Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 114 850
  • Obserwuję510
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań681 984

Letts Billie - Tu, gdzie jest serce

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Letts Billie - Tu, gdzie jest serce.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 266 stron)

Billie Letts Tu, gdzie jest serce (Where the heart) Przełożyła Zofia Uhrynowska-Hanasz

Dennisowi, który wierzy w prawdziwość cudów i magii

Gorące podziękowania należą się: mojej grupie pisarzy: Marion i Elbertowi Hillom, Glendzie Zumwalt, Betty i Bobowi Swearenginom – zawziętemu gronu czytelników, którzy nie pozwolili mi zrezygnować; moim dobrym przyjaciołom: Howardowi Starksowi, Kąty Morris, Doris Andrews i Bradowi Cushmanowi, którzy śmieli się i płakali dokładnie w tych miejscach co trzeba, a także Vicky Ellis, której komputerowa wirtuozeria była na moich usługach dosłownie dzień i noc; mojej rodzinie: Tracy’emu, Shawn i Shariffah, Danie i Deborze, którzy uważają, że moja książka jest równie dobra jak mój stek z kurczaka z sosem; i innym, „którzy są jak rodzina”: Holly Wantuch oraz Amy i Johnowi McLeanom; mojemu wydawcy Jaimie Raab, która łagodnie i z humorem pokazywała mi właściwą drogę; mojej agentce, Elaine Markson, która zaprosiła mnie w Nowym Orleanie na kolację i sprawiła, że poczułam się jak pisarka; moim studentom, którzy zażądali: „Niech nam pani powie, co było dalej”, a ja im powiedziałam; i wszystkim tym w Oklahomie i Tennessee, którzy odbierali moje telefony, poświęcali mi swój czas i próbowali odpowiadać na moje pytania.

CZĘŚĆ PIERWSZA

Rozdział 1 Novalee Nation – siedemnaście lat, siódmy miesiąc ciąży, siedemnaście kilo nadwagi i pech do siódemek – poprawiła się na siedzeniu starego plymoutha i przejechała ręką po wypukłości swego brzucha. Siódemki są na ogół dla ludzi szczęśliwe. Ale nie dla Novalee, która miała z nimi złe doświadczenia, poczynając już od swoich siódmych urodzin, kiedy to mama Neli uciekła z sędzią bejsbolowym imieniem Fred. A potem, kiedy Novalee była w siódmej klasie, jej jedyna przyjaciółka, Rhonda Talley, ukradła dla swojego chłopaka samochód-chłodnię do rozwożenia lodów i trafiła do stanowego poprawczaka dla dziewcząt w Tullahoma, Tennessee. Już wtedy Novalee wiedziała, że siódemki są pechowe, i starała się ich unikać. Ale czasami – myślała – człowiek po prostu nie widzi zagrożenia. I dlatego oberwała nożem. Bo nie widziała zbliżającego się niebezpieczeństwa. Stało się to zaraz po tym, jak rzuciła szkołę i podjęła pracę w barze u Reda, nie mającą nic wspólnego z siódemkami. Stała kelnerka, Gladys, zwariowała i pewnego wieczoru wybiła butelką piwa frontową szybę, wykrzykując jakieś głupoty – że widzi Jezusa – i cały czas nazywając Reda Duchem Świętym. Novalee próbowała ją uspokoić, ale Gladys dosłownie szalała. Rzuciła się na nią z nożem do mięsa i rozcięła jej rękę od nadgarstka do łokcia. Lekarz pogotowia założył na ranę siedemdziesiąt siedem szwów. I jak w tej sytuacji Novalee mogła mieć zaufanie do siódemek? Ale teraz, kręcąc się i wijąc, by wytrzymać bolesne parcie na pęcherz, nie myślała o siódemkach. Marzyła o tym, żeby znów się zatrzymać, bała się jednak o to poprosić. Po Forcie Smith mieli już jeden postój, mimo to pęcherz Novalee przypominał balon napełniony wodą. Byli gdzieś we wschodniej Oklahomie na niewielkiej lokalnej drodze, której nie uwzględniono nawet na wydanej przez Amoco mapie, ale spłowiały billboard, reklamujący fajerwerki z okazji Czwartego Lipca świadczył o tym, że do Muldrow zostało im niecałe dwadzieścia kilometrów. Wąska, pokryta nierównym asfaltem droga była mało używana i od dawna zaniedbana. W szczelinach starych, popękanych łat nawierzchni, przypominających czarne strupy, widać było skalne podłoże i pieniące się chwasty. Ale duży

plymouth pokonywał te przeszkody ze stałą szybkością stu dwudziestu kilometrów na godzinę, a Willy Jack Pickens obchodził się z nim, jakby miał pod sobą pięćsetkilogramowego dzikiego rumaka. Willy Jack, o rok starszy od Novalee, był od niej lżejszy o ponad jedenaście kilogramów i niższy o jakieś dziesięć centymetrów. Nosił kowbojskie buty, w które wkładał złożoną gazetę, żeby się podwyższyć. Novalee uważała, że wyglądał jak John Cougar Mellencamp, ale Willy Jack wolał myśleć, że jest podobny do Bruce’a Springsteena, który, jak utrzymywał, mierzył tylko sto pięćdziesiąt siedem centymetrów. Willy Jack miał fioła na punkcie niskich muzyków, a szczególnie tych niższych od siebie. Bez względu na to, jak bardzo był pijany, zawsze pamiętał, że Prince ma niecałe sto pięćdziesiąt pięć i pół centymetra wzrostu, a Mick Jagger sto pięćdziesiąt osiem i pół. Odznaczał się niebywałą pamięcią. Znaki drogowe ostrzegały o ostrych zakrętach, ale Willy Jack nie schodził poniżej stu dwudziestu kilometrów na godzinę. Novalee chciała go poprosić, by zwolnił, ale zamiast tego modliła się cicho, żeby nic nie wyskoczyło z naprzeciwka. Gdyby jechali dalej na północ, mieliby płatną autostradę przez Tulsę i Oklahoma City, ale Willy Jack oświadczył, że nie zapłaci ani centa za korzystanie z drogi utrzymywanej z pieniędzy podatnika. Mimo że sam nigdy nie był podatnikiem, przejawiał szczególną wrażliwość na tym punkcie. A zresztą uważał, że do Kalifornii prowadzi wiele dróg, które nie kosztują nawet złamanego centa. Źle ocenił pierwszy zakręt i zawadził przednim prawym kołem o pobocze. Samochodem zatelepało, przyprawiając pęcherz Novalee o drżenie. Odpięła pas i przesunęła się na siedzeniu do przodu, żeby zmniejszyć ucisk na miednicę, ale nie na wiele się to zdało. Wiedziała, że nie uniknie pójścia do toalety. – Kochanie, znów musimy się zatrzymać. – Do diabła, Novalee. – Willy Jack walnął w kierownicę obydwiema rękami. – Przecież dopiero co byłaś. – Tak, ale... – Nie więcej, jak osiemdziesiąt kilometrów temu. – Jeszcze chwilę mogę poczekać. – Ty wiesz, ile czasu nam ta podróż zajmie, jeśli będziesz sikała co osiemdziesiąt kilometrów? – Nie musimy się zatrzymywać akurat w tej sekundzie. Mogę poczekać. Willy Jack był zły z powodu aparatu. Przed wyjazdem Novalee kupiła polaroid,

ponieważ chciała, żeby ją fotografował na granicy każdego stanu, jak pozuje przy znakach w rodzaju WITAJCIE W ARKANSAS czy OKLAHOMA, „STAN SOONER”. Zamierzała te zdjęcia oprawić w ramki i pokazać kiedyś dziecku, jak jechali na zachód, śladem dawnych krytych wozów, które ciągnęły do Kalifornii. Willy Jack uznał to za głupi pomysł, ale zrobił jej zdjęcie, kiedy przekroczyli granicę Arkansas, ponieważ po drugiej stronie drogi zobaczył bar o nazwie „Razorback”, [półdzika świnia o szczupłym ciele, wąskim grzbiecie i długich nogach, maskotka stanu Arkansas] a miał wielką ochotę na piwo. Przejechali jakieś trzydzieści parę kilometrów, kiedy Novalee zapytała o aparat. Okazało się, że Willy Jack zostawił go w barze. Nalegała, by wrócili, i Willy Jack się zgodził, ale tylko dlatego, że miał ochotę na następne piwo. Jednakże kiedy wjechali do Oklahomy, nie chciał zrobić jej zdjęcia, więc się pokłócili. Novalee było gorąco, lepiła się od potu. Odkręciła okno i wystawiła twarz na podmuch ciepłego powietrza. Klimatyzacja w samochodzie wysiadła na długo przedtem, nim Willy Jack go kupił za jej pięćdziesiąt dolarów. Szczerze mówiąc, prawie nic w nim nie działało i dlatego trafił na złomowisko pod Knoxville, gdzie Willy Jack go znalazł. Wymienił w samochodzie przegub, gaźnik, rozrząd, bębny hamulcowe i tłumik, ale nie wymienił podłogi, w której wyrdzewiała dziura wielkości półmiska. Przykrył ją składanym stolikiem telewizyjnym, ale Novalee umierała ze strachu, że stolik się zsunie, nogi wpadną jej w dziurę i straci je gdzieś na autostradzie. Kiedy się nachylała, żeby sprawdzić, czy ze stolikiem jest wszystko w porządku, wzdłuż jego brzegów, w odległości zaledwie paru centymetrów od swoich stóp, widziała przesuwającą się błyskawicznie nawierzchnię drogi, a ten widok tylko wzmagał w niej potrzebę pójścia do toalety. Próbując nie myśleć o przepełnionym pęcherzu, najpierw liczyła sztachety w płocie, a potem usiłowała przypominać sobie słowa Love Me Tender, ale nie na wiele się to zdało. Wreszcie z leżącej obok plastikowej torby plażowej wyciągnęła zeszyt z obrazkami. Obrazki z magazynów zbierała od dzieciństwa... sypialnie, a w nich łoża z baldachimami nakryte starymi narzutami, kuchnie z miedzianymi rondlami i niebieską porcelaną, salony ze śpiącymi na kolorowych dywanikach owczarkami collie, a dokoła ściany pełne zdjęć rodzinnych w złotych ramkach. Kiedyś te pokoje istniały tylko na kartach pism, które Novalee kupowała na wyprzedażach garażowych w Tellico Plains w stanie Tennessee. Ale teraz była w drodze do Kalifornii, gdzie w takich właśnie pokojach miała mieszkać. – Popatrz, kochanie. – Wyciągnęła do Willy’ego Jacka jedno ze zdjęć. – To jest

ta lampa w kształcie Myszki Miki, o której ci mówiłam. Taką bym chciała do dziecinnego pokoju. Willy Jack zapalił radio i zaczął kręcić gałką, ale nie złapał nic, poza zakłóceniami. – Mam nadzieję, że znajdziemy piętrowy dom z balkonem wychodzącym na ocean. – Chyba zwariowałaś. Z Bakersfield nie widać oceanu! – No to może na staw. Chciałabym mieć taki stolik z parasolem, gdzie moglibyśmy sobie siedzieć z małym, popijać mleko czekoladowe i patrzeć na zachód słońca. Novalee marzyła o wszelkich możliwych domach – piętrowych, chatach z bali, mieszkaniach, bungalowach. – o wszystkim, co było na stałe przytwierdzone do ziemi. Nie znała niczego, co by nie miało pod sobą kół. Do tej pory mieszkała w siedmiu różnych przyczepach albo trailerach, a raz nawet w wagonie kolejowym, stanowiącym część motelu o nazwie „Chattanooga Choo Choo”. Wyjęła następne zdjęcie. – Popatrz na te kaczuszki na ścianie. Czy nie są słodkie? Willy Jack gwałtownie skręcił kierownicę, chcąc przejechać pełznącego poboczem drogi żółwia. – Nienawidzę, jak to robisz – powiedziała Novalee. – Dlaczego zabijasz żółwie? Co ci zawiniły? Pokręcił gałką radia i nastawił Graceland Paula Simona, który był jakoby niższy od niego o jakieś dziewięć centymetrów. Kiedy minęli wieżę ciśnień w Muldrow, Novalee odłożyła zeszyt z obrazkami. Na myśl o tak wielkich ilościach wody mało się nie posiusiała. – Założę się, że mają w tym mieście toaletę. – Nie byłoby w tym nic dziwnego – odparł Willy Jack. – Toalety są prawie w każdym mieście. Pewnie myślisz, że mają też trochę ciepłej wody, co? Może nawet chciałabyś się wyciągnąć w wannie? Podobałoby ci się to, no nie? – Do licha, Willy Jack. Muszę iść do toalety. Willy Jack podkręcił radio, wybijając rytm piosenki na tablicy rozdzielczej. Kiedy z rykiem silnika przejeżdżali przez Muldrow, Novalee ścisnęła nogi, starając się nie myśleć o basenach ani o mrożonej herbacie. Ponownie wyciągnęła mapę, próbując ocenić, gdzie – nie licząc zderzenia czołowego – mogliby się wreszcie zatrzymać, i wyszło jej, że dopiero za jakieś trzydzieści dwa kilometry, w mieście Sequoyah. Spojrzała na wskaźnik paliwa i z

rozczarowaniem dostrzegła, że mają jeszcze pół baku. Przez chwilę zabawiała się w ten sposób, że powtarzała w myśli alfabet, szukając imienia dla dziecka. Na A miała Angel i Abbie; na B – Bordon i Babette, ale zbyt cierpiała, żeby się skoncentrować, więc dała spokój, zanim jeszcze doszła do C. Cierpiała męki bólu praktycznie od stóp do głów. Głowa bolała ją od samego rana, ale nie miała nawet aspiryny. W stopach czuła rwący ból. Były tak spuchnięte, że paski czerwonych sandałów wrzynały jej się w kostki, hamując dopływ krwi do palców, które boleśnie pulsowały. Nie mogła sięgnąć do sprzączek, ale pocierając jednym sandałem o drugi, zdołała w końcu zsunąć je z nóg. Dobre i to. – Marzę o gumie do żucia – powiedziała. W ustach miała sucho, w gardle ją drapało. Zostało jej jeszcze pół butelki ciepłej coca-coli, ale wiedziała, że gdyby ją wypiła, tylko by zwiększyła swoją mękę. – Żona Reda mówiła, że będąc w ciąży, też miała kłopoty z pęcherzem. Uważa, że dlatego musiała mieć cesarkę. – Co to do cholery takiego ta cesarka? – Cesarskie cięcie. Rozcinają brzuch, żeby wyjąć dziecko. – Tylko nie kombinuj, Novalee. To by kosztowało majątek. – Tu nie ma nic do kombinowania, Willy Jack. Poród to nie przyjęcie urodzinowe. To się po prostu dzieje, i już. Nie wiem, ile może kosztować cesarskie cięcie. Ale przecież będziesz dobrze zarabiał. – Nie zamierzam wydawać pieniędzy, zanim znajdą się w mojej kieszeni. Willy Jack jechał do Kalifornii podjąć pracę na kolei. Miał tam kuzyna, J. Paula, który żył nieźle z pracy w Union Pacific, więc kiedy dwa tygodnie temu J. Paul zadzwonił, Willy Jack ogromnie się podniecił i postanowił zaraz jechać. Novalee wydało się bardzo dziwne, że Willy Jack podnieca się pracą, ale uznała, że darowanemu koniowi w zęby się nie zagląda, więc kiedy tylko wzięła czek u Reda, wyjechali z Tellico Plains, nawet nie oglądając się za siebie. Przed nią rysowała się szansa, o jakiej śniła i marzyła, szansa, że wreszcie zamieszka w prawdziwym domu. Ostatnio mieszkała w trailerze obok kawiarni Reda, ale kanalizacja w domku nie działała, więc korzystali z Willym Jackiem z toalety w kawiarni. Novalee wiedziała, że dzięki pracy Willy’ego na kolei już nigdy nie będzie musiała mieszkać na kółkach. Wiedziała to ponad wszelką wątpliwość.

Ale nie wiedziała jednego: że Willy Jack jedzie do Bakersfield, żeby obciąć sobie palec. Nie powiedział jej wszystkiego. Nie powiedział jej mianowicie, że w miesiąc po tym, jak J. Paul rozpoczął pracę na kolei, stracił palec podczas sprzęgania wagonów, za co dostał odszkodowanie w wysokości sześćdziesięciu pięciu tysięcy dolarów plus dodatkowo osiemset dolarów miesięcznej renty do końca życia. Za uzyskane pieniądze kupił warsztat szybkiego smarowania samochodów i przeniósł się do miasta, do domu położonego na skraju pola minigolfowego. Ta wiadomość wywołała w Willym Jacku żywe zainteresowanie jego własnymi palcami. Na dobrą sprawę dopiero wtedy zauważył, że je w ogóle ma. Zaczął się przyglądać każdemu z osobna i doszedł do wniosku, że do pracy nadają się głównie kciuki i palce wskazujące, do komunikowania się palce środkowe, a do noszenia pierścionków serdeczne. Małe palce w jego opinii prawie nie miały zastosowania. Dla Willy’ego Jacka, mańkuta, mały palec prawej ręki był praktycznie bezużyteczny. I właśnie ten palec postanowił poświęcić dla koni wyścigowych i chartów. Dzięki niemu miał się znaleźć w Santa Anita i Hollywood Park, gdzie zamierzał popijać gin fizz, nosić jedwabne koszule i grać na wyścigach, podając pieniądze do okienek na srebrnych tackach. Ale Novalee o tym wszystkim nie wiedziała. Wiedziała tylko, że jej chłopak jedzie do Bakersfield do pracy na kolei. Willy Jack uznał, że tyle jej wystarczy. A jeśli w ogóle był w czymkolwiek dobry, to właśnie w decydowaniu o tym, co Novalee powinna wiedzieć, a czego nie. – Chcesz poczuć dzidziusia? – zapytała. Udał, że nie słyszy. – O, tu. – Wyciągnęła do niego rękę, która zawisła w powietrzu nad kierownicą. – Daj mi rękę. – Zdjęła dłoń Willy’ego Jacka z kierownicy i położyła sobie na brzuchu, a następnie nakierowała na wypukłość pępka. – Czujesz? – Nie. – Nie czujesz takiego delikatnego stuk, stuk, stuk...? – Nic nie czuję. Willy Jack próbował wyrwać rękę, ale Novalee przytrzymała ją mocniej i przesunęła niżej, przyciskając palce do zagłębienia nad spojeniem łonowym. – O, poczuj tutaj. – Jej głos był cichy, prawie jak szept. – Tu, gdzie jest serce. – Przytrzymała jego rękę, ale Willy Jack natychmiast ją wyrwał. – Ja tam nic nie czuję – powiedział, sięgając po papierosa.

Novalee myślała, że się rozpłacze, chociaż właściwie nie wiedziała dlaczego. Tak samo bywało z nią czasem w nocy, kiedy słyszała gdzieś w dali gwizd pociągu... Nie potrafiła jednak wyjaśnić tego uczucia, nawet sama przed sobą. Odchyliła głowę na oparcie siedzenia i zamknęła oczy, łudząc się, że w ten sposób czas będzie szybciej mijał. Zaczęła w myślach urządzać dziecinny pokój. Pod oknem ustawiła dębowe łóżeczko, a w rogu, koło stolika do przewijania dziecka – fotel na biegunach. Kocyk w krówki skaczące przez księżyc poskładała i położyła koło wypchanych zwierzątek... Zapadając w sen, widziała siebie znów szczupłą w wąskiej dżinsowej sukience, z dzieckiem na ręku – ze swoim dzieckiem. Jego buzia była przykryta lekką białą pieluszką. Novalee, pełna radosnego oczekiwania, delikatnie zsunęła pieluszkę, ale pod nią znalazła drugą, a pod nią trzecią i kolejną... A potem usłyszała gwizd pociągu, cichy, ale coraz głośniejszy. Kiedy podniosła głowę, zobaczyła pędzącą na nią i na dziecko lokomotywę. Stała jak skamieniała na szynach, wpatrzona w zbliżający się pociąg... Próbowała uskoczyć, uciekać, ale jej ciało było ciężkie i niezdarne, a grząski, lepki grunt pod nogami dosłownie ją wsysał. W pewnym momencie upadła na kolana i zdobywając się na najwyższy wysiłek, uniosła dziecko do góry i z całej siły wypchnęła je poza obręb szyn, poza strefę zagrożenia. I wtedy powietrze przeszył gwizd lokomotywy. Novalee usiłowała przeleźć przez szyny, ale poruszała się, a właściwie pełzła jak gigantyczny ślimak. Na nogach poczuła parzący podmuch i usłyszała syk pary. Jednym desperackim skokiem przesadziła szyny; była wolna. Usiłowała się podnieść, ale jej nogi stanowiły plątaninę ścięgien i połamanych kości. Pociąg odciął jej stopy. Krzyk zrodził się gdzieś w głębi jej brzucha, przedarł się przez płuca i wydobył na zewnątrz. – Co z tobą, do jasnej cholery!? – wrzasnął Willy Jack. Novalee, gwałtownie wyrwana ze snu, przerażona, poczuła strumień gorącego powietrza wdzierający się do samochodu przez dziurę w podłodze. Nawet nie patrząc, wiedziała, że składany stolik telewizyjny musiał wypaść. Odwróciła się i spojrzała przez tylną szybę, bojąc się tego, co mogła tam zobaczyć. Bojąc się widoku własnych stóp leżących na środku drogi jak ścierwo przejechanego zwierzęcia, krwawe i zmasakrowane. Ale zamiast tego zobaczyła swoje czerwone sandały, puste, bez stóp, tańczące i podskakujące na autostradzie.

