Jennifer Lewis
Stawka większa niż seks
Tłumaczenie
Anna Sawisz
ROZDZIAŁ PIERWSZY
– Spław ją jak najszybciej. Jest niebezpieczna.
John Fairweather spojrzał na wuja spode łba.
– Zwariowałeś. Wydaje ci się, że wszyscy na ciebie dybią.
John nie chciał się do tego przyznać, ale jego też niepokoił fakt, że Biuro do spraw
Indian przysłało osobę, która ma skontrolować księgowość New Dawn, kompleksu
rozrywkowego złożonego z kasyna i luksusowego hotelu. Rozejrzał się po obszer-
nym holu. Uśmiechnięta obsługa, błyszczące marmurowe posadzki, goście relaksu-
jący się na wielkich skórzanych kanapach. Kochał to miejsce, wszystko mu się tu po-
dobało.
Zdawał sobie sprawę, że może nieco przesadzili z tą elegancją, ale co tam…
– John, dobrze wiesz, że rząd USA nie jest specjalnie przyjazny Indianom.
– Ale ja jestem. Tutejsze plemiona przyjęły nas jak swoich i dzięki temu mogliśmy
to wszystko zbudować, prawda? Uspokój się, Don. To rutynowy audyt.
– Wydaje ci się, że jesteś Bóg wie kim, bo masz dyplom Harvarda i znalazłeś się
na liście najbogatszych magazynu Fortune. A dla rządu jesteś tylko kolejnym Indiań-
cem, który usiłuje naciągnąć wuja Sama.
– Nikogo nie naciągam! – John zirytował się nie na żarty. – A ty gadasz, jak te
przeklęte media. Zbudowaliśmy ten biznes ciężką pracą i mamy prawo na nim zaro-
bić, tak samo jak zarobiłem na swoich firmach komputerowych. A tak w ogóle, to
gdzie ona się podziewa? Zaraz mam spotkanie z facetem, który mi remontuje dom.
W drzwiach frontowych pojawiła się młoda dziewczyna. John spojrzał na zegarek.
– Zakład, że to ona. – Wuj gapił się na dziewczynę w okularach, która w ręce trzy-
mała teczkę.
– Chyba żartujesz. Ona nie wygląda na pełnoletnią.
Dziewczyna stała, rozglądając się niepewnie.
– Podrywaj ją – szepnął wuj, nachylając się. – Niech pozna, co to znaczy męski
urok Fairweatherów.
– Czy ty do końca straciłeś rozum? – John patrzył, jak przybyła podchodzi do re-
cepcji. Recepcjonistka słucha jej uważnie, po czym wskazuje go ręką. – No, może to
rzeczywiście jest ona.
– Mówię poważnie. Spójrz na nią tylko – syknął Don. – Wygląda, jakby jeszcze
z nikim się nie całowała. Poflirtuj z nią, niech się poczuje skołowana. To ją odstra-
szy.
– Wolałbym raczej odstraszyć ciebie. Spadaj. Ona tu idzie.
John przykleił do ust profesjonalny uśmiech i podszedł do kobiety z wyciągniętą
ręką.
– Jestem John Fairweather. Czy Constance Allen?
Dłoń miała drobną i delikatną, o niezbyt silnym uścisku. Wyglądała na zdenerwo-
waną.
– Dzień dobry, panie Fairweather.
– Proszę mówić mi John.
Miała na sobie luźną niebieską garsonkę i bluzkę w kolorze kości słoniowej. Wło-
sy upięła w rodzaj koka. Z bliska nadal wyglądała młodo. I niebrzydko.
– Przepraszam za spóźnienie. Pomyliłam się, zjeżdżając z autostrady.
– Nie szkodzi. Była już pani w Massachusetts?
– Nie, to mój pierwszy raz.
– W takim razie witamy w naszym stanie i na terytorium plemienia Nissequotów. –
Niektórzy uważali, że ta często powtarzana przez Johna formułka brzmi tandetnie,
ale on czuł się z nią dobrze. – Napije się pani czegoś?
– Nie, skądże! Dziękuję. – Spojrzała w stronę baru przerażona, jakby ktoś chciał
na siłę wcisnąć jej szklankę czystej whisky.
– Miałem na myśli kawę albo herbatę. – Niełatwo będzie wprawić ją w dobry na-
strój. – Niektórzy z naszych gości lubią popijać w ciągu dnia. W końcu przyjechali tu
po wypoczynek i zabawę. Ale my, pracownicy, jesteśmy o wiele bardziej nudni
i przewidywalni. – Z niechęcią spostrzegł, że Don wciąż stoi za jego plecami. – Och,
a to jest mój wuj, Don Fairweather.
– Miło mi poznać. – Wyciągnęła rękę, poprawiając okulary.
Nie mów hop, pomyślał John. Chętnie by się z nią poprzekomarzał, ale cóż, spo-
tkanie ma charakter biznesowy.
– Pozwoli pani, że zaprowadzę panią do biura, panno Allen. Don, proszę cię, skocz
i sprawdź, jak idą przygotowania do wieczornego kongresu bractwa Shrinersów
w sali balowej.
Wuj popatrzył na niego z niesmakiem, ale oddalił się we wskazanym kierunku.
John poczuł ulgę. Nie zawsze łatwo jest pracować z rodziną, ale w ostatecznym roz-
rachunku to się opłaca.
– Wezmę teczkę, wygląda na ciężką.
– Ależ nie, nie trzeba, dam radę. – Cofnęła gwałtownie rękę, wyraźnie zdenerwo-
wana.
– Proszę się nie obawiać, my nie gryziemy. Przynajmniej nie tak bardzo.
Może rzeczywiście powinien spróbował flirtu? Najwidoczniej trzeba rozluźnić ten
jej sztywny pancerz.
Teraz, gdy bliżej jej się przyjrzał, stwierdził, że nie wygląda tak młodo jak na
pierwszy rzut oka. Jest drobna, ale wyraz jej twarzy dowodzi, że poważnie traktuje
zarówno swoje zajęcie, jak i siebie samą. A to prowokuje, by jej trochę zagrać na
nosie.
W drodze do wind spojrzał na nią.
– Mogę się zwracać do pani po imieniu?
– Okej – odrzekła tonem niepozbawionym wątpliwości.
– Mam nadzieję, że miło spędzisz czas w New Dawn, mimo że przyjechałaś tu do
pracy. O siódmej w sali Quinnikomuk mamy koncert. Zapraszam.
– Niestety, chyba nie będę miała czasu przyjść.
Z zaciśniętymi ustami wpatrywała się w drzwi windy.
– Posiłki oczywiście zapewniamy na miejscu. Nasz szef kuchni pracował kiedyś
w słynnym nowojorskim Rainbow Room, więc karmimy tu równie dobrze jak na
Manhattanie. – John lubił się przechwalać. – No i radziłbym przemyśleć sprawę dzi-
siejszego wieczoru. Śpiewać będzie Mariah Carey. Bilety rozeszły się już kilka mie-
sięcy temu.
Otworzyły się drzwi windy i dziewczyna wsiadła.
– Jest pan bardzo miły, panie Fairweather…
– Mów mi John, proszę.
– …ale ja tu przyjechałam pracować i byłoby niestosowne, gdybym zechciała ko-
rzystać z… nieprzewidzianych bonusów.
Znów poprawiła okulary. Sposób, w jaki ściągnęła usta, przywiódł mu na myśl, jak
zabawnie byłoby je całować. Miała ładne wargi, pełne i kształtne.
– Bonusów? Ależ ja nie mam najmniejszego zamiaru cię korumpować, Constance.
Jestem po prostu dumny z tego, co udało nam się stworzyć w New Dawn i chcę się
tą dumą dzielić z maksymalną liczbą osób. Co w tym złego?
– Proszę wybaczyć, nie mam w tej sprawie zdania.
Gdy dotarli na piętro, gdzie znajdowały się biura, Constance w pośpiechu opuściła
windę. Ten John Fairweather ma w sobie coś takiego, że w jego towarzystwie trud-
no się odprężyć. Wysoki, barczysty. Jakiś taki… okazały i narzucający się. Nawet
dość duża winda sprawia wrażenie maleńkiej klatki, jeśli przebywa się w niej razem
z nim.
Rozglądała się zdezorientowana. Fakt, że prawie pół godziny się spóźniła, osłabił
jej pewność siebie.
– Tędy, Constance. – Uśmiechnął się i wyciągnął rękę, którą zresztą po sekundzie
musiał cofnąć, bo zignorowała jego gest. Niech wie, że jego wystudiowany wdzięk
na nią nie działa. Ani jego wyrzeźbiona sylwetka, ani błyszczące czarne oczy…
– Jak ci się podoba w naszym stanie?
Znów to wdzięczenie się. Chyba sobie wyobraża, że jest nie wiadomo jakim cia-
chem.
– Trudno powiedzieć, z autostrady niewiele widać.
– W takim razie musimy to nadrobić.
Wpuścił ją do pomieszczenia biurowego typu open space. Zauważyła cztery czy
pięć pustych boksów oraz pootwierane drzwi do sąsiadującym gabinetów.
– Tu jest nasze centrum dowodzenia.
– A gdzie ludzie?
– Na dole. Mamy taką zasadę, że wszyscy obsługują klientów. To kluczowe w na-
szym biznesie. W biurze siedzi tylko Katy. – Podeszli do ładnej brunetki w różowej
bluzce. – Odbiera telefony i wypełnia dokumenty. Poznałaś już Dona, który odpowia-
da za reklamę i promocję. Stew zajmuje się techniczną stroną przedsięwzięcia,
więc pewnie spotkasz go zajętego jakimiś naprawami. Nasza informatyczka Rita
jest akurat w Bostonie, kupuje nowy serwer. A ja ogarniam księgowość, zatem
mogę ci wszystko pokazać – dokończył z uśmiechem.
Super. Spojrzał na nią, aż coś ścisnęło ją w żołądku. Takiemu to pewnie kobiety
jedzą z ręki. Na szczęście ona jest odporna na te głupstwa.
– Dlaczego nie zatrudnisz kogoś do rachunkowości? Przecież jako szef musisz być
bardzo zajęty.
– Jestem zarówno dyrektorem zarządzającym, jak i finansowym. Samodzielne za-
rządzanie środkami pieniężnymi daje mi satysfakcję. A może po prostu nikomu nie
ufam? – Błysnął w uśmiechu białymi zębami. – Cały szmal trzymam tu. – Poklepał się
dłonią po klapach swojej eleganckiej marynarki.
Ciekawe. Zachowuje się, jakby chciał jej rzucić rękawicę, jakby prowokował do
znalezienia nieprawidłowości w dokumentacji. Chociaż to, że czuł się za wszystko
odpowiedzialny osobiście, przypadło jej do gustu.
– To rodzinna firma. Większość personelu wywodzi się z naszego plemienia. Nie-
które zadania, na przykład druk, prowadzenie strony internetowej, sprzątanie, zle-
camy lokalnym firmom zewnętrznym. Chcemy wspierać całą naszą wspólnotę.
– A gdzie jest najbliższa miejscowość? Zarezerwowałam pokój w motelu Cozy Su-
ites, ale jeszcze tam nie byłam. Spieszyłam się.
– Najbliższe miasteczko to Barnley, ale nie martw się, znajdziemy ci tu jakiś po-
kój. Jest wprawdzie mnóstwo rezerwacji, ale recepcjonistka na pewno coś wymyśli.
– Wolałabym zamieszkać gdzie indziej. Jak już wspomniałam, zależy mi na bez-
stronności.
– Nie rozumiem, jaki to ma związek z miejscem zamieszkania. – Świdrował ją
spojrzeniem ciemnych oczu. – Nie wyglądasz na taką, którą da się kupić pochleb-
stwami. Jesteś z pewnością bardzo zasadnicza.
– Zgadza się – odparła, może nawet zbyt gorliwie. – Jestem dość odporna na pre-
sję.
– A liczby mają to do siebie, że nie potrafią kłamać. To miłe z ich strony. – Wytrzy-
mał jej spojrzenie. Ona też nie uciekała wzrokiem, chociaż serce waliło jej jak osza-
lałe, a oddech stał się dziwnie płytki.
Co on sobie myśli? I dlaczego, do cholery, tak się na nią gapi? W końcu pierwsza
odwróciła wzrok. Porażka. Nie szkodzi, ostatecznie zwycięstwo będzie i tak należa-
ło do niej. Liczby wprawdzie nie kłamią, ale ludzie, którzy je wpisują, owszem. Od-
kąd zajmuje się audytem, widziała już wiele sztuczek i manipulacji. Biuro do spraw
Indian wynajęło jej firmę Creighton Waterman do sprawdzenia, czy zyski z kasyna
New Dawn są prawidłowo odprowadzane i opodatkowane. Czy nikt nie spija na
lewo większości śmietanki.
