MAY GRETHE LERUM
KSIĘGA MARII
Z norweskiego przełożyła ANNA MARCINIAKÓWNA
Tytuł oryginału norweskiego: „Marias bok”
ROZDZIAŁ I
Sogndalsfœren, 1667
W małej izbie zaległa kompletna cisza, kiedy obca kobieta pochyliła się nad łóżkiem i
szeptała coś cicho do rodzącej. Nawet Anna - Krestina umilkła. Jej pomarszczona twarz wyrażała
niedowierzanie. Co taka młoda dziewczyna może zrobić?
Co w ogóle można jeszcze zrobić, czego Anna - Krestina sama już nie próbowała? Dziecko
się zaparło, to oczywiste, i nigdy nie ujrzy dziennego światła. A matka...
No trudno, nie ją pierwszą, i nie ostatnią, spotka śmierć wraz z płodem, który zakleszczył się
w jej ciele.
Takie jest życie, trzeba o tym wiedzieć.
Kiedy grozi choroba lub śmierć, człowiek ma niewiele na swoją obronę. Złe moce zsyłają
plagi i dręczą ludzi, zaś dobre siły nie zawsze chętne są pomagać. Sama natura podsuwa lekarstwa i
środki lecznicze, ale bardzo niewielu zna ich tajemną siłę. A jeśli nawet ktoś dowiedział się co
nieco, niechętnie o tym mówi. Stosy przeznaczone dla czarownic wciąż płoną na wielkich prze
strzeniach Europy.
Liv Bergaheim Meisterplass nigdy przedtem nie została wezwana do rodzącej kobiety we
wsi Mogła na palcach jednej ręki policzyć odwiedziny w Sogndalsfjœren i nie zachowała po nich
najlepszych wspomnień. Wiodła własne życie po drugiej stronie fiordu, w oddalonej zagrodzie, w
której mieszkali tacy sami jak ona. Dźwięk kościelnych dzwonów, który ponad wodą docierał do
ich przeklętej siedziby, był jedynym przesłaniem od innych ludzi.
Meisterplassen.
Zagroda Mistrza.
Jorand Jorandssønn służył jako kat już co najmniej dwudziesty rok, zyskał uznanie za pewną
rękę i skuteczne, a często i bezbolesne metody. Złodziejowi, któremu trzeba było zgodnie z
wyrokiem obciąć lewą dłoń, chętnie wymierzał przed egzekucją cios tak, by tamten zemdlał i nie
czuł bólu. Zawsze zadbał, by powstrzymać krwotok w saganku wrzącego oleju albo przez przypale
nie rany rozżarzonym do czerwoności żelazem. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś, kto dostał się w
jego ręce, niepotrzebnie umarł. Ludzie radowali się głośno, kiedy nadchodziły dni kaźni, zwłaszcza
gdy pogoda panowała piękna i można było poświętować. Natychmiast jednak, gdy skazaniec
przestawał dawać znaki życia, okrzyki milkły, a ludzka niechęć ponownie kładła się ciężkim brze
mieniem na okrytych czarną peleryną ramionach kata.
Musiał wiedzieć, że nie jest jednym z nich.
Nie chcieli patrzeć mu w oczy, ani tym bardziej zamienić z nim życzliwego słowa.
Należał do sił ciemności, był posłańcem Śmierci. Miał ręce zbrukane krwią skazańców.
Była tylko jedna jedyna osoba, której nienawidzili bardziej niż jego: nałożnica kata.
Mimo to zdarzało się, że chowali swoją niechęć i posyłali po tę drobną istotę. Szybko
bowiem zrozumieli, że owa niezwykła mieszkanka strasznego domu z tamtej strony zielonego
fiordu jest czymś więcej niż tylko upadłą kobietą. Już w kilka dni po tym, jak przybyła do Mei
sterplassen z nieślubnym dzieckiem, odważnie wkroczyła do wsi, by kupić jedzenie na Wigilię. Bóg
widocznie chciał, że akurat tego dnia gospodarz z Aaberget został przebity na wylot żelazną płozą
sań. Do dzisiaj ludzie opowiadają, jak ta obca kobieta, dziecko jeszcze prawie, zatrzymała
krwawienie i uleczyła rannego. Ba, niektórzy twierdzili nawet, że brzegi rany zamknęły się pod
dotykiem jej drobnych dłoni i w ciągu kilku minut wszystko się zagoiło.
A czyż nie słyszano o chłopie imieniem Nikolai? Dwóch sąsiadów w rozpaczy zaniosło go
do Meisterplassen późnym wieczorem, był bowiem bliski śmierci z powodu tajemniczej zarazy. Ta
katowska wywłoka dała mu jakichś swoich ziół i posmarowała go maścią. Od tej chwili wstąpiły w
niego nowe siły, a zaledwie cztery tygodnie później stanął już do roboty, by uchronić rodzinę od
grożącej jej śmierci głodowej.
Historie o umiejętnościach Liv i jej lekarstwach rozrastały się w miarę upływu czasu. Jakieś
dziesięć lat temu Liv gdzieś wyjeżdżała, a kiedy wróciła do domu, rozeszły się pogłoski, że gościła
w swoich rodzinnych stronach w głębi fiordu i wyleczyła córkę samego pastora. Większość nie
wierzyła w takie gadanie, ale wiadomo, że prawie wszyscy, którym coś dolegało, a którzy szukali
jej pomocy, odzyskiwali zdrowie. Coraz częściej małe łódki zatrzymywały się przy kamiennym
nabrzeżu Meisterplassen, a zgarbieni, przestraszeni ludzie skradali się na podwórze zagrody, którą
tak często przeklinali. W świetle dnia nikt jednak o tych odwiedzinach z przyjemnością nie
rozmawiał.
Kiedy spotykali znachorkę we wsi lub mijali w łodzi na wodach fiordu, odwracali twarze.
Kobiety, które miały jej do zawdzięczenia życie zarówno własne, jak i dziecka, żegnały się
na jej widok i miotały ciężkie przekleństwa. Bo może ona czerpie swoje siły od samego Czarnego?
Może jest też i jego nałożnicą...?
Mężczyźni spluwali na ziemię, po której przeszła, czasami trafiali wyżej i plwociny spadały
na suknię. Nigdy nie szukała ich gniewnych spojrzeń, spiesznie podążała dalej, na ogół do sklepu,
gdzie płaciła skrupulatnie za swoje towary. Bowiem jej szylingi, owszem, te były tak samo dobre
jak pieniądze innych.
Liv przez całe życie trwała na uboczu, jakby naznaczona wiekuistym piętnem. Czuła się
zraniona, coraz trudniej było jej pojąć, jak kobieta może w jednej chwili złożyć w jej ręce los swój i
swego dziecka, a w następnej obrzucać ją najgorszymi wyzwiskami. Ale radość z tego, że umie
łagodzić cierpienia i leczyć obolałe ciała, wciąż stanowiła dla niej wystarczającą nagrodę.
Samotność też nie była nie do zniesienia, miała przecież dzieci, córeczkę Marię, syna Jorila,
przybranego syna Randara, a przede wszystkim ukochanego Joranda.
A daleko stąd w głębi fiordu znajdowało się też miejsce, w którym zawsze witano ją z
radością... Liv ciepło wspominała ostatnie tygodnie swego dzieciństwa, spędzone u Evena i Tulvy
Solgarden. Miała zaledwie dwanaście lat, gdy grupa silnych mężczyzn uratowała jej życie i
sprowadziła do wsi. Przedtem mieszkała w samotnej zagrodzie wysoko w górach, zdana jedynie na
towarzystwo potwornego, okrutnego dziadka. Nikt nie wiedział o jej istnieniu, ludzie sądzili, że
mała dziewczynka o jasnych włosach zginęła razem z całą rodziną podczas strasznego wypadku, o
którym do dziś jeszcze ze zgrozą opowiadano w późne jesienne wieczory, a który nazywano po pro
stu Upadek Zginęli wówczas rodzice Liv i jej młodszy braciszek Ona ocalała, ale wielokrotnie
potem błagała Boga o śmierć i żałowała, że także nie umarła, spotkał ją bowiem los tysiąc razy
gorszy. Pozostała przy życiu, wydana całkowicie na łaskę nieludzkiego dziadka.
Stary rozpaczał, rozpacz zaślepiała go, czyniła go szalonym i dzikim. Utracił jedynego syna,
a winą za to obciążał tamtą przeklętą kobietę. Liv pamiętała chłód, jaki panował między starym a
mamą, i w miarę upływu lat coraz lepiej instynktownie pojmowała sens tego, co się wtedy działo,
całe to złe traktowanie, przymus, gwałty... O Boże, jako dorosła wciąż jeszcze zdawała się pamiętać
swoje myśli z tamtego czasu. Nigdy tylko nie umiała odtworzyć myśli dziecka pośród tych
strasznych cierpień. Czy w ogóle kiedykolwiek była dzieckiem?
Gdy pastor chciał jej odebrać owoc grzechu, uciekła. Nowo narodzona Maria stała się, choć
to może dziwne, tym źdźbłem, którego się chwytała, by zachować zdrowe zmysły. Dziecko było z
krwi dziadka, zostało spłodzone w strasznym gniewie, dla zemsty, mimo to było w niepojęty
sposób czyste. Liv narażała całą przyszłość maleństwa, kiedy pewnej zimowej nocy wsiadła do
czarnej łodzi Olego - Miedziaka i pozwoliła, by prąd unosił ją jak najdalej od wszystkiego, co
znała.
Dzięki temu spotkała Joranda, owego przerażającego, lecz niezwykle troskliwego
człowieka.
Została u niego, chociaż z czasem niebezpieczeństwo przestało jej grozić i dochodziły
wiadomości, że mogłaby spokojnie wracać do domu.
Często wspominała ten trudny miesiąc, kiedy myślała o możliwości zdrady, opuszczenia
Joranda dla zapewnienia sobie własnej zagrody i dobrej opinii, a także przyszłości dla swoich
dzieci. Uratowała ją Maria, ukochana córeczka. One obie, dwie samotne kobiety z Meisterplassen,
były do siebie bardzo przywiązane. Liv z radością stwierdzała, że córka odziedziczyła jej zaintere
sowanie dla ziół, leczenia i uzdrawiania.
Toteż kiedy teraz przyjechał posłaniec ze Stebje, postanowiła zabrać ze sobą córkę.
Maria dorosła już na tyle, by poznać najgłębsze tajemnice życia, które objawiają się przy
narodzinach dziecka.
Nie skończyła jeszcze szesnastu lat, ale stała się już świetnie rozwiniętą młodą kobietą o
takich samych jasnych włosach jak matka. Oczy Marii nie były jednak tak niebiańsko błękitne,
sprawiały raczej wrażenie, że wraz ze zmianą pór roku przybierają coraz to inną barwę. Teraz były
głęboko niebieskie, prawie takie jak pociemniałe przed niepogodą morze, błyszczały z podniecenia
i napięcia.
Popłynie z matką do wsi!
Wcześniej zaledwie kilka razy odbywała taką podróż, Liv bowiem chciała chronić swoje
dzieci przed szyderczymi słowami ludzi i ich odpychającym chłodem.
Ale w końcu Maria musi zacząć jej towarzyszyć. Nadszedł czas, ona sama była o cztery lata
młodsza tamtego dnia, kiedy opatrzyła straszną ranę i być może uratowała życie najstarszego
chłopca w Solgarden.
Teraz Maria stała w cieniu, ale nie odwracała wzroku pod wpływem przenikliwych,
taksujących ją spojrzeń. Dziewczyna była dumna, przez całe dzieciństwo bawiła się swobodnie
niczym dzikie zwierzątko na wolności. Wprawdzie żyła samotnie w rodzinnej, leżącej na uboczu
zagrodzie, nie miała ani koleżanek, ani przyjaciółek, którym mogłaby powierzać swoje tajemnice,
miała jednak mamę, Joranda, braciszka Jorila, no i, oczywiście, Randara. Randar... ów cichy i
zamknięty w sobie chłopiec, a mimo to w jakiś tajemniczy sposób pociągający! Mógł być synem
Joranda, podobny do niego dzięki ciemnym, bujnym włosom i wyraźnym rysom.
Maria wiedziała jednak, że Randar przybył do Meisterplassen jako mały chłopiec, dokładnie
tak, jak i ona. Rośli niczym rodzeństwo, ale ostatnimi czasy Maria zaczynała darzyć urodziwego
dwudziestolatka nie całkiem siostrzanymi uczuciami.
Nie, teraz nie wolno myśleć o Randarze!
Trzeba patrzeć, co robi mama!
Sama siebie przywołała do porządku i skupiła całą uwagę na osobie matki. Tamta stała
pośrodku niewielkiej izby i Maria stwierdziła, iż nikt z obecnych nie wyciągnął do niej ręki na
powitanie.
Liv przegoniła wszystkich ciekawskich, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Większość
wymknęła się za drzwi, tylko stara babka pomagająca zwykle rodzącym, Anna - Krestina, uparła się
zostać. Wykrzykiwała złe słowa i bluźniła, gdy gospodarz wrócił do domu z Liv i Marią w łodzi.
Czy zamierza złożyć w ręce samego Diabła los swojej nieszczęsnej kobiety i jej niewinnego
dziecka?
Gospodarz odsunął ją jednak szorstko, twarz miał czerwoną i surową, usta mocno zaciśnięte.
Stracił już cierpliwość do tej starej. Po Anne - Krestinę posyłano chętnie przy trudniejszych
porodach, ale bardzo często sprawy kończyły się źle. Kobiety we wsi nie miały jednak nikogo
innego, by spytać o radę czy poprosić o pomoc, gdy na przykład poród zatrzymywał się nagle w
połowie i życie dwóch istot zawisło na włosku. Rzecz jasna, zdarzało się od czasu do czasu, że
szorstka, pozbawiona życzliwości i ciepła pomoc Anny - Krestiny przynosiła rezultaty, że matce i
jej dziecku udawało się przeżyć, ale przecież wszystkie sprawy są w rękach Boga. Dlatego posyłano
po nią prawie zawsze, a ona zarabiała na chleb, pomagając ludziom w razie bólu zębów, porodów,
biegunki lub krwotoku. Odpowiednie narzędzia nabyła od wędrownego znachora i używała ich z
wielką pewnością siebie. Chętnie upuszczała krwi nawet najsłabszym pacjentom.
Upuścić krwi, to jej najczęstsza rada.
Anna - Krestina posługiwała się też różnego rodzaju uchwytami i hakami. Od dawna się
zastanawiała, czy owe tak często przez nią używane narzędzia nie mogłyby pomagać również w
przypadkach zatrzymania się płodu, i właśnie teraz postanowiła wypróbować tę metodę. Rodząca
umrze i tak, nikt więc nie może oskarżać babki, że zamordowała słabe ciała matki i dziecka meta
lowym narzędziem. Wszyscy już mogli się przekonać, iż tutejsza gospodyni nie sprostała swemu
głównemu życiowemu zadaniu.
No i nagle sprowadzili tutaj tę katowską dziwkę!
Anna - Krestina uważała się za osobę doświadczoną i nie lękała się żadnej konkurencji.
Słyszała oczywiście, że wielu przeprawia się na drugą stronę fiordu, by kupić nieczyste lekarstwa i
maści, ona sama jednak wciąż miała pod dostatkiem bogatych pacjentów. Kiedy teraz rodząca
gospodyni umrze w rękach tej ladacznicy, być może ludzie nareszcie przejrzą na oczy. Najpierw
trzeba jednak przybyłą osadzić na miejscu, niech tak nie stoi nieskrępowana pośrodku izby,
trzymając w rękach dziwnie rzeźbioną skrzyneczkę.
Nawet się nie przywitała!
Mruknęła tylko parę słów do nieprzytomnej położnicy.
Co zamierza zrobić?
Z rzeźbionej skrzyneczki został wyjęty metalowy pojemnik. Liv wyciągnęła korek, po
pokoju rozszedł się jakiś silny zapach. Wylała dwie krople na strzęp czystej owczej wełny i
przyłożyła orzeźwiający zwitek pod nos chorej. Zapach wydawał się dziwnie obcy, zupełnie
odmienny od smrodu i ludzkiej woni, która przedtem wypełniała pomieszczenie.
Anna - Krestina patrzyła ze złością. Zapach ją paraliżował, wydawał się dobry i ciepły,
świeży i oczyszczający. W zatęchłej izbie i nad łóżkiem chorej unosił się dotychczas ciężki odór
potu, Anna - Krestina sama się do tego przyczyniła, cuchnęło od niej czymś cierpkim i dławiącym,
rozsiewała zapach starczego ciała oraz resztek jedzenia, gnijących między zębami. Ciągnęło od niej
jeszcze czymś nieokreślonym, przypominającym smród, jaki zalega w izbie, w której mężczyźni
wylewają na podłogę resztki z kufli po piwie. Owa babka i opiekunka chorych nie wyglądała
schludnie. Posiadała jednak władzę, była uznawana ze względu na swoje bardzo poszukiwane
umiejętności i usługi. Liv domyślała się, że chyba nie uniknie otwartej wrogości, skoro starucha
pojęła, że jej pozycja została zagrożona. Ale teraz miała inne zmartwienia.
Kobieta w łóżku wyglądała, jakby już umarła.
Nie wyczuwało się skurczów porodowych, chociaż brzuch napinał się raz po raz z drżeniem.
Ciało stało się blade, było spocone i zimne. Włosy potargane i pozlepiane leżały na przepoconej
poduszce. Chora rozpaczliwie zaciskała pobladłe dłonie na krawędzi łóżka, jakby w ten sposób
chciała utrzymać się przy życiu.
- Jak daleko to zaszło? - zapytała Liv uprzejmie.
- Za daleko, sama chyba widzisz. Jedno jest pewne, ona nigdy więcej nie będzie
brzemienna. Ale może uda nam się uratować jej życie, mam tu coś, co mogłoby jej pomóc.
Liv zadrżała, gdy zobaczyła, że starucha wydobywa z worka w kącie potężny żelazny hak,
taki, jakich rybacy używają do łapania dużych fląder. Hak miał dwa ostre zaczepy i został
wykonany tak, że mógł utrzymać nawet bardzo dużą rybę.
Anna - Krestina zachichotała z dumą, sama siebie chwaliła za pomysłowość. Ten
przedmiocik może niejedno zdziałać, tak, tak...
Liv nie mogła opanować drżenia, rozumiała, co stara zamierza zrobić, do czego użyje tego
okropnego narzędzia. Chce mianowicie poświęcić dziecko, przebić jego delikatną, gołą główkę,
która się zakleszczyła w przejściu pomiędzy kośćmi łonowymi matki. Chce zamordować nie
narodzone maleństwo, zadając mu straszliwy ból, wyszarpać z ciała matki żywy płód niczym
szamoczącą się rybę...
Ogarnęły ją mdłości, nie może do tego dopuścić!
- Nie! Nie wolno ci! Odłóż to, stara babo, zamordujesz i matkę, i dziecko tym swoim
piekielnym żelastwem!
- Słuchajcie no tej wywłoki! Czy ty sobie wyobrażasz, że możesz tu przyjść i mówić Annie -
Krestinie, co powinna robić przy łóżku rodzącej?
- Nie wolno ci, słyszysz! Wynoś się stąd, ty śmierdząca babo, i zabieraj to przeklęte
diabelstwo!
Popchnęła starą, cała nieśmiałość gdzieś się ulotniła, a złość dała jej odwagę, budzącą
respekt. Maria uśmiechała się do matki, dumna z jej zachowania i uradowana, że Liv postawiła się
wobec niczego nie rozumiejących i głupich ludzi. Miała ochotę krzyknąć: Nie dawaj się, mamo!
Rozległy się kroki gospodarza, który najwyraźniej usłyszał gniewne głosy kobiet i biegł,
żeby je rozdzielić.
- Na Boga, baby przeklęte, nie szarpcie się jak wściekłe kotki nad śmiertelnym posłaniem
mojej nieszczęsnej kobiety! Czy nie dość, że człowiek traci żonę i dziecko, musicie jeszcze zbrukać
ich ostatnie minuty kłótnią i wyzwiskami? Nie, nigdy nie powinienem był was tu sprowadzać,
wściekłe suki!
Złapał każdą za ramię, oderwał je od siebie i potrząsnął tak, że starucha upuściła narzędzie,
które trzymała w ręce.
- Ona chce zamordować twoje dziecko tym hakiem, chce go wbić niewiniątku w głowę! -
krzyknęła Liv.
Czerwona twarz gospodarza zrobiła się trupio blada.
- Co w... No tak, słyszałem o twoich nieludzkich sposobach, Anno - Krestino, gdybym
jednak wiedział, że jesteś morderczynią, nigdy bym cię nie wezwał do swojego domu! Wynoś się
zaraz, nieszczęsna, i zabierz ze sobą to diabelstwo! Życie mojej żony spoczywa teraz w rękach
Boga. I życie dziecka też!
Anna - Krestina została wypchnięta za drzwi, a zaraz potem tą samą drogą poleciał jej
worek.
Liv stała w milczeniu, spoglądała w gniewne oczy gospodarza. Widziała, że ten człowiek
cierpi, zrozumiała natychmiast, że los żony nie jest mu obojętny. Jego zaczerwienione oczy
błyszczały jak w gorączce, ręce dygotały, głos odmawiał posłuszeństwa.
Podeszła do niego, pogładziła poufale po policzku, ujęła jego zimne dłonie w swoje ciepłe i
uścisnęła.
- Ja nie zostawię twojej żony. Jest jeszcze nadzieja, to silna kobieta. Idź teraz i poproś
służącą, by postawiła na ogniu największy saganek, będziemy potrzebować mnóstwo gorącej wody.
Trzymaj z daleka wszystkich ciekawskich i przynieś mi dwa naręcza czystej słomy, muszę
prześcielić łóżko.
Gospodarz wyszedł uradowany, że może zrobić coś pożytecznego. Ta obca kobieta
sprawiła, że odzyskał nadzieję, otrząsnął się z chłodu śmierci i wyprostował plecy.
Liv została przy chorej sama z Marią. Lekko uniosła wełnianą kołdrę z udręczonego ciała na
posłania Kobieta jęknęła cicho. Brzuch skurczył się raz jeszcze.
Teraz Liv wsunęła ostrożnie wąską dłoń pomiędzy nogi rodzącej, tuż za otworem napotkała
twardą główkę. Dziecko było gotowe do wyjścia, lecz zatrzymało się jak w kleszczach. Na główce
Liv wyczuła słabo tętniące naczynko, a może to tylko echo serca matki?
Czas naglił, wiedziała o tym od dawna. W każdej chwili pępowina, przez którą matka
przekazywała dziecku powietrze i pokarm, może się zacisnąć, krew cieknąca małymi kropelkami od
matki do dziecka wskazywała, że łożysko zdążyło się już częściowo odkleić. Liv wiedziała, że to
może oznaczać krwotok, a w następstwie nagłą śmierć matki i równie szybką śmierć dziecka, kiedy
żywy przewód, łączący je z matką, przestanie pulsować.
- Główka się zaparła, dziecko ułożyło się nie tak, jak trzeba. Muszę spróbować wepchnąć je
odrobinkę do środka, odwrócić tak, żeby mogło się wydostać. Musimy sprawić, by kobieta
odzyskała choć trochę sił, i wywołać znowu porodowe skurcze. Często matka daje sobie radę sama,
musi tylko odpocząć - tłumaczyła Liv swojej córce. Maria kiwała głową, oczy jej lśniły, całą sobą
chłonęła naukę, jaką mogła jej przekazać doświadczona matka.
Najpierw podały rodzącej uspokajający i rozkurczowy napój sporządzony z melisy, lulka
czarnego, kory lipy, kwiatu rumianku i jakiejś słodko pachnącej cudzoziemskiej przyprawy, której
nazwy Liv nie znała.
Maria mokrą szmatką delikatnie przetarła spocone ciało położnicy. Następnie okryły ją
znowu kołdrą, a Liv położyła ciepłe płócienne gałgany na brzuchu i lędźwiach rodzącej. Ostrożnie
popychała dłonią główkę dziecka w otworze rodnym, masując równocześnie wstrząsany drgawkami
brzuch. Robiła to silnymi, zdecydowanymi ruchami od dołu ku górze.
Dziecko wyraźnie się cofnęło.
Liv przycisnęła mocniej i tym razem macica zareagowała, dziecko nie stało już pomiędzy
napiętymi mięśniami i kośćmi matki. Teraz Liv na zmianę nacierała, uderzała lekko i zdecydowanie
ugniatała ogromny brzuch. Nagle łóżko wypełniło się krwistą wodą.
Główka dziecka działała niczym korek w butelce i teraz cały nagromadzony płyn buchnął na
zewnątrz. Zanosi się na kolejny krwotok, czy też to tylko krew, która przez wiele godzin spływała
do zablokowanego brzucha?
Liv bardzo nie lubiła widoku przemieszanych z krwią wód płodowych, to zwykle bardzo zły
znak.
- Podaj ten drugi napój, a ja przytrzymam jej głowę - rzekła Liv.
Maria posłuchała natychmiast. Tym razem Liv zastosowała silnie działający wywar, którego
głównym składnikiem był tasznik pospolity. Wiedziała od Marty, że niezwykła moc tej rośliny daje
rodzącym nową siłę, pobudza skurcze porodowe i zmniejsza niebezpieczeństwo krwotoku. Wiele
dzieci udaje się uratować, kiedy zmobilizuje się w ten właśnie sposób ostatnie siły matki. Gdyby
jednak zażywać ziele wcześniej, jeszcze w czasie ciąży, jego działanie na dziecko byłoby
szkodliwe...
Położnica zareagowała natychmiast. Wyraźnie ożyła, ciało napięło się mocno i poddało
skurczom, nadchodzącym falami.
- Przyj, kobieto, jeśli Bóg zechce, uratujemy twoje dziecko!
Tamta jęknęła tylko w odpowiedzi, nie wiedziała, kto do niej mówi, ledwie zdawała sobie
sprawę z tego, gdzie jest.
- Przyj jeszcze! Jeszcze! Pomożemy ci, ale ty też musisz sobie pomagać!
Maria była zdumiona zaangażowaniem matki, trzymała jedną rękę położnicy w swojej i
pozwalała, by tamta wbijała jej paznokcie w skórę.
- Na łóżko, Mario! Usiądź za nią, żeby mogła się o ciebie oprzeć!
Maria usłuchała i podźwignęła rodzącą. Liv uklękła przy łóżku, gotowa pomagać
przychodzącemu na świat dziecku.
Kobieta parła, parła z nową siłą, ale pojawiła się jedynie kolejna fala krwi i zabarwionych na
czerwono wód płodowych.
Liv przestraszyła się, to się chyba dobrze nie skończy. Jak zawsze w krytycznych sytuacjach
zaczęła się modlić do swojej ukochanej Dziewicy Maryi w niebiesiech.
Chyba właśnie to pomogło, bo przy następnym skurczu główka dziecka została wypchnięta
na zewnątrz. Liv podłożyła rękę pod jedno ramionko i wkrótce całe maleństwo wysunęło się z
udręczonego ciała matki. Ona tymczasem straciła przytomność.
Przez chwilę oboje leżeli bez ruchu. Oboje sini z wysiłku, z zamkniętymi oczyma.
Nagle z piersi matki wyrwał się cichy jęk, malec się jednak nie poruszał.
Liv uświadomiła sobie, że tutaj na nic się już nie zda żadna sztuka lecznicza.
Przed niespełna szesnastu laty ona sama w jakiś cudowny sposób tchnęła życie w swoją
maleńką, nowo narodzoną córeczkę. Ten chłopiec jednak znajdował się poza zasięgiem wszelkiej
pomocy, nawet Liv musiała się z tym pogodzić.
Zawinęła go ostrożnie w prześcieradło, które ojciec zawczasu przyniósł, odcięła pępowinę,
która wciąż jeszcze łączyła maleńkie martwe ciało z matką i podała swojej córce to zawiniątko,
które wydawało jej się nieprawdopodobnie ciężkie.
Maria przyjęła zawiniątko z wahaniem, w oczach miała łzy.
A więc wszystko na próżno, Anna - Krestina mogła go równie dobrze zamordować, myślała
Maria z goryczą.
Ale matka dziecka wciąż mimo wszystko żyła, teraz trzeba pomyśleć o niej.
Liv chciała przyrządzić jeszcze więcej wzmacniającego napoju, dodając też wyciągu ze
sporyszu, który hamuje krwawienie.
Wtedy kobieta znowu ciężko jęknęła, ciało naprężyło się i spomiędzy nóg położnicy
buchnął strumień krwi.
Liv podbiegła do posłania. Co się dzieje?
- O mój Boże, Maria, tutaj jest jeszcze jedno! Dlaczego Anna - Krestina nie powiedziała, że
będą bliźnięta?
- Z pewnością sama o tym nie wiedziała - stwierdziła Maria sucho, siadając z powrotem na
łóżku za plecami rodzącej. Spokojnie, ale stanowczo młoda pomocnica ujęła kobietę pod łokcie.
Skrzyżowała jej dłonie na piersiach i mocno trzymała, gdy nadeszły gwałtowne skurcze.
- Już wychodzi! - zawołała Liv uradowana, gdy zobaczyła główkę dziecka, a zaraz potem
ukazała się buzia wykrzywiona w bolesnym grymasie. Malec szykował się do krzyku, zanim
jeszcze całkiem wyszedł na świat. Wrzasnął, wciąż ułożony pomiędzy nogami matki, po czym
odepchnął się i sam prześlizgnął przez ciasny otwór.
- Jaki śliczny chłopczyk! Jaki silny! Jeśli przeżył tę całą męczarnię, to możesz być pewna,
że wyrośnie zdrowo i da ci wiele radości - powiedziała uszczęśliwiona Liv umęczonej kobiecie.
Ta odezwała się po raz pierwszy, wysuszone wargi ułożyły się w coś w rodzaju uśmiechu.
- Dziękuję ci, droga Liv Meisterplass, uratowałaś nas oboje. Dostaniesz za to godziwą
zapłatę... Ale teraz chcę tylko spać...
Zapadła w sen. Udręczona, pogrążała się w mroku, z ulgą, że pozbyła się ciężaru.
Liv nie była jeszcze całkiem spokojna o jej życie, rodząca utraciła bardzo dużo krwi...
Nic jednak nie można było zrobić, pozostawało tylko czekać. Malec krzyczał głośno w
objęciach Marii. Umyła go i ubrała, a teraz domagał się jedzenia! Wskazujący palec Marii uspokoił
dziecko tylko na chwilę, wrzeszczało tak, że echo odbijało się od drewnianych ścian.
- Idź i sprowadź tutaj jego ojca, a także służącą. Muszą przygotować dla małego trochę
słodkiego mleka. Trzeba je zagotować rozmieszane z wodą i z odrobiną miodu. Muszą też
wygotować skórzany woreczek, z którego będą go poić!
Liv nie wiedziała dlaczego, lecz doświadczenie, które przejęła od Marty, by gotować i
mleko, i skórzany woreczek, zwiększało szansę dziecka na przeżycie, kiedy matka sama nie mogła
go karmić. Może w mleku są jakieś brudy, które znikają podczas gotowania, a może brzuszek
małego dziecka nie znosi zanieczyszczeń, które na przykład cielęciu nie szkodzą?
Wkrótce ojciec wszedł do izby. Z radością wziął na ręce krzyczącego synka, pobłogosławił
dziecko i obie kobiety, które uratowały mu życie.
- A co z nią?
Liv wzruszyła tylko ramionami, starała się, by w jej głosie brzmiała nadzieja.
- Ona ma szansę, ale utraciła bardzo wiele krwi. Widziałam już kobiety, które się poddawały
na długo przedtem, zanim doszły do takiego stanu jak twoja żona.
- Zrób wszystko co możesz, kobieto z Meisterplassen, nie pożałujesz swojego wysiłku.
Liv po prostu skinęła głową, zapłata nie była dla niej taka ważna.
Potem przeszła przez izbę, uniosła martwe dziecko ze stołka, na którym Maria w pośpiechu
je ułożyła.
- Widzicie, gospodarzu, dzisiaj nie tylko urodził się wam syn. Dzisiaj również utraciliście
syna - rzekła cicho.
Po prostu nie chciał wierzyć własnym oczom. Lecz ciało spoczywające teraz na rękach Liv
było nieodwołalnie martwe. Tymczasem drugi chłopczyk wciąż krzyczał w jego objęciach.
- O, drogi Boże, czy to prawda...? Czy mimo wszystko musi to być dzień żałoby? Astrid...
Czy ona wie...
- Nie. I uważam, że wcale nie musi wiedzieć, ona ma teraz inne zmartwienia niż
opłakiwanie nie ochrzczonej duszy. Weź go i wykop dla niego grób w miejscu, które tylko ty jeden
znasz. W poświęconej ziemi i tak nie będzie mógł spocząć, pastor jest bardzo surowy, jeśli chodzi o
takich nie ochrzczonych malców...
Chłop kiwał głową bez słowa, zdumiony siłą i zdolnością działania tej drobnej kobiety.
- Tajemnica pozostanie między nami Jeśli nawet Anna - Krestina nie odkryła, że twoja żona
nosi dwa płody, nikomu innemu nie przyjdzie to do głowy - oświadczyła Liv.
Gospodarz wyszedł.
Małe zawiniątko ciążyło mu najwidoczniej niczym młyńskie koło. Wyniósł je w nocny
mrok.
ROZDZIAŁ II
Wieczorem następnego dnia Liv i Maria wyruszyły z powrotem do Meisterplassen.
Otrzymały od chłopa dobrą zapłatę, a także wiele słów podziękowania, mimo to najwyraźniej
pragnął, by opuściły jego zagrodę o zmierzchu. Zdenerwowany prosił, by nikomu nie wspominały o
wydarzeniach, Liv pojmowała, że nie ma na myśli zmarłego synka, pochowanego w tajemnicy.
Prosił je po prostu o to, by zniknęły, by nikt nie dowiedział się o jego desperackim postępku. Wielu
mieszkańców wsi wybrałoby raczej śmierć żony niż sprowadzenie grzesznej nałożnicy kata,
znachorki, do własnego domu. Ale przecież Anna - Krestina wie dostatecznie dużo i może to
rozgadać, myślała Liv. Gospodarz najwidoczniej też brał to pod uwagę, bo wyjaśnił krótko, że stara
babka również przyjęła sowitą zapłatę. Jeśli będzie trzymać język za zębami, wszyscy uznają, że to
ona uratowała kobietę i dziecko. A przeciwko temu nikt chyba nic nie ma, dodał chłop, nieudolnie
ukrywając wstyd.
Liv kiwała tylko głową. Ból, jaki sprawiała jej powszechna niechęć, nigdy nie zelżał.
Kiedy znalazły się same w łodzi, Maria wybuchnęła gorzkimi wymówkami:
- Mamo, jak możesz się na to godzić? Ty wiesz tak wiele, umiesz tyle, tylu ludziom
uratowałaś życie. I nigdy, nigdy nie otrzymałaś za to dobrego słowa! Za każdym razem wracasz do
domu bez chwały, bez wdzięczności, nikt nie chce okazać ci dobrej woli! Dlaczego pomagasz takim
ludziom, takim fałszywym, zimnym, niewdzięcznym potworom?
Liv próbowała wyjaśnić córce, starała się przekazać jej trochę tej radości, którą mimo
wszystko odczuwa. Słyszała jednak sama, jak żałośnie brzmi jej głos, szarpany wiejącym
nieustannie wiatrem, który też oblewał je fontannami rozpryskiwanej wody.
- Kiedy uratuję jakieś życie, kiedy ktoś przestaje cierpieć, kiedy choroba ustępuje, to dla
mnie największa nagroda. Nie potrzebuję ich przyjaźni ani życzliwości. Dla mnie najlepszą zapłatą
jest widzieć, że moje lekarstwa skutkują - rzekła stanowczo między jednym a drugim ruchem
wiosła.
Maria potrząsała głową, po chwili ustąpiła.
Ona nigdy by nie zgodziła się na tę uniżoną, pełną pokory postawę matki.
Kiedyś sama nauczy się już dostatecznie wiele, będzie równie zręczna jak matka... ale wtedy
niech nikt nie liczy na to, że zgodzi się być wyszydzana i opluwana przez ludzi, którzy w potrzebie
wcale się nie wstydzą korzystać z jej pomocy. Maria czuła buzujący w niej gniew, wiedziała
jednak, że matka nie posłucha jej gwałtownych słów. Będzie nadal pomagać tym nędznym
tchórzom i nie zacznie przejmować się tym, że szydzą z niej natychmiast, gdy tylko wyzdrowieją.
Ona nigdy nie pozwoli, by tak ją traktowano!
Ona potrafi przywołać ich do porządku, zażądać od nich szacunku!
Pewnego razu...
Nie rozmawiały więcej. Matka i córka pogrążyły się we własnych myślach, tymczasem łódź
z trudem pokonywała wzburzone fale. Liv tęskniła za silnymi ramionami Joranda. Zawsze, kiedy
coś takiego miało miejsce, czuła się potwornie zmęczona. Jemu przekazywała swoje cierpienie,
swoją tęsknotę za tym, aby ją uznawano, marzenie o życiu bez pogardy i gniewu. On rozumiał, sam
jednak nie znał innego życia. Ogrzewał ją dobrymi słowami i swoim męskim ciałem, sprawiał, że
zaczynała się uśmiechać, rozbawiał historiami ze wsi, której częścią ona nigdy nie będzie.
Ukochany Jorand! Jak dobrze, że go ma...
Liv byłaby zaskoczona, gdyby wiedziała, że myśli córki podążają podobnym tropem.
Dziewczyna marzyła o Randarze.
Przybrany syn kata już od kilku lat przyuczał się do zawodu ojca. Był skazany na to, by
zostać jego następcą, nikt nie zaproponowałby mu innej pracy ani innego życia. Towarzyszył ojcu,
kiedy ten szedł wykonać zadanie. Chodzili razem po całym okręgu i wkrótce młody człowiek
nauczył się nie zauważać niechętnych twarzy ani złych wyzwisk.
- Mały hycel!
- Kaci pomiot!
- Bękart ladacznicy!
Maria wiedziała jednak, że cierpi. Randar źle się czuł pośród ludzi. Najbardziej lubił
samotnie przesiadywać w lesie, często rzeźbiąc przy tym niezwykłe figurki w twardym starym
drewnie. Od najwcześniejszego dzieciństwa Maria chętnie za nim chodziła, czasami nawet
przeganiał ją zirytowany.
Przeważnie jednak pozwalał jej siedzieć obok siebie, w każdym razie dopóki nie przysunęła
się za blisko. Godziny mijały bardzo szybko, kiedy tak obserwowała zręczne dłonie Randara.
Wyczarowywały z drewna najpiękniejsze małe rzeźby, czasem głowę węża, innym razem ptaka lub
postać chłopięcą albo głodnego wilka...
Zdawało się, że nóż Randara odnajduje te małe figurki gdzieś w głębi kawałka drewna.
Wiele z nich trafiało na półkę Marii w izbie. Stały tam w szeregu, a ona chętnie zabierała którąś ze
sobą do łóżka, gładziła delikatnie, dopóki nie zasnęła. Wydawało jej się, że figurki żyją. Przesuwała
koniuszkami palców po małych, martwych postaciach, myśląc o tym, który je stworzył. Z
policzkiem przytulonym do drewna, którego przedtem dotykały palce Randara, zasypiała i coraz
częściej miewała oszałamiające sny.
Maria była zakochana tak, jak tylko taka dziewczyna, stająca się dopiero kobietą, może być.
Całe jej młode ciało rozsadzała tęsknota za czymś nieznanym, jakieś podniecające uczucia targały
jej sercem i nie mogła już dłużej siedzieć spokojnie przy boku Randara. Wpatrywała się w niego
uparcie, oglądała wszystko, od silnych stóp obutych w domowej roboty drewniaki po kawałek futra,
który nosił przy kurtce jako ozdobę. Jakże chętnie przeczesałaby palcami gęste, sterczące włosy,
które często wiązał rzemykiem na karku.
Maria uważała, że jest niewiarygodnie urodziwy!
Liv przyniosła kiedyś nożyczki i energicznie ostrzygła tę niezwykłą fryzurę. Coś takiego
przystoi panom wysokiego rodu albo synom szlacheckim. Ostatecznie jakiemuś starcowi, który nie
ma dość rozumu, by strzyc włosy i brodę. O, mama jest taka stara, myślała wtedy Maria. Ona z
pewnością nawet nie zauważa, jaki piękny jest Randar, kiedy ogorzały wraca do domu ze swoich
wędrówek po lesie, niosąc solidny zapas ładnych kawałków drewna, a niekiedy również świeżo
ustrzeloną dziczyznę. Jakie ma białe zęby, kiedy się śmieje, a słońce świeci mu prosto w twarz...
Na myśl o tym Maria westchnęła, jej matka niewiele z tego wszystkiego pojmuje. Chociaż,
jeśli się dobrze zastanowić, to wcale stara nie jest. Nawet niecałe dwa razy starsza od swojej córki.
Maria porzuciła myśl o braku wrażliwości matki. Ona godzi się na wszystko. Macha tylko
zrezygnowana na pożegnanie za każdym razem, kiedy Jorand i Randar wychodzą. Maria natomiast
odczuwa wciąż to samo pragnienie, by pobiec za nimi, mocno uchwycić łódź i zmusić ich do
pozostania. Nie jest w stanie znieść myśli, że Randar mógłby gdzieś spotkać inną.. Istnieją przecież
dziewczyny, za nic mające sobie zasady, zwłaszcza na widok przystojnego chłopaka, powtarzała z
goryczą, nie zdając sobie sprawy, że może to miłość ją zaślepia, zaciemnia realną ocenę sytuacji.
Rzeczywiście, Randar nie zawsze podczas swoich podróży był bezpieczny, nigdy jednak nie
miał problemów ze spragnionymi miłości młodymi dziewczętami. Szczerze mówiąc, tylko raz się
zdarzyło, że jakaś kobieta go zaczepiła.
Była stara, dziobata jakby po ospie i chyba chora, bo na twarzy miała paskudne pryszcze.
Szczerzyła do niego w uśmiechu zepsute zęby. Z nosa odpadła jej skóra, oczy miała czerwone i
obrzydliwie zaropiałe.
- Chodź no, chłopaczku - zachichotała, machając do niego zza jakiejś szopy.
Randar stał jak sparaliżowany, nie wiedział, czego ta kobieta od niego chce. Czy zamierzała
go zamordować? Chłopiec uważał, że wygląda strasznie.
- No, chodź tutaj, ty mały hyclu. Możesz chyba odżałować kilka miedziaków albo jakiś
kawałek ubrania dla zmarzniętej kobiety... A za to będziesz mógł posmakować czegoś
niebiańskiego, ty mały draniu! Pewnie pierwszy raz spotyka cię taka propozycja. Tak mi się zdaje.
Ale panienka, którą widzisz, nie przestraszy się, żeś jest pomocnikiem kata. Między nogami masz
pewnie dokładnie to samo, co inne chłopy!
Wyciągnęła do niego brudną rękę, chwyciła go mocno w kroku i pociągnęła ku sobie. Z
wściekłością odtrącił jej dłoń i ze łzami w oczach pobiegł szukać Joranda. Wstrętne baby! Była taka
stara i paskudna, obrzydliwa i brudna, akurat jak...
Do głowy napływały blade wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Pozwolił łzom się
toczyć, oślepiony nimi biegł do Joranda, nie wiedząc, czy rzeczywiście ścigają go brudne kobiety,
czy też brutalne wspomnienia z przeszłości. Nigdy, przenigdy ktoś taki nie będzie go dotykał.
Randar nie znał marzeń Marii, był ostatnim, któremu chciałaby się zwierzyć. Wcale też o
niczym takim nie myślał, choć był dosyć zdziwiony niezwykłą zmianą jej usposobienia. Ta
zazwyczaj pyskata dziewczyna zrobiła się jakaś cicha i zamyślona, troskliwa wobec wybrańca
swojego serca. Traktowała go bardzo delikatnie i ciepło, w nadziei, że on zrozumie. Łatała jego
koszule, prała ubrania, wymieniała skórę przy drewniakach. Liv zdumiała się, kiedy córka
dobrowolnie podejmowała takie prace, była również zaskoczona tym, czego córka dokonywała
podczas długich wieczorów z igłą i wełnianą włóczką w ręku. Ruchliwa dotychczas dziewczyna
mogła siedzieć godzinami i naprawiać ubrania Randara, z rozmarzonym wzrokiem robiła kolejne
ściegi, nucąc przy tym pod nosem i gładząc czule gruby materiał.
Zdarzało się, że Liv nieruchomiała zamyślona. Czy to możliwe...?
Pamiętała te wszystkie przekomarzania się, szalone zabawy rodzeństwa, żarty, lecz także
opiekuńczość Randara. Mogło się oczywiście zdarzyć, że Maria się zakochała, Liv jednak czuła się
bezpieczna, zna przecież Randara. On wcale nie unikał Marii, ale nigdy też Liv nie dostrzegła
żadnych niewinnych pieszczot, jak to zwykle u młodych zakochanych. To niemożliwe, by obojgu
młodym udało się ukryć kiełkujące uczucie. Na to w Meisterplassen, gdzie mieszkało ich pięcioro,
było za ciasno. Liv nie zastanawiała się wiele nad uczuciami córki, poprzestała na rozważaniu
możliwości, jak też taka sytuacja mogłaby się ułożyć.
Czy Maria i Randar mogliby urządzić sobie życie tutaj, w starej zagrodzie? Czy Maria, ze
swoją żywiołowością i swoimi zdolnościami, zgodziłaby się osiąść w starym domu jako nałożnica
kata?
A czy w ogóle ta dziewczyna ma jakiś wybór?
W ostatnich czasach Liv wiele rozmyślała o przyszłości córki.
Czas naglił, Maria będzie wkrótce panną na wydaniu. Sama Liv nigdy nie zaznała
beztroskiej młodości i teraz bardzo nie lubiła myśli o tym, że jej wolną, żywiołową córkę wkrótce
spętają wszystkie kłopoty i obowiązki dorosłego życia.
Tak niewiele jeszcze doświadczyła!
Mniej niż większość jej rówieśników. Jej rodzina wiodła przecież życie w całkowitym
odosobnieniu. Randar i Joril nie wystarczali jako towarzystwo, mimo że tę trójkę przybranego
rodzeństwa łączyły bardzo silne więzi.
No właśnie, mały Joril.
Liv uśmiechnęła się na myśl o synku. Zresztą nie jest on już taki mały, ostatniej wiosny
skończył dwanaście lat. Miał jednak w sobie coś dziecinnego i niewinnego, coś delikatnego, co
przypominało elfa. Jego niemal przezroczysta skóra, te wielkie niebieskie oczy, piękne jasne włosy,
skręcające się lekko nad uszami...
Jeśli istnieją anioły, to Joril musi być do nich podobny, powtarzała. Zawsze jednak na myśl
o synku na czole Liv pojawiała się głęboka zmarszczka, oznaczająca zmartwienie. To dziecko
kosztowało ją wiele. Przy jego dramatycznych narodzinach, gdy sama omal nie straciła życia, coś w
niej zostało uszkodzone. W następnych latach cztery razy na próżno oczekiwała miesięcznego
krwawienia i z radością odkrywała, że jest brzemienna. Za każdym razem jednak jej ciało odrzucało
rozwijający się płód. Po dwóch, trzech miesiącach jakby nie chciało dłużej go nosić i Liv wiedziała,
że znowu spada na nią to przekleństwo, które kiedyś zostało rzucone na kobiety. Modliła się i
płakała, błagała swoją Świętą Dziewicę o pomoc, by urodzić kolejne dzieci, za każdym razem
jednak ciało ją zawodziło i znowu następował krwotok, a w niej rozrastała się wielka pustka.
W końcu nie była już w stanie znosić dłużej tej udręki i od wielu lat stosowała tajemniczą
mieszankę ziołową Marty, pomagającą kobietom, które nie pragną mieć dzieci. Liv wiedziała, że to
grzech mieszać plany, jakie Bóg miał może wobec niej, w końcu jednak doszła do wniosku, że nie
robi niczego złego. I tak nigdy nie donosiłaby dziecka, miała więc nadzieję, że Wszechmogący
zechce popatrzeć z wyrozumiałością na jej postępowanie.
Nie chciała już więcej nocy przepłakanych w lesie, nie chciała więcej wypraw do
brzozowego zagajnika, w którym pogrzebała cztery zakrwawione zawiniątka z płodami długości
palca. Sadziła na tych grobach kwiatki, prosiła swoje maleństwa o przebaczenie i błagała Boga o
odpuszczenie grzechów.
Teraz ból z powodu słabości ciała nieco przygasł. Mimo wszystko miała dwoje własnych
dzieci oraz Randara i bardzo wiele pracy, by zapewnić im jakie takie życie.
Maria na przykład...
Podczas gdy łódź zbliżała się do brzegu, Liv studiowała piękną twarz swojej córki, a w jej
głowie dojrzewał powoli pewien plan. Maria nie może tutaj zostać, jej nie jest pisany taki los, życie
w odrzuceniu, poza światem.
Powinna nauczyć się czytać i pisać, mówić jak wykształceni ludzie. Ze swoją naturalną
ciekawością Maria zrozumie i pojmie rzeczy, których Liv ledwie się mogła domyślać. Jej nie
nauczono nigdy niczego, całą życiową wiedzę zgromadziła sama. Wstydziła się na myśl o tym, że
nawet słowa Bożego nikt jej nie wytłumaczył. Nie znała katechizmu ani Ewangelii, ledwie
pamiętała dziesięcioro przykazań, które powtarzała z nią matka. Niewiele wiedziała o świecie poza
granicami rodzinnego dystryktu, nie miała pojęcia o obcych krajach.
Znała się natomiast na ziołach, nawet jeśli nie potrafiła powiedzieć, jak się nazywają.
Wiedziała, gdzie ich szukać, jak suszyć i gotować, w jaki sposób przyrządzać skuteczne mieszanki i
lekarstwa oraz jak je potem stosować. Wiele odkryła sama, wiedziona jakimś trudnym do
wyjaśnienia instynktem, dużo jednak dowiedziała się od Marty. Ta mądra kobieta została najbliższą
przyjaciółką Liv i uratowała jej życie przy obu porodach. Marta nie tylko nauczyła ją wiele, nie
tylko podzieliła się z nią swoim doświadczeniem. Kiedy umierała, zostawiła jej również swoje
mieszanki. W jakiś sposób właśnie Marcie Liv zawdzięczała największą radość swego życia, bo to
ona uratowała i Marię, i Jorila.
Zasługą Marty było również i to, że teraz Liv mogła rozkoszować się myślą o kształceniu
córki. To Marta dała jej szansę przybycia do rodzinnej wsi i wyleczenia jedynego dziecka
proboszcza Udało jej się, w nagrodę za co szczęśliwy pastor ofiarował jej niewielką zagrodę nad
fiordem.
Wtedy odmówiła...
Pastor został jej dłużnikiem.
Mogła zażądać zwrotu długu w każdej chwili.
Ze względu na Marię nastąpi to niebawem, myślała Liv. Kiedy łódź uderzyła o kamienne
nabrzeże koło Meisterplassen, Liv podjęła decyzję.
Obu powracającym kobietom wyszedł na spotkanie Joril, który był w domu sam.
- Tata musiał iść, ludzie gadali o jakimś strasznym złodzieju gdzieś w okolicach Leikanger.
Wrócą za dwa, trzy dni - informował chłopiec.
Liv przygarnęła go, pogłaskała delikatne jasne włosy. Cała postać Jorila wydawała się taka
krucha, matka nigdy go mocno nie przytulała. Na bladej skórze zawsze po silniejszym uścisku
zostawały paskudne siniaki, mieniły się wszystkimi kolorami, od granatowego poprzez żółtozielony
do czerwonoliliowego. Joril wyglądał, jakby go nieustannie bito.
Liv o mało się nie rozpłakała na widok czterech wyraźnych znaków na ramieniu i jednego
delikatniejszego od strony pachy. Ślad jej własnej dłoni... Przypominała sobie trochę zbyt silny
uścisk na pożegnanie, kiedy całując synka, złapała chudziutkie ramię za mocno.
Wiele razy przedtem widywała takie siniaki.
O, Joril, Joril, co tobie dolega?
Wprost nie miała odwagi myśleć o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy. Joril zawsze miał
skłonność do krwotoków z nosa, a jego drobne skaleczenia na ogół pociągały za sobą obfite
krwawienia. Jakby rany w ogóle nie chciały się zamknąć, a Liv była jedyną osobą, która potrafiła
powstrzymać czerwony strumień. Jednego razu chłopiec również kaszlał krwią, a Liv przestraszyła
się, że nadeszła jego ostatnia godzina. Joril jakoś się jednak z tego wygrzebał, choć matka nie
mogła zrozumieć, jak do tego doszło. Był ostrożnym i bardzo poważnym małym chłopcem,
wiecznie przestraszony, by się nie przewrócić i nie uderzyć, wiecznie uważający, by nie bawić się
w żadne szalone gry, które chłopcy w jego wieku uwielbiają.
Gdyby tylko wiedziała, co mu dolega! To z pewnością jakaś choroba krwi, tego była pewna.
Ostrożne dawki leków, zwykle wzmacniających i uzdrawiających, Jorilowi nie pomagały.
Chłopiec nigdy nie był zdrowy. Liv żywiła nadzieję, że uda jej się doprowadzić go do
dorosłości... Teraz mały skakał i tańczył radośnie wokół matki, idąc z nią do domu.
Zagroda leżała w cichym miejscu na urodzajnych wzgórzach ponad wodą. Wokół niej rósł
gęsty las, ale widok na fiord był wspaniały. Kiedy wiatr i wysokie fale rozpryskiwały się wysoko w
powietrzu, Meisterplassen położone w dolinie pozostawało bezpieczne. Wszyscy jego mieszkańcy
kochali panującą tu zawsze świeżość i wciąż obecną bryzę. W upalne letnie dni powietrze mogło
stać nieruchomo, ale zauważało się chłodny podmuch wiatru, łagodzący, rozpraszający upał, który
gdzie indziej dławił ludzi. Kochali oni swój dom tak samo jak obcy nienawidzili przeklętej zagrody.
To dziadek Jorila, również kat, osiadł tutaj jako pierwszy. Był to trzykrotny morderca, który
wykupił się od śmierci zgodą na podjęcie takiej ponurej działalności. Tym samym jednak skazał
swoje potomstwo na życie w samotności i odrzuceniu, skazał swoich synów, wnuków i prawnuków
na ten sam przeklęty zawód.
Nikt by przecież nie pozwolił w inny sposób zarabiać na chleb synowi kata...
Liv dobrze poznała tego człowieka w czarnym kapturze, Joranda, i wiedziała, że jest w nim
coś, czego nigdy by się nie spodziewała znaleźć w mężczyźnie. Coś delikatnego, co łatwo zranić.
Może właśnie to czyniło go takim wobec niej otwartym? Kiedy przytulał się do niej wieczorami,
miał w sobie coś z dziecka. Zdarzało się wtedy, że przenikało ją blade wspomnienie z dawnego
świata, trwało jednak nie dłużej niż mgnienie oka, nigdy nie stało się na tyle wyraźne, by mogła je
zrozumieć. Jakiś inny mężczyzna... który z czułością brał ją na ręce... Głęboki śmiech, dwoje
dobrych, ciepłych oczu pod krzaczastymi brwiami.
Tata?
Kochała Joranda, jedyną miłość swojego życia. Zdarzyło się kiedyś, że Liv miała możliwość
wyboru, ale nigdy potem nie żałowała, że zmusiła rozsądek do milczenia wobec potrzeby serca.
Powrotna droga do Meisterplassen oznaczała również długą, skomplikowaną rozmowę z Marią. I z
Olem, który wiózł je w swojej wielkiej, czarnej łodzi, on, którego zawsze tak lubiła i który był jej
przyjacielem. Oboje spotkał ten sam los, obojga otoczenie nie rozumiało.
Ole, co prawda, mógł bywać w większości domów, ale nie mówiono o nim dobrze i ludzie
tolerowali go jedynie dlatego, że przywoził do wiosek nad fiordem piękne towary z dalekiego
świata. Ale jego czarna łódź była niemal ostrzeżeniem, ludzie żegnali się znakiem krzyża jak na
widok krążących po niebie kruków. Niektórzy gadali, że jest zbiegłym mordercą, inni mieli jakoby
dowody na to, że kiedyś uciekł od żony i pięciorga dzieci, by połączyć się z niezwykle piękną
czarownicą. Teraz ona podobno nie żyje, lecz Ole otrzymał nad jej grobem szczęście w interesach i
zdrowie niczym tur...
Liv machała ręką na te wszystkie historie. Nie wierzyła w ani jedno złe słowo na temat
Olego. Ole - Miedziak, Ole - Obieżyświat... Dla niej był to po prostu Ole, najlepszy przyjaciel i
jedyne wsparcie. Ów potężny mężczyzna o bujnej brodzie zawsze odgrywał istotną rolę w
najważniejszych momentach jej życia.
Teraz znowu nadszedł czas, by nawiązać z nim kontakt. Będzie musiał przekazać
wiadomość pastorowi Mogensowi Skanke, powiedzieć mu, że Liv Meisterplass oczekuje spłaty
długu.
Najlepszą zapłatą, jaką pastor może ofiarować za życie swojej córki, będzie przyszłość dla
córki Liv.
Czy zechce on zająć się nauką Marii, dać jej władzę nad literami, nauczyć posługiwania się
pismem?
Liv wiedziała, że pastor jest człowiekiem wysoko wykształconym, jeździł dużo po świecie i
odwiedzał największe szkoły oraz ośrodki nauki... Niektórzy powiadali również, że w swoim czasie
należał do Towarzystwa Wittenberskiego i że to tam nauczano owych ponurych sztuk, za które
każdy bogobojny duchowny gotów jest palić kobiety na stosach.
Podobno znał świetnie zarówno Biblię, jak i czarne księgi, zresztą niektóre przechowywał w
swojej bogatej bibliotece. Tak Liv słyszała.
Ważniejsze wydało jej się jednak to, że pastor odnosił się życzliwie do nauczania kobiet.
Pamiętała bardzo dobrze rozmowy, które sama z nim odbyła. Odczuwała radość w sercu na
wspomnienie tego szacunku i zainteresowania, jaki okazywał jej wiedzy na temat leczniczych ziół,
a także radzenia sobie z chorobami. Był to bardzo surowy i dziwny pan, ale miał w sobie wiele
ciepła.
Wierzyła, że pastor zechce zostać nauczycielem Marii. A ta blada i milcząca pastorowa z
pewnością niewiele będzie miała do powiedzenia, jeśli w ogóle odważy się zaprotestować
przeciwko obecności młodej kobiety w domu...
Cóż, teraz pozostawało czekać. Nikt nie wie, kiedy Ole się pojawi, zawsze jednak posiadał
jakąś niezwykłą zdolność przybywania akurat w momencie, gdy Liv potrzebowała go najbardziej.
W pośpiechu przenosił się z miejsca na miejsce, wciąż miał mnóstwo dziwnych interesów. Był
niczym ryba w głębokiej wodzie. Nikt nie znał jego zwyczajów ani dróg.
Może Jorand coś będzie wiedział? Niecierpliwie czekała na jego powrót. Tymczasem
musiała kulić się na swoim posłaniu samotnie, leżała przez długie nocne godziny pogrążona w
zadumie. Nie przestawała myśleć o ukochanym, ciało płonęło z tęsknoty za nim, lecz także z
niecierpliwości, by omówić z nim plany dotyczące dalszych losów córki.
Maria też ostatnio źle sypiała, lecz jej myśli dotyczyły nieco bliższej przyszłości. Co
powinna zrobić, by Randar zrozumiał? Sprawiał wrażenie nieprzystępnego, często odsuwał się od
niej... Zdarzały się jednak krótkie chwile, kiedy jakby w odpowiedzi na swoją tęsknotę dostrzegała
w jego oczach głębokie uczucie... W takich momentach zalewała ją zawsze fala ciepła, ręce
zaczynały drżeć, odzyskiwała odwagę i zuchwałość.
Raz udało jej się zatrzymać jego roziskrzony wzrok, uparcie patrzyła mu w oczy, czerpała z
nich siłę, a twarze obojga wolno zbliżały się do siebie. Wciąż jeszcze przenikał ją dreszcz na
wspomnienie tamtych chwil, gdy oddechy stały się dziwnie pośpieszne, a na policzki wypłynęły
rumieńce, na wspomnienie jego pełnych ust... Była przekonana, że chciał ją pocałować, z przy
krością siedziała potem urażona, gdy nagle zerwał się i wybiegł do lasu.
Co się dzieje z tym chłopakiem?
Czy on jej nie lubi? Czy nie jest dość ładna, dość pociągająca?
Randar musi przecież zrozumieć, że nie są rodzeństwem, nawet noszą różne nazwiska,
chociaż dorastali razem.
Tego wieczora zasnęła przepełniona zupełnie innymi uczuciami niż siostrzana, ciepła
troskliwość.
Zwykle Randar sypiał w swoim kącie izby, jego łóżko zawsze stało za grubą zasłoną przy
drzwiach. Stąd co wieczór słyszał, jak Maria przewraca się na posłaniu, jej niespokojny oddech
dochodził do niego w ciche noce. Dzisiaj jednak spał pod gołym niebem, owinięty jedynie w
wełnianą derkę. Mimo to wydawało mu się, że słyszy znajome posapywanie Marii, jej tęskne
wzdychania. Czuł płonący wzrok na plecach w każdym miejscu, gdzie się znajdował, i wiedział, że
dziewczyna żywi dla niego głęboką namiętność. Część jego osobowości pragnęła przytulić ją
mocno, całować, z czułością odpowiadać na jej nie wypowiedziane pytania.
Druga jednak, i silniejsza część, wciąż należała do tamtego przerażonego chłopca, który w
późne nocne godziny musiał wysłuchiwać przekleństw i obrzydliwych słów, gdy jego ojca nie było
już stać na nic więcej. I kobiety... Odór... Pożądliwe, wstrętne wargi...
Kobiety...
Już sam zapach kobiecego ciała wywoływał w nim gwałtowne mdłości. Wszystkie zmysły
protestowały, czuł się zamknięty w koszmarze obrzydliwego kobiecego śmiechu, potu i śmierdzącej
skóry, kołyszących się piersi, otwartych i pożądliwych ust, cuchnących starym piwem i zgnilizną...
Ze szlochem zrzucił z siebie derkę, pozwolił, by czyste powietrze chłodziło mu skórę. W
końcu zasnął, a gdy Jorand wrócił do samotnego obozowiska, znalazł swego przybranego syna
pogrążonego w niespokojnym śnie na porośniętej trawą ziemi.
Jorand uśmiechnął się, boleśnie wzruszony. Nie miał trudności ze zrozumieniem tęsknot
swego wychowanka.
Żywił tylko nadzieję, że chłopiec nie zostanie zbyt głęboko zraniony, gdy zrozumie, że syn
kata ma w tym względzie bardzo ograniczone możliwości...
Trudno się łudzić, że na świecie istnieje więcej takich kobiet jak Liv.
Kiedy już raz decyzja została podjęta, sprawy potoczyły się bardzo prędko.
Maria ledwie mogła uwierzyć, że siedzi oto w łodzi Olego, a wiatr szarpie wielki płócienny
żagiel i pcha ich szybko w górę fiordu. Ole pokazywał jej wszystko i opowiadał o małych
chałupkach oraz dużych osadach, które mijali. Od czasu do czasu rozpryskiwała się za nimi woda,
łódź kołysała się lekko na falach, solidna, obszerna i bezpieczna, ciężka i spokojna, stabilna do tego
stopnia, że Maria wierzyła w opowiadania Olego o jego długich wyprawach z Bergen ku nieznanej
Północy.
Maria siedziała szczelnie otulona piękną wełnianą peleryną swojej matki. Kiedyś, dawno
temu, okrywała się nią Liv, gdy odbywała taką samą podróż łodzią Olego. Maria była wówczas
niemowlęciem i pogodę mieli wtedy gorszą niż w ten łagodny sierpniowy dzień teraz. Działo się to
prawie szesnaście lat temu, dziś Maria jest o cztery lata starsza niż Liv, kiedy została matką.
Smutno było odjeżdżać. I nie tylko smutno, opuszczała rodzinny dom zagniewana i
rozgoryczona.
Najgorsze ze wszystkiego jest to, że musi rozstać się z Randarem. Oczywiście będzie
tęsknić za mamą, Jorandem i małym Jorilem. Wierzyła jednak, że niedługo znowu ich spotka,
nawet przez moment nie pomyślała, że coś mogłoby się przytrafić bliskim lub jej samej. To twarz
Randara nieustannie majaczyła Marii przed oczyma, dziewczyna zaciskała zęby na myśl o jego
niepojętym zachowaniu. Ale teraz ona znika! Teraz będzie mu nareszcie dobrze! Trudno, lepiej
myśleć o czymś innym, o wszystkich tych wspaniałych i podniecających sprawach, które z
pewnością przeżyje w Lyster.
Kiedy pewnego wieczoru mama i Jorand wezwali ją do izby na poufną rozmowę, najpierw
myślała, że zamierzają robić jej wymówki. Stała z płonącymi policzkami, nie mając odwagi na nich
spojrzeć.
Wkrótce jednak zrozumiała, że chodzi o coś całkiem innego niż niedawny epizod z
Randarem.
Rozmawiali z nią jak z dorosłą, przedstawili, jakie wiążą z nią nadzieje, mówili o wspaniałej
szansie, jaką daje jej los.
Pastor Mogens Skanke może zostać jej nauczycielem, Maria nauczy się czytać i pisać!
A kiedy już opanuje tę sztukę, książki przekazywać jej będą ogromną wiedzę bez żadnych
ograniczeń. Cała wiedza świata trwa tam i czeka na tych, którzy potrafią zrozumieć owe dziwne
znaczki na pożółkłych stronach.
Nowiny początkowo przytłoczyły Marię.
Plany matki rozpaliły w niej iskrę ciekawości, wzbudziły głód poznania i doświadczenia.
Chciała wiedzieć wszystko! Chciała poznać najgłębsze tajemnice życia!
Ciasne ramy Meisterplassen zawsze hamowały jej rozwój, chociaż nigdy świadomie się na
to nie skarżyła.
A teraz... pomyśleć, Maria wyjedzie!
Pomyśleć, że spotka ludzi, będzie mogła z nimi rozmawiać, śmiać się razem z nimi!
Maria uważała, że brzmi to niczym baśń.
Zachowała blade wspomnienia o kilku letnich dniach spędzonych w Lyster, wesołych
zabawach z dwiema innymi małymi dziewczynkami. Wyniosła z tego wrażenie innego, lepszego
świata, pełnego przyjaznych ludzi i interesujących przeżyć. Pamiętała Tulvę Solgarden, tę miłą
kobietę, przyjaciółkę matki, u której gościły. Maria miała wtedy pięć, może sześć lat, lecz
wspomnienia przetrwały wyraźne, wystarczyło, że pomyślała o Lyster, pojawiały się same.
Tamte małe dziewczynki, z którymi się bawiła, też pewnie dorosły! Może nawet
powychodziły za mąż i mają dzieci...
Imiona pamiętała słabo, chyba Else - Britt oraz Eva - Lill. Córeczki komornika, jeśli sobie
przypomina.
Cieszyła się, że znowu je spotka!
I ludzie z Solgarden, sympatyczne służące, roześmiany Even, który w ciepłe popołudniowe
godziny pozwalał jej jeździć na swoim koniu...
I pastor.
Jego Maria widziała tylko raz, kiedy towarzyszyła matce do kościoła. Na długo zachowała
w pamięci widok wspaniale urządzonego wnętrza o pięknych oknach, wysoką kościelną wieżę i
grube białe mury, które sprawiały wrażenie, jakby stały tu od początku świata. Pamiętała obrazy na
ścianach, bardzo ładny, pozłacany obraz nad ołtarzem, ambonę z rzeźbieniami, pieśń, ludzi...
Jak cudownie będzie każdej niedzieli stać pośród nich i spoglądać na szanowanego przez
wszystkich, dumnego pastora!
Maria roześmiała się głośno, zerwała się z miejsca i usiadła na ławeczce naprzeciwko
Olego. On wrócił tymczasem do wioseł, wiatr przycichł trochę i łódź wymagała siły ludzkich rąk
dla utrzymania tempa.
Maria ujęła jego twarde, opalone dłonie i śmiała się do niego, starała się pomagać.
Ułożyła piosenkę, śpiewała mu ją teraz, uczyniła go w niej bohaterem, ratującym
nieszczęsną dziewicę od więzienia i śmiertelnego niebezpieczeństwa...
Ole słuchał, myśląc przy tym, że wesoła panienka będzie musiała panować nad wybuchami
dobrego humoru, kiedy, już za kilka dni, rozpocznie naukę u pastora.
Pozwalał jej kierować łodzią, zaśmiewał się z jej radosnych, wesołych piosenek, a kiedy
rozdokazywała się już za bardzo, popchnął delikatnie na ławeczkę. W końcu Maria potrząsnęła
swoimi jasnymi, długimi włosami i oznajmiła, że zamierza się przespać. Skuliła się na dnie łodzi,
gdzie ułożono duży stos owczych skór zgromadzonych przez Liv, które Ole miał sprzedać w
Bergen. Silne ręce Olego wiosłowały równo, pióra wioseł cięły wodę i pewnie pchały łódź do celu.
Maria jednak nie zasnęła, leżała cicho z zamkniętymi oczyma, tymczasem ciało napinało
się, a mięśnie drżały jakby w oczekiwaniu.
Wspaniały humor ją opuścił, a serce wypełnił żal i niezrozumiały lęk.
Na co ona się waży?
Nagle zaczęła się bać ludzi, książek, samotności. To prawda, że zawsze żyła w izolacji,
otoczona jedynie kilkorgiem najbliższych. Wśród nich jednak nigdy nie czuła się samotna. Teraz
będzie musiała spotykać tuziny obcych i wcale nie była pewna, że się z nimi zaprzyjaźni.
Po chwili znowu wróciły wspomnienia, nie potrafiła powstrzymać śmiechu. Randar...
Znowu zmiana nastroju, jak to trudno odjeżdżać od niego bez wyjaśnień, bez żadnego...
Ostatniego wieczora w domu zdesperowana Maria próbowała z całych sił przekazać mu
swoje pragnienia, ale mimo że bardzo się starała, nie zdołała wymusić na nim wyznania miłości.
Sprawiła tylko, że się rumienił, trzymała go mocno, ofiarowała mu swoje wargi i swoje ciało. On
drżał z pragnienia, mówił ochrypłym, załamującym się głosem. Nie usłyszała jednak ani jednego
życzliwego słowa, nie otrzymała od niego najmniejszej nawet pieszczoty, najmniejszego znaku, że
chce, by została. Maria była zdecydowana zawieść matkę i odwołać wyjazd na najlżejszy choćby
znak ze strony Randara.
Tymczasem on uścisnął tylko jej rękę i cicho życzył szczęścia w Lyster...
Maria wpadła w złość, całe rozczarowanie i cała nieodwzajemniona miłość wylały się na
Randara strumieniem złych słów i przekleństw. Szydziła z niego, nazywała go pozbawionym uczuć
smarkaczem, dawała do zrozumienia, że brzydzi się jego bezradnością. Czy on w ogóle nie
interesuje się kobietami? A może jest jakimś dziwolągiem, należy do tych, którzy szukają
podobnych sobie? Z pewnością słyszał o takich, ona słyszała, bywa przecież czasami wśród ludzi!
W młodzieńczym wzburzeniu obrzucała go wyzwiskami, oskarżała o niestworzone rzeczy.
Potem płakała rozpaczliwie w samotności, szloch przycichał i wybuchał na nowo, wszystkie
złe uczucia i złość wypływały wraz ze łzami. Gdy się uspokoiła, poczuła się osłabiona i nie myślała
już o nim tak źle. W końcu wzruszyła ramionami, podniosła się z miękkiej trawy koło letniego
szałasu i otarła ślady łez.
Postanowiła, że będzie jej dobrze.
Wyrusza oto w świat i nigdy więcej nie poświęci ani jednej myśli temu pomyleńcowi!
Samego pomyleńca następnego dnia nigdzie nie było widać, w końcu pokazał się, ale kiedy inni
ściskali ją na pożegnanie, życzyli jej wszystkiego najlepszego i dawali drobne podarunki na drogę,
Randar mruknął coś na temat drabiny w oborze, którą trzeba naprawić. Nie pojawił się więcej,
wszystko, co Maria usłyszała na pożegnanie, to odgłos siekiery, którą rąbał cienkie deski.
Łódź sunęła nadal rytmicznie, kołysała się i kiwała na falach, wciąż bliżej i bliżej osady w
głębi wielkiego fiordu. Wkrótce będą mijali cypel utworzony w miejscu, gdzie szczyt góry oderwał
się i runął do wody. Wysoko na skalnej płaszczyźnie pod stalowoszarą górską ścianą znajduje się
maleńka zagroda. Las wyrósł gęsty pośród zrujnowanych zabudowań, niedługo nie będzie ich już
widać.
Bergaheim.
Tam urodziła się jej matka.
Maria wytrzeszczała oczy, z trudem wypatrzyła na górze dwa niewielkie budynki. To
niewiarygodne, że ludzie mogli tam mieszkać! Ale tą właśnie drogą jej matka wspinała się jako
mała dziewczynka i tędy zniesiono trumnę jej dziadka. Maria nie znała imienia swego ojca, matka
nigdy nie chciała jej o nim opowiedzieć. Przypominała sobie tylko z dzieciństwa niepewne słowa
matki, kiedy Maria pytała, czy Jorand jest jej ojcem. Nie, to ktoś zupełnie inny...
Później nie zastanawiała się już nad tymi sprawami, czasami tylko stawała zdumiona i
upominała samą siebie, kiedy zdarzyło się, że pomyślała o Jorandzie jako o tym, kto dał jej życie.
Jorand to dobry człowiek, myślała Maria, nigdy nie tęskniła za innym ojcem.
Ale biedna mama, utraciła i swoich rodziców, i maleńkiego braciszka w potwornym
wypadku!
Marię przeniknął zimny dreszcz, kiedy wpatrywała się w stromą ścianę, z której bardzo
dawno temu stoczyła się w dół rodzina Liv.
Nieco dalej, z równie wysokiej góry, spadały masy wody. Wodospad Feigum huczał przy
spotkaniu z powierzchnią fiordu tak samo dzisiaj, jak przez wszystkie poprzednie wieki i lata.
Teraz mijali cypel, masy wody spadały za nimi nieprzerwanie, słyszeli tylko szum.
Maria skierowała wzrok ku osadzie po przeciwnej stronie fiordu, tam znajdowało się Lyster.
Ole pokazywał Solgarden, białą plebanię. Dumny kościół Maria bez trudu odnalazła sama. I
Enkesetet, wyniosły stary pański dwór. Na urodzajnych ziemiach u podnóża gór rozsiadło się wiele
mniejszych i większych zagród. Również na zielonych halach jacyś komornicy uporządkowali dla
siebie miejsca pod obejścia, wyglądały one niczym małe dziury w gęstym lesie. Za osadą widać
było długą, wąską dolinę.
Fiord ciągnął się jeszcze kilka kilometrów w głąb lądu, na samym jego końcu leżało
Skjolden, gdzie zaczynały się rozległe pastwiska górskie sięgające aż do Gudbrandsdalen.
Jak tam musi być interesująco! Lęk i złe myśli opuściły Marię, pojawiło się znowu pełne
podniecenia oczekiwanie.
Ponaglała Olego, czy nie mógłby wiosłować szybciej?
Zapomniała o tym, że jej przewoźnik siedzi przy wiosłach już drugą dobę, czegoś takiego
dokonałoby niewielu młodych mężczyzn o mocnych barkach. Nawet ból po starej ranie w nodze nie
przeszkadzał mu, kiedy nie szczędząc sił zmierzał do celu.
- Wkrótce będziemy na miejscu! Och, Ole, opowiedz mi o zagrodzie, w której będę
MAY GRETHE LERUM KSIĘGA MARII Z norweskiego przełożyła ANNA MARCINIAKÓWNA Tytuł oryginału norweskiego: „Marias bok”
ROZDZIAŁ I Sogndalsfœren, 1667 W małej izbie zaległa kompletna cisza, kiedy obca kobieta pochyliła się nad łóżkiem i szeptała coś cicho do rodzącej. Nawet Anna - Krestina umilkła. Jej pomarszczona twarz wyrażała niedowierzanie. Co taka młoda dziewczyna może zrobić? Co w ogóle można jeszcze zrobić, czego Anna - Krestina sama już nie próbowała? Dziecko się zaparło, to oczywiste, i nigdy nie ujrzy dziennego światła. A matka... No trudno, nie ją pierwszą, i nie ostatnią, spotka śmierć wraz z płodem, który zakleszczył się w jej ciele. Takie jest życie, trzeba o tym wiedzieć. Kiedy grozi choroba lub śmierć, człowiek ma niewiele na swoją obronę. Złe moce zsyłają plagi i dręczą ludzi, zaś dobre siły nie zawsze chętne są pomagać. Sama natura podsuwa lekarstwa i środki lecznicze, ale bardzo niewielu zna ich tajemną siłę. A jeśli nawet ktoś dowiedział się co nieco, niechętnie o tym mówi. Stosy przeznaczone dla czarownic wciąż płoną na wielkich prze strzeniach Europy. Liv Bergaheim Meisterplass nigdy przedtem nie została wezwana do rodzącej kobiety we wsi Mogła na palcach jednej ręki policzyć odwiedziny w Sogndalsfjœren i nie zachowała po nich najlepszych wspomnień. Wiodła własne życie po drugiej stronie fiordu, w oddalonej zagrodzie, w której mieszkali tacy sami jak ona. Dźwięk kościelnych dzwonów, który ponad wodą docierał do ich przeklętej siedziby, był jedynym przesłaniem od innych ludzi. Meisterplassen. Zagroda Mistrza. Jorand Jorandssønn służył jako kat już co najmniej dwudziesty rok, zyskał uznanie za pewną rękę i skuteczne, a często i bezbolesne metody. Złodziejowi, któremu trzeba było zgodnie z wyrokiem obciąć lewą dłoń, chętnie wymierzał przed egzekucją cios tak, by tamten zemdlał i nie czuł bólu. Zawsze zadbał, by powstrzymać krwotok w saganku wrzącego oleju albo przez przypale nie rany rozżarzonym do czerwoności żelazem. Rzadko się zdarzało, żeby ktoś, kto dostał się w jego ręce, niepotrzebnie umarł. Ludzie radowali się głośno, kiedy nadchodziły dni kaźni, zwłaszcza gdy pogoda panowała piękna i można było poświętować. Natychmiast jednak, gdy skazaniec przestawał dawać znaki życia, okrzyki milkły, a ludzka niechęć ponownie kładła się ciężkim brze mieniem na okrytych czarną peleryną ramionach kata. Musiał wiedzieć, że nie jest jednym z nich. Nie chcieli patrzeć mu w oczy, ani tym bardziej zamienić z nim życzliwego słowa. Należał do sił ciemności, był posłańcem Śmierci. Miał ręce zbrukane krwią skazańców.
Była tylko jedna jedyna osoba, której nienawidzili bardziej niż jego: nałożnica kata. Mimo to zdarzało się, że chowali swoją niechęć i posyłali po tę drobną istotę. Szybko bowiem zrozumieli, że owa niezwykła mieszkanka strasznego domu z tamtej strony zielonego fiordu jest czymś więcej niż tylko upadłą kobietą. Już w kilka dni po tym, jak przybyła do Mei sterplassen z nieślubnym dzieckiem, odważnie wkroczyła do wsi, by kupić jedzenie na Wigilię. Bóg widocznie chciał, że akurat tego dnia gospodarz z Aaberget został przebity na wylot żelazną płozą sań. Do dzisiaj ludzie opowiadają, jak ta obca kobieta, dziecko jeszcze prawie, zatrzymała krwawienie i uleczyła rannego. Ba, niektórzy twierdzili nawet, że brzegi rany zamknęły się pod dotykiem jej drobnych dłoni i w ciągu kilku minut wszystko się zagoiło. A czyż nie słyszano o chłopie imieniem Nikolai? Dwóch sąsiadów w rozpaczy zaniosło go do Meisterplassen późnym wieczorem, był bowiem bliski śmierci z powodu tajemniczej zarazy. Ta katowska wywłoka dała mu jakichś swoich ziół i posmarowała go maścią. Od tej chwili wstąpiły w niego nowe siły, a zaledwie cztery tygodnie później stanął już do roboty, by uchronić rodzinę od grożącej jej śmierci głodowej. Historie o umiejętnościach Liv i jej lekarstwach rozrastały się w miarę upływu czasu. Jakieś dziesięć lat temu Liv gdzieś wyjeżdżała, a kiedy wróciła do domu, rozeszły się pogłoski, że gościła w swoich rodzinnych stronach w głębi fiordu i wyleczyła córkę samego pastora. Większość nie wierzyła w takie gadanie, ale wiadomo, że prawie wszyscy, którym coś dolegało, a którzy szukali jej pomocy, odzyskiwali zdrowie. Coraz częściej małe łódki zatrzymywały się przy kamiennym nabrzeżu Meisterplassen, a zgarbieni, przestraszeni ludzie skradali się na podwórze zagrody, którą tak często przeklinali. W świetle dnia nikt jednak o tych odwiedzinach z przyjemnością nie rozmawiał. Kiedy spotykali znachorkę we wsi lub mijali w łodzi na wodach fiordu, odwracali twarze. Kobiety, które miały jej do zawdzięczenia życie zarówno własne, jak i dziecka, żegnały się na jej widok i miotały ciężkie przekleństwa. Bo może ona czerpie swoje siły od samego Czarnego? Może jest też i jego nałożnicą...? Mężczyźni spluwali na ziemię, po której przeszła, czasami trafiali wyżej i plwociny spadały na suknię. Nigdy nie szukała ich gniewnych spojrzeń, spiesznie podążała dalej, na ogół do sklepu, gdzie płaciła skrupulatnie za swoje towary. Bowiem jej szylingi, owszem, te były tak samo dobre jak pieniądze innych. Liv przez całe życie trwała na uboczu, jakby naznaczona wiekuistym piętnem. Czuła się zraniona, coraz trudniej było jej pojąć, jak kobieta może w jednej chwili złożyć w jej ręce los swój i swego dziecka, a w następnej obrzucać ją najgorszymi wyzwiskami. Ale radość z tego, że umie łagodzić cierpienia i leczyć obolałe ciała, wciąż stanowiła dla niej wystarczającą nagrodę. Samotność też nie była nie do zniesienia, miała przecież dzieci, córeczkę Marię, syna Jorila,
przybranego syna Randara, a przede wszystkim ukochanego Joranda. A daleko stąd w głębi fiordu znajdowało się też miejsce, w którym zawsze witano ją z radością... Liv ciepło wspominała ostatnie tygodnie swego dzieciństwa, spędzone u Evena i Tulvy Solgarden. Miała zaledwie dwanaście lat, gdy grupa silnych mężczyzn uratowała jej życie i sprowadziła do wsi. Przedtem mieszkała w samotnej zagrodzie wysoko w górach, zdana jedynie na towarzystwo potwornego, okrutnego dziadka. Nikt nie wiedział o jej istnieniu, ludzie sądzili, że mała dziewczynka o jasnych włosach zginęła razem z całą rodziną podczas strasznego wypadku, o którym do dziś jeszcze ze zgrozą opowiadano w późne jesienne wieczory, a który nazywano po pro stu Upadek Zginęli wówczas rodzice Liv i jej młodszy braciszek Ona ocalała, ale wielokrotnie potem błagała Boga o śmierć i żałowała, że także nie umarła, spotkał ją bowiem los tysiąc razy gorszy. Pozostała przy życiu, wydana całkowicie na łaskę nieludzkiego dziadka. Stary rozpaczał, rozpacz zaślepiała go, czyniła go szalonym i dzikim. Utracił jedynego syna, a winą za to obciążał tamtą przeklętą kobietę. Liv pamiętała chłód, jaki panował między starym a mamą, i w miarę upływu lat coraz lepiej instynktownie pojmowała sens tego, co się wtedy działo, całe to złe traktowanie, przymus, gwałty... O Boże, jako dorosła wciąż jeszcze zdawała się pamiętać swoje myśli z tamtego czasu. Nigdy tylko nie umiała odtworzyć myśli dziecka pośród tych strasznych cierpień. Czy w ogóle kiedykolwiek była dzieckiem? Gdy pastor chciał jej odebrać owoc grzechu, uciekła. Nowo narodzona Maria stała się, choć to może dziwne, tym źdźbłem, którego się chwytała, by zachować zdrowe zmysły. Dziecko było z krwi dziadka, zostało spłodzone w strasznym gniewie, dla zemsty, mimo to było w niepojęty sposób czyste. Liv narażała całą przyszłość maleństwa, kiedy pewnej zimowej nocy wsiadła do czarnej łodzi Olego - Miedziaka i pozwoliła, by prąd unosił ją jak najdalej od wszystkiego, co znała. Dzięki temu spotkała Joranda, owego przerażającego, lecz niezwykle troskliwego człowieka. Została u niego, chociaż z czasem niebezpieczeństwo przestało jej grozić i dochodziły wiadomości, że mogłaby spokojnie wracać do domu. Często wspominała ten trudny miesiąc, kiedy myślała o możliwości zdrady, opuszczenia Joranda dla zapewnienia sobie własnej zagrody i dobrej opinii, a także przyszłości dla swoich dzieci. Uratowała ją Maria, ukochana córeczka. One obie, dwie samotne kobiety z Meisterplassen, były do siebie bardzo przywiązane. Liv z radością stwierdzała, że córka odziedziczyła jej zaintere sowanie dla ziół, leczenia i uzdrawiania. Toteż kiedy teraz przyjechał posłaniec ze Stebje, postanowiła zabrać ze sobą córkę. Maria dorosła już na tyle, by poznać najgłębsze tajemnice życia, które objawiają się przy narodzinach dziecka.
Nie skończyła jeszcze szesnastu lat, ale stała się już świetnie rozwiniętą młodą kobietą o takich samych jasnych włosach jak matka. Oczy Marii nie były jednak tak niebiańsko błękitne, sprawiały raczej wrażenie, że wraz ze zmianą pór roku przybierają coraz to inną barwę. Teraz były głęboko niebieskie, prawie takie jak pociemniałe przed niepogodą morze, błyszczały z podniecenia i napięcia. Popłynie z matką do wsi! Wcześniej zaledwie kilka razy odbywała taką podróż, Liv bowiem chciała chronić swoje dzieci przed szyderczymi słowami ludzi i ich odpychającym chłodem. Ale w końcu Maria musi zacząć jej towarzyszyć. Nadszedł czas, ona sama była o cztery lata młodsza tamtego dnia, kiedy opatrzyła straszną ranę i być może uratowała życie najstarszego chłopca w Solgarden. Teraz Maria stała w cieniu, ale nie odwracała wzroku pod wpływem przenikliwych, taksujących ją spojrzeń. Dziewczyna była dumna, przez całe dzieciństwo bawiła się swobodnie niczym dzikie zwierzątko na wolności. Wprawdzie żyła samotnie w rodzinnej, leżącej na uboczu zagrodzie, nie miała ani koleżanek, ani przyjaciółek, którym mogłaby powierzać swoje tajemnice, miała jednak mamę, Joranda, braciszka Jorila, no i, oczywiście, Randara. Randar... ów cichy i zamknięty w sobie chłopiec, a mimo to w jakiś tajemniczy sposób pociągający! Mógł być synem Joranda, podobny do niego dzięki ciemnym, bujnym włosom i wyraźnym rysom. Maria wiedziała jednak, że Randar przybył do Meisterplassen jako mały chłopiec, dokładnie tak, jak i ona. Rośli niczym rodzeństwo, ale ostatnimi czasy Maria zaczynała darzyć urodziwego dwudziestolatka nie całkiem siostrzanymi uczuciami. Nie, teraz nie wolno myśleć o Randarze! Trzeba patrzeć, co robi mama! Sama siebie przywołała do porządku i skupiła całą uwagę na osobie matki. Tamta stała pośrodku niewielkiej izby i Maria stwierdziła, iż nikt z obecnych nie wyciągnął do niej ręki na powitanie. Liv przegoniła wszystkich ciekawskich, zarówno mężczyzn, jak i kobiety. Większość wymknęła się za drzwi, tylko stara babka pomagająca zwykle rodzącym, Anna - Krestina, uparła się zostać. Wykrzykiwała złe słowa i bluźniła, gdy gospodarz wrócił do domu z Liv i Marią w łodzi. Czy zamierza złożyć w ręce samego Diabła los swojej nieszczęsnej kobiety i jej niewinnego dziecka? Gospodarz odsunął ją jednak szorstko, twarz miał czerwoną i surową, usta mocno zaciśnięte. Stracił już cierpliwość do tej starej. Po Anne - Krestinę posyłano chętnie przy trudniejszych porodach, ale bardzo często sprawy kończyły się źle. Kobiety we wsi nie miały jednak nikogo innego, by spytać o radę czy poprosić o pomoc, gdy na przykład poród zatrzymywał się nagle w
połowie i życie dwóch istot zawisło na włosku. Rzecz jasna, zdarzało się od czasu do czasu, że szorstka, pozbawiona życzliwości i ciepła pomoc Anny - Krestiny przynosiła rezultaty, że matce i jej dziecku udawało się przeżyć, ale przecież wszystkie sprawy są w rękach Boga. Dlatego posyłano po nią prawie zawsze, a ona zarabiała na chleb, pomagając ludziom w razie bólu zębów, porodów, biegunki lub krwotoku. Odpowiednie narzędzia nabyła od wędrownego znachora i używała ich z wielką pewnością siebie. Chętnie upuszczała krwi nawet najsłabszym pacjentom. Upuścić krwi, to jej najczęstsza rada. Anna - Krestina posługiwała się też różnego rodzaju uchwytami i hakami. Od dawna się zastanawiała, czy owe tak często przez nią używane narzędzia nie mogłyby pomagać również w przypadkach zatrzymania się płodu, i właśnie teraz postanowiła wypróbować tę metodę. Rodząca umrze i tak, nikt więc nie może oskarżać babki, że zamordowała słabe ciała matki i dziecka meta lowym narzędziem. Wszyscy już mogli się przekonać, iż tutejsza gospodyni nie sprostała swemu głównemu życiowemu zadaniu. No i nagle sprowadzili tutaj tę katowską dziwkę! Anna - Krestina uważała się za osobę doświadczoną i nie lękała się żadnej konkurencji. Słyszała oczywiście, że wielu przeprawia się na drugą stronę fiordu, by kupić nieczyste lekarstwa i maści, ona sama jednak wciąż miała pod dostatkiem bogatych pacjentów. Kiedy teraz rodząca gospodyni umrze w rękach tej ladacznicy, być może ludzie nareszcie przejrzą na oczy. Najpierw trzeba jednak przybyłą osadzić na miejscu, niech tak nie stoi nieskrępowana pośrodku izby, trzymając w rękach dziwnie rzeźbioną skrzyneczkę. Nawet się nie przywitała! Mruknęła tylko parę słów do nieprzytomnej położnicy. Co zamierza zrobić? Z rzeźbionej skrzyneczki został wyjęty metalowy pojemnik. Liv wyciągnęła korek, po pokoju rozszedł się jakiś silny zapach. Wylała dwie krople na strzęp czystej owczej wełny i przyłożyła orzeźwiający zwitek pod nos chorej. Zapach wydawał się dziwnie obcy, zupełnie odmienny od smrodu i ludzkiej woni, która przedtem wypełniała pomieszczenie. Anna - Krestina patrzyła ze złością. Zapach ją paraliżował, wydawał się dobry i ciepły, świeży i oczyszczający. W zatęchłej izbie i nad łóżkiem chorej unosił się dotychczas ciężki odór potu, Anna - Krestina sama się do tego przyczyniła, cuchnęło od niej czymś cierpkim i dławiącym, rozsiewała zapach starczego ciała oraz resztek jedzenia, gnijących między zębami. Ciągnęło od niej jeszcze czymś nieokreślonym, przypominającym smród, jaki zalega w izbie, w której mężczyźni wylewają na podłogę resztki z kufli po piwie. Owa babka i opiekunka chorych nie wyglądała schludnie. Posiadała jednak władzę, była uznawana ze względu na swoje bardzo poszukiwane umiejętności i usługi. Liv domyślała się, że chyba nie uniknie otwartej wrogości, skoro starucha
pojęła, że jej pozycja została zagrożona. Ale teraz miała inne zmartwienia. Kobieta w łóżku wyglądała, jakby już umarła. Nie wyczuwało się skurczów porodowych, chociaż brzuch napinał się raz po raz z drżeniem. Ciało stało się blade, było spocone i zimne. Włosy potargane i pozlepiane leżały na przepoconej poduszce. Chora rozpaczliwie zaciskała pobladłe dłonie na krawędzi łóżka, jakby w ten sposób chciała utrzymać się przy życiu. - Jak daleko to zaszło? - zapytała Liv uprzejmie. - Za daleko, sama chyba widzisz. Jedno jest pewne, ona nigdy więcej nie będzie brzemienna. Ale może uda nam się uratować jej życie, mam tu coś, co mogłoby jej pomóc. Liv zadrżała, gdy zobaczyła, że starucha wydobywa z worka w kącie potężny żelazny hak, taki, jakich rybacy używają do łapania dużych fląder. Hak miał dwa ostre zaczepy i został wykonany tak, że mógł utrzymać nawet bardzo dużą rybę. Anna - Krestina zachichotała z dumą, sama siebie chwaliła za pomysłowość. Ten przedmiocik może niejedno zdziałać, tak, tak... Liv nie mogła opanować drżenia, rozumiała, co stara zamierza zrobić, do czego użyje tego okropnego narzędzia. Chce mianowicie poświęcić dziecko, przebić jego delikatną, gołą główkę, która się zakleszczyła w przejściu pomiędzy kośćmi łonowymi matki. Chce zamordować nie narodzone maleństwo, zadając mu straszliwy ból, wyszarpać z ciała matki żywy płód niczym szamoczącą się rybę... Ogarnęły ją mdłości, nie może do tego dopuścić! - Nie! Nie wolno ci! Odłóż to, stara babo, zamordujesz i matkę, i dziecko tym swoim piekielnym żelastwem! - Słuchajcie no tej wywłoki! Czy ty sobie wyobrażasz, że możesz tu przyjść i mówić Annie - Krestinie, co powinna robić przy łóżku rodzącej? - Nie wolno ci, słyszysz! Wynoś się stąd, ty śmierdząca babo, i zabieraj to przeklęte diabelstwo! Popchnęła starą, cała nieśmiałość gdzieś się ulotniła, a złość dała jej odwagę, budzącą respekt. Maria uśmiechała się do matki, dumna z jej zachowania i uradowana, że Liv postawiła się wobec niczego nie rozumiejących i głupich ludzi. Miała ochotę krzyknąć: Nie dawaj się, mamo! Rozległy się kroki gospodarza, który najwyraźniej usłyszał gniewne głosy kobiet i biegł, żeby je rozdzielić. - Na Boga, baby przeklęte, nie szarpcie się jak wściekłe kotki nad śmiertelnym posłaniem mojej nieszczęsnej kobiety! Czy nie dość, że człowiek traci żonę i dziecko, musicie jeszcze zbrukać ich ostatnie minuty kłótnią i wyzwiskami? Nie, nigdy nie powinienem był was tu sprowadzać, wściekłe suki!
Złapał każdą za ramię, oderwał je od siebie i potrząsnął tak, że starucha upuściła narzędzie, które trzymała w ręce. - Ona chce zamordować twoje dziecko tym hakiem, chce go wbić niewiniątku w głowę! - krzyknęła Liv. Czerwona twarz gospodarza zrobiła się trupio blada. - Co w... No tak, słyszałem o twoich nieludzkich sposobach, Anno - Krestino, gdybym jednak wiedział, że jesteś morderczynią, nigdy bym cię nie wezwał do swojego domu! Wynoś się zaraz, nieszczęsna, i zabierz ze sobą to diabelstwo! Życie mojej żony spoczywa teraz w rękach Boga. I życie dziecka też! Anna - Krestina została wypchnięta za drzwi, a zaraz potem tą samą drogą poleciał jej worek. Liv stała w milczeniu, spoglądała w gniewne oczy gospodarza. Widziała, że ten człowiek cierpi, zrozumiała natychmiast, że los żony nie jest mu obojętny. Jego zaczerwienione oczy błyszczały jak w gorączce, ręce dygotały, głos odmawiał posłuszeństwa. Podeszła do niego, pogładziła poufale po policzku, ujęła jego zimne dłonie w swoje ciepłe i uścisnęła. - Ja nie zostawię twojej żony. Jest jeszcze nadzieja, to silna kobieta. Idź teraz i poproś służącą, by postawiła na ogniu największy saganek, będziemy potrzebować mnóstwo gorącej wody. Trzymaj z daleka wszystkich ciekawskich i przynieś mi dwa naręcza czystej słomy, muszę prześcielić łóżko. Gospodarz wyszedł uradowany, że może zrobić coś pożytecznego. Ta obca kobieta sprawiła, że odzyskał nadzieję, otrząsnął się z chłodu śmierci i wyprostował plecy. Liv została przy chorej sama z Marią. Lekko uniosła wełnianą kołdrę z udręczonego ciała na posłania Kobieta jęknęła cicho. Brzuch skurczył się raz jeszcze. Teraz Liv wsunęła ostrożnie wąską dłoń pomiędzy nogi rodzącej, tuż za otworem napotkała twardą główkę. Dziecko było gotowe do wyjścia, lecz zatrzymało się jak w kleszczach. Na główce Liv wyczuła słabo tętniące naczynko, a może to tylko echo serca matki? Czas naglił, wiedziała o tym od dawna. W każdej chwili pępowina, przez którą matka przekazywała dziecku powietrze i pokarm, może się zacisnąć, krew cieknąca małymi kropelkami od matki do dziecka wskazywała, że łożysko zdążyło się już częściowo odkleić. Liv wiedziała, że to może oznaczać krwotok, a w następstwie nagłą śmierć matki i równie szybką śmierć dziecka, kiedy żywy przewód, łączący je z matką, przestanie pulsować. - Główka się zaparła, dziecko ułożyło się nie tak, jak trzeba. Muszę spróbować wepchnąć je odrobinkę do środka, odwrócić tak, żeby mogło się wydostać. Musimy sprawić, by kobieta odzyskała choć trochę sił, i wywołać znowu porodowe skurcze. Często matka daje sobie radę sama,
musi tylko odpocząć - tłumaczyła Liv swojej córce. Maria kiwała głową, oczy jej lśniły, całą sobą chłonęła naukę, jaką mogła jej przekazać doświadczona matka. Najpierw podały rodzącej uspokajający i rozkurczowy napój sporządzony z melisy, lulka czarnego, kory lipy, kwiatu rumianku i jakiejś słodko pachnącej cudzoziemskiej przyprawy, której nazwy Liv nie znała. Maria mokrą szmatką delikatnie przetarła spocone ciało położnicy. Następnie okryły ją znowu kołdrą, a Liv położyła ciepłe płócienne gałgany na brzuchu i lędźwiach rodzącej. Ostrożnie popychała dłonią główkę dziecka w otworze rodnym, masując równocześnie wstrząsany drgawkami brzuch. Robiła to silnymi, zdecydowanymi ruchami od dołu ku górze. Dziecko wyraźnie się cofnęło. Liv przycisnęła mocniej i tym razem macica zareagowała, dziecko nie stało już pomiędzy napiętymi mięśniami i kośćmi matki. Teraz Liv na zmianę nacierała, uderzała lekko i zdecydowanie ugniatała ogromny brzuch. Nagle łóżko wypełniło się krwistą wodą. Główka dziecka działała niczym korek w butelce i teraz cały nagromadzony płyn buchnął na zewnątrz. Zanosi się na kolejny krwotok, czy też to tylko krew, która przez wiele godzin spływała do zablokowanego brzucha? Liv bardzo nie lubiła widoku przemieszanych z krwią wód płodowych, to zwykle bardzo zły znak. - Podaj ten drugi napój, a ja przytrzymam jej głowę - rzekła Liv. Maria posłuchała natychmiast. Tym razem Liv zastosowała silnie działający wywar, którego głównym składnikiem był tasznik pospolity. Wiedziała od Marty, że niezwykła moc tej rośliny daje rodzącym nową siłę, pobudza skurcze porodowe i zmniejsza niebezpieczeństwo krwotoku. Wiele dzieci udaje się uratować, kiedy zmobilizuje się w ten właśnie sposób ostatnie siły matki. Gdyby jednak zażywać ziele wcześniej, jeszcze w czasie ciąży, jego działanie na dziecko byłoby szkodliwe... Położnica zareagowała natychmiast. Wyraźnie ożyła, ciało napięło się mocno i poddało skurczom, nadchodzącym falami. - Przyj, kobieto, jeśli Bóg zechce, uratujemy twoje dziecko! Tamta jęknęła tylko w odpowiedzi, nie wiedziała, kto do niej mówi, ledwie zdawała sobie sprawę z tego, gdzie jest. - Przyj jeszcze! Jeszcze! Pomożemy ci, ale ty też musisz sobie pomagać! Maria była zdumiona zaangażowaniem matki, trzymała jedną rękę położnicy w swojej i pozwalała, by tamta wbijała jej paznokcie w skórę. - Na łóżko, Mario! Usiądź za nią, żeby mogła się o ciebie oprzeć! Maria usłuchała i podźwignęła rodzącą. Liv uklękła przy łóżku, gotowa pomagać
przychodzącemu na świat dziecku. Kobieta parła, parła z nową siłą, ale pojawiła się jedynie kolejna fala krwi i zabarwionych na czerwono wód płodowych. Liv przestraszyła się, to się chyba dobrze nie skończy. Jak zawsze w krytycznych sytuacjach zaczęła się modlić do swojej ukochanej Dziewicy Maryi w niebiesiech. Chyba właśnie to pomogło, bo przy następnym skurczu główka dziecka została wypchnięta na zewnątrz. Liv podłożyła rękę pod jedno ramionko i wkrótce całe maleństwo wysunęło się z udręczonego ciała matki. Ona tymczasem straciła przytomność. Przez chwilę oboje leżeli bez ruchu. Oboje sini z wysiłku, z zamkniętymi oczyma. Nagle z piersi matki wyrwał się cichy jęk, malec się jednak nie poruszał. Liv uświadomiła sobie, że tutaj na nic się już nie zda żadna sztuka lecznicza. Przed niespełna szesnastu laty ona sama w jakiś cudowny sposób tchnęła życie w swoją maleńką, nowo narodzoną córeczkę. Ten chłopiec jednak znajdował się poza zasięgiem wszelkiej pomocy, nawet Liv musiała się z tym pogodzić. Zawinęła go ostrożnie w prześcieradło, które ojciec zawczasu przyniósł, odcięła pępowinę, która wciąż jeszcze łączyła maleńkie martwe ciało z matką i podała swojej córce to zawiniątko, które wydawało jej się nieprawdopodobnie ciężkie. Maria przyjęła zawiniątko z wahaniem, w oczach miała łzy. A więc wszystko na próżno, Anna - Krestina mogła go równie dobrze zamordować, myślała Maria z goryczą. Ale matka dziecka wciąż mimo wszystko żyła, teraz trzeba pomyśleć o niej. Liv chciała przyrządzić jeszcze więcej wzmacniającego napoju, dodając też wyciągu ze sporyszu, który hamuje krwawienie. Wtedy kobieta znowu ciężko jęknęła, ciało naprężyło się i spomiędzy nóg położnicy buchnął strumień krwi. Liv podbiegła do posłania. Co się dzieje? - O mój Boże, Maria, tutaj jest jeszcze jedno! Dlaczego Anna - Krestina nie powiedziała, że będą bliźnięta? - Z pewnością sama o tym nie wiedziała - stwierdziła Maria sucho, siadając z powrotem na łóżku za plecami rodzącej. Spokojnie, ale stanowczo młoda pomocnica ujęła kobietę pod łokcie. Skrzyżowała jej dłonie na piersiach i mocno trzymała, gdy nadeszły gwałtowne skurcze. - Już wychodzi! - zawołała Liv uradowana, gdy zobaczyła główkę dziecka, a zaraz potem ukazała się buzia wykrzywiona w bolesnym grymasie. Malec szykował się do krzyku, zanim jeszcze całkiem wyszedł na świat. Wrzasnął, wciąż ułożony pomiędzy nogami matki, po czym odepchnął się i sam prześlizgnął przez ciasny otwór.
- Jaki śliczny chłopczyk! Jaki silny! Jeśli przeżył tę całą męczarnię, to możesz być pewna, że wyrośnie zdrowo i da ci wiele radości - powiedziała uszczęśliwiona Liv umęczonej kobiecie. Ta odezwała się po raz pierwszy, wysuszone wargi ułożyły się w coś w rodzaju uśmiechu. - Dziękuję ci, droga Liv Meisterplass, uratowałaś nas oboje. Dostaniesz za to godziwą zapłatę... Ale teraz chcę tylko spać... Zapadła w sen. Udręczona, pogrążała się w mroku, z ulgą, że pozbyła się ciężaru. Liv nie była jeszcze całkiem spokojna o jej życie, rodząca utraciła bardzo dużo krwi... Nic jednak nie można było zrobić, pozostawało tylko czekać. Malec krzyczał głośno w objęciach Marii. Umyła go i ubrała, a teraz domagał się jedzenia! Wskazujący palec Marii uspokoił dziecko tylko na chwilę, wrzeszczało tak, że echo odbijało się od drewnianych ścian. - Idź i sprowadź tutaj jego ojca, a także służącą. Muszą przygotować dla małego trochę słodkiego mleka. Trzeba je zagotować rozmieszane z wodą i z odrobiną miodu. Muszą też wygotować skórzany woreczek, z którego będą go poić! Liv nie wiedziała dlaczego, lecz doświadczenie, które przejęła od Marty, by gotować i mleko, i skórzany woreczek, zwiększało szansę dziecka na przeżycie, kiedy matka sama nie mogła go karmić. Może w mleku są jakieś brudy, które znikają podczas gotowania, a może brzuszek małego dziecka nie znosi zanieczyszczeń, które na przykład cielęciu nie szkodzą? Wkrótce ojciec wszedł do izby. Z radością wziął na ręce krzyczącego synka, pobłogosławił dziecko i obie kobiety, które uratowały mu życie. - A co z nią? Liv wzruszyła tylko ramionami, starała się, by w jej głosie brzmiała nadzieja. - Ona ma szansę, ale utraciła bardzo wiele krwi. Widziałam już kobiety, które się poddawały na długo przedtem, zanim doszły do takiego stanu jak twoja żona. - Zrób wszystko co możesz, kobieto z Meisterplassen, nie pożałujesz swojego wysiłku. Liv po prostu skinęła głową, zapłata nie była dla niej taka ważna. Potem przeszła przez izbę, uniosła martwe dziecko ze stołka, na którym Maria w pośpiechu je ułożyła. - Widzicie, gospodarzu, dzisiaj nie tylko urodził się wam syn. Dzisiaj również utraciliście syna - rzekła cicho. Po prostu nie chciał wierzyć własnym oczom. Lecz ciało spoczywające teraz na rękach Liv było nieodwołalnie martwe. Tymczasem drugi chłopczyk wciąż krzyczał w jego objęciach. - O, drogi Boże, czy to prawda...? Czy mimo wszystko musi to być dzień żałoby? Astrid... Czy ona wie... - Nie. I uważam, że wcale nie musi wiedzieć, ona ma teraz inne zmartwienia niż opłakiwanie nie ochrzczonej duszy. Weź go i wykop dla niego grób w miejscu, które tylko ty jeden
znasz. W poświęconej ziemi i tak nie będzie mógł spocząć, pastor jest bardzo surowy, jeśli chodzi o takich nie ochrzczonych malców... Chłop kiwał głową bez słowa, zdumiony siłą i zdolnością działania tej drobnej kobiety. - Tajemnica pozostanie między nami Jeśli nawet Anna - Krestina nie odkryła, że twoja żona nosi dwa płody, nikomu innemu nie przyjdzie to do głowy - oświadczyła Liv. Gospodarz wyszedł. Małe zawiniątko ciążyło mu najwidoczniej niczym młyńskie koło. Wyniósł je w nocny mrok.
ROZDZIAŁ II Wieczorem następnego dnia Liv i Maria wyruszyły z powrotem do Meisterplassen. Otrzymały od chłopa dobrą zapłatę, a także wiele słów podziękowania, mimo to najwyraźniej pragnął, by opuściły jego zagrodę o zmierzchu. Zdenerwowany prosił, by nikomu nie wspominały o wydarzeniach, Liv pojmowała, że nie ma na myśli zmarłego synka, pochowanego w tajemnicy. Prosił je po prostu o to, by zniknęły, by nikt nie dowiedział się o jego desperackim postępku. Wielu mieszkańców wsi wybrałoby raczej śmierć żony niż sprowadzenie grzesznej nałożnicy kata, znachorki, do własnego domu. Ale przecież Anna - Krestina wie dostatecznie dużo i może to rozgadać, myślała Liv. Gospodarz najwidoczniej też brał to pod uwagę, bo wyjaśnił krótko, że stara babka również przyjęła sowitą zapłatę. Jeśli będzie trzymać język za zębami, wszyscy uznają, że to ona uratowała kobietę i dziecko. A przeciwko temu nikt chyba nic nie ma, dodał chłop, nieudolnie ukrywając wstyd. Liv kiwała tylko głową. Ból, jaki sprawiała jej powszechna niechęć, nigdy nie zelżał. Kiedy znalazły się same w łodzi, Maria wybuchnęła gorzkimi wymówkami: - Mamo, jak możesz się na to godzić? Ty wiesz tak wiele, umiesz tyle, tylu ludziom uratowałaś życie. I nigdy, nigdy nie otrzymałaś za to dobrego słowa! Za każdym razem wracasz do domu bez chwały, bez wdzięczności, nikt nie chce okazać ci dobrej woli! Dlaczego pomagasz takim ludziom, takim fałszywym, zimnym, niewdzięcznym potworom? Liv próbowała wyjaśnić córce, starała się przekazać jej trochę tej radości, którą mimo wszystko odczuwa. Słyszała jednak sama, jak żałośnie brzmi jej głos, szarpany wiejącym nieustannie wiatrem, który też oblewał je fontannami rozpryskiwanej wody. - Kiedy uratuję jakieś życie, kiedy ktoś przestaje cierpieć, kiedy choroba ustępuje, to dla mnie największa nagroda. Nie potrzebuję ich przyjaźni ani życzliwości. Dla mnie najlepszą zapłatą jest widzieć, że moje lekarstwa skutkują - rzekła stanowczo między jednym a drugim ruchem wiosła. Maria potrząsała głową, po chwili ustąpiła. Ona nigdy by nie zgodziła się na tę uniżoną, pełną pokory postawę matki. Kiedyś sama nauczy się już dostatecznie wiele, będzie równie zręczna jak matka... ale wtedy niech nikt nie liczy na to, że zgodzi się być wyszydzana i opluwana przez ludzi, którzy w potrzebie wcale się nie wstydzą korzystać z jej pomocy. Maria czuła buzujący w niej gniew, wiedziała jednak, że matka nie posłucha jej gwałtownych słów. Będzie nadal pomagać tym nędznym tchórzom i nie zacznie przejmować się tym, że szydzą z niej natychmiast, gdy tylko wyzdrowieją. Ona nigdy nie pozwoli, by tak ją traktowano! Ona potrafi przywołać ich do porządku, zażądać od nich szacunku!
Pewnego razu... Nie rozmawiały więcej. Matka i córka pogrążyły się we własnych myślach, tymczasem łódź z trudem pokonywała wzburzone fale. Liv tęskniła za silnymi ramionami Joranda. Zawsze, kiedy coś takiego miało miejsce, czuła się potwornie zmęczona. Jemu przekazywała swoje cierpienie, swoją tęsknotę za tym, aby ją uznawano, marzenie o życiu bez pogardy i gniewu. On rozumiał, sam jednak nie znał innego życia. Ogrzewał ją dobrymi słowami i swoim męskim ciałem, sprawiał, że zaczynała się uśmiechać, rozbawiał historiami ze wsi, której częścią ona nigdy nie będzie. Ukochany Jorand! Jak dobrze, że go ma... Liv byłaby zaskoczona, gdyby wiedziała, że myśli córki podążają podobnym tropem. Dziewczyna marzyła o Randarze. Przybrany syn kata już od kilku lat przyuczał się do zawodu ojca. Był skazany na to, by zostać jego następcą, nikt nie zaproponowałby mu innej pracy ani innego życia. Towarzyszył ojcu, kiedy ten szedł wykonać zadanie. Chodzili razem po całym okręgu i wkrótce młody człowiek nauczył się nie zauważać niechętnych twarzy ani złych wyzwisk. - Mały hycel! - Kaci pomiot! - Bękart ladacznicy! Maria wiedziała jednak, że cierpi. Randar źle się czuł pośród ludzi. Najbardziej lubił samotnie przesiadywać w lesie, często rzeźbiąc przy tym niezwykłe figurki w twardym starym drewnie. Od najwcześniejszego dzieciństwa Maria chętnie za nim chodziła, czasami nawet przeganiał ją zirytowany. Przeważnie jednak pozwalał jej siedzieć obok siebie, w każdym razie dopóki nie przysunęła się za blisko. Godziny mijały bardzo szybko, kiedy tak obserwowała zręczne dłonie Randara. Wyczarowywały z drewna najpiękniejsze małe rzeźby, czasem głowę węża, innym razem ptaka lub postać chłopięcą albo głodnego wilka... Zdawało się, że nóż Randara odnajduje te małe figurki gdzieś w głębi kawałka drewna. Wiele z nich trafiało na półkę Marii w izbie. Stały tam w szeregu, a ona chętnie zabierała którąś ze sobą do łóżka, gładziła delikatnie, dopóki nie zasnęła. Wydawało jej się, że figurki żyją. Przesuwała koniuszkami palców po małych, martwych postaciach, myśląc o tym, który je stworzył. Z policzkiem przytulonym do drewna, którego przedtem dotykały palce Randara, zasypiała i coraz częściej miewała oszałamiające sny. Maria była zakochana tak, jak tylko taka dziewczyna, stająca się dopiero kobietą, może być. Całe jej młode ciało rozsadzała tęsknota za czymś nieznanym, jakieś podniecające uczucia targały jej sercem i nie mogła już dłużej siedzieć spokojnie przy boku Randara. Wpatrywała się w niego uparcie, oglądała wszystko, od silnych stóp obutych w domowej roboty drewniaki po kawałek futra,
który nosił przy kurtce jako ozdobę. Jakże chętnie przeczesałaby palcami gęste, sterczące włosy, które często wiązał rzemykiem na karku. Maria uważała, że jest niewiarygodnie urodziwy! Liv przyniosła kiedyś nożyczki i energicznie ostrzygła tę niezwykłą fryzurę. Coś takiego przystoi panom wysokiego rodu albo synom szlacheckim. Ostatecznie jakiemuś starcowi, który nie ma dość rozumu, by strzyc włosy i brodę. O, mama jest taka stara, myślała wtedy Maria. Ona z pewnością nawet nie zauważa, jaki piękny jest Randar, kiedy ogorzały wraca do domu ze swoich wędrówek po lesie, niosąc solidny zapas ładnych kawałków drewna, a niekiedy również świeżo ustrzeloną dziczyznę. Jakie ma białe zęby, kiedy się śmieje, a słońce świeci mu prosto w twarz... Na myśl o tym Maria westchnęła, jej matka niewiele z tego wszystkiego pojmuje. Chociaż, jeśli się dobrze zastanowić, to wcale stara nie jest. Nawet niecałe dwa razy starsza od swojej córki. Maria porzuciła myśl o braku wrażliwości matki. Ona godzi się na wszystko. Macha tylko zrezygnowana na pożegnanie za każdym razem, kiedy Jorand i Randar wychodzą. Maria natomiast odczuwa wciąż to samo pragnienie, by pobiec za nimi, mocno uchwycić łódź i zmusić ich do pozostania. Nie jest w stanie znieść myśli, że Randar mógłby gdzieś spotkać inną.. Istnieją przecież dziewczyny, za nic mające sobie zasady, zwłaszcza na widok przystojnego chłopaka, powtarzała z goryczą, nie zdając sobie sprawy, że może to miłość ją zaślepia, zaciemnia realną ocenę sytuacji. Rzeczywiście, Randar nie zawsze podczas swoich podróży był bezpieczny, nigdy jednak nie miał problemów ze spragnionymi miłości młodymi dziewczętami. Szczerze mówiąc, tylko raz się zdarzyło, że jakaś kobieta go zaczepiła. Była stara, dziobata jakby po ospie i chyba chora, bo na twarzy miała paskudne pryszcze. Szczerzyła do niego w uśmiechu zepsute zęby. Z nosa odpadła jej skóra, oczy miała czerwone i obrzydliwie zaropiałe. - Chodź no, chłopaczku - zachichotała, machając do niego zza jakiejś szopy. Randar stał jak sparaliżowany, nie wiedział, czego ta kobieta od niego chce. Czy zamierzała go zamordować? Chłopiec uważał, że wygląda strasznie. - No, chodź tutaj, ty mały hyclu. Możesz chyba odżałować kilka miedziaków albo jakiś kawałek ubrania dla zmarzniętej kobiety... A za to będziesz mógł posmakować czegoś niebiańskiego, ty mały draniu! Pewnie pierwszy raz spotyka cię taka propozycja. Tak mi się zdaje. Ale panienka, którą widzisz, nie przestraszy się, żeś jest pomocnikiem kata. Między nogami masz pewnie dokładnie to samo, co inne chłopy! Wyciągnęła do niego brudną rękę, chwyciła go mocno w kroku i pociągnęła ku sobie. Z wściekłością odtrącił jej dłoń i ze łzami w oczach pobiegł szukać Joranda. Wstrętne baby! Była taka stara i paskudna, obrzydliwa i brudna, akurat jak... Do głowy napływały blade wspomnienia z wczesnego dzieciństwa. Pozwolił łzom się
toczyć, oślepiony nimi biegł do Joranda, nie wiedząc, czy rzeczywiście ścigają go brudne kobiety, czy też brutalne wspomnienia z przeszłości. Nigdy, przenigdy ktoś taki nie będzie go dotykał. Randar nie znał marzeń Marii, był ostatnim, któremu chciałaby się zwierzyć. Wcale też o niczym takim nie myślał, choć był dosyć zdziwiony niezwykłą zmianą jej usposobienia. Ta zazwyczaj pyskata dziewczyna zrobiła się jakaś cicha i zamyślona, troskliwa wobec wybrańca swojego serca. Traktowała go bardzo delikatnie i ciepło, w nadziei, że on zrozumie. Łatała jego koszule, prała ubrania, wymieniała skórę przy drewniakach. Liv zdumiała się, kiedy córka dobrowolnie podejmowała takie prace, była również zaskoczona tym, czego córka dokonywała podczas długich wieczorów z igłą i wełnianą włóczką w ręku. Ruchliwa dotychczas dziewczyna mogła siedzieć godzinami i naprawiać ubrania Randara, z rozmarzonym wzrokiem robiła kolejne ściegi, nucąc przy tym pod nosem i gładząc czule gruby materiał. Zdarzało się, że Liv nieruchomiała zamyślona. Czy to możliwe...? Pamiętała te wszystkie przekomarzania się, szalone zabawy rodzeństwa, żarty, lecz także opiekuńczość Randara. Mogło się oczywiście zdarzyć, że Maria się zakochała, Liv jednak czuła się bezpieczna, zna przecież Randara. On wcale nie unikał Marii, ale nigdy też Liv nie dostrzegła żadnych niewinnych pieszczot, jak to zwykle u młodych zakochanych. To niemożliwe, by obojgu młodym udało się ukryć kiełkujące uczucie. Na to w Meisterplassen, gdzie mieszkało ich pięcioro, było za ciasno. Liv nie zastanawiała się wiele nad uczuciami córki, poprzestała na rozważaniu możliwości, jak też taka sytuacja mogłaby się ułożyć. Czy Maria i Randar mogliby urządzić sobie życie tutaj, w starej zagrodzie? Czy Maria, ze swoją żywiołowością i swoimi zdolnościami, zgodziłaby się osiąść w starym domu jako nałożnica kata? A czy w ogóle ta dziewczyna ma jakiś wybór? W ostatnich czasach Liv wiele rozmyślała o przyszłości córki. Czas naglił, Maria będzie wkrótce panną na wydaniu. Sama Liv nigdy nie zaznała beztroskiej młodości i teraz bardzo nie lubiła myśli o tym, że jej wolną, żywiołową córkę wkrótce spętają wszystkie kłopoty i obowiązki dorosłego życia. Tak niewiele jeszcze doświadczyła! Mniej niż większość jej rówieśników. Jej rodzina wiodła przecież życie w całkowitym odosobnieniu. Randar i Joril nie wystarczali jako towarzystwo, mimo że tę trójkę przybranego rodzeństwa łączyły bardzo silne więzi. No właśnie, mały Joril. Liv uśmiechnęła się na myśl o synku. Zresztą nie jest on już taki mały, ostatniej wiosny skończył dwanaście lat. Miał jednak w sobie coś dziecinnego i niewinnego, coś delikatnego, co przypominało elfa. Jego niemal przezroczysta skóra, te wielkie niebieskie oczy, piękne jasne włosy,
skręcające się lekko nad uszami... Jeśli istnieją anioły, to Joril musi być do nich podobny, powtarzała. Zawsze jednak na myśl o synku na czole Liv pojawiała się głęboka zmarszczka, oznaczająca zmartwienie. To dziecko kosztowało ją wiele. Przy jego dramatycznych narodzinach, gdy sama omal nie straciła życia, coś w niej zostało uszkodzone. W następnych latach cztery razy na próżno oczekiwała miesięcznego krwawienia i z radością odkrywała, że jest brzemienna. Za każdym razem jednak jej ciało odrzucało rozwijający się płód. Po dwóch, trzech miesiącach jakby nie chciało dłużej go nosić i Liv wiedziała, że znowu spada na nią to przekleństwo, które kiedyś zostało rzucone na kobiety. Modliła się i płakała, błagała swoją Świętą Dziewicę o pomoc, by urodzić kolejne dzieci, za każdym razem jednak ciało ją zawodziło i znowu następował krwotok, a w niej rozrastała się wielka pustka. W końcu nie była już w stanie znosić dłużej tej udręki i od wielu lat stosowała tajemniczą mieszankę ziołową Marty, pomagającą kobietom, które nie pragną mieć dzieci. Liv wiedziała, że to grzech mieszać plany, jakie Bóg miał może wobec niej, w końcu jednak doszła do wniosku, że nie robi niczego złego. I tak nigdy nie donosiłaby dziecka, miała więc nadzieję, że Wszechmogący zechce popatrzeć z wyrozumiałością na jej postępowanie. Nie chciała już więcej nocy przepłakanych w lesie, nie chciała więcej wypraw do brzozowego zagajnika, w którym pogrzebała cztery zakrwawione zawiniątka z płodami długości palca. Sadziła na tych grobach kwiatki, prosiła swoje maleństwa o przebaczenie i błagała Boga o odpuszczenie grzechów. Teraz ból z powodu słabości ciała nieco przygasł. Mimo wszystko miała dwoje własnych dzieci oraz Randara i bardzo wiele pracy, by zapewnić im jakie takie życie. Maria na przykład... Podczas gdy łódź zbliżała się do brzegu, Liv studiowała piękną twarz swojej córki, a w jej głowie dojrzewał powoli pewien plan. Maria nie może tutaj zostać, jej nie jest pisany taki los, życie w odrzuceniu, poza światem. Powinna nauczyć się czytać i pisać, mówić jak wykształceni ludzie. Ze swoją naturalną ciekawością Maria zrozumie i pojmie rzeczy, których Liv ledwie się mogła domyślać. Jej nie nauczono nigdy niczego, całą życiową wiedzę zgromadziła sama. Wstydziła się na myśl o tym, że nawet słowa Bożego nikt jej nie wytłumaczył. Nie znała katechizmu ani Ewangelii, ledwie pamiętała dziesięcioro przykazań, które powtarzała z nią matka. Niewiele wiedziała o świecie poza granicami rodzinnego dystryktu, nie miała pojęcia o obcych krajach. Znała się natomiast na ziołach, nawet jeśli nie potrafiła powiedzieć, jak się nazywają. Wiedziała, gdzie ich szukać, jak suszyć i gotować, w jaki sposób przyrządzać skuteczne mieszanki i lekarstwa oraz jak je potem stosować. Wiele odkryła sama, wiedziona jakimś trudnym do wyjaśnienia instynktem, dużo jednak dowiedziała się od Marty. Ta mądra kobieta została najbliższą
przyjaciółką Liv i uratowała jej życie przy obu porodach. Marta nie tylko nauczyła ją wiele, nie tylko podzieliła się z nią swoim doświadczeniem. Kiedy umierała, zostawiła jej również swoje mieszanki. W jakiś sposób właśnie Marcie Liv zawdzięczała największą radość swego życia, bo to ona uratowała i Marię, i Jorila. Zasługą Marty było również i to, że teraz Liv mogła rozkoszować się myślą o kształceniu córki. To Marta dała jej szansę przybycia do rodzinnej wsi i wyleczenia jedynego dziecka proboszcza Udało jej się, w nagrodę za co szczęśliwy pastor ofiarował jej niewielką zagrodę nad fiordem. Wtedy odmówiła... Pastor został jej dłużnikiem. Mogła zażądać zwrotu długu w każdej chwili. Ze względu na Marię nastąpi to niebawem, myślała Liv. Kiedy łódź uderzyła o kamienne nabrzeże koło Meisterplassen, Liv podjęła decyzję. Obu powracającym kobietom wyszedł na spotkanie Joril, który był w domu sam. - Tata musiał iść, ludzie gadali o jakimś strasznym złodzieju gdzieś w okolicach Leikanger. Wrócą za dwa, trzy dni - informował chłopiec. Liv przygarnęła go, pogłaskała delikatne jasne włosy. Cała postać Jorila wydawała się taka krucha, matka nigdy go mocno nie przytulała. Na bladej skórze zawsze po silniejszym uścisku zostawały paskudne siniaki, mieniły się wszystkimi kolorami, od granatowego poprzez żółtozielony do czerwonoliliowego. Joril wyglądał, jakby go nieustannie bito. Liv o mało się nie rozpłakała na widok czterech wyraźnych znaków na ramieniu i jednego delikatniejszego od strony pachy. Ślad jej własnej dłoni... Przypominała sobie trochę zbyt silny uścisk na pożegnanie, kiedy całując synka, złapała chudziutkie ramię za mocno. Wiele razy przedtem widywała takie siniaki. O, Joril, Joril, co tobie dolega? Wprost nie miała odwagi myśleć o wydarzeniach sprzed kilku miesięcy. Joril zawsze miał skłonność do krwotoków z nosa, a jego drobne skaleczenia na ogół pociągały za sobą obfite krwawienia. Jakby rany w ogóle nie chciały się zamknąć, a Liv była jedyną osobą, która potrafiła powstrzymać czerwony strumień. Jednego razu chłopiec również kaszlał krwią, a Liv przestraszyła się, że nadeszła jego ostatnia godzina. Joril jakoś się jednak z tego wygrzebał, choć matka nie mogła zrozumieć, jak do tego doszło. Był ostrożnym i bardzo poważnym małym chłopcem, wiecznie przestraszony, by się nie przewrócić i nie uderzyć, wiecznie uważający, by nie bawić się w żadne szalone gry, które chłopcy w jego wieku uwielbiają. Gdyby tylko wiedziała, co mu dolega! To z pewnością jakaś choroba krwi, tego była pewna. Ostrożne dawki leków, zwykle wzmacniających i uzdrawiających, Jorilowi nie pomagały.
Chłopiec nigdy nie był zdrowy. Liv żywiła nadzieję, że uda jej się doprowadzić go do dorosłości... Teraz mały skakał i tańczył radośnie wokół matki, idąc z nią do domu. Zagroda leżała w cichym miejscu na urodzajnych wzgórzach ponad wodą. Wokół niej rósł gęsty las, ale widok na fiord był wspaniały. Kiedy wiatr i wysokie fale rozpryskiwały się wysoko w powietrzu, Meisterplassen położone w dolinie pozostawało bezpieczne. Wszyscy jego mieszkańcy kochali panującą tu zawsze świeżość i wciąż obecną bryzę. W upalne letnie dni powietrze mogło stać nieruchomo, ale zauważało się chłodny podmuch wiatru, łagodzący, rozpraszający upał, który gdzie indziej dławił ludzi. Kochali oni swój dom tak samo jak obcy nienawidzili przeklętej zagrody. To dziadek Jorila, również kat, osiadł tutaj jako pierwszy. Był to trzykrotny morderca, który wykupił się od śmierci zgodą na podjęcie takiej ponurej działalności. Tym samym jednak skazał swoje potomstwo na życie w samotności i odrzuceniu, skazał swoich synów, wnuków i prawnuków na ten sam przeklęty zawód. Nikt by przecież nie pozwolił w inny sposób zarabiać na chleb synowi kata... Liv dobrze poznała tego człowieka w czarnym kapturze, Joranda, i wiedziała, że jest w nim coś, czego nigdy by się nie spodziewała znaleźć w mężczyźnie. Coś delikatnego, co łatwo zranić. Może właśnie to czyniło go takim wobec niej otwartym? Kiedy przytulał się do niej wieczorami, miał w sobie coś z dziecka. Zdarzało się wtedy, że przenikało ją blade wspomnienie z dawnego świata, trwało jednak nie dłużej niż mgnienie oka, nigdy nie stało się na tyle wyraźne, by mogła je zrozumieć. Jakiś inny mężczyzna... który z czułością brał ją na ręce... Głęboki śmiech, dwoje dobrych, ciepłych oczu pod krzaczastymi brwiami. Tata? Kochała Joranda, jedyną miłość swojego życia. Zdarzyło się kiedyś, że Liv miała możliwość wyboru, ale nigdy potem nie żałowała, że zmusiła rozsądek do milczenia wobec potrzeby serca. Powrotna droga do Meisterplassen oznaczała również długą, skomplikowaną rozmowę z Marią. I z Olem, który wiózł je w swojej wielkiej, czarnej łodzi, on, którego zawsze tak lubiła i który był jej przyjacielem. Oboje spotkał ten sam los, obojga otoczenie nie rozumiało. Ole, co prawda, mógł bywać w większości domów, ale nie mówiono o nim dobrze i ludzie tolerowali go jedynie dlatego, że przywoził do wiosek nad fiordem piękne towary z dalekiego świata. Ale jego czarna łódź była niemal ostrzeżeniem, ludzie żegnali się znakiem krzyża jak na widok krążących po niebie kruków. Niektórzy gadali, że jest zbiegłym mordercą, inni mieli jakoby dowody na to, że kiedyś uciekł od żony i pięciorga dzieci, by połączyć się z niezwykle piękną czarownicą. Teraz ona podobno nie żyje, lecz Ole otrzymał nad jej grobem szczęście w interesach i zdrowie niczym tur... Liv machała ręką na te wszystkie historie. Nie wierzyła w ani jedno złe słowo na temat Olego. Ole - Miedziak, Ole - Obieżyświat... Dla niej był to po prostu Ole, najlepszy przyjaciel i
jedyne wsparcie. Ów potężny mężczyzna o bujnej brodzie zawsze odgrywał istotną rolę w najważniejszych momentach jej życia. Teraz znowu nadszedł czas, by nawiązać z nim kontakt. Będzie musiał przekazać wiadomość pastorowi Mogensowi Skanke, powiedzieć mu, że Liv Meisterplass oczekuje spłaty długu. Najlepszą zapłatą, jaką pastor może ofiarować za życie swojej córki, będzie przyszłość dla córki Liv. Czy zechce on zająć się nauką Marii, dać jej władzę nad literami, nauczyć posługiwania się pismem? Liv wiedziała, że pastor jest człowiekiem wysoko wykształconym, jeździł dużo po świecie i odwiedzał największe szkoły oraz ośrodki nauki... Niektórzy powiadali również, że w swoim czasie należał do Towarzystwa Wittenberskiego i że to tam nauczano owych ponurych sztuk, za które każdy bogobojny duchowny gotów jest palić kobiety na stosach. Podobno znał świetnie zarówno Biblię, jak i czarne księgi, zresztą niektóre przechowywał w swojej bogatej bibliotece. Tak Liv słyszała. Ważniejsze wydało jej się jednak to, że pastor odnosił się życzliwie do nauczania kobiet. Pamiętała bardzo dobrze rozmowy, które sama z nim odbyła. Odczuwała radość w sercu na wspomnienie tego szacunku i zainteresowania, jaki okazywał jej wiedzy na temat leczniczych ziół, a także radzenia sobie z chorobami. Był to bardzo surowy i dziwny pan, ale miał w sobie wiele ciepła. Wierzyła, że pastor zechce zostać nauczycielem Marii. A ta blada i milcząca pastorowa z pewnością niewiele będzie miała do powiedzenia, jeśli w ogóle odważy się zaprotestować przeciwko obecności młodej kobiety w domu... Cóż, teraz pozostawało czekać. Nikt nie wie, kiedy Ole się pojawi, zawsze jednak posiadał jakąś niezwykłą zdolność przybywania akurat w momencie, gdy Liv potrzebowała go najbardziej. W pośpiechu przenosił się z miejsca na miejsce, wciąż miał mnóstwo dziwnych interesów. Był niczym ryba w głębokiej wodzie. Nikt nie znał jego zwyczajów ani dróg. Może Jorand coś będzie wiedział? Niecierpliwie czekała na jego powrót. Tymczasem musiała kulić się na swoim posłaniu samotnie, leżała przez długie nocne godziny pogrążona w zadumie. Nie przestawała myśleć o ukochanym, ciało płonęło z tęsknoty za nim, lecz także z niecierpliwości, by omówić z nim plany dotyczące dalszych losów córki. Maria też ostatnio źle sypiała, lecz jej myśli dotyczyły nieco bliższej przyszłości. Co powinna zrobić, by Randar zrozumiał? Sprawiał wrażenie nieprzystępnego, często odsuwał się od niej... Zdarzały się jednak krótkie chwile, kiedy jakby w odpowiedzi na swoją tęsknotę dostrzegała w jego oczach głębokie uczucie... W takich momentach zalewała ją zawsze fala ciepła, ręce
zaczynały drżeć, odzyskiwała odwagę i zuchwałość. Raz udało jej się zatrzymać jego roziskrzony wzrok, uparcie patrzyła mu w oczy, czerpała z nich siłę, a twarze obojga wolno zbliżały się do siebie. Wciąż jeszcze przenikał ją dreszcz na wspomnienie tamtych chwil, gdy oddechy stały się dziwnie pośpieszne, a na policzki wypłynęły rumieńce, na wspomnienie jego pełnych ust... Była przekonana, że chciał ją pocałować, z przy krością siedziała potem urażona, gdy nagle zerwał się i wybiegł do lasu. Co się dzieje z tym chłopakiem? Czy on jej nie lubi? Czy nie jest dość ładna, dość pociągająca? Randar musi przecież zrozumieć, że nie są rodzeństwem, nawet noszą różne nazwiska, chociaż dorastali razem. Tego wieczora zasnęła przepełniona zupełnie innymi uczuciami niż siostrzana, ciepła troskliwość. Zwykle Randar sypiał w swoim kącie izby, jego łóżko zawsze stało za grubą zasłoną przy drzwiach. Stąd co wieczór słyszał, jak Maria przewraca się na posłaniu, jej niespokojny oddech dochodził do niego w ciche noce. Dzisiaj jednak spał pod gołym niebem, owinięty jedynie w wełnianą derkę. Mimo to wydawało mu się, że słyszy znajome posapywanie Marii, jej tęskne wzdychania. Czuł płonący wzrok na plecach w każdym miejscu, gdzie się znajdował, i wiedział, że dziewczyna żywi dla niego głęboką namiętność. Część jego osobowości pragnęła przytulić ją mocno, całować, z czułością odpowiadać na jej nie wypowiedziane pytania. Druga jednak, i silniejsza część, wciąż należała do tamtego przerażonego chłopca, który w późne nocne godziny musiał wysłuchiwać przekleństw i obrzydliwych słów, gdy jego ojca nie było już stać na nic więcej. I kobiety... Odór... Pożądliwe, wstrętne wargi... Kobiety... Już sam zapach kobiecego ciała wywoływał w nim gwałtowne mdłości. Wszystkie zmysły protestowały, czuł się zamknięty w koszmarze obrzydliwego kobiecego śmiechu, potu i śmierdzącej skóry, kołyszących się piersi, otwartych i pożądliwych ust, cuchnących starym piwem i zgnilizną... Ze szlochem zrzucił z siebie derkę, pozwolił, by czyste powietrze chłodziło mu skórę. W końcu zasnął, a gdy Jorand wrócił do samotnego obozowiska, znalazł swego przybranego syna pogrążonego w niespokojnym śnie na porośniętej trawą ziemi. Jorand uśmiechnął się, boleśnie wzruszony. Nie miał trudności ze zrozumieniem tęsknot swego wychowanka. Żywił tylko nadzieję, że chłopiec nie zostanie zbyt głęboko zraniony, gdy zrozumie, że syn kata ma w tym względzie bardzo ograniczone możliwości... Trudno się łudzić, że na świecie istnieje więcej takich kobiet jak Liv. Kiedy już raz decyzja została podjęta, sprawy potoczyły się bardzo prędko.
Maria ledwie mogła uwierzyć, że siedzi oto w łodzi Olego, a wiatr szarpie wielki płócienny żagiel i pcha ich szybko w górę fiordu. Ole pokazywał jej wszystko i opowiadał o małych chałupkach oraz dużych osadach, które mijali. Od czasu do czasu rozpryskiwała się za nimi woda, łódź kołysała się lekko na falach, solidna, obszerna i bezpieczna, ciężka i spokojna, stabilna do tego stopnia, że Maria wierzyła w opowiadania Olego o jego długich wyprawach z Bergen ku nieznanej Północy. Maria siedziała szczelnie otulona piękną wełnianą peleryną swojej matki. Kiedyś, dawno temu, okrywała się nią Liv, gdy odbywała taką samą podróż łodzią Olego. Maria była wówczas niemowlęciem i pogodę mieli wtedy gorszą niż w ten łagodny sierpniowy dzień teraz. Działo się to prawie szesnaście lat temu, dziś Maria jest o cztery lata starsza niż Liv, kiedy została matką. Smutno było odjeżdżać. I nie tylko smutno, opuszczała rodzinny dom zagniewana i rozgoryczona. Najgorsze ze wszystkiego jest to, że musi rozstać się z Randarem. Oczywiście będzie tęsknić za mamą, Jorandem i małym Jorilem. Wierzyła jednak, że niedługo znowu ich spotka, nawet przez moment nie pomyślała, że coś mogłoby się przytrafić bliskim lub jej samej. To twarz Randara nieustannie majaczyła Marii przed oczyma, dziewczyna zaciskała zęby na myśl o jego niepojętym zachowaniu. Ale teraz ona znika! Teraz będzie mu nareszcie dobrze! Trudno, lepiej myśleć o czymś innym, o wszystkich tych wspaniałych i podniecających sprawach, które z pewnością przeżyje w Lyster. Kiedy pewnego wieczoru mama i Jorand wezwali ją do izby na poufną rozmowę, najpierw myślała, że zamierzają robić jej wymówki. Stała z płonącymi policzkami, nie mając odwagi na nich spojrzeć. Wkrótce jednak zrozumiała, że chodzi o coś całkiem innego niż niedawny epizod z Randarem. Rozmawiali z nią jak z dorosłą, przedstawili, jakie wiążą z nią nadzieje, mówili o wspaniałej szansie, jaką daje jej los. Pastor Mogens Skanke może zostać jej nauczycielem, Maria nauczy się czytać i pisać! A kiedy już opanuje tę sztukę, książki przekazywać jej będą ogromną wiedzę bez żadnych ograniczeń. Cała wiedza świata trwa tam i czeka na tych, którzy potrafią zrozumieć owe dziwne znaczki na pożółkłych stronach. Nowiny początkowo przytłoczyły Marię. Plany matki rozpaliły w niej iskrę ciekawości, wzbudziły głód poznania i doświadczenia. Chciała wiedzieć wszystko! Chciała poznać najgłębsze tajemnice życia! Ciasne ramy Meisterplassen zawsze hamowały jej rozwój, chociaż nigdy świadomie się na to nie skarżyła.
A teraz... pomyśleć, Maria wyjedzie! Pomyśleć, że spotka ludzi, będzie mogła z nimi rozmawiać, śmiać się razem z nimi! Maria uważała, że brzmi to niczym baśń. Zachowała blade wspomnienia o kilku letnich dniach spędzonych w Lyster, wesołych zabawach z dwiema innymi małymi dziewczynkami. Wyniosła z tego wrażenie innego, lepszego świata, pełnego przyjaznych ludzi i interesujących przeżyć. Pamiętała Tulvę Solgarden, tę miłą kobietę, przyjaciółkę matki, u której gościły. Maria miała wtedy pięć, może sześć lat, lecz wspomnienia przetrwały wyraźne, wystarczyło, że pomyślała o Lyster, pojawiały się same. Tamte małe dziewczynki, z którymi się bawiła, też pewnie dorosły! Może nawet powychodziły za mąż i mają dzieci... Imiona pamiętała słabo, chyba Else - Britt oraz Eva - Lill. Córeczki komornika, jeśli sobie przypomina. Cieszyła się, że znowu je spotka! I ludzie z Solgarden, sympatyczne służące, roześmiany Even, który w ciepłe popołudniowe godziny pozwalał jej jeździć na swoim koniu... I pastor. Jego Maria widziała tylko raz, kiedy towarzyszyła matce do kościoła. Na długo zachowała w pamięci widok wspaniale urządzonego wnętrza o pięknych oknach, wysoką kościelną wieżę i grube białe mury, które sprawiały wrażenie, jakby stały tu od początku świata. Pamiętała obrazy na ścianach, bardzo ładny, pozłacany obraz nad ołtarzem, ambonę z rzeźbieniami, pieśń, ludzi... Jak cudownie będzie każdej niedzieli stać pośród nich i spoglądać na szanowanego przez wszystkich, dumnego pastora! Maria roześmiała się głośno, zerwała się z miejsca i usiadła na ławeczce naprzeciwko Olego. On wrócił tymczasem do wioseł, wiatr przycichł trochę i łódź wymagała siły ludzkich rąk dla utrzymania tempa. Maria ujęła jego twarde, opalone dłonie i śmiała się do niego, starała się pomagać. Ułożyła piosenkę, śpiewała mu ją teraz, uczyniła go w niej bohaterem, ratującym nieszczęsną dziewicę od więzienia i śmiertelnego niebezpieczeństwa... Ole słuchał, myśląc przy tym, że wesoła panienka będzie musiała panować nad wybuchami dobrego humoru, kiedy, już za kilka dni, rozpocznie naukę u pastora. Pozwalał jej kierować łodzią, zaśmiewał się z jej radosnych, wesołych piosenek, a kiedy rozdokazywała się już za bardzo, popchnął delikatnie na ławeczkę. W końcu Maria potrząsnęła swoimi jasnymi, długimi włosami i oznajmiła, że zamierza się przespać. Skuliła się na dnie łodzi, gdzie ułożono duży stos owczych skór zgromadzonych przez Liv, które Ole miał sprzedać w Bergen. Silne ręce Olego wiosłowały równo, pióra wioseł cięły wodę i pewnie pchały łódź do celu.
Maria jednak nie zasnęła, leżała cicho z zamkniętymi oczyma, tymczasem ciało napinało się, a mięśnie drżały jakby w oczekiwaniu. Wspaniały humor ją opuścił, a serce wypełnił żal i niezrozumiały lęk. Na co ona się waży? Nagle zaczęła się bać ludzi, książek, samotności. To prawda, że zawsze żyła w izolacji, otoczona jedynie kilkorgiem najbliższych. Wśród nich jednak nigdy nie czuła się samotna. Teraz będzie musiała spotykać tuziny obcych i wcale nie była pewna, że się z nimi zaprzyjaźni. Po chwili znowu wróciły wspomnienia, nie potrafiła powstrzymać śmiechu. Randar... Znowu zmiana nastroju, jak to trudno odjeżdżać od niego bez wyjaśnień, bez żadnego... Ostatniego wieczora w domu zdesperowana Maria próbowała z całych sił przekazać mu swoje pragnienia, ale mimo że bardzo się starała, nie zdołała wymusić na nim wyznania miłości. Sprawiła tylko, że się rumienił, trzymała go mocno, ofiarowała mu swoje wargi i swoje ciało. On drżał z pragnienia, mówił ochrypłym, załamującym się głosem. Nie usłyszała jednak ani jednego życzliwego słowa, nie otrzymała od niego najmniejszej nawet pieszczoty, najmniejszego znaku, że chce, by została. Maria była zdecydowana zawieść matkę i odwołać wyjazd na najlżejszy choćby znak ze strony Randara. Tymczasem on uścisnął tylko jej rękę i cicho życzył szczęścia w Lyster... Maria wpadła w złość, całe rozczarowanie i cała nieodwzajemniona miłość wylały się na Randara strumieniem złych słów i przekleństw. Szydziła z niego, nazywała go pozbawionym uczuć smarkaczem, dawała do zrozumienia, że brzydzi się jego bezradnością. Czy on w ogóle nie interesuje się kobietami? A może jest jakimś dziwolągiem, należy do tych, którzy szukają podobnych sobie? Z pewnością słyszał o takich, ona słyszała, bywa przecież czasami wśród ludzi! W młodzieńczym wzburzeniu obrzucała go wyzwiskami, oskarżała o niestworzone rzeczy. Potem płakała rozpaczliwie w samotności, szloch przycichał i wybuchał na nowo, wszystkie złe uczucia i złość wypływały wraz ze łzami. Gdy się uspokoiła, poczuła się osłabiona i nie myślała już o nim tak źle. W końcu wzruszyła ramionami, podniosła się z miękkiej trawy koło letniego szałasu i otarła ślady łez. Postanowiła, że będzie jej dobrze. Wyrusza oto w świat i nigdy więcej nie poświęci ani jednej myśli temu pomyleńcowi! Samego pomyleńca następnego dnia nigdzie nie było widać, w końcu pokazał się, ale kiedy inni ściskali ją na pożegnanie, życzyli jej wszystkiego najlepszego i dawali drobne podarunki na drogę, Randar mruknął coś na temat drabiny w oborze, którą trzeba naprawić. Nie pojawił się więcej, wszystko, co Maria usłyszała na pożegnanie, to odgłos siekiery, którą rąbał cienkie deski. Łódź sunęła nadal rytmicznie, kołysała się i kiwała na falach, wciąż bliżej i bliżej osady w głębi wielkiego fiordu. Wkrótce będą mijali cypel utworzony w miejscu, gdzie szczyt góry oderwał
się i runął do wody. Wysoko na skalnej płaszczyźnie pod stalowoszarą górską ścianą znajduje się maleńka zagroda. Las wyrósł gęsty pośród zrujnowanych zabudowań, niedługo nie będzie ich już widać. Bergaheim. Tam urodziła się jej matka. Maria wytrzeszczała oczy, z trudem wypatrzyła na górze dwa niewielkie budynki. To niewiarygodne, że ludzie mogli tam mieszkać! Ale tą właśnie drogą jej matka wspinała się jako mała dziewczynka i tędy zniesiono trumnę jej dziadka. Maria nie znała imienia swego ojca, matka nigdy nie chciała jej o nim opowiedzieć. Przypominała sobie tylko z dzieciństwa niepewne słowa matki, kiedy Maria pytała, czy Jorand jest jej ojcem. Nie, to ktoś zupełnie inny... Później nie zastanawiała się już nad tymi sprawami, czasami tylko stawała zdumiona i upominała samą siebie, kiedy zdarzyło się, że pomyślała o Jorandzie jako o tym, kto dał jej życie. Jorand to dobry człowiek, myślała Maria, nigdy nie tęskniła za innym ojcem. Ale biedna mama, utraciła i swoich rodziców, i maleńkiego braciszka w potwornym wypadku! Marię przeniknął zimny dreszcz, kiedy wpatrywała się w stromą ścianę, z której bardzo dawno temu stoczyła się w dół rodzina Liv. Nieco dalej, z równie wysokiej góry, spadały masy wody. Wodospad Feigum huczał przy spotkaniu z powierzchnią fiordu tak samo dzisiaj, jak przez wszystkie poprzednie wieki i lata. Teraz mijali cypel, masy wody spadały za nimi nieprzerwanie, słyszeli tylko szum. Maria skierowała wzrok ku osadzie po przeciwnej stronie fiordu, tam znajdowało się Lyster. Ole pokazywał Solgarden, białą plebanię. Dumny kościół Maria bez trudu odnalazła sama. I Enkesetet, wyniosły stary pański dwór. Na urodzajnych ziemiach u podnóża gór rozsiadło się wiele mniejszych i większych zagród. Również na zielonych halach jacyś komornicy uporządkowali dla siebie miejsca pod obejścia, wyglądały one niczym małe dziury w gęstym lesie. Za osadą widać było długą, wąską dolinę. Fiord ciągnął się jeszcze kilka kilometrów w głąb lądu, na samym jego końcu leżało Skjolden, gdzie zaczynały się rozległe pastwiska górskie sięgające aż do Gudbrandsdalen. Jak tam musi być interesująco! Lęk i złe myśli opuściły Marię, pojawiło się znowu pełne podniecenia oczekiwanie. Ponaglała Olego, czy nie mógłby wiosłować szybciej? Zapomniała o tym, że jej przewoźnik siedzi przy wiosłach już drugą dobę, czegoś takiego dokonałoby niewielu młodych mężczyzn o mocnych barkach. Nawet ból po starej ranie w nodze nie przeszkadzał mu, kiedy nie szczędząc sił zmierzał do celu. - Wkrótce będziemy na miejscu! Och, Ole, opowiedz mi o zagrodzie, w której będę