– Co się tak uśmiechasz? – zapytał Willy Jack. – Bo coś mi się przyśniło. Nie chciała mu mówić o sandałkach. Nie miała innych butów i wiedziała, że będzie marudził na temat pieniędzy, jakie trzeba wydać na nową parę. A poza tym znajdowali się na prawdziwej autostradzie w drodze do prawdziwego miasta i Novalee nie chciała rozzłościć Willy’ego Jacka ze strachu, że jej nigdy nie dowiezie do ubikacji. – O, popatrz. Tu jest Wal-Mart. Zatrzymajmy się. – Myślałem, że chcesz się wysikać. – Przecież w Wal-Marcie musi być ubikacja. Willy Jack przeciął na ukos dwa pasy i zjechał do supermarketu, a w tym czasie Novalee kombinowała, jak rozwiązać problem. W torbie nie miała więcej jak dolara. Kasę trzymał Willy Jack. – Kochanie, będę potrzebowała trochę forsy. – Każą płacić za sikanie? Willy Jack przejechał przez parking i postawił wielkiego plymoutha na miejscu dla niepełnosprawnych, bardzo blisko wejścia do supermarketu – jakby zatrzymał się tylko na chwilę. – Wystarczy pięć dolarów. – Na co? – Muszę sobie kupić kapcie. – Kapcie? Po co? Przecież siedzimy w samochodzie. – Mam popuchnięte nogi. Nie mogę założyć sandałów. – Chryste, Novalee. Jedziemy przez cały kraj, a ty zamierzasz występować w kapciach? – A kto mnie będzie oglądał? – To znaczy, że co? Że za każdym razem, kiedy się zatrzymamy, będziesz łaziła w kapciach? – No, ale przecież nie tak często się zatrzymujemy, prawda? – Okay. Kup sobie kapcie. Kup sobie kapcie w kropki. Zielone kapcie w kropki, żeby cię wszyscy widzieli. – Nie chcę kapci w kropki. – To kup sobie kapcie w słoniki. Tak! W słoniki w słoniowych kapciach. – Nie bądź taki złośliwy, Willy Jack. Jesteś wredny. – Pocałuj mnie gdzieś. – Muszę sobie kupić jakiekolwiek buty.

Miała nadzieję, że to wyjaśnienie wystarczy, ale jednocześnie wiedziała, że się łudzi. I chociaż Willy Jack nie zapytał „dlaczego?”, to bez trudu wyczytała to pytanie z jego twarzy. – Moje sandały wypadły przez dziurę w podłodze. Uśmiechnęła się do niego nieśmiało, jakby go chciała zachęcić, by dostrzegł w tej sytuacji element humoru, ale Willy Jack nie skorzystał z okazji. Patrzył na nią tak długo, aż uśmiech znikł z jej twarzy, po czym odwrócił się, splunął przez okno i z niesmakiem potrząsnął głową. Wreszcie wsadził rękę do kieszeni i wyjął garść zmiętych banknotów. Jego ruchy, przesadzone i szybkie, były sygnałem, że stracił cierpliwość. Rzucił w nią dziesiątką, a resztę z powrotem wepchnął do kieszeni. – Zaraz wracam – powiedziała Novalee, wysiadając z samochodu. – Aha. – Nie chcesz iść ze mną? Rozprostować nóg? – Nie chcę. – Przynieść ci może popcorn? – Idź już wreszcie, Novalee. Odchodząc, czuła na sobie jego wzrok. Usiłowała się poruszać tak jak wtedy, kiedy się poznali, kiedy Willy Jack nie mógł się powstrzymać, żeby jej bez przerwy nie dotykać, kiedy jej piersi, brzuch i uda były jędrne i gładkie. Ale zdawała sobie sprawę z tego, co mógłby zobaczyć teraz. Wiedziała, jak wygląda. Jedyna kabina w toalecie była zajęta. Novalee ścisnęła uda i próbowała nie oddychać. Kiedy usłyszała odgłos spuszczanej wody, była przekonana, że wytrzyma. Ale kiedy drzwi się nie otworzyły, wiedziała, że przegra. – Przepraszam bardzo – powiedziała, stukając do drzwi. – Ale ja muszę wejść już, w tej chwili. Otworzyła drzwi mała dziewczynka, zapinająca jeszcze guziki. Odskoczyła na bok przed Novalee, która dosłownie rzuciła się do ubikacji. Znalazłszy się w środku, Novalee nie traciła czasu na zamykanie drzwi czy na przykrywanie deski papierem. Nawet nie sprawdziła, czy papier w ogóle jest, tylko śmiejąc się w głos z poczucia niewypowiedzianej ulgi, ze łzami w oczach siusiała i siusiała. Potrafiła się cieszyć z drobiazgów. Kiedy podeszła do umywalki, żeby umyć ręce, spojrzała w lustro, ale zaraz tego pożałowała. Cera, chociaż nieskazitelna i gładka, była blada, a pod jasnozielonymi oczami widniały ciemne koła. Brązowe włosy, długie i gęste, wymknęły się spod spinającej je klamry i skręciły w drobne loczki. Spryskała twarz zimną wodą, przygładziła włosy na mokro i wsadziła rękę do

torby, bezskutecznie szukając kredki do ust. Poszczypała więc sobie policzki, żeby nabrać kolorów, i postanowiła nie patrzeć w lustro, dopóki się nie doczeka lepszego widoku. Wiedząc, że już i tak zmitrężyła za dużo czasu, poszła prosto do działu z obuwiem. Najtańsze kapcie były w drobne kropeczki, więc szybko zdecydowała się na gumowe klapki. Przy kasie niespokojnie przestępowała z nogi na nogę, niecierpliwiąc się, kiedy mężczyzna przed nią skończy wypisywać czek. Gdy kasjerka przeciągała jej klapki przez skaner, wzrok Novalee padł na nagłówki „National Examinera”. Wręczyła kasjerce banknot dziesięciodolarowy, wpatrzona w zdjęcie noworodka sprzed dwóch tysięcy lat. – Proszę, tu jest reszta. – Och, przepraszam. – Novalee wyciągnęła rękę. – Siedem dolarów siedemdziesiąt siedem centów. Novalee chciała gwałtownie cofnąć rękę, ale zanim zdążyła to zrobić, monety wylądowały na jej dłoni. – Nie! – krzyknęła, rozrzucając pieniądze po podłodze. – Nie! – Półprzytomna, odwróciła się i zaczęła uciekać. Wiedziała, że go nie będzie, jeszcze zanim dopadła drzwi. Widziała to wszystko bardzo wyraźnie jak na zwolnionym filmie. Widziała siebie, jak biegnie i woła go po imieniu, widziała pusty parking, bez plymoutha. Pojechał do Kalifornii, a ją zostawił samą... zostawił ją z marzeniami rodem z kolorowych magazynów, z marzeniami o starych narzutach, niebieskiej porcelanie i rodzinnych fotografiach w złoconych ramkach.

Rozdział 2 Tego wszystkiego Novalee nie pamiętała, nawet znacznie później. Nie pamiętała mężczyzny, który znalazł jej aparat na parkingu dla niepełnosprawnych. Nie pamiętała również sprzedawcy, który wcisnął jej do ręki pieniądze, ani menedżera, który ją posadził na ławeczce przy drzwiach wyjściowych. Pamiętała natomiast, że ktoś chciał wezwać pogotowie, a ona powiedziała, że nic jej nie jest, że jej chłopak pojechał tylko z samochodem do warsztatu i że później po nią przyjedzie. A potem, po troszku, kiedy ci wszyscy ludzie poszli na lunch, ukradkiem wypalili papierosa, pozapełniali półki towarem, wśród ogólnej krzątaniny sprzedawców, personelu kierowniczego i obsługi... po troszku zapomniano o ciężarnej dziewczynie, siedzącej na ławeczce przy drzwiach pod czerwono-biało-granatową flagą z napisem: MADE IN AMERICA. Około drugiej Novalee poczuła głód, zjadła więc popcorn i popiła go coca-colą z wysokiego plastikowego kubka. Zjadła też dwa paydaye i dwa razy była w toalecie. Próbowała myśleć, co dalej, ale to myślenie ją męczyło, wywołując w głowie nieprzyjemne pulsowanie, więc pocieszyła się jeszcze jednym paydayem i jeszcze raz poszła do klozetu. Tuż przed trzecią wyrosła przed nią jak spod ziemi mała, chuda kobieta o niebieskich włosach, zupełnie bez brwi, i uśmiechnęła się do niej życzliwie. – Ruth Ann? Ruth Ann Mott! Daję słowo. Nie kto inny, tylko mała Ruth Ann. Kochanie, nie widziałam cię od śmierci twojej mamy. Ile to będzie... dwanaście, czternaście lat? – Ale ja, proszę pani, nie jestem Ruth Ann. – Nie pamiętasz mnie, kochanie? Nie pamiętasz Siostry Husband? Musisz mnie pamiętać. Jestem Thelma Husband. Wtedy tak do mnie nie mówiłaś, to jasne. Wtedy mówiłaś do mnie Telma, bo nie potrafiłaś wymówić „th”. Ale teraz wszyscy zwracają się do mnie „Siostro Husband”. – Ale ja nie mam na imię... – Kiedy cię ostatni raz widziałam, byłaś małym dzidziusiem. A teraz... teraz sama będziesz miała dzidziusia. Czy to nie fantastyczne? Gdzie teraz mieszkasz, Ruth Ann? – Do tej pory mieszkałam w Tennessee, ale... – Tennessee. Miałam tam kuzynkę. Była nauczycielką. Ale jako osoba w

średnim wieku przeszła poważną operację. Siostra Husband ściszyła głos i nachyliła się do Novalee. – Histerektomia. [amputacja macicy] I już potem nie umiała poprawnie pisać. Podobno nie potrafiła napisać nawet słowa „kot”. No i oczywiście musiała przestać uczyć w szkole. Wielki wstyd, prawda? – Prawda, proszę pani, wielki wstyd. – Tennessee. Czyli z powrotem się tutaj przenosisz, tak? Jednym słowem, wracasz do domu? – No, niezupełnie. Ale wygląda na to, że może jakiś czas tutaj zabawię. – To dobrze, Ruthie. To bardzo dobrze. Bo dom da ci to, czego nie da ci żadne inne miejsce. Rozumiesz, co mam na myśli, prawda? – Nie, proszę pani. – Twoją historię, Ruthie. Kiedy jesteś w domu, to jesteś tam, gdzie zaczyna się twoja historia. – Rozumiem, proszę pani. – Świętej pamięci Brat Husband zwykł mówić: „Dom to miejsce, które cię podniesie, kiedy upadniesz. A upadamy wszyscy”. Tak mówił świętej pamięci Brat Husband. – A czy on był pani mężem? – Nie. Był moim bratem. Prawdziwie pobożny człowiek. Chodzisz do kościoła, Ruthie? Chodzisz regularnie do kościoła? – Nieregularnie. – To dobrze. Uważam, że to dobrze. Szkółka niedzielna... studiowanie Biblii... wspólne modlitwy. Tak, to już trochę za dużo tego kościoła. Nikt tak znowu nie grzeszy, żeby potrzebował aż tyle kościoła. – Tak, proszę pani. – Nie ma powodu wkładać w to tyle pracy. Słucham? Ja mam teraz tylko jedno zadanie. Tylko jedno. Wiesz, jakie? – Chodzi pewnie o zbawienie ludzkich dusz. – O, nie, Ruth Ann. Od zbawienia dusz jest Pan. Ja zbieram miedziaki i rozdaję Biblie. Tego żąda ode mnie Bóg. Czytasz Biblię, Ruth Ann? – Niespecjalnie. – To dobrze. Uważam, że to jest w porządku. Ludzie za dużo czytają Biblii. I wszystko im się miesza. Przeczytasz mało, to mało ci się pomiesza. Przeczytasz dużo, to ci się dużo pomiesza. I dlatego rozdaję tylko po jednym rozdziale. W ten sposób człowiek jakoś lepiej sobie z tym radzi. Rozumiesz, o co mi chodzi, Ruth

Ann? – Tak, proszę pani. Wydaje mi się, że rozumiem. – Novalee dotknęła blizny na ręce, pamiątki po Gladys. – Szkoda, że nic dla ciebie nie mam, ale przechodząc koło przystanku autobusowego, oddałam ostatnią Księgę poprawionego prawa i dwie Lamentacje. Spotkałam kobietę, która jechała akurat do Nowego Orleanu. A kobieta, która jedzie do Nowego Orleanu, nie może mieć za dużo Lamentacji. No i dlatego nic mi nie zostało. Bardzo mi z tego powodu przykro. – Och, nic nie szkodzi. – Na jutro będę miała nowe odbitki. Przygotuję ci Księgę Abdiasza. Księga Abdiasza nie pomiesza ci za bardzo w głowie. Ale nawet i teraz nie zostawię cię z pustymi rękami. Chodź ze mną na chwilę. Siostra Husband odwróciła się na pięcie i ruszyła do wyjścia, przyzywając gestem Novalee. – Chodź, Ruth Ann. Novalee nie bardzo wiedziała, dlaczego wyszła z supermarketu, a następnie podążyła przez parking za kobietą o niebieskich włosach. W każdym razie – uznała – już w większe tarapaty raczej nie popadnie. Siostra Husband pomaszerowała do wgniecionej granatowej półciężarówki, której wystrój – brezentowa buda nad łóżkiem – miał nawiązywać do wozów z Dzikiego Zachodu. Ale brezent był podarty, a metalowe żebra powyginane, tak że pośrodku buda smętnie zwisała. Z boku samochodu widniał biały napis: WÓZ POWITALNY. Siostra Husband otworzyła drzwi i wyjęła wiklinowy kosz z czerwoną kokardą, zawiązaną na pałąku. Trzymając kosz przed sobą, wyprostowała się i stanęła na baczność jak żołnierz. – Niech ja będę jedną z pierwszych osób, które powitają cię w domu – powiedziała z intonacją i akcentem kiepskiego mówcy ulicznego. – W imieniu naszego miasta chciałabym ci ofiarować ten oto kosz prezentów od tutejszych kupców i bankowców, by ci w ten sposób uprzyjemnić powrót do domu. – Dziękuję. – Noyalee wzięła kosz. – Posłuchaj, Ruth Ann. Znajdziesz tam zapałki, książkę telefoniczną i pilniczki do paznokci. A poza tym jakieś kupony promocyjne i plan miasta. Ale jest jedna rzecz, o której chciałabym ci jeszcze powiedzieć. Widzisz ten terminarz? Novalee skinęła głową. – W ubiegłym tygodniu terminarze mi się wyczerpały. I został tylko ten jeden, więc wpisałam do niego ze dwa czy trzy moje spotkania. Chodzi o grupę AA. Ale

jeżeli nie jesteś alkoholiczką, to jasne, że te spotkania cię nie dotyczą. – Nie, nie jestem alkoholiczką. – To dobrze. Uważam, że to dobrze. Ale pamiętaj: wszyscy upadamy. Tak zawsze mówił świętej pamięci Brat Husband. – Siostro Husband, czy mogę zrobić Siostrze zdjęcie? Jeśli nawet pytanie Novalee zaskoczyło Siostrę Husband, to nie dała tego po sobie poznać. – Oczywiście, to bardzo miło z twojej strony, Ruth Ann, proszę. – Siostra Husband zdjęła okulary i wciągnęła brzuch, trwając w tej pozie, dopóki nie usłyszała pstryknięcia aparatu. A potem razem patrzyły, jak zdjęcie się wywołuje. – Och, wyglądam na nim, jakbym miała zeza. Zawsze tak koszmarnie wychodzę na zdjęciach. – Nieprawda, jest bardzo dobre. – Naprawdę tak uważasz? – Oczywiście. – Jesteś słodka, Ruth Ann. Naprawdę słodka. Uściskała Novalee, wsiadła do samochodu i zapaliła silnik. – Mieszkam na Evergreen Street, Ruthie. Znajdziesz to na planie. Ostatni dom na lewo. Możesz tam zawsze przyjść, kiedy tylko będziesz chciała. Naturalnie z maleństwem. I ty, i ono będziecie zawsze mile widziani. – Dziękuję, Siostro Husband. Włożę to zdjęcie w ramkę i będę je pokazywać małemu. Siostra Husband odjechała, ale Novalee jeszcze jakiś czas stała na parkingu i machała do niewielkiego krytego wozu, dopóki nie zniknął jej z oczu. Po powrocie do supermarketu zatrzymała się przy drewnianej ogrodowej bujawce wystawionej koło drzwi. Pogładziła ciemne drewno, oczyma wyobraźni widząc chłodny żółty ganek i gęste powoje, oplatające białe kratki. – Takie bujawki robi z drzewa hikorowego jeden stary człowiek na Sticker Creek. Novalee odwróciła się i zobaczyła siedzącego na ławce dużego czarnego mężczyznę. – Te są nic niewarte – ciągnął mężczyzna. – Śruby szybko poprzecinają takie miękkie drewno. Jak chcesz dobrą, trwałą bujawkę, to idź na Sticker Creek. – A gdzie to jest? – Jesteś nowa w mieście? – Tak. Nie. Dawno mnie tu nie było.

– Czyli nowa. Mężczyzna uśmiechnął się i posunął na ławce zapraszającym gestem. Był to najczarniejszy człowiek, jakiego Novalee kiedykolwiek widziała. Tak czarny, że aż w jego skórze odbijało się światło. Pomyślała, że gdyby się bliżej przysunęła, mogłaby się nawet w nim przejrzeć. Miał na sobie garnitur, a na podłodze, koło nóg, walizkę. Novalee jeszcze nigdy nie widziała czarnego mężczyzny z walizką. Położyła między nimi plastikową plażową torbę i powitalny kosz i usiadła skromnie w drugim końcu ławki. – Nazywam się Whitecotton. Moses Whitecotton. – O. – Novalee chciała się przedstawić, ale zrezygnowała. – Część mojej rodziny skróciła sobie nazwisko i używają tylko „White”. Ale oni się tak nie nazywają. Ich prawdziwe nazwisko to Whitecotton. – A dlaczego je zmienili? – Trochę się go wstydzili. Powiedzieli, że to nazwisko niewolnicze. Ale jest ich. I moje. Moses Whitecotton milczał przez chwilę, wpatrzony w coś, czego Novalee nie widziała. – A nazwisko to ważna rzecz. Pozwala odnaleźć korzenie człowieka. – Też tak uważam. – To dobrze. Imię jest równie ważne. Wybrałaś już imię dla swojego dziecka? – Jeszcze nie, ale jest kilka, które mi się podobają. – Nie spiesz się. Imię to zbyt ważna sprawa, żeby się spieszyć. Novalee sięgnęła do torby i wyjęła paczkę „Ostatniej deski ratunku”, po czym schowała torbę pod ławkę. Pierwsza z brzegu „deska” była zielona, jej ulubiona, mimo to wyciągnęła ją w stronę Mosesa Whitecottone’a. – Dziękuję, ale jestem cukrzykiem – odparł mężczyzna. – Nie mogę jeść słodyczy. – Gdyby była dziewczynka... – Novalee wycisnęła sobie cukierka do ust. – Myślałam o imieniu Wendi, przez i, albo Candy. – Najlepiej dać dziecku imię, które coś znaczy. Solidne imię. Silne. Imię, które wytrzyma różne przeciwności losu. I krzywdy. – Nigdy o tym nie pomyślałam. – Jestem grawerem... robiłem różne trofea, plakietki. Ale i rzeźbiłem nagrobki. Kiedy się człowiek zajmuje takimi rzeczami, to myśli o imionach. – Tak, powinien. – Popatrz: imię, które dziecku wybierzesz, zostanie z nim nawet wtedy, kiedy

już nie będzie nic innego. I nikogo. Bo przecież i ty nie będziesz zawsze. – Ja jej nigdy nie opuszczę. Tak jak to niektórzy potrafią zniknąć sobie nagle z twojego życia i zostawić cię samą. Ja bym nigdy czegoś takiego nie zrobiła. – Ale nie będziesz żyła wiecznie. Kiedyś umrzesz. Kiedyś wszyscy umrzemy. Ja, ona, ty. Novalee połknęła swoją deskę ratunku. – Już umierasz, teraz. W tej minucie. – Mężczyzna spojrzał na zegarek i powiedział: – Dokładnie w tej sekundzie. – Postukał palcem w zegarek. – O, widzisz? Ta sekunda już minęła. I nigdy nie wróci. Kiedy z tobą rozmawiam, cały czas mijają sekundy. Poszło, minęło. Czy policzysz w tę, czy w tamtą stronę. One nie wrócą. A każda z nich, mijając, przybliża cię do śmierci. – Nie lubię o tym myśleć. – A czy w ogóle kiedykolwiek myślisz? Co roku mija rocznica twojej śmierci. Chociaż oczywiście nie wiesz, który to będzie dzień. Rozumiesz, o co mi chodzi? Novalee skinęła głową, ale bardzo słabo, jakby się bała, że nadmiar ruchu ją zdekoncentruje. – Posłuchaj. Powiedzmy, że umrzesz ósmego grudnia. Naturalnie nie znasz prawdziwej daty, bo jeszcze żyjesz. Ale co roku mija ósmy grudnia, a ty nie wiesz, że to jest rocznica twojej śmierci. Rozumiesz, co mam na myśli? – Tak. – Zaskoczył ją ten nowy punkt widzenia. – Nigdy o tym nie myślałam. – No bo niewiele ludzi o tym myśli. Ale posłuchaj: ty umrzesz z pewnością. A twoje imię nie. Twoje imię zostanie, zapisane w czyjejś Biblii, wydrukowane w gazecie. Wyryte na twoim nagrobku. Bo ono ma swoją historię. – Dom też, rodzinne strony, to miejsce, w którym się nasza historia zaczyna – dopowiedziała cicho Novalee. – I ta historia zostanie, kiedy nas już nie będzie. Mężczyzna odwrócił dłonie do góry, otwarte, puste... Dał jej wszystko, co miał do dania, a ona to wzięła. – O, popatrz – powiedział. Położył sobie walizkę na kolanach, a w tym czasie Novalee przełożyła kosz powitalny na drugą stronę i przysunęła się do Mosesa Whitecottona. W walizce było pełno zdjęć. – Po co panu te wszystkie zdjęcia? – Bo jestem teraz fotografem. Chodzę po sklepach i robię zdjęcia małym dzieciom. – Mogę sobie niektóre z nich obejrzeć? Mężczyzna zamieszał w zdjęciach. Bobasy uśmiechnięte, bobasy skrzywione,

płaczące. Dzieci brązowe, czarne, białe. Kędzierzawe, niebieskookie, rude i łyse. – Jak za parę miesięcy przyniesiesz tu swoją małą, to zrobię jej zdjęcie za darmo. – Zrobi pan? – Jasne. O, tego szukałem. Wręczył Novalee książeczkę z błyszczącego papieru. – Rozdajemy je razem z zamówieniami za sto dolarów. – Otworzył książeczkę na pierwszej stronie. – O, tutaj wpisujesz imię dziecka. I musisz zadbać o to, żeby to imię było odpowiednie. – Zadbam. Poukładał zdjęcia w walizce i zamknął ją. – Panie Whitecotton, czy mogę zrobić panu zdjęcie? – Mnie? Novalee skinęła głową. – Tak, panu. Wyjęła z torby aparat, stanęła przed mężczyzną i zrobiła mu zdjęcie. W chwilę później zjawił się młody, elegancki chłopak blond. – Cześć. Jestem Reggie Lewis – przedstawił się. – Moja dziewczyna powiedziała mi, że pan chciał się ze mną zobaczyć. Czy to Mose? – Nie. Moses Whitecotton. – Ojej, no już dobrze. Pan przyjdzie do mojego biura? – Reggie ruszył przed siebie, prowadząc Mosesa Whitecottona. Moses wyciągnął rękę do Novalee. – Życzę szczęścia. Jego dłoń była krzepka i silna i Novalee doznała miłego uczucia, kiedy jej ręka się w niej znalazła. – Dziękuję za książeczkę dziecka. – Cała przyjemność po mojej stronie – powiedział i odszedł. Novalee patrzyła za nim przez jakiś czas, a następnie spojrzała na jego zdjęcie, które trzymała w ręce, zdjęcie Mosesa Whitecottona. Przez chwilę, przez jedną krótką chwilę miała wrażenie, że w jego twarzy dostrzegła siebie. Dokładnie po siódmej Novalee zjadła parówkę z chili i popiła ją napojem z piwa korzennego. Następnie kupiła pismo „American Baby Magazine” w nadziei, że znajdzie tam listę imion, spośród których mogłaby wybrać stosowne dla swojego dziecka, ale imion w piśmie nie było. Zamiast tego przeczytała artykuł

zatytułowany „Jak zachować sprawność podczas ciąży” i w wyniku tej lektury kupiła sobie paczkę suszonego mięsa, żeby dostarczyć organizmowi dodatkową porcję białka, i wybrała się na żwawy spacer. Trzykrotnie okrążyła parking, oddychając głęboko, z przepony, tak jak zalecał autor artykułu, ale upał Oklahomy szybko ją zmęczył i ostatnie okrążenie było już bardzo niemrawe. Podniosła wzrok w chwili, kiedy zajechała ciężarówka i zaparkowała w pobliżu. Samochód wyładowany był młodymi drzewkami, których korzenie owinięto w grube płótno. Na boku ciężarówki widniał napis: BEN GOODLUCK. OGRODNICTWO. ARCHITEKTURA ZIELENI. Z samochodu wysiadł kierowca, wysoki, chudy Indianin, i zniknął w Wal-Marcie. Jego pasażer, młody chłopak, czekał w kabinie ciężarówki. Novalee zaciekawił napis i podeszła do samochodu, wiodąc palcem wzdłuż słowa GOODLUCK. Siedzący w szoferce dziesięciolatek, dokładna kopia mężczyzny, wychylił się przez okno, obserwując jej poczynania. – Czy Goodluck to wasze nazwisko? – zapytała. Chłopak skinął głową. – Żałuję, że ja się tak nie nazywam. – Dlaczego? – Bo to jest mocne nazwisko. [Goodluck - szczęście] Nazwisko, które wytrzyma wiele trudnych chwil. – Mnie też się tak wydaje. Co się pani stało w rękę? – Chłopiec delikatnie dotknął blizny Novalee. – Miałam pecha. – Novalee wskazała na skrzynię ciężarówki. – Co to są za drzewka? – zapytała. – Kasztanowce. – Nigdy o takich nie słyszałam. Chłopiec wyskoczył z samochodu i wyjął z kieszeni twardy, brązowy kasztan, wypolerowany, błyszczący. – O, proszę zobaczyć. – Wyciągnął do niej rękę z kasztanem. – Co to takiego? – Kasztan. Novalee wzięła kasztan i przez chwilę obracała go w dłoni. – On przynosi szczęście – powiedział chłopiec. – Skąd wiesz? – Dziadek mi powiedział. Ten kasztan należał kiedyś do jego dziadka, potem do niego, a teraz należy do mnie.

– A im przyniósł szczęście? Chłopiec skinął głową. – Byli dobrymi myśliwymi. I ja też jestem. – A czy ten kasztan przynosi szczęście tylko myśliwym? – Nie. Jest też dobry na wiele innych spraw. Pomaga znaleźć to, czego szukasz. Na przykład drogę do domu, kiedy zabłądzisz. Jest naprawdę fantastyczny w najróżniejszych sytuacjach. Novalee wyciągnęła do chłopca rękę z kasztanem. – Niech pani sobie pomyśli jakieś życzenie. – Życzenie? – Tak. Trzymając w ręce kasztan, niech pani sobie pomyśli jakieś życzenie. – Ale to nie jest mój talizman, tylko twój. – Tak, ale on zadziała i dla pani. Warto spróbować. – Dobrze. – Zacisnęła w dłoni kasztan i zamknęła mocno oczy, jak dziecko oczekujące niespodzianki, po czym oddała chłopcu kasztan. – Co pani sobie pomyślała? – zapytał. – Jak ci powiem, to się nie sprawdzi. – Nie ma obawy. To tak, jakby pani wyrażała życzenie, widząc spadającą gwiazdę. – Czy mogę ci zrobić zdjęcie? – Chyba tak. – Stań tam, na tle drzwi samochodu, żeby wyszło i wasze nazwisko. O, tu. Trochę bardziej w lewo. Dobrze. Novalee pstryknęła zdjęcie akurat w chwili, kiedy ojciec chłopaka wrócił ze sklepu. – Gotowy, Benny? – Gotowy. – Chłopak otworzył drzwi, wsiadł do samochodu i uśmiechnął się do Novalee. – Do widzenia. – Do widzenia, Benny Goodluck. Chłopiec machał do niej jeszcze przez chwilę, kiedy ciężarówka ruszała. Novalee przeszła przez parking i udała się z powrotem do sklepu. – Proszę pani, proszę pani! Odwróciła się i osłoniła oczy przed słońcem. – Proszę zaczekać! – zawołał Benny Goodluck, biegnąc do niej z jednym z drzewek. – O, proszę. To dla pani. – Dla mnie? Jak to?

– Tak. Na szczęście. – Benny położył drzewko na miejscu parkingowym dla niepełnosprawnych. – Och, Benny, zgadłeś moje życzenie. – Jasne, że zgadłem. Chłopak odwrócił się i pobiegł z powrotem do samochodu. Kiedy Novalee oglądała dziecięce ubranka, kliknął głośnik. Głos był jakiś brzęczący, daleki, jak przy złym połączeniu telefonicznym. Prosimy o uwagę klientów Wal-Martu. Jest godzina dwudziesta pierwsza. Wkrótce zamykamy sklep. Serce Novalee zamarło. Poczuła zawrót głowy. Prosimy podchodzić z zakupami do... W piersi uderzyła ją bolesna fala gorąca. Przypominamy o godzinach otwarcia... Serce zaczęło galopować jak oszalałe. Zapraszamy jutro o dziewiątej rano... W ustach miała lepki smak zimnych parówek. I, jak zwykle, dziękujemy państwu za zakupy w Wal-Marcie. Przełknęła, czując w gardle palącą gorycz, odwróciła się na pięcie i pobiegła w głąb sklepu do toalety. Kabina była wolna, ale w toalecie panowały ciemności, a Novalee nie miała czasu szukać włącznika światła. Dostała ataku gwałtownych torsji, które wstrząsały nią raz po raz, aż poczuła się całkowicie pusta. Usiadła w ciemnościach, usiłując nie myśleć o tarapatach, w jakich się znalazła. Przez cały dzień odsuwała od siebie tę myśl, ale teraz wszystko to nagle ją dopadło. Musi być jakieś wyjście z tej sytuacji – powtarzała sobie w kółko. Mogła na przykład próbować odnaleźć mamę Neli, ale nie znała nazwiska Freda. Musiało istnieć coś w rodzaju klubu sędziów sportowych, do którego mogłaby zadzwonić, jednakże z pewnością wielu sędziów miało na imię Fred. Mogłaby też zadzwonić do stanowego poprawczaka dla dziewcząt i sprawdzić, czy jest tam jeszcze Rhonda Talley. Ale kradzież samochodu z lodami była jej pierwszym wykroczeniem, więc Rhonda niewątpliwie zdążyła już swoje odsiedzieć. Pozostawał jeszcze Red, ale przecież Red nie przyśle jej pieniędzy na powrót do Tellico Plains. Na pewno zaangażował już kelnerkę na jej miejsce. I wtedy Novalee pomyślała o Willym Jacku. A jakby tak dojechała do

Bakersfield autostopem, na własną rękę... Ale nie wiedziała, czy J. Paul ma na nazwisko Pickens, czy Paul. Zastanawiała się, czy Willy Jack naprawdę ją porzucił. A jeśli pojechał tylko naprawić samochód? Albo po prostu zrobił jej kawał? Lubił sobie pożartować. Może odjechał, żeby ją nastraszyć, a potem miał wypadek... Czy nie daj Boże został porwany... Ktoś uzbrojony mógł go zmusić do... Widywała takie rzeczy w telewizji. A jeśli... Graj... Po prostu udawaj... Ale Novalee nie miała zielonego pojęcia, co tak naprawdę się stało. Wiedziała jedynie, że mamę Neli nie obchodzi, gdzie ona jest, Rhonda Talley najprawdopodobniej jej nie pamięta, a Willy Jack najzwyczajniej ją porzucił. Znów poczuła podchodzący do gardła smak żółci, a w brzuchu skurcz bólu. Próbowałaby z tym walczyć, gdyby nie była taka zmęczona. Osunęła się w ciemność, przepadła w kosmosie. Nie wiedziała, ile czasu spędziła w toalecie. Była za słaba na to, żeby się ruszyć, zbyt chora, żeby się czymkolwiek przejmować. Ubranie miała wilgotne i lepkie, skórę oślizgłą, a głowę jakby nie połączoną z resztą ciała. Kiedy wreszcie zdołała wstać, czuła się tak, jakby wszystko widziała z dużej wysokości. Dobrnęła do umywalki i trzymając się jej brzegu, opryskała sobie twarz i wypłukała usta. W głowie pulsowało, bolały ją wszystkie kości, mimo to umyła się najlepiej, jak mogła, wzięła torbę i wymknęła się z toalety. W budynku było ciemno i cicho. Od frontu sączyło się słabe światło, ale Novalee wiedziała, że nie ma nikogo, że jest sama... Poruszając się bezszelestnie, szła w kierunku światła. Koło ławki odnalazła swoje rzeczy: koszyk powitalny, książeczkę dziecka, drzewko kasztanowca. Zebrała to wszystko razem, jakby szła do domu. A potem zaczęła się błąkać, jak ludzie, którzy przychodzą znikąd i nie mają dokąd iść. Jak przygłup Dan z Tellico Plains, który chodził nocami po ulicach. Szwendała się po sklepie bez celu to tu, to tam, mijała telewizory bez obrazów na ekranach, zabawki bez dzieci. Snuła się koło stert prześcieradeł, pudełek cukierków i regałów wypełnionych naczyniami. Niektóre miejsca obchodziła po kilka razy, w innych nie była w ogóle, nie miało to jednak dla niej najmniejszego znaczenia.