. – Przecież musisz o tym wiedzieć. Podszedł do nich kelner z informacją, że stolik już czeka. Przeszli do sali restauracyjnej. – Umieram z głodu – powiedziała Camilla ze swoim wspaniałym chrapliwym śmiechem, który ściągnął na nią spojrzenia innych gości. – Wybacz – dodała. – Nie mam zamiaru udawać, że jadam tyle, ile wróbelek. Zresztą założę się, że damy, które tak twierdzą, plądrują spiżarki po nocach. Sala jadalna Criterionu przypominała szkatułkę z biżuterią. Wnętrze pełne złoceń, luster i mozaikowych kompozycji znakomicie pasowało do Camilli, która migotała blaskiem niczym klejnot. Kiedy podano potrawy, pochyliła się nad stolikiem, jakby miała zamiar wyznać jakiś sekret. – Jane Fox mówi, że widziała w Rosindell ducha. – Jane była jeszcze dzieckiem, gdy u nas pracowała. Dzieckiem o bujnej wyobraźni. – Och, zatem nie macie tam bezgłowych zakonnic? – Przykro mi. – Bardzo mnie rozczarowałeś, Devlinie. Będziesz mi musiał jakoś wynagrodzić brak opowieści z dreszczykiem. Inaczej ci tego nie daruję. – Doprawdy? – Popatrzył jej w oczy. – Mówiłam ci już, że mam problem z wybaczaniem. – W takim razie spróbuję. Rosindell to stary dom. O takich domach zawsze krążą legendy. Mieszkańcom okolicznych wiosek i miasteczek wydaje się położony na kompletnym odludziu, wyobraźnia podsuwa im najprzeróżniejsze historie. Wystarczy, że zaskrzypią stare deski, zawieje wiatr w kominie, a już słyszą kroki.

Albo mylą cień padający od lampy z… Zresztą sama możesz się domyślić. To wszystko bzdury. – Opowiedz mi coś więcej o Rosindell. Parę razy wypłynęłam na zatokę, ale nie zobaczyłam posiadłości. – Od strony morza jej nie widać, jest ukryta w dolinie za urwiskiem. To architektoniczny miszmasz, ale mnie wydaje się piękny. – Oczyma wyobraźni ujrzał stary, samotny, smagany burzami dom wielu pokoleń Reddawayów. – Trochę mi wstyd, że zatrzymuję cię w Londynie, kiedy mógłbyś jechać do domu. Ujął ją za rękę. – Wiem, czego chcę, Camillo. – Wierzę ci. Podejrzewam też, że często to dostajesz. Jesteś mężczyzną, a mężczyźni rządzą światem, prawda? – Kobiety posiadają inny rodzaj mocy. – Której tak się boicie, że zniewalacie nas zasadami i zakazami, abyśmy nie mogły jej używać. Wiesz, kiedy czułam się najszczęśliwsza? Pamiętam dokładnie ten moment. Płynęłam jachtem z przyjaciółmi, wiatr dął w żagle, bezkres morza urzekał. Było majestatycznie i wspaniale. Za każdym razem musiałam błagać matkę, żeby pozwoliła mi wypłynąć, i za każdym razem musiał mi towarzyszyć jakiś ponury stary krewny lub przyjaciel rodziny, a kiedy nikt taki nie był akurat dostępny, czekał mnie domowy areszt z siostrą. – Na jej twarzy pojawił się przelotny wyraz lęku; zaskoczył Devlina. – Nie zawsze, ale tak się nieraz zdarzało – dodała ze śmiechem. – Czasami boję się, że skończę samotnie w jakimś ciasnym pokoiku w Bayswater. – Nie sądzę. Jak mam ci to powiedzieć jeszcze wyraźniej. – Spróbuj. – Camillo, myślę… wiem… że się w tobie zakochałem. Otworzyła usta, lecz nic nie powiedziała, skinęła tylko lekko głową. O jedenastej wieczorem odprowadził ją na Belgrave Square. Jej skóra w świetle księżyca emanowała perłowym blaskiem, włosy przypominały pajęcze sieci pokryte szronem. Gwizdnęła cicho. W oknie na górze rozchyliły się zasłony i, niczym księżyc wyzierający zza chmur, ukazała się czyjaś blada twarz. Devlin objął dziewczynę i odnalazł ustami jej usta, całowali się, dopóki ktoś nie otworzył od wewnątrz bocznych drzwi, wtedy Camilla wśliznęła się przez nie do środka. Cały następny poranek minął mu na szukaniu kwiatów dla Camilli. Miała rację: nie było łatwo jakiekolwiek znaleźć, lecz przeczesywał miasto niezmordowanie, aż

wreszcie spotkał na stacji Waterloo dziewczynę z koszem przebiśniegów. Stanął na moście Waterloo i obserwował statki na Tamizie. Pół tuzina barek węglowych powiązanych ze sobą jak naszyjnik przepłynęło pod przęsłem. W powietrzu unosił się zapach soli i gnijących roślin. Poczuł tęsknotę za domem, za rzeką bardziej zieloną i bardziej kochaną. Opuścił Londyn i duchem znalazł się w Devon nad rzeką Dart, a potem na samotnym półwyspie, gdzie było jego Rosindell. Nie słyszał już ryku samochodowych silników, lecz huk fal w zatoczce i pogwizdywanie wichru w dolinie. Nie czuł już spalin, tylko zapach palonego drewna, soli morskiej i róż. Spotkał się z Camillą w południe. Przytuliła bukiet do twarzy i przymknęła oczy. Zjedli szybki obiad w kafeterii, mieli zaledwie pół godziny, potem musiała wracać do pracy. Kiedy się rozstali, ogarnęło go nagle wielkie zmęczenie, z trudem przedzierał się przez tłum idący w kierunku Marble Arch. Dotarłszy do mieszkania, od razu rzucił się na łóżko i zasnął, nie zdejmując nawet butów. Szedł w długim rzędzie mężczyzn po drewnianych deskach przez ziemię niczyją. W błocie zakwitło pole przebiśniegów. Gęsta mgła przysłoniła mu widok pozostałych żołnierzy, a gdy się przerzedziła, zobaczył, że został sam, na drodze do Rosindell. Maszerował dalej na północ wąską dróżką otoczoną wysokim żywopłotem. Słońce przedarło się przez resztki mgły, kropelki rosy migotały na zaoranych polach. Jasność na horyzoncie to morze, za wzgórzem, na południu. Jednak gdy wszedł na szczyt wzniesienia i spojrzał w dół, tam, gdzie powinien znajdować się jego dom, zobaczył pustkę. Obudził się i spojrzał na zegarek. Spał trzy godziny. Myśli powędrowały z powrotem ku Rosindell, nie temu ze snu, który rozpłynął się w powietrzu, lecz rzeczywistemu domowi, tajemniczemu, choć dobrze znajomemu, ukrytemu w odległym zakątku hrabstwa Devon. Widział wyraźnie, niczym na kartach książki, jakie zmiany powinien wprowadzić, żeby zamienić Rosindell w odpowiednie miejsce do życia dla Camilli. Tamtego wieczoru podczas kolacji opowiedział jej o swoich planach. Miał zamiar zburzyć stare budynki gospodarcze oraz całkowicie przebudować dom. Pokoje będą nowoczesne i przestronne, z wysokimi oknami wychodzącymi na dolinę i zasadzony przez matkę ogród. Później, w drodze powrotnej na Belgrave Square, odciągnął ją na bok, w bramę, i pocałował. Zdawała się topnieć w jego ramionach, przywarła biodrami do jego bioder. – Dotykaj mnie – szepnęła, a on wsunął rękę pod futrzaną pelerynę i powiódł opuszkami palców po jej szyi. Odsunął koronki i dotknął nagiego ciała, Camilla odchyliła głowę, zamknęła oczy i rozchyliła usta. Odnalazł ustami gładką białą pierś, zacisnął dłoń na krągłości ud. Poczuł, jak się wyprężyła, słyszał jej szybki

oddech. Wychodziła mu na spotkanie, niecierpliwa i namiętna. Jakaś para w średnim wieku zbliżała się w ich stronę, głośno narzekając na wygórowane ceny hotelowe. Camilla czym prędzej wygładziła ubranie i poszli dalej. Pod posiadłością rodziny Clare nastąpił ten sam ciąg zdarzeń co poprzedniego wieczoru. Cichy gwizd, blada twarz w oknie, jakby księżyc wyzierał zza chmur, i zniknięcie Camilli za bocznymi drzwiami. Rankiem ostatniego dnia pobytu w Londynie Devlin wypłacił pieniądze z banku i zaopatrzył się w niezbędne rzeczy w sklepie militarnym. Po południu spakował torbę. Pozbawione rzeczy Devlina mieszkanie wróciło do bezosobowego stanu, w jakim je zastał tydzień wcześniej. Liczył minuty do ponownego spotkania z Camillą, a jednocześnie do nieuchronnego rozstania. Sprawiała, że czuł się beztroski i ożywiony, jej uroda i błyskotliwość wprost zapierały mu dech w piersiach. Nie wyobrażał sobie życia bez ukochanej, rozłąki przez wiele miesięcy albo nawet lat. O tym, że być może nie zobaczą się już nigdy, myśleć się nie odważył. Zarzucił torbę na ramię, zostawił klucze dozorcy i wyszedł z budynku. O piątej miał pociąg ze stacji Victoria. Drzewa i trawniki Hyde Parku oraz rezydencje, które mijał, idąc na Belgrave Square, były już tak dobrze znajome, że stały się niemal częścią jestestwa Devlina. Czas przelatywał mu między palcami jak ziarenka piasku. Poprosiła, żeby na nią zaczekał po drugiej stronie skweru. Miała tego dnia dyżur, lecz obiecała, że znajdzie chwilę, by się z nim pożegnać. Stanął w rogu, tuż przy balustradzie, skąd mógł obserwować drzwi frontowe. Była czwarta i pierwsze płatki śniegu migotały złociście w przytłumionym świetle ulicznych latarni. Zerknął na zegarek. Kwadrans po czwartej. Śnieg wirował w powietrzu, pokrywał cieniutką warstewką balustrady i gałęzie drzew. Zesztywniał w oczekiwaniu, kiedy drzwi rezydencji się otworzyły. Jednak osoba, która w nich stanęła, była niższa i tęższa od Camilli. Poczuł ogromny zawód, zapowiedź o wiele większego rozczarowania. Wpół do piątej. Zapukał. Otworzyła mu pokojówka. – Czy mógłbym pomówić z panną Langdon? Czekał w korytarzu, przyglądając się obrazom na ścianach i śladom po własnych zabłoconych butach na biało-czarnych płytkach. Na dźwięk kroków drgnęło mu serce. Edna Clare, nie Camilla. – Przepraszam, kapitanie Reddaway, Camilla jest niestety zajęta. – Zajmę jej tylko pięć minut. Chcę się pożegnać. Panna Clare przesunęła dłonią po połach fartucha. Dopiero wtedy zauważył czerwone smugi na białej tkaninie. – Przywieźli nam sześciu nowych pacjentów. Mamy naprawdę pełne ręce roboty.