Zmusiła się i ponownie spojrzała mu w oczy.
– Nauczyłam się patrzeć nie tylko na równe rządki liczb w rocznych sprawozda-
niach tworzonych przez firmy. Zdziwiłbyś się, co się czasem okazuje, gdy poszperać
głębiej.
A może nawet się zdziwi? Ona w każdym razie zamierza przyjrzeć się wpływom
z ubiegłego roku i porównać je z tym, co napisano w oficjalnych raportach. Oczywi-
ście nie ma czasu analizować każdej pojedynczej cyferki, ale dość szybko będzie
w stanie zorientować się, czy nie mamy tu do czynienia z jakąś ściemą.
– Plemię Nissequotów z radością przyjmuje twoją rzetelność. – Jego szeroki
uśmiech znów spowodował w niej jakieś zaburzenia. – Ufam, że wyniki kontroli
będą dla ciebie satysfakcjonujące.
Ruchem ręki skierował ją do jednego z gabinetów. Pospieszyła naprzód, jakby
w obawie, że popchnie ją jedną z tych swoich wielkich dłoni. Gabinet był obszerny,
ale urządzony praktycznie. Za biurkiem stał wielki skórzany fotel, dwa inne znajdo-
wały się naprzeciwko niego. Jedyną ozdobą był firmowy ścienny kalendarz New
Dawn. Na blacie piętrzyły się raporty finansowe z ostatnich trzech lat. Pozostałe
dokumenty księgowe wypełniały szafki równo ustawione pod ścianami. W kącie stał
okrągły stolik otoczony czterema krzesłami. Zrozumiała, że to jego biuro.
John otworzył jedną z szuflad.
– Tu masz wszystkie rachunki i raporty dzienne uporządkowane według dat. Sam
osobiście robię co dzień podsumowanie poprzedniego dnia. To moja pierwsza po-
ranna czynność.
Położył rękę na ostatnim rocznym raporcie, przyciskając palce do cienkiej okład-
ki. Olbrzymia dłoń wyglądała w tej sytuacji niemal niestosownie. Żaden z kontrolo-
wanych przez nią dyrektorów finansowych takiej nie miał. Trzeba się mieć na bacz-
ności.
– Rozgość się – powiedział.
Usiadła i poczuła się dziwnie, wiedząc, że siedzi w tym miejscu, które co dzień
zajmuje jego masywne ciało. Co gorsza, przysunął sobie inny fotel i usiadł tuż obok
niej. Otworzył najnowszy wykaz z wizerunkiem rozłożystego dębu na okładce. Pal-
cem wskazał liczbę podsumowującą dochody.
– Przekonasz się. My tu działamy na serio.
Czterdzieści jeden milionów czystego zysku. Tak, to z pewnością nie jest żart.
– Widziałam już niejeden raport roczny. Najbardziej interesują mnie jednak suro-
we dane.
Z szuflady wyciągnął laptop.
– Co tydzień zmieniamy hasła, więc będę ci musiał pomóc. Ale tu właśnie znaj-
dziesz wszystkie informacje o naszych operacjach finansowych z każdego dnia. Po-
winnaś mieć możliwość analizy wszystkich potrzebnych danych.
Ze zdumieniem zorientowała się, że właśnie dał jej wgląd w codzienne przychody
i rozchody.
Liczby mogą być, rzecz jasna, podrasowane. Ale robiło wrażenie, jak szybko
i sprawnie przechodził od jednej tabelki do następnej. Z takimi dużymi paluchami?
Każdym z nich łatwo było uderzyć w dwa klawisze jednocześnie. Pachniał wodą ko-
lońską. A może to dezodorant? Zapach wdzierał się jej do nozdrzy. Ciemnoszary
garnitur nie był w stanie ukryć, jak bardzo zwaliste jest to ciało. Teraz, gdy siedział
dosłownie centymetry od niej, było to już całkiem oczywiste.
– W tym folderze mamy raporty miesięczne, w których zapisuję wszystkie nasze
operacje. Jeśli któraś nie należy do rutynowych, sporządzam dodatkową notatkę.
– Co rozumiesz przez nierutynowe? – Z ulgą oderwała się od obserwacji ciemnych
włosków pokrywających jego ręce.
– Na przykład podejrzanie wysoką wygraną. Albo jak trzeba komuś zakazać dal-
szej gry. Także wszelkie skargi czy reklamacje. Wolę przywiązywać wagę także do
drobnych wydarzeń. Wtedy te większe mnie nie zaskoczą.
– To brzmi rozsądnie. – Uśmiechnęła się. Dlaczego to zrobiła? Bóg raczy wie-
dzieć.
Uśmiech nie szkodzi profesjonalizmowi, przynajmniej taką miała nadzieję. On
przecież uśmiechnął się do niej, szczerząc te swoje białe kły, więc ona mu tylko od-
powiedziała. Zresztą dość bezwiednie.
Nagle zesztywniała, zdając sobie sprawę, że ten facet wywiera na niej wrażenie.
– Po co wydajecie raporty roczne? Nie należycie przecież do sektora publicznego.
– Nie odpowiadam przed inwestorami jak firma publiczna, ale ciąży na mnie jesz-
cze większa odpowiedzialność. Rozlicza mnie lud Nissequotów.
Z tego, co znalazła w internecie, wynikało, że John urodził się w indiańskiej rodzi-
nie tego plemienia, a jego znajdujące się na terenie rezerwatu przedsięwzięcie ko-
rzysta z zasobów lokalnej kultury i historii.
– Ilu was jest?
– Teraz mieszka tu dwieście osób. Kilka lat temu było nas zaledwie czworo. A za
pięć lat, mam nadzieję, nasze szeregi będziemy liczyć w tysiącach.
I znów ten uśmiech. Zerknęła na monitor.
– Pewnie nietrudno przyciągać ludzi, kiedy im się oferuje udziały w biznesie war-
tym czterdzieści jeden milionów dolarów?
Milczał, więc spojrzała na niego. Wpatrywał się w nią tym swoim świdrujących
spojrzeniem.
– Nie rozdajemy ludziom pieniędzy. Zachęcamy tylko naszych współplemieńców,
żeby się tu osiedlali i pracowali. Wszelkie zyski kierowane są do funduszu powierni-
czego, który działa na rzecz całego plemienia i finansuje lokalne inicjatywy.
– Przepraszam, nie chciałam cię urazić. – Z wysiłkiem przełknęła ślinę. Poczuła
się nieswojo. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuje, jest zepchnięcie go do defen-
sywy.
– Nie czuję się urażony. – Nie uśmiechał się, ale patrzył na nią z miłym wyrazem
twarzy. – Może szybciej odbudowalibyśmy liczebność plemienia metodą rozdawania
czeków, ale ja wolę przyciągać ludzi wolniej, w sposób bardziej naturalny. Żeby
sami poczuli, że chcą tu być.
– To poniekąd zrozumiałe. – Znów usiłowała się uśmiechnąć, niepewna, czy było
to przekonujące. Ten John Fairweather ciągle zbija ją z tropu. Jest za bardzo…
atrakcyjny. Nie była przyzwyczajona do towarzystwa takich facetów.
Chłopaki w jej firmie całe dnie przesiadywali przed komputerami, byli mało komu-
nikatywni. No i ich ciała nie były przez to takie kształtne… Sądząc po tym, co wła-
śnie zobaczyła, John Fairweather też musiał spędzać mnóstwo czasu za biurkiem,
ale jego opalenizna i krzepa, przywodząca na myśl dąb z logo jego firmy, świadczyły
raczej o częstej bytności na świeżym powietrzu.
– Wszystko w porządku? – zapytał, przerywając te jej mało stosowne rozmyślania.
– Może rzeczywiście skuszę się na herbatę?
Leżała w łóżku w motelu Cozy Suites i wpatrywała się w umieszczony pod sufi-
tem, teraz zresztą wyłączony, wiatrak. Nie chciało jej się jeszcze spać, ale wiedzia-
ła, że musi odpocząć, by jutro móc z uwagą śledzić liczby w księgach rachunkowych
kasyna. Tą kontrolą chciała zrobić wrażenie na swoim szefie. Potem poprosi o pod-
wyżkę i wniesie przedpłatę na kupno domu. Czas wyfrunąć spod opiekuńczych ro-
dzicielskich skrzydeł.
Po studiach wróciła do domu, by zaoszczędzić trochę pieniędzy. Ale minęło już
sześć lat, a ona wciąż tkwi u rodziców. A przecież nieźle zarabia i stać ją, by iść na
swoje. Musi też w końcu kogoś poznać. Gdyby była w normalnym związku z kimś
niebrzydkim i czułym, taki czaruś jak Fairweather nie robiłby na niej żadnego wra-
żenia. Niezależnie od szerokości barów.
Jej rodzice niemal każdego człowieka uważali za grzesznika, którego należy się
wystrzegać. Gdy im powiedziała, że jedzie do Massachusetts na audyt kasyna, zare-
agowali, jakby co najmniej oznajmiła im, że zamierza przepuścić tam wszystkie
swoje oszczędności. Usiłowała im wytłumaczyć, jakim zaszczytem jest dla jej małej
firmy rewidentów księgowych takie zlecenie rządowe. Ale oni tylko powtarzali
w kółko swoje ostrzeżenia przed wchodzeniem w konszachty ze złoczyńcami. Przy-
pomnieli też po raz kolejny, że najlepiej by było dla niej, gdyby pracowała w ich
sklepie z materiałami budowlanymi.
Constance jednak nie zamierzała spędzić reszty życia na mieszaniu farb. Chciała
być dobrą córką, ale była wykształcona i pragnęła zrobić użytek ze swoich zdolno-
ści. A jeśli to wymaga wejścia w kontakt z kilkoma grzesznikami, trudno.
A zresztą przyjechała tu, by właśnie odkryć grzechy. Właściwa osoba na właści-
wym miejscu, można by rzec. Przewróciła się na bok i wyłączyła zielone światełko
budzika. Gdyby jeszcze potrafiła w ten sam sposób wyłączyć myślenie… Albo przy-
najmniej się uspokoić.
Poderwał ją ostry sygnał alarmu. Usiadła. Coś na suficie zaczęło oślepiająco bły-
skać. Szukała dłonią wyłącznika światła, ale go nie znalazła. Piskliwy dźwięk szar-
pał jej nerwy.
Co się dzieje? Spadł na nią strumień wody. Zaczęła się krztusić i prychać. Aha,
włączyła się instalacja gaśnicza. Pożar? Podbiegła do drzwi, ale nagle zdała sobie
sprawę, że musi ocalić teczkę z laptopem, dokumentami i kartami. Zaledwie zdołała
ją wydobyć z szafki, poczuła dym.
W nagłym przypływie adrenaliny złapała teczkę i dobiegła do drzwi. Były za-
mknięte na łańcuch i kolejne niekończące się sekundy spędziła, mocując się z nim.
Na podeście pierwszego piętra motelu dostrzegła innych gości opuszczających
w pośpiechu sypialnie. Dym buchał z otwartych drzwi dwa numery od jej pokoju.
Zapomniała o butach. I o ubraniach. W tej sytuacji piżama jest strojem oczywi-
stym, ale co będzie później? Czy powinna wrócić i wyjąć coś z szafy? Ktoś zakasłał
za jej plecami. Nocna bryza ułatwiała rozprzestrzenianie się dymu. W pokoju obok
płakało dziecko.
Zaczęła krzyczeć: „Pożar!” i, przyciskając do piersi teczkę, biegła korytarzem,
waląc w każde napotkane drzwi. Czy ktoś już wezwał strażaków? Coraz więcej
osób opuszczało pokoje. Constance pomogła rodzinie z trójką dzieci sprowadzić
malców na dół. Czy wszyscy są już bezpieczni?
Usłyszała, że ktoś rozmawia z numerem 911. Wróciła na górę pomóc parze star-
szych ludzi, którzy w gęstniejącym dymie nie mogli znaleźć drogi ewakuacyjnej.
Jeszcze raz przebiegła korytarzem, bębniąc w każde zamknięte drzwi. Może tam
są ludzie? Wprawdzie dźwięk syreny i błyski alarmu obudziłyby umarłego, ale kto
wie…
Poczuła ulgę, gdy na hotelowy parking wjechał wóz strażacki. Strażacy dokończy-
li akcję ewakuacyjną i zgromadzili wszystkich gości w bezpiecznym miejscu na par-
kingu. Z pomocą gumowych węży zaczęli gasić płomienie, ale ogień, stłumiony
w jednym miejscu, z tym większą siłą wybuchał w następnym.
– To beczka prochu – wymamrotał stojący za nią mężczyzna. – Wszystkie te dywa-
ny, zasłony, pościel. I ten trujący dym.
Wkrótce cały motel stanął w ogniu i ludzi trzeba było przenieść jeszcze dalej, bo
dym i żar były nie do wytrzymania. Constance oraz inni mieszkańcy, wszyscy w pi-
żamach, milcząco i z niedowierzaniem przyglądali się akcji gaśniczej.
W pewnym momencie dotarło do niej, że pomagając ludziom, odstawiła gdzieś
teczkę i teraz nie miała zielonego pojęcia, gdzie może się znajdować. A był w niej
nowiutki laptop, jej telefon, dokumenty i wszystkie notatki, jakie robiła, przygoto-
wując się do zlecenia. Większość materiałów powinno dać się odtworzyć, ale to ist-
na droga przez mękę. A portfel? Było w nim prawo jazdy i karty kredytowe! Zaczę-
ła krążyć po terenie, wypatrując w ciemności, czy coś nie leży na ziemi.
– Tam nie wolno, panienko. To zbyt niebezpieczne.
– Ale moja torba! Były tam ważne dokumenty, potrzebne mi do pracy! – krzyknęła
płaczliwie, uparcie przeszukując asfalt parkingu.
Cały dach motelu płonął jasnym płomieniem, w nozdrza uderzał drażniący dym.
Co będzie, jak nie znajdzie teczki? Albo jeśli cała jej zawartość przemoknie?
– Constance…
Uniosła wzrok i uświadomiła sobie, że stoi przed nią John Fairweather.
– Co ty tu robisz?
– Należę do ochotniczej straży pożarnej. Nie jest ci zimno? Mamy w wozie jakieś
koce.
– Nic mi nie jest. – Nie mogła się powstrzymać i omiotła wzrokiem swoją piżamę.
John musi być nieźle zakłopotany, widząc ją w tym stroju. A jej co strzeliło do gło-
wy? Jak można być takim samolubem, by w podobnej sytuacji myśleć o wyglądzie? –
Może mogę pomóc?
– Spróbuj uspokoić ludzi. Powiedz im, że dla każdego znajdzie się miejsce w hote-
lu New Dawn. Wuj Don już tu jedzie naszą półciężarówką i wszystkich zabierze.
– Och, to świetnie.
A tak się certoliła, nie chciała zamieszkać w jego hotelu! Teraz i tak tam trafi.
– Jesteś pewna, że wszystko jest okej? Wyglądasz na nieco oszołomioną. Może za-
trułaś się dymem? Chodź, usiądź sobie tu – mówił, przyglądając jej się z troską.
– Czuję się świetnie! Naprawdę. Zeszłam jako jedna z pierwszych. Pójdę, poga-
dam z ludźmi.
Nagle zdała sobie sprawę, że wymachuje rękami.
John wahał się przez moment, a potem poszedł pomóc rozwijać gumowego węża.
Przez chwilę stała i przyglądała mu się. W migającym świetle kogutów z dachów
wozów jego biały T-shirt lśnił, podkreślając szerokość ramion.
Constance Allen, z tobą musi się dziać coś bardzo niedobrego. W takim momencie
zwracasz uwagę na fizyczną budowę Johna?
Boso przeszła mokrym asfaltem do miejsca, gdzie zakłopotani goście motelu two-
rzyli luźne zbiegowisko. Jakaś dziewczynka płakała, a starsza pani trzęsła się z zim-
na, mimo że okryto ją kocem. Constance oznajmiła, że pobliski hotel zaoferował
wszystkim lokum i że zaraz przyjedzie samochód po tych, którzy nie mogą tam doje-
chać własnymi pojazdami.
Ludzie w tym momencie zorientowali się, że w większości zostawili kluczyki sa-
mochodowe w pokojach. Zaczęli głośno lamentować i przypominać sobie, co jeszcze
bezpowrotnie utracili. Constance znów zaczęła się martwić o swoją teczkę i o ubra-
nia, zwłaszcza o śliczną, dopiero co kupioną garsonkę, lecz mimo to starała się
wszystkich pocieszać frazesami, że przecież nikomu nic się nie stało i za to powinni-
śmy dziękować losowi.
Ona też nie wzięła kluczyków. Gdyby tu przyleciała samolotem i wypożyczyła auto
na lotnisku, wystarczyłoby teraz zadzwonić do agencji wynajmu. Ale postawiła na
przygodę i samodzielność, no i ma za swoje. Sama sobie wydała się w tym momen-
cie żałosna i już miała ochotę się rozpłakać, gdy poczuła na ramieniu czyjąś rękę.
– Znalazłem. Zostawiłaś ją przy schodach. – John stał przed nią, trzymając w ręce
ociekającą wodą teczkę.
Westchnęła i wzięła ją od niego, z zadowoleniem stwierdzając, że zamek nie zo-
stał uszkodzony.
– Nie powinieneś był teraz tam po nią iść.
Ogień wprawdzie już przygasał, ale balkony i schody były niemal zrujnowane.
W każdej chwili wszystko może się zawalić.
T-shirt Johna był kompletnie przemoczony.
– A ty nie powinnaś była brać jej z sobą. My strażacy strasznie się wkurzamy, jak
ludzie ratują dobytek zamiast siebie.
– Ale… mój laptop. Wszystko w nim mam – wyjąkała, ściskając kurczowo uchwyt
teczki. Teraz, gdy ją odzyskała, naprawdę była bliska płaczu.
– Nie martw się, ja tylko sobie tak żartuję. Też nie chciałbym się rozstawać z lap-
topem, mimo że wałkowaliśmy ten temat na licznych szkoleniach pożarniczych. –
Jego ciepły uśmiech koił jej strach i zakłopotanie. Czuła na plecach jego dłoń. –
Chodź, odwieziemy cię do hotelu.
Skóra ją paliła pod tym nieproszonym dotykiem, ale nie mogła okazać niecierpli-
wości, skoro odzyskał dla niej teczkę i zaofiarował nocleg. Błyski strażackich kogu-
tów biły po oczach.
– Przepadły moje kluczyki do samochodu.
– Jutro się tym zajmiemy. Tymczasem odwiozę cię do hotelu moim autem.
Ciągle trzymając rękę na jej plecach, skierował ją przez tłum w stronę swojego
samochodu. Boże. Nawet w takim zawirowaniu jej skóra płonęła, jakby ani trochę
nie oddalili się od pożaru.
Super. Teraz już ostatecznie złapała się w pułapkę jego szpanerskiego hotelu. I to
w samej piżamie.
ROZDZIAŁ DRUGI
– Co za szczęście, że motel miał dobry system przeciwpożarowy – mówił John, sie-
dząc za kierownicą swojego wielkiego czarnego dostawczaka. Krętą drogą jechał
do New Dawn. – Ewakuacja była błyskawiczna, wszyscy się wydostali.
– Zgadza się. Dobrze, że strażacy przyjechali tak szybko i jeszcze zdążyli spraw-
dzić każdy pokój. Od jak dawna się w to bawisz?
– Odkąd tylko pozwolili mi wstąpić. – Odwrócił się do niej i wyszczerzył zęby
w uśmiechu. – Od piętnastu lat. Jako dzieciak zawsze chciałem być strażakiem.
Może powinien był zostać strażakiem zawodowym? Bardziej by to do niego paso-
wało niż funkcja patrona hazardu. Z drugiej jednak strony choć surowe wychowa-
nie, jakie otrzymała, w sposób naturalny nastawiało ją negatywnie do gier losowych
i ryzyka, to jednak tu, w New Dawn, nabierała wrażenia, że poker i ruletka to biz-
nes jak każdy inny.
Podobało się jej, jak John zaangażował się w akcję ratowniczą, jak starał się po-
móc ludziom. Z wielką troską przekonywał poszkodowanych, że jutro z rana jego
pracownicy zajmą się ich zgubami, łącznie z kluczykami do samochodów i ubrania-
mi. A przecież nie musiał tego robić, nie musiał też oferować miejsc w hotelu. To
było bardzo szlachetne z jego strony.
– A dlaczego nim nie zostałeś?
– Odkryłem w sobie smykałkę do interesów – odparł, wzruszając ramionami. –
I uwiodły mnie światła wielkiego miasta. Z radością opuszczałem zatęchłą prowin-
cję.
– Nowy Jork?
– Boston. Nigdy nie ruszyłem się poza granice naszego wspaniałego Massachu-
setts. Jednak po pewnym czasie zatęskniłem za rodzinnym domem. I wtedy właśnie
wysmażyłem ten projekt z kasynem. Ale oczywiście zaraz po powrocie zgłosiłem się
ponownie do mojej strażackiej drużyny. – Uśmiechnął się tak rozbrajająco, że po-
czuła się kompletnie obezwładniona. – Brakowało im mnie. Nikt nie potrafi rozwi-
nąć węża tak szybko jak ja.
– Na pewno doceniają twoją pomoc. Ale tu chyba nie mieszka zbyt wielu ludzi –
zauważyła, gdy jechali przez las. Wokół nie było żywej duszy. Kasyno zbudowano
w iście sielskim otoczeniu.
– Fakt. Niemniej pożary wybuchają. Na przykład w zeszłym tygodniu ogień stra-
wił opuszczoną stodołę na kompletnym pustkowiu. Wodę musieliśmy czerpać ze sta-
rej sadzawki. Teraz jest bardzo sucho, mogą zapłonąć także lasy.
Zaczynało się lato. No cóż, z jej pomalowanego na szaro biurowego boksu trudno
było śledzić pory roku. Teraz dostrzegła perłowobiały księżyc połyskujący ponad
czarnymi konarami drzew. Las jest taki piękny nocą.
– To miłe, że znajdujesz czas na bycie ochotnikiem. Musisz przecież być bardzo
zajęty w kasynie. – Uff, wydusiła to z siebie. Po południu była dla niego raczej opry-
skliwa i teraz było jej głupio z tego powodu.
– Sprawia mi to radość. Zwariowałbym, siedząc cały czas za biurkiem. Lubię trzy-
mać wiele srok za ogon.
Teraz trzymał w ręce kierownicę, a ona w ułamku sekundy wyobraziła sobie tę
rękę na swoim udzie.
Założyła nogę na nogę i znów spojrzała w stronę księżyca, by się przekonać, czy
aby nie zniknął za drzewami. Co się z nią dzieje? Jego ręce są przecież umazane sa-
dzą, a i ona prędzej by umarła, niż dała się dotknąć klientowi.
Zresztą wcale by tego nie chciała. Widziała te zdjęcia na plotkarskich stronach.
On i wianuszek olśniewających kobiet. Chyba co tydzień inna. Takiego faceta nie
zainteresuje nijaka księgowa z Cleveland. Westchnęła, po czym zorientowała się, że
to było słychać.
– Pożary to duży stres, ale bez przesady. Każdą utraconą rzecz da się zastąpić.
Taki płynie z nich morał.
Spojrzała na niego zdziwiona. Nawet przez chwilę nie pomyślała o rzeczach, któ-
re jej się spaliły. Ma chyba nie po kolei w głowie.
– Masz rację – przyznała. – To tylko rzeczy.
Dobrą minutę jechali w milczeniu.
– Szkoda, że nie słyszałaś dziś Mariah Carey. Była niesamowita – rzekł radośnie.
– Nie wątpię.
Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. To już zaczyna być irytujące.
– Jaką muzykę lubisz?
– Niewiele słucham.
Wyprostowała się. Czy naprawdę muszą mówić o niej?
– Żadnej? Niemożliwe, musi być coś, co ci się podoba. – Spojrzał na nią zacieka-
wiony.
– Tata nie pozwalał słuchać w domu muzyki. – Wzruszyła ramionami.
– To karygodne. Nawet gospel?
– Nawet. On uważa śpiew za stratę czasu.
Znieruchomiała. Dojrzewając, zrozumiała, że ojciec nie zawsze ma rację i że ży-
cie w jego domu nie należy do łatwych. Co może zaszkodzić odrobina muzyki?
A jego zdaniem nawet muzyka klasyczna to prosta droga do grzechu i zepsucia.
Czasem, gdy przyjaciółka Lynn woziła ją swoim samochodem na lunch, słuchały ra-
dia. Constance była zaskoczona, jak przy niektórych rytmach i dźwiękach nogi
same jej podskakują.
Z ulgą dostrzegła, że właśnie wjeżdżają na parking przed kasynem.
– To z jakich rozrywek korzystało się u ciebie w domu?
Rozrywek? U niej w domu nic takiego nie istniało.
– Nie mieliśmy raczej czasu wolnego. Rodzice prowadzą sklep z artykułami bu-
dowlanymi, więc zawsze znajdzie się coś do roboty.
– Domyślam się, że w porównaniu z handlem nitami księgowość wydaje się fascy-
nującą przygodą.
Zatrzęsła się ze złości, ale zrozumiała, że on ma rację.
– Pewnie tak – przyznała.
Zatrzymał samochód i zanim jeszcze odpięła pasy, wyskoczył i otworzył drzwi od
jej strony. Nie mogła nie przyjąć jego pomocnej dłoni. To byłoby nieuprzejme, a nie
chciała okazywać mu niechęci. Przecież tak wiele dla niej zrobił. Kiedy jednak po-
dała mu rękę, jego dłoń zacisnęła się na niej i zrobiło się jej gorąco. Miotały nią róż-
ne dziwne odczucia.
Weź się w garść! Na szczęście okazał na tyle zrozumienia, by wprowadzić ją do
hotelu od tyłu. Była mu wdzięczna, że nie będzie musiała paradować przez wypasio-
ne lobby w piżamie.
A potem objął ją ramieniem. Przeszły ją ciarki. Co on sobie wyobraża? Coś do niej
mówił, ale nie rozumiała ani słowa. Może myśli, że dla kogoś, kto przed chwilą
przeżył traumę, jest to ciepły i dodający otuchy gest. Nie może przecież wiedzieć,
że jej od lat nie obejmowało żadne męskie ramię. I że to całkowicie zbija ją z tropu.
A ramię miał wielkie i ciężkie. Był tak dużo od niej wyższy, że po prostu oparł je
na jej barkach. A potem poczuła delikatny uścisk.
– W porządku?
– Z czym? – Nie miała pojęcia, o co mu chodzi.
– Ciągle wyglądasz na oszołomioną, Constance. Może jednak doznałaś lekkiego
wstrząsu czy czegoś w tym rodzaju? – Urwał i zdjął jej rękę z ramienia, by spojrzeć
jej w oczy. – Wyglądasz normalnie, ale może coś cię gnębi? Zawołam pielęgniarkę.
Mamy tu stały dyżur, żeby mogła doglądać gości, w razie gdyby komuś coś się stało.
Stali obok windy i John nacisnął guzik.
– Ale naprawdę nic mi nie jest! Czuję się po prostu zmęczona – powiedziała, może
odrobinę zbyt głośno.
– W porządku. – Wyjął z kieszeni telefon. – Cześć, Ramon. Czy numer 675 jest
przygotowany?
Pokiwał głową i mrugnął do niej. Naprawdę puścił oko? Nie, to chyba było tylko
takie przyjacielskie danie do zrozumienia, że pokój na nią czeka. Nie była zbyt bie-
gła w odczytywaniu sygnałów towarzyskich, kontaktowała się wszak głównie z księ-
gowymi. Jej serce zaczęło bić, jakby szykowało się do maratonu.
Nie znała przyczyny tego stanu rzeczy. Owszem, facet jest przystojny. Wysoki
brunet, te rzeczy. Ale ona jest teraz przecież śmiertelnie zmęczona i zestresowana.
A jeśli w dodatku jest tak umazana sadzą jak on, to z pewnością nie stanowi atrak-
cyjnego obiektu zalotów.
Drzwi windy rozsunęły się i Constance weszła do środka, a John podążył za nią.
Winda ruszyła, ona zaś wpatrywała się w przesuwające się na wyświetlaczu cyferki.
John nie odzywał się, ale jego obecność i tak była uciążliwa. On jest jakiś taki…
przytłaczający. Nijak nie daje się go zignorować.
Gdy winda się zatrzymała, Constance wysiadła i zaczęła się rozglądać. W którą
stronę iść? Prawie podskoczyła, poczuwszy, że John dotyka jej krzyża.
– Tędy. – Prowadził ją korytarzem.
Szła tak szybko, jak się dało i z ulgą stwierdziła, że on już zrezygnował ze wska-
zówek dotykowych. Na pewno nie było w tym żadnych podtekstów, pewnie nawet
się nie zorientował, że jej dotyka. Był jednym z tych przesadnie przyjacielskich ty-
pów, co to ściskają się z każdym. Zauważyła to, gdy po pożarze krążył wśród tłumu
poszkodowanych. A ona myślała tylko o tym, by dostać się do pokoju, wziąć prysznic
i się przespać. I już będzie gotowa na wyzwania jutrzejszego poranka.
Wyjął z kieszeni kartę magnetyczną i otworzył drzwi. Obszerny hotelowy pokój
wabił niczym oaza. Biała wykrochmalona pościel, zasunięte zasłony w kolorze kości
słoniowej, stonowany wystrój z sielskimi w klimacie obrazkami na ścianach.
– Wygląda cudownie.
– Daj mi swoje ubrania, zaniosę je do pralni.
Spojrzała na swoją okopconą piżamę.
– Na jutro będę potrzebowała jakiegoś ubrania z prawdziwego zdarzenia.
– Jaki nosisz rozmiar? Poproszę którąś z dziewczyn, żeby coś dla ciebie znalazła.
Zatkało ją. Ma wyjawić Johnowi parametry swojego ciała? To przecież intymna
sprawa!
– Chyba szóstkę. Jeśli można, prosiłabym o coś spokojnego, w tradycyjnym stylu.
Oczywiście zapłacę.
Uśmiechnął się szeroko.
– Podejrzewałaś, że każę kupić coś zbyt pikantnego?
– Nie, jasne, że nie. – Płonęły jej policzki. – Po prostu nie znasz mnie za dobrze.
To wszystko.
– Zaczynam cię poznawać. I doceniać. Zachowałaś spokój w czasie pożaru i oka-
załaś się pomocna. Nie masz pojęcia, jak ludzie potrafią w takiej sytuacji stracić
głowę.
Poczuła dumę.
– Fakt, jestem z natury spokojna. Nic ciekawego.
Wbił w nią to swoje ciemne spojrzenie.
– Za nisko się oceniasz. Jestem pewien, że wcale nie jesteś nieciekawa.
Ułożyła wargi w bezgłośne och. W powietrzu zawisło milczenie i coś jeszcze cięż-
szego. Poczuła lęk.
– Położę się już. Trochę boli mnie głowa.
Nieładnie kłamać, ale nie miała wyjścia. Sytuacja stawała się podbramkowa, a od
Johna nie mogła oczekiwać już pomocy.
– Jasne. Pranie włóż do torby, jest taka w szafie, i wystaw na korytarz.
– Super. – Usiłowała się uśmiechnąć, ale chyba wyszedł z tego jakiś dziwny gry-
mas. Poczuła ulgę, gdy to wielkie zwaliste ciało zniknęło za drzwiami.
I zatrzasnęło je za sobą.
Weszła pod prysznic i umyła włosy szamponem pachnącym różami. Wyłożona
marmurem łazienka była świetnie wyposażona. Nie brakowało nawet grzebienia,
ani oczywiście suszarki. Był też szlafrok z wyhaftowanym na kieszeni turkusowym
napisem New Dawn.
Constance wystawiła za drzwi brudną piżamę i wzięła do ręki ocaloną teczkę.
Bogu dzięki szczelne zamknięcie uchroniło i laptop, i wszystkie ważne papiery. Wy-
jęła je, a samą walizeczkę umieściła na stojaku na bagaże, by trochę przeschła. Nie
mając już nic do roboty, postanowiła trochę się przespać i odpocząć.
Zaledwie jednak przyłożyła głowę do poduszki, rozległo się pukanie do drzwi.
Usiadła na łóżku.
– Chwileczkę!
Kto puka o tak późnej porze? Pewnie ktoś z personelu ma jakiś problem z zawar-
tością torby z brudnymi rzeczami. A może już przyniesiono jej ubranie na jutro?
Odsunęła zasuwkę i uchyliła drzwi… tylko po to, by ujrzeć masywną sylwetkę Joh-
na, całkowicie blokującą dostęp światła z korytarza.
– Przyniosłem ci aspirynę.
Uniósł w górę szklankę i pokazał, co ma w drugiej dłoni. Była to mała saszetka
z jakimś środkiem przeciwbólowym, który jako żywo nie był aspiryną.
– Aha. – Na śmierć zapomniała o swoim rzekomym bólu głowy! – To bardzo miłe
z twojej strony – powiedziała, nie bez wahania otwierając szerzej drzwi.
Wzięła to, co jej przyniósł, starając się go nie dotykać.
– Przyniosłem też jakieś ubrania ze sklepu na dole. Na szczęście jest otwarty całą
dobę. – Faktycznie, pod pachą trzymał jakiś błyszczący pakunek.
– Dzięki.
Wyciągnęła rękę, ale on już zdążył przekroczyć próg. Pokręciła głową, starając
się powstrzymać uśmiech. Co jak co, ale nieśmiałość nie należy do jego głównych
wad. A poza wszystkim to przecież jego hotel.
– Nie zabrakło ci tu niczego? – Położył paczkę na ławie i odwrócił się do niej, trzy-
mając się pod boki. – Możesz wzywać obsługę, jeśli chcesz, nie jest za późno.
W kuchni też jeszcze ktoś się kręci.
– Dzięki, nie jestem głodna.
On też zdążył już wziąć prysznic i się przebrać. Miał na sobie ciemne spodnie od
dresu i czyściutki biały T-shirt. Najwyraźniej dopiero co odpakowany, bo nosił jesz-
cze ślady załamań po złożeniu. Z tym, że ślady te błyskawicznie rozprostowywały
się, rozsadzane jego imponującą muskulaturą. Ciemne mokre włosy zaczesał do
tyłu, przez co jego zuchwałe spojrzenie stawało się jeszcze bardziej przenikliwe.
Zamrugała oczami zaskoczona i sięgnęła po przyniesioną torbę, on jednak ją
uprzedził. Wyciągnął niebieską, dość obcisłą sukienkę z długimi rękawami, o raczej
koktajlowym charakterze.
– To sklepik z pamiątkami i podarunkami, nie mamy tu ubrań o bardziej oficjalnym
charakterze – tłumaczył się.
– Jest śliczna. To bardzo miłe z twojej strony, że mi ją przyniosłeś. – A teraz już
sobie idź.
– Znaleźliśmy też pasujące do niej sandałki. – Wyciągnął parę błyszczącego letnie-
go obuwia i spojrzał na nią z zakłopotanym uśmiechem. – Może nie za bardzo biuro-
we, ale lepsze to niż bose nogi, prawda?
Nie mogła się nie roześmiać.
– Moje szefostwo dostałoby na ich widok zawału.
– Nic mu nie powiemy.
– To kobieta.
– W więc nie powiemy jej. – Przyglądał się jej przez moment z błyskiem w oczach,
a potem zmarszczył brwi. – Z rozpuszczonymi włosami wyglądasz zupełnie inaczej.
Podniosła ręce i dotknęła swojej fryzury. Ona przynajmniej wysuszyła włosy.
– Wiem. Nigdy ich nie rozpuszczam.
– Dlaczego? Ładnie ci tak. W ogóle jesteś ładna.
Zamrugała zdziwiona. To już jest totalnie nieprofesjonalne. W ogóle cała ta sytu-
acja jest nieprofesjonalna. Stoi tu przed nim w szlafroku, który jest de facto jego
szlafrokiem. W hotelu, który też należy do niego. A przecież wyraźnie powiedziała,
że nie zatrzyma się tu. I w dodatku wysłuchuje jego „bezinteresownych” komple-
mentów.
– Dziękuję.
Znów poczuła, jak na usta wypełza jej znajomy głupkowaty uśmiech. Dlaczego ten
mężczyzna wywiera na niej takie wrażenie? Dziewczyno, pomyśl raczej o kompute-
rowej rachunkowości, o łatwości podmieniania danych w arkuszach Excela. Wy-
obraź go sobie jako oszusta podatkowego. Wyobraź sobie, jak on…
Niestety wyobraźnia odmówiła jej posłuszeństwa, gdy tylko zbliżył usta to jej
warg. Zrobiło jej się gorąco. Pod palcami poczuła nagle miękkość bawełnianego
podkoszulka. Poczuła jego dłonie na plecach. Delikatne i czułe dotknięcie. Jego ję-
zyk napotkał jej język. O Boże, co się dzieje? Mózg przestał jej pracować, za to usta
świetnie dawały sobie radę z reakcjami na jego poczynania.
Pocałunek stawał się coraz gorętszy. Zarost na policzkach Johna delikatnie draż-
nił jej skórę. Zamknął ją w uścisku. Przyciśnięte do jego torsu piersi zaczęły się prę-
żyć, szorstki materiał drażnił jej sutki, co stało się źródłem kolejnych zaskakujących
doznań. Uciskała palcami wspaniale wyrzeźbione muskuły jego pleców, szarpała
jego T-shirt w rytm ruchów ust ich obojga.
Zaskoczyło ich jakieś buczenie.
– Mój telefon – mruknął John, nie sięgnął jednak po niego. Marszcząc lekko czoło,
pogładził kosmyk włosów Constance na jej policzku.
Mrugała bezradnie, nie rozumiejąc, co się właściwie stało. I dlaczego.
– Ja naprawdę muszę… – zaczęła, nie bardzo wiedząc, co tak naprawdę musi. Po-
łożyć się? Wziąć zimny prysznic? Wyskoczyć przez okno? Jej ciało płonęło i nie bar-
dzo umiała przewidzieć, jak długo jeszcze będzie się w stanie utrzymać na nogach.
– Weź aspirynę. Widzimy się z rana – odezwał się nie bez wahania, bo telefon
wciąż wibrował w jego kieszeni. Był zakłopotany, co usiłował ukryć, przesuwając
ręką po włosach. – Zadzwonię do miejscowego serwisu, żeby zmienili ci zamek
w samochodzie i dali nowe kluczyki.
– Dzięki – odrzekła ledwie słyszalnym głosem, choć i tak dobrze, że cokolwiek
przeszło jej przez usta.
John cofnął się dwa kroki, ze spojrzeniem wciąż utkwionym w jej oczach, po czym
skinął głową na pożegnanie i zniknął za drzwiami, które cicho się za nim zatrzasnę-
ły.
Stała nieruchomo z otwartymi ustami, na drżących nogach. Czy ją naprawdę po-
całował? To chyba niemożliwe. Może sobie to wszystko ubzdurała? A może po pro-
stu jej się przyśnił cały ten scenariusz i tak naprawdę nawet na chwilę nie opuściła
niewygodnego łóżka w Cozy Suites? Pożar i pocałunek? Nie, to się nie mogło wyda-
rzyć jednej i tej samej nocy.
Uszczypnęła się. Zabolało. To niedobrze. Może jednak powinna rozważyć opcję
skoku przez okno? Przydałby się jej teraz haust chłodnego nocnego powietrza. Zbli-
żyła się do okna, które na szczęście okazało się być jednym z tych nowoczesnych,
co to się ich nie otwiera samemu.
Może i dobrze. Spojrzała w dół, ale nie widziała nic poza ciemnymi drzewami, sła-
bo oświetlonymi przez zerkający spoza chmur księżyc.
Boże, objęła go, złapała za koszulkę, wbiła paznokcie w jego plecy. Czy zupełnie
zwariowała? Dyszała, krew dudniła jej w żyłach. Od bardzo dawna nikogo nie cało-
wała. Ani nikt jej. Nawet nikt nie wyrażał takiej chęci. Jej jedyny chłopak Phil ze-
rwał z nią, zanim oboje skończyli naukę w college’u. Czteroletni związek wypełnio-
ny obietnicami małżeństwa, założenia rodziny i życia razem, długo i szczęśliwie. Ale
on któregoś dnia po prostu jej powiedział, że jeszcze nie jest gotowy i że wyjeżdża
do Seattle. Bez niej.
Rodzice umarliby albo raczej ją zabili, gdyby poznali prawdę. A była ona taka, że
Constance straciła z Philem dziewictwo, nie zważając na brak świętego sakramentu
małżeństwa. Potępiliby ją za to, że mu się oddała i w dodatku usprawiedliwialiby go,
że ją rzuca. Nikt normalny nie poślubi przecież „takiej” kobiety.
Teraz, po sześciu latach, wspomnienie tego wszystkiego było nadal bolesne
i wstydliwe. Wolała więc nie myśleć. I nagle coś takiego?
Ciągle czuła smak ust Johna, jego język błądzący w poszukiwaniu jej języka. Na
samą myśl o nim serce biło jej coraz mocniej. Nie mogła mieć mu niczego za złe.
Nie była nawet pewna, czy to rzeczywiście on zainicjował pocałunek. Cóż, stało się.
I stawało się ciągle, raz po raz, od nowa – całe jej ciało wibrowało i kipiało od za-
skakujących i niepokojących emocji.
Utraciła ubrania, kluczyki, a teraz jeszcze rozum. Czy w takich okolicznościach
można myśleć o zaśnięciu?
ROZDZIAŁ TRZECI
– Dzięki, że ich tu wszystkich w nocy przywiozłeś, Don. – John rozsiadł się na
krześle w hotelowej restauracji i strzepywał z palców okruszki rogalika. – Wiem, że
przerwałem ci gorącą randkę.
– Dla ciebie wszystko, John, dobrze o tym wiesz – odparł wuj, sącząc kawę. – Cho-
ciaż zupełnie nie mogę pojąć tej twojej potrzeby niesienia pomocy bandzie komplet-
nie obcych ludzi.
– A gdzie się mieli podziać? – John wzruszył ramionami. – No i była tam Constance
Allen. – Na wspomnienie ich niezamierzonego pocałunku mruknął coś pod nosem.
Cóż, chemia zwyciężyła.
Don gwałtownie postawił kubek na stoliku.
– Naprawdę? Nie widziałem jej.
– Przyjechała ze mną. – Starał się nadać twarzy jak najbardziej obojętny wyraz.
– To znaczy, że jest teraz tu, w hotelu? I nic mi nie mówisz? – Wuj wpatrywał się
w niego szeroko otwartymi oczami.
– Właśnie ci mówię – odparł John, przełykając kawę.
Długie i wąskie wargi Dona ułożyły się w coś w rodzaju półuśmiechu.
– Przystawiałeś się do niej?
– Ja? – John zrobił wymijający grymas. Nie, nie da Donowi tej satysfakcji. A zresz-
tą całował Constance dla własnej, a nie czyjejś przyjemności.
Don roześmiał się i klepnął dłońmi o blat.
– A niech cię! Założę się, że ona dziś przypomina spłoszonego królika. Zresztą
wczoraj też tak wyglądała.
John zmarszczył brwi.
– Nie powinieneś tak łatwo osądzać ludzi, Don. Jestem pewien, że ta dziewczyna
ma mnóstwo cech, o których ci się nawet nie śniło. Na przykład w nocy zachowała
w czasie pożaru zimną krew i pomogła wielu osobom. Zupełnie nie jak wystraszony
królik.
Don podniósł głowę.
– Gdybym był choć w połowie tak czarujący jak ty, nigdy już nie byłbym samotny.
– O ile mi wiadomo, wcale nie jesteś.
– No cóż, jak się ma pieniądze… – roześmiał się wuj. – Ale dawniej nie było mi tak
łatwo. Nie miałem smykałki do interesów. A ty ją masz od urodzenia.
– To nie smykałka, a ciężka praca – sprostował John. Co chwila patrzył w stronę
drzwi, wyglądając Constance.
– Możesz nawet nie wiem jak ciężko tyrać, ale jak nie masz szczęścia, guzik ci to
przyniesie. – Don spróbował jajecznicy. – Szczęście to podstawa.
– Na szczęście też trzeba zapracować – odparł John rozglądając się po jadalni.
Czyżby coś przeoczył? Bardzo chciał ją zobaczyć. – Do mnie przemawia statystyka.
Każdy, kto jest na tyle głupi, żeby wierzyć szczęściu, traci u nas wszystko, prędzej
czy później.
– Chyba że rozgryzie system.
– Nie ma takiej możliwości. – John dopijał swoją kawę. – Osobiście nad tym czu-
wam. Pójdę teraz do biura, a ty roześlij do mediów komunikat o kolejnych wystę-
pach artystycznych. Niech to nagłośnią.
– Wiem, wiem. Kto w końcu sprowadza tu te wszystkie gwiazdy?
– Ty. A Mariah Carey była wczoraj zachwycająca.
– Kocham swoją pracę. – Don wyszczerzył zęby w uśmiechu.
– Ja też. – John klepnął wuja w plecy i skierował się do wyjścia. Don bywał czasem
upierdliwy, ale mimo wybuchowego charakteru miał złote serce i robił wiele, by kul-
turalna rozrywka przyciągała gości do hotelu z równą siłą co hazard.
Ale gdzie się podziała Constance? W gabinecie jej nie zastał. Próbował się połą-
czyć z jej pokojem, ale nikt nie odbierał, a nie chciał znów pukać do jej drzwi. Ostat-
nim razem skończyło się to w sposób nie całkiem zgodny z planem…
Przeszedł się korytarzem.
– Czy ktoś widział Constance Allen?
Pytani o to ludzie kręcili głowami. A jednak będzie musiał pofatygować się do jej
pokoju. Jechał windą na szóstą kondygnację, z trudem opanowując podniecenie.
Dlaczego, u licha, pozwoliła mu się pocałować? Dopiero teraz go to zastanowiło.
Sprawiała wrażenie takiej zapiętej na wszystkie guziki pedantki, a tu nagle otwo-
rzyła się niczym pąk i z pasją oddawała mu pocałunki.
Nie mógł się doczekać dzisiejszego poranka. Oczywiście nie powinien sobie po-
zwalać na zbyt frywolne myśli. Chodzi przecież o biegłą rewidentkę, która ma skon-
trolować jego księgowość na zlecenie Biura do spraw Indian. Z drugiej strony mógł
być przecież pewien, że nie dopatrzy się żadnych nieprawidłowości. W czym więc
rzecz? To ma pozostać słodką tajemnicą ich dwojga.
Zapukał do drzwi.
– To ja, John.
Usłyszał szelest i czekał niecierpliwie. W końcu drzwi uchyliły się, a w szparze
pojawiła się para wpatrujących się w niego orzechowych oczu.
– Dzień dobry – powiedział z uśmiechem.
W powietrzu znów przyjemnie zaiskrzyło. Poczuł się dziwnie, bo prawdę mówiąc,
uważał, że oni do siebie nie pasują. No chyba że jako te przyciągające się przeciw-
ności…
A poza tym ona jest piękna.
– Hmm, cześć. – Szpara w drzwiach nie poszerzyła się ani o milimetr.
– Mogę wejść?
– To chyba nie jest dobry pomysł – odpowiedziała, ściągając ładne różowe wargi.
– Obiecuję, nie będę już niczego próbował – wyszeptał. – Tak naprawdę to nie
bardzo wiem, co się wydarzyło w nocy i czy przeprosiny byłyby tu na miejscu.
Tym bardziej że wcale nie czuł wyrzutów sumienia.
Drzwi ani drgnęły, a ona bardzo zmysłowo zagryzła wargi, co nie pozostało bez
wpływu na jego libido.
– Dzwoniłem do serwisu samochodowego. Przeprogramują ci zamek i do dwuna-
stej dostarczą nowe kluczyki.
– Świetnie, dziękuję.
– Nie wpadniesz do biura przyjrzeć się finansom?
– Tak, tak, oczywiście, przyjdę – odparła, mrugając intensywnie oczami.
– W takim razie czekam tu na ciebie.
Drzwi zamknęły się na moment, słychać było za nimi jakąś krzątaninę, po czym
otworzyły się i stanęła w nich Constance z teczką w ręce.
– Musiałam wziąć laptop – wyjaśniła.
Wyglądała na zdecydowaną. W dodatku w niebieskiej sukience, którą dla niej zna-
lazł, prezentowała się przepięknie. Postanowił jednak więcej nie prawić jej komple-
mentów. Nie chciał, by czuła się zakłopotana.
Wysoko upięte włosy podkreślały zgrabną linię szyi. Nie była umalowana, świeżą
cerę zdobił jedynie leciutki rumieniec.
– Mam nadzieję, że udało ci się trochę pospać. Ostatnia noc była pełna wrażeń.
Przyspieszyła kroku. Znowu skucha. On miał na myśli pożar, a ona mogła pomy-
śleć, że pocałunek.
– Spałam dobrze, dziękuję – odparła szorstko. – Dziś rano chciałabym przejrzeć
rachunki z dwóch pierwszych lat waszej działalności.
– Jasne. Jadłaś śniadanie?
– Faktycznie, może wpadnę po jakąś bułkę do jadalni.
– Nie ma potrzeby, zamówię coś dla ciebie. Kawa czy herbata?
– Dzięki, wystarczy szklanka wody.
Spojrzał na nią. Spięta do granic ostateczności, jakby zaraz miała wybuchnąć.
Pewnie dlatego nie chce pić niczego, co podnosi ciśnienie. Pomyślał, że mógłby jej
doradzić, jak się zrelaksować, ale żaden ze znanych mu sposobów nie był odpowied-
ni na tę chwilę.
Może kiedy indziej…
Jadąc windą, polecił przez telefon jednemu z praktykantów, by przyniósł do gabi-
netu jajka, grzanki, owoce. I może bułki. I jakiś sok, wodę. Ale nawet zajęty zama-
wianiem jedzenia czuł, że atmosfera czymś buzuje. A i winda wydawała się o wiele
ciaśniejsza niż wczoraj.
Szedł za nią korytarzem. Jak ona zachwycająco się porusza, jak trzyma głowę!
Gestem dłoni wskazał drzwi.
– Proszę, wejdź i rozgość się.
– Nie ma tu innego pomieszczenia, w którym mogłabym popracować? Nie chcę
sprawiać ci kłopotu.
– Kłopotem byłoby dla mnie przeniesienie wszystkich dokumentów z gabinetu
gdzie indziej. Pracując tu, wyświadczasz mi przysługę. Ja zresztą mam mnóstwo
rzeczy do załatwienia, nie będę ci siedział na głowie.
Postawiła swoją torbę na stoliku w kącie.
– Mówiłeś, że kiedy zrobią mi nowe kluczyki do samochodu?
– Około południa. Zawiozę cię po odbiór.
– Powtarzam: nie chcę ci sprawiać kłopotu. Może ktoś mniej… ważny mógłby
mnie zawieźć?
– Tu wszyscy są ważni, to nasza zasada. Każdy z Nissequotów ma do odegrania
główną rolę i jego nieobecność byłaby dla firmy równie dotkliwa jak moja, o ile nie
bardziej. Kasjerzy mają dziś pełne ręce roboty. Oczekujemy licznej wycieczki eme-
rytów z Cape Cod.
Zmarszczyła lekko brwi i sięgnęła po wyjęty wczoraj segregator. Zawadziła łok-
ciem o puszkę z pisakami, które rozsypały się po blacie. John chwycił jeden z nich,
który już miał spaść na podłogę.
Podał go jej i wtedy ich palce się zetknęły. Błyskawicznie cofnął rękę, ale to tylko
zwiększyło napięcie. Nie powinien był jej całować. Ona tu jest służbowo, pełna re-
zerwy porządnisia. Nie w głowie jej obłapywanki.
Wręcz przeciwnie.
Czy aby nie to właśnie go w niej tak pociąga? Nieosiągalne jest bardziej atrakcyj-
ne. Ale jest coś więcej. Jakaś energia, która go pcha ku niej, coś głębokiego i pier-
wotnego. A gdy ją tak trzymał w ramionach i ona pod wpływem jego pocałunków…
Stop! Trzeba teraz pomyśleć o segregatorach i dokumentach, które ona chce
przejrzeć. Coś się między nimi wydarzyło i on nie wie, co i dlaczego. Wie tylko, że
ma apetyt na więcej.
Spław ją jak najszybciej, zadźwięczały mu w uszach słowa wuja. Rozsądna rada.
Patrząc na jej niespokojne i jednocześnie precyzyjne zachowanie – palce uderzające
błyskawicznie w klawisze i wzrok przebiegający uważnie kolumny cyfr – można by
pomyśleć, że i ona chce się stąd jak najszybciej wydostać.
A więc wszystko w porządku, tak?
John zmarszczył brwi. Miejscowe media uważają go za gracza dużego formatu,
a czy naprawdę nim jest?
– Daj mi znać, jak będziesz czegoś potrzebowała.
Podtekst był oczywisty, choć nie całkiem zamierzony. Constance jednak zesztyw-
niała i w zakłopotaniu zaczęła grzebać w torbie.
– Jedzenie zaraz tu będzie, ale może tymczasem przyniosę ci trochę wody – dole-
wał oliwy do ognia.
– Dzięki, wystarczy, jak będę miała ciszę i spokój – mruknęła, nie podnosząc wzro-
ku. Poprawiła tylko na nosie okulary. Zauważył, że nie lakieruje paznokci.
Uśmiechnął się. Podobało mu się, że nie cofa się przed nieco aroganckimi odzyw-
kami, że nie robią na niej wrażenia jego miliony.
– Okej, już mnie nie ma.
– Świetnie – odrzekła, wciąż na niego nie patrząc.
Wynosił się z własnego gabinetu, chichocząc cicho. Ciągle czuł na wargach jej po-
całunek. Constance okazała się gejzerem namiętności. Może jeszcze kiedyś zapuka
do jej drzwi, niezależnie od tego, czy to dobry, czy zły pomysł.
Nie mogła się doczekać chwili, aż odzyska samochód. W luksusowym lobby hotelu
Johna czuła się jak więzień w jaskini występku. W jedwabnej szacie, której by sobie
sama nigdy nie kupiła, pośród tych hałaśliwych, ciągle wybuchających śmiechem lu-
dzi, którzy sączyli alkohol na długo przed porą lunchu… To nie jej świat.
Może rodzice mieli rację i nie powinna była brać tego zlecenia? Z drugiej strony
rozwój zawodowy wymaga podjęcia się czasem czegoś mało komfortowego. Na
szczęście księgi rachunkowe New Dawn wyglądały na świetnie uporządkowane
i z pewnością upora się z ich kontrolą w ciągu tygodnia.
Wyjęła z torebki dzwoniący telefon. To była Nicola Moore z Biura do spraw In-
dian.
– Cześć, Nicola. Siedzę właśnie w holu kasyna – odezwała w nadziei, że uprzedzo-
na w ten sposób rozmówczyni nie będzie jej zadawać kłopotliwych pytań.
– Znakomicie. Udostępnili ci księgi?
– O tak! Pan Fairweather – wymawiając jego nazwisko, zaczerwieniła się – dał mi
całkowicie wolną rękę. Mogę przeglądać, co zechcę. On trzyma oryginały wszyst-
kich rachunków, od pierwszego dnia działalności kasyna, wyobraź sobie.
– Wyglądają na prawdziwe?
– Rachunki? – Rozejrzała się, czy nikt nie podsłuchuje. – Jak najbardziej. Na razie
wszystko idzie jak po maśle.
W słuchawce zapadło krótkie milczenie.
– Im się wydaje, że to rutynowy audyt, ale my wysłaliśmy cię tam, bo mamy po-
ważne podejrzenia. Mogą ci podsunąć fałszywe dokumenty.
– Mam wystarczające doświadczenie w badaniu sprzedaży detalicznej. – Constan-
ce najeżyła się. – Wyłapuję wszelkie sygnały ostrzegawcze i każdej podejrzanej
operacji przyglądam się szczególnie uważnie.
– John Fairweather ma opinię czarującego. Nie daj się mu zwieść. To ostry gracz,
bardzo przebiegły.
Constance telefon omal nie wypadł z ręki. Czyżby Nicola Moore dostała cynk
o zachowaniu Johna ostatniej nocy? To niemożliwe!
– Wiem, jaką ma opinię – szepnęła, jakby John czaił się za jej plecami. – Jestem
całkowicie odporna na męskie wdzięki, interesują mnie jedynie liczby.
Postanowiła od tego momentu wzmóc czujność. Nocny pocałunek kompletnie ją
zaskoczył, bo była emocjonalnie osłabiona niedawnymi przeżyciami.
– Świetnie. Czekam na sprawozdanie wstępne. Działalność New Dawn obrosła
wieloma negatywnymi ocenami. Dużo się o nich plotkuje, pewnie wiesz. Mieliśmy
też donosy. Jak to możliwe, że nie mają długów? Przecież rozpoczęcie takiej działal-
ności wymaga środków! I skąd te imponujące zyski? Żadna firma takich nie ma.
Tam musi się coś dziać…
Constance skrzywiła się. Nie podobało się jej, że Nicola Moore z góry zakłada ist-
nienie nieprawidłowości. Ją samą dziwił negatywny ton wielu artykułów na temat
Nissequotów i New Dawn. John wykreował siebie i swoje plemię na celebrytów,
a o takich – wiadomo – chętnie się plotkuje. Ona jak dotychczas nie dostrzegła naj-
mniejszych śladów przekrętu. Wprawdzie jest tu zaledwie drugi dzień, ale zawsze.
John wygląda na skrupulatnego i zaangażowanego w swój biznes menedżera. Te
złośliwe i zazdrosne komentarze na jego temat już zaczynają ją denerwować.
Nie ma zamiaru go bronić, oczywiście, to byłoby nieprofesjonalne. Ale ludzie do-
prawdy nie powinni nikogo tak pochopnie osądzać.
Zesztywniała, gdy ujrzała zbliżającego się do niej Johna. Elegancki garnitur ani na
jotę nie łagodził wywieranego przez niego wrażenia dzikości i pierwotności. Puls jej
przyspieszył, w głowie zaczęło się kręcić. To śmieszne! Zawsze myślała, że jej nie
dotyczą takie głupie reakcje. Szybko zakończyła rozmowę.
– Możemy jechać? – spytała sztucznym tonem.
– Mam już kluczyki. Za chwilę będziesz wolnym człowiekiem.
Ostrożnie wzięła od niego kluczyki, starając się go przy tym nie dotknąć.
– Dzięki Bogu – odrzekła z uśmiechem.
– Będzie miło, jeśli zechcesz się jednak zatrzymać w naszym hotelu. Jest tu też
wprawdzie Holiday Inn, ale to dwadzieścia minut jazdy, o ile nie ma korków.
– Jak dla mnie w porządku.
Uff, co za szczęście, że jest inny hotel. Nocowanie na miejscu okazało się gorszą
opcją, niż sobie wyobrażała.
– No to jedziemy! – Uśmiechnęła się i wstała.
Chciał nieść jej torbę, ale mu nie pozwoliła. Cofnął rękę, patrząc na nią z wyrzu-
tem. Czy on naprawdę uważa ją za taką głupią? Jaki atrakcyjny mężczyzna mógłby
się nią zainteresować! Po prostu bawi go, że ta mała księgowa poci się z emocji na
jego widok.
Raczej umrze, niż da mu odczuć, że on naprawdę na nią działa. Usiadła z przodu,
zacisnęła kolana i patrzyła wyłącznie przed siebie. Nic dobrego nie może wyniknąć
z gapienia się na to potężnie umięśnione ciało obok.
– Jaki piękny dzień! – Jego niski głos wypełniał dudnieniem wnętrze auta. – Pomy-
śleć, że tyle lat mieszkałem w mieście i nie wiedziałem, co tracę.
Constance też starała się podziwiać piękno przyrody. Droga wiła się między drze-
wami, przez ich gałęzie przesączały się słoneczne promienie.
– Dlaczego tu są tylko lasy? Nie ma farm, gospodarstw, w ogóle niczego? – zapy-
tała.
– Dawniej to były tereny rolnicze, ale ziemia nie jest tu zbyt żyzna, no i daleko do
większych miast, więc produkcja przestała się opłacać. Ludzie wyjechali. Gdyby nie
wjazd na autostradę, bylibyśmy prawie odcięci od świata.
– Tu się wychowałeś?
– Tak – odrzekł z uśmiechem.
Bezwiednie mocniej zacisnęła kolana. Boże, przecież to tylko uśmiech! Nie ma się
czym podniecać.
– Uważałem, że to najnudniejsze miejsce na świecie, chciałem się wyrwać. Mieli-
śmy pięćdziesiąt mlecznych krów, musiałem pomagać je doić rano i wieczorem.
Uwierz mi, zestawienia tabelaryczne są w porównaniu z tym naprawdę ciekawą
sprawą.
– Chyba żartujesz. – Nie mogła sobie wyobrazić Johna dojącego krowę. – Prze-
cież teraz robią to maszyny.
– Tak, ale ktoś musi doprowadzić krowę do maszyny.
– A one stawiają opór? Mam na myśli krowy.
– Zazwyczaj są chętne. Miło jest zrzucić z siebie trochę ładunku.
– A teraz doisz ludzi? Oczywiście tych, którzy są na tyle głupi, żeby ryzykować
swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi – mówiła, patrząc przed siebie. – Niesiesz
ulgę ich portfelom.
Odwrócił się i spojrzał na nią.
– Uważasz, że robimy coś złego?
– Nie, po prostu nigdy się z tym nie zetknęłam.
– To rozrywka. Ludzie mają wolną wolę. Mogą tu przyjechać i pograć albo robić
w tym czasie co innego.
Jego spokój zachęcił ją do dalszych prowokacji.
– A ty? Grasz?
Zamilkł na długo. Odezwał się dopiero, gdy na niego spojrzała:
– Nie. Ja nie gram.
– No widzisz.
– Co widzę?
– Że to jest zły pomysł.
– Mam na tyle rozumu, żeby wiedzieć, że to nie dla mnie. Uwierz, otworzenie ka-
syna i hotelu w leśnej głuszy to już wystarczający hazard. Zwłaszcza że wszyscy tyl-
ko czekają, aż powinie mi się noga.
– Fakt, zauważyłam, że nie macie dobrej prasy. Ale chyba jak się tyle zarabia, nie
trzeba się tym przejmować?
– Masz rację. – Obdarzył ją kolejnym uśmiechem, tak ciepłym, że zaczęła go w du-
chu przeklinać. – Dowiedliśmy, że opluwacze nie mieli racji i zamierzamy dalej tak
trzymać.
– A dlaczego Biuro do spraw Indian kontroluje wasze finanse? – Może nie ma pra-
wa o to pytać, ale ciekawiło ją, co on o tym myśli.
Wzruszył ramionami.
– Sądzę, że z tych samych powodów. Nie dziwiłoby ich, gdybyśmy byli po uszy za-
dłużeni w Dubaju czy u mafii albo gdybyśmy wystąpili o dotacje rządowe. Nie mie-
ści im się w głowie, że odnosimy sukcesy o własnych siłach. To podejrzane, prawda?
– A jak to się stało, że nie musiałeś brać kredytów?
– Wolę być panem własnego losu. Sprzedałem firmę komputerową za osiemdzie-
siąt milionów dolarów. O tym też pewnie czytałaś?
– Tak, ale dlaczego zaryzykowałeś całym swoim majątkiem?
– To była inwestycja. I na razie okazała się opłacalna. – Starała się nie patrzeć
w jego stronę, ale wyczuwała jego pełen satysfakcji uśmieszek.
Jego nie da się nie lubić. Wszystko mu się udaje, nie w głowie mu gry hazardowe.
A jeśli w dodatku nie oszukuje na rachunkach, jej sytuacja jest nie do pozazdrosz-
czenia. Bo osoba z Biura do spraw Indian najwyraźniej oczekuje, że Constance coś
na niego znajdzie.
Myślała, że teraz pojadą do spalonego motelu, ale jej czyściutka toyota camry sta-
ła na parkingu jakiejś restauracji.
– Kazałem ją umyć. Lepiej żebyś nie oglądała resztek tamtego motelu.
– Dobrze to wymyśliłeś – przyznała. – Ale dlaczego odstawili ją tu, a nie do New
Dawn?
Nieprzyzwyczajona do chodzenia na obcasach, niepewnie postawiła nogę na zie-
mi. Co za szczęście, że już ma samochód. Będzie mogła kupić sobie takie ciuchy, ja-
kie chce, i wynająć jakieś lokum. Na pewno zwróci baczną uwagę na zabezpiecze-
nia przeciwpożarowe…
– Bo tu zarezerwowałem dla nas stolik na lunch.
– Co? – wykrzyknęła, patrząc na restaurację, która, sądząc po wiszących wszę-
dzie koszach z kwiatami i eleganckich markizach, musiała należeć do najdroższych.
– Nie! Ja chcę teraz kupić sobie gdzieś kosmetyki, ubrania i w ogóle. No i czeka
mnie masa pracy!
Jennifer Lewis Stawka większa niż seks Tłumaczenie Anna Sawisz
ROZDZIAŁ PIERWSZY – Spław ją jak najszybciej. Jest niebezpieczna. John Fairweather spojrzał na wuja spode łba. – Zwariowałeś. Wydaje ci się, że wszyscy na ciebie dybią. John nie chciał się do tego przyznać, ale jego też niepokoił fakt, że Biuro do spraw Indian przysłało osobę, która ma skontrolować księgowość New Dawn, kompleksu rozrywkowego złożonego z kasyna i luksusowego hotelu. Rozejrzał się po obszer- nym holu. Uśmiechnięta obsługa, błyszczące marmurowe posadzki, goście relaksu- jący się na wielkich skórzanych kanapach. Kochał to miejsce, wszystko mu się tu po- dobało. Zdawał sobie sprawę, że może nieco przesadzili z tą elegancją, ale co tam… – John, dobrze wiesz, że rząd USA nie jest specjalnie przyjazny Indianom. – Ale ja jestem. Tutejsze plemiona przyjęły nas jak swoich i dzięki temu mogliśmy to wszystko zbudować, prawda? Uspokój się, Don. To rutynowy audyt. – Wydaje ci się, że jesteś Bóg wie kim, bo masz dyplom Harvarda i znalazłeś się na liście najbogatszych magazynu Fortune. A dla rządu jesteś tylko kolejnym Indiań- cem, który usiłuje naciągnąć wuja Sama. – Nikogo nie naciągam! – John zirytował się nie na żarty. – A ty gadasz, jak te przeklęte media. Zbudowaliśmy ten biznes ciężką pracą i mamy prawo na nim zaro- bić, tak samo jak zarobiłem na swoich firmach komputerowych. A tak w ogóle, to gdzie ona się podziewa? Zaraz mam spotkanie z facetem, który mi remontuje dom. W drzwiach frontowych pojawiła się młoda dziewczyna. John spojrzał na zegarek. – Zakład, że to ona. – Wuj gapił się na dziewczynę w okularach, która w ręce trzy- mała teczkę. – Chyba żartujesz. Ona nie wygląda na pełnoletnią. Dziewczyna stała, rozglądając się niepewnie. – Podrywaj ją – szepnął wuj, nachylając się. – Niech pozna, co to znaczy męski urok Fairweatherów. – Czy ty do końca straciłeś rozum? – John patrzył, jak przybyła podchodzi do re- cepcji. Recepcjonistka słucha jej uważnie, po czym wskazuje go ręką. – No, może to rzeczywiście jest ona. – Mówię poważnie. Spójrz na nią tylko – syknął Don. – Wygląda, jakby jeszcze z nikim się nie całowała. Poflirtuj z nią, niech się poczuje skołowana. To ją odstra- szy. – Wolałbym raczej odstraszyć ciebie. Spadaj. Ona tu idzie. John przykleił do ust profesjonalny uśmiech i podszedł do kobiety z wyciągniętą ręką. – Jestem John Fairweather. Czy Constance Allen? Dłoń miała drobną i delikatną, o niezbyt silnym uścisku. Wyglądała na zdenerwo- waną.
– Dzień dobry, panie Fairweather. – Proszę mówić mi John. Miała na sobie luźną niebieską garsonkę i bluzkę w kolorze kości słoniowej. Wło- sy upięła w rodzaj koka. Z bliska nadal wyglądała młodo. I niebrzydko. – Przepraszam za spóźnienie. Pomyliłam się, zjeżdżając z autostrady. – Nie szkodzi. Była już pani w Massachusetts? – Nie, to mój pierwszy raz. – W takim razie witamy w naszym stanie i na terytorium plemienia Nissequotów. – Niektórzy uważali, że ta często powtarzana przez Johna formułka brzmi tandetnie, ale on czuł się z nią dobrze. – Napije się pani czegoś? – Nie, skądże! Dziękuję. – Spojrzała w stronę baru przerażona, jakby ktoś chciał na siłę wcisnąć jej szklankę czystej whisky. – Miałem na myśli kawę albo herbatę. – Niełatwo będzie wprawić ją w dobry na- strój. – Niektórzy z naszych gości lubią popijać w ciągu dnia. W końcu przyjechali tu po wypoczynek i zabawę. Ale my, pracownicy, jesteśmy o wiele bardziej nudni i przewidywalni. – Z niechęcią spostrzegł, że Don wciąż stoi za jego plecami. – Och, a to jest mój wuj, Don Fairweather. – Miło mi poznać. – Wyciągnęła rękę, poprawiając okulary. Nie mów hop, pomyślał John. Chętnie by się z nią poprzekomarzał, ale cóż, spo- tkanie ma charakter biznesowy. – Pozwoli pani, że zaprowadzę panią do biura, panno Allen. Don, proszę cię, skocz i sprawdź, jak idą przygotowania do wieczornego kongresu bractwa Shrinersów w sali balowej. Wuj popatrzył na niego z niesmakiem, ale oddalił się we wskazanym kierunku. John poczuł ulgę. Nie zawsze łatwo jest pracować z rodziną, ale w ostatecznym roz- rachunku to się opłaca. – Wezmę teczkę, wygląda na ciężką. – Ależ nie, nie trzeba, dam radę. – Cofnęła gwałtownie rękę, wyraźnie zdenerwo- wana. – Proszę się nie obawiać, my nie gryziemy. Przynajmniej nie tak bardzo. Może rzeczywiście powinien spróbował flirtu? Najwidoczniej trzeba rozluźnić ten jej sztywny pancerz. Teraz, gdy bliżej jej się przyjrzał, stwierdził, że nie wygląda tak młodo jak na pierwszy rzut oka. Jest drobna, ale wyraz jej twarzy dowodzi, że poważnie traktuje zarówno swoje zajęcie, jak i siebie samą. A to prowokuje, by jej trochę zagrać na nosie. W drodze do wind spojrzał na nią. – Mogę się zwracać do pani po imieniu? – Okej – odrzekła tonem niepozbawionym wątpliwości. – Mam nadzieję, że miło spędzisz czas w New Dawn, mimo że przyjechałaś tu do pracy. O siódmej w sali Quinnikomuk mamy koncert. Zapraszam. – Niestety, chyba nie będę miała czasu przyjść. Z zaciśniętymi ustami wpatrywała się w drzwi windy. – Posiłki oczywiście zapewniamy na miejscu. Nasz szef kuchni pracował kiedyś w słynnym nowojorskim Rainbow Room, więc karmimy tu równie dobrze jak na
Manhattanie. – John lubił się przechwalać. – No i radziłbym przemyśleć sprawę dzi- siejszego wieczoru. Śpiewać będzie Mariah Carey. Bilety rozeszły się już kilka mie- sięcy temu. Otworzyły się drzwi windy i dziewczyna wsiadła. – Jest pan bardzo miły, panie Fairweather… – Mów mi John, proszę. – …ale ja tu przyjechałam pracować i byłoby niestosowne, gdybym zechciała ko- rzystać z… nieprzewidzianych bonusów. Znów poprawiła okulary. Sposób, w jaki ściągnęła usta, przywiódł mu na myśl, jak zabawnie byłoby je całować. Miała ładne wargi, pełne i kształtne. – Bonusów? Ależ ja nie mam najmniejszego zamiaru cię korumpować, Constance. Jestem po prostu dumny z tego, co udało nam się stworzyć w New Dawn i chcę się tą dumą dzielić z maksymalną liczbą osób. Co w tym złego? – Proszę wybaczyć, nie mam w tej sprawie zdania. Gdy dotarli na piętro, gdzie znajdowały się biura, Constance w pośpiechu opuściła windę. Ten John Fairweather ma w sobie coś takiego, że w jego towarzystwie trud- no się odprężyć. Wysoki, barczysty. Jakiś taki… okazały i narzucający się. Nawet dość duża winda sprawia wrażenie maleńkiej klatki, jeśli przebywa się w niej razem z nim. Rozglądała się zdezorientowana. Fakt, że prawie pół godziny się spóźniła, osłabił jej pewność siebie. – Tędy, Constance. – Uśmiechnął się i wyciągnął rękę, którą zresztą po sekundzie musiał cofnąć, bo zignorowała jego gest. Niech wie, że jego wystudiowany wdzięk na nią nie działa. Ani jego wyrzeźbiona sylwetka, ani błyszczące czarne oczy… – Jak ci się podoba w naszym stanie? Znów to wdzięczenie się. Chyba sobie wyobraża, że jest nie wiadomo jakim cia- chem. – Trudno powiedzieć, z autostrady niewiele widać. – W takim razie musimy to nadrobić. Wpuścił ją do pomieszczenia biurowego typu open space. Zauważyła cztery czy pięć pustych boksów oraz pootwierane drzwi do sąsiadującym gabinetów. – Tu jest nasze centrum dowodzenia. – A gdzie ludzie? – Na dole. Mamy taką zasadę, że wszyscy obsługują klientów. To kluczowe w na- szym biznesie. W biurze siedzi tylko Katy. – Podeszli do ładnej brunetki w różowej bluzce. – Odbiera telefony i wypełnia dokumenty. Poznałaś już Dona, który odpowia- da za reklamę i promocję. Stew zajmuje się techniczną stroną przedsięwzięcia, więc pewnie spotkasz go zajętego jakimiś naprawami. Nasza informatyczka Rita jest akurat w Bostonie, kupuje nowy serwer. A ja ogarniam księgowość, zatem mogę ci wszystko pokazać – dokończył z uśmiechem. Super. Spojrzał na nią, aż coś ścisnęło ją w żołądku. Takiemu to pewnie kobiety jedzą z ręki. Na szczęście ona jest odporna na te głupstwa. – Dlaczego nie zatrudnisz kogoś do rachunkowości? Przecież jako szef musisz być bardzo zajęty.
– Jestem zarówno dyrektorem zarządzającym, jak i finansowym. Samodzielne za- rządzanie środkami pieniężnymi daje mi satysfakcję. A może po prostu nikomu nie ufam? – Błysnął w uśmiechu białymi zębami. – Cały szmal trzymam tu. – Poklepał się dłonią po klapach swojej eleganckiej marynarki. Ciekawe. Zachowuje się, jakby chciał jej rzucić rękawicę, jakby prowokował do znalezienia nieprawidłowości w dokumentacji. Chociaż to, że czuł się za wszystko odpowiedzialny osobiście, przypadło jej do gustu. – To rodzinna firma. Większość personelu wywodzi się z naszego plemienia. Nie- które zadania, na przykład druk, prowadzenie strony internetowej, sprzątanie, zle- camy lokalnym firmom zewnętrznym. Chcemy wspierać całą naszą wspólnotę. – A gdzie jest najbliższa miejscowość? Zarezerwowałam pokój w motelu Cozy Su- ites, ale jeszcze tam nie byłam. Spieszyłam się. – Najbliższe miasteczko to Barnley, ale nie martw się, znajdziemy ci tu jakiś po- kój. Jest wprawdzie mnóstwo rezerwacji, ale recepcjonistka na pewno coś wymyśli. – Wolałabym zamieszkać gdzie indziej. Jak już wspomniałam, zależy mi na bez- stronności. – Nie rozumiem, jaki to ma związek z miejscem zamieszkania. – Świdrował ją spojrzeniem ciemnych oczu. – Nie wyglądasz na taką, którą da się kupić pochleb- stwami. Jesteś z pewnością bardzo zasadnicza. – Zgadza się – odparła, może nawet zbyt gorliwie. – Jestem dość odporna na pre- sję. – A liczby mają to do siebie, że nie potrafią kłamać. To miłe z ich strony. – Wytrzy- mał jej spojrzenie. Ona też nie uciekała wzrokiem, chociaż serce waliło jej jak osza- lałe, a oddech stał się dziwnie płytki. Co on sobie myśli? I dlaczego, do cholery, tak się na nią gapi? W końcu pierwsza odwróciła wzrok. Porażka. Nie szkodzi, ostatecznie zwycięstwo będzie i tak należa- ło do niej. Liczby wprawdzie nie kłamią, ale ludzie, którzy je wpisują, owszem. Od- kąd zajmuje się audytem, widziała już wiele sztuczek i manipulacji. Biuro do spraw Indian wynajęło jej firmę Creighton Waterman do sprawdzenia, czy zyski z kasyna New Dawn są prawidłowo odprowadzane i opodatkowane. Czy nikt nie spija na lewo większości śmietanki. Zmusiła się i ponownie spojrzała mu w oczy. – Nauczyłam się patrzeć nie tylko na równe rządki liczb w rocznych sprawozda- niach tworzonych przez firmy. Zdziwiłbyś się, co się czasem okazuje, gdy poszperać głębiej. A może nawet się zdziwi? Ona w każdym razie zamierza przyjrzeć się wpływom z ubiegłego roku i porównać je z tym, co napisano w oficjalnych raportach. Oczywi- ście nie ma czasu analizować każdej pojedynczej cyferki, ale dość szybko będzie w stanie zorientować się, czy nie mamy tu do czynienia z jakąś ściemą. – Plemię Nissequotów z radością przyjmuje twoją rzetelność. – Jego szeroki uśmiech znów spowodował w niej jakieś zaburzenia. – Ufam, że wyniki kontroli będą dla ciebie satysfakcjonujące. Ruchem ręki skierował ją do jednego z gabinetów. Pospieszyła naprzód, jakby w obawie, że popchnie ją jedną z tych swoich wielkich dłoni. Gabinet był obszerny, ale urządzony praktycznie. Za biurkiem stał wielki skórzany fotel, dwa inne znajdo-
wały się naprzeciwko niego. Jedyną ozdobą był firmowy ścienny kalendarz New Dawn. Na blacie piętrzyły się raporty finansowe z ostatnich trzech lat. Pozostałe dokumenty księgowe wypełniały szafki równo ustawione pod ścianami. W kącie stał okrągły stolik otoczony czterema krzesłami. Zrozumiała, że to jego biuro. John otworzył jedną z szuflad. – Tu masz wszystkie rachunki i raporty dzienne uporządkowane według dat. Sam osobiście robię co dzień podsumowanie poprzedniego dnia. To moja pierwsza po- ranna czynność. Położył rękę na ostatnim rocznym raporcie, przyciskając palce do cienkiej okład- ki. Olbrzymia dłoń wyglądała w tej sytuacji niemal niestosownie. Żaden z kontrolo- wanych przez nią dyrektorów finansowych takiej nie miał. Trzeba się mieć na bacz- ności. – Rozgość się – powiedział. Usiadła i poczuła się dziwnie, wiedząc, że siedzi w tym miejscu, które co dzień zajmuje jego masywne ciało. Co gorsza, przysunął sobie inny fotel i usiadł tuż obok niej. Otworzył najnowszy wykaz z wizerunkiem rozłożystego dębu na okładce. Pal- cem wskazał liczbę podsumowującą dochody. – Przekonasz się. My tu działamy na serio. Czterdzieści jeden milionów czystego zysku. Tak, to z pewnością nie jest żart. – Widziałam już niejeden raport roczny. Najbardziej interesują mnie jednak suro- we dane. Z szuflady wyciągnął laptop. – Co tydzień zmieniamy hasła, więc będę ci musiał pomóc. Ale tu właśnie znaj- dziesz wszystkie informacje o naszych operacjach finansowych z każdego dnia. Po- winnaś mieć możliwość analizy wszystkich potrzebnych danych. Ze zdumieniem zorientowała się, że właśnie dał jej wgląd w codzienne przychody i rozchody. Liczby mogą być, rzecz jasna, podrasowane. Ale robiło wrażenie, jak szybko i sprawnie przechodził od jednej tabelki do następnej. Z takimi dużymi paluchami? Każdym z nich łatwo było uderzyć w dwa klawisze jednocześnie. Pachniał wodą ko- lońską. A może to dezodorant? Zapach wdzierał się jej do nozdrzy. Ciemnoszary garnitur nie był w stanie ukryć, jak bardzo zwaliste jest to ciało. Teraz, gdy siedział dosłownie centymetry od niej, było to już całkiem oczywiste. – W tym folderze mamy raporty miesięczne, w których zapisuję wszystkie nasze operacje. Jeśli któraś nie należy do rutynowych, sporządzam dodatkową notatkę. – Co rozumiesz przez nierutynowe? – Z ulgą oderwała się od obserwacji ciemnych włosków pokrywających jego ręce. – Na przykład podejrzanie wysoką wygraną. Albo jak trzeba komuś zakazać dal- szej gry. Także wszelkie skargi czy reklamacje. Wolę przywiązywać wagę także do drobnych wydarzeń. Wtedy te większe mnie nie zaskoczą. – To brzmi rozsądnie. – Uśmiechnęła się. Dlaczego to zrobiła? Bóg raczy wie- dzieć. Uśmiech nie szkodzi profesjonalizmowi, przynajmniej taką miała nadzieję. On przecież uśmiechnął się do niej, szczerząc te swoje białe kły, więc ona mu tylko od- powiedziała. Zresztą dość bezwiednie.
Nagle zesztywniała, zdając sobie sprawę, że ten facet wywiera na niej wrażenie. – Po co wydajecie raporty roczne? Nie należycie przecież do sektora publicznego. – Nie odpowiadam przed inwestorami jak firma publiczna, ale ciąży na mnie jesz- cze większa odpowiedzialność. Rozlicza mnie lud Nissequotów. Z tego, co znalazła w internecie, wynikało, że John urodził się w indiańskiej rodzi- nie tego plemienia, a jego znajdujące się na terenie rezerwatu przedsięwzięcie ko- rzysta z zasobów lokalnej kultury i historii. – Ilu was jest? – Teraz mieszka tu dwieście osób. Kilka lat temu było nas zaledwie czworo. A za pięć lat, mam nadzieję, nasze szeregi będziemy liczyć w tysiącach. I znów ten uśmiech. Zerknęła na monitor. – Pewnie nietrudno przyciągać ludzi, kiedy im się oferuje udziały w biznesie war- tym czterdzieści jeden milionów dolarów? Milczał, więc spojrzała na niego. Wpatrywał się w nią tym swoim świdrujących spojrzeniem. – Nie rozdajemy ludziom pieniędzy. Zachęcamy tylko naszych współplemieńców, żeby się tu osiedlali i pracowali. Wszelkie zyski kierowane są do funduszu powierni- czego, który działa na rzecz całego plemienia i finansuje lokalne inicjatywy. – Przepraszam, nie chciałam cię urazić. – Z wysiłkiem przełknęła ślinę. Poczuła się nieswojo. Ostatnią rzeczą, jakiej teraz potrzebuje, jest zepchnięcie go do defen- sywy. – Nie czuję się urażony. – Nie uśmiechał się, ale patrzył na nią z miłym wyrazem twarzy. – Może szybciej odbudowalibyśmy liczebność plemienia metodą rozdawania czeków, ale ja wolę przyciągać ludzi wolniej, w sposób bardziej naturalny. Żeby sami poczuli, że chcą tu być. – To poniekąd zrozumiałe. – Znów usiłowała się uśmiechnąć, niepewna, czy było to przekonujące. Ten John Fairweather ciągle zbija ją z tropu. Jest za bardzo… atrakcyjny. Nie była przyzwyczajona do towarzystwa takich facetów. Chłopaki w jej firmie całe dnie przesiadywali przed komputerami, byli mało komu- nikatywni. No i ich ciała nie były przez to takie kształtne… Sądząc po tym, co wła- śnie zobaczyła, John Fairweather też musiał spędzać mnóstwo czasu za biurkiem, ale jego opalenizna i krzepa, przywodząca na myśl dąb z logo jego firmy, świadczyły raczej o częstej bytności na świeżym powietrzu. – Wszystko w porządku? – zapytał, przerywając te jej mało stosowne rozmyślania. – Może rzeczywiście skuszę się na herbatę? Leżała w łóżku w motelu Cozy Suites i wpatrywała się w umieszczony pod sufi- tem, teraz zresztą wyłączony, wiatrak. Nie chciało jej się jeszcze spać, ale wiedzia- ła, że musi odpocząć, by jutro móc z uwagą śledzić liczby w księgach rachunkowych kasyna. Tą kontrolą chciała zrobić wrażenie na swoim szefie. Potem poprosi o pod- wyżkę i wniesie przedpłatę na kupno domu. Czas wyfrunąć spod opiekuńczych ro- dzicielskich skrzydeł. Po studiach wróciła do domu, by zaoszczędzić trochę pieniędzy. Ale minęło już sześć lat, a ona wciąż tkwi u rodziców. A przecież nieźle zarabia i stać ją, by iść na swoje. Musi też w końcu kogoś poznać. Gdyby była w normalnym związku z kimś
niebrzydkim i czułym, taki czaruś jak Fairweather nie robiłby na niej żadnego wra- żenia. Niezależnie od szerokości barów. Jej rodzice niemal każdego człowieka uważali za grzesznika, którego należy się wystrzegać. Gdy im powiedziała, że jedzie do Massachusetts na audyt kasyna, zare- agowali, jakby co najmniej oznajmiła im, że zamierza przepuścić tam wszystkie swoje oszczędności. Usiłowała im wytłumaczyć, jakim zaszczytem jest dla jej małej firmy rewidentów księgowych takie zlecenie rządowe. Ale oni tylko powtarzali w kółko swoje ostrzeżenia przed wchodzeniem w konszachty ze złoczyńcami. Przy- pomnieli też po raz kolejny, że najlepiej by było dla niej, gdyby pracowała w ich sklepie z materiałami budowlanymi. Constance jednak nie zamierzała spędzić reszty życia na mieszaniu farb. Chciała być dobrą córką, ale była wykształcona i pragnęła zrobić użytek ze swoich zdolno- ści. A jeśli to wymaga wejścia w kontakt z kilkoma grzesznikami, trudno. A zresztą przyjechała tu, by właśnie odkryć grzechy. Właściwa osoba na właści- wym miejscu, można by rzec. Przewróciła się na bok i wyłączyła zielone światełko budzika. Gdyby jeszcze potrafiła w ten sam sposób wyłączyć myślenie… Albo przy- najmniej się uspokoić. Poderwał ją ostry sygnał alarmu. Usiadła. Coś na suficie zaczęło oślepiająco bły- skać. Szukała dłonią wyłącznika światła, ale go nie znalazła. Piskliwy dźwięk szar- pał jej nerwy. Co się dzieje? Spadł na nią strumień wody. Zaczęła się krztusić i prychać. Aha, włączyła się instalacja gaśnicza. Pożar? Podbiegła do drzwi, ale nagle zdała sobie sprawę, że musi ocalić teczkę z laptopem, dokumentami i kartami. Zaledwie zdołała ją wydobyć z szafki, poczuła dym. W nagłym przypływie adrenaliny złapała teczkę i dobiegła do drzwi. Były za- mknięte na łańcuch i kolejne niekończące się sekundy spędziła, mocując się z nim. Na podeście pierwszego piętra motelu dostrzegła innych gości opuszczających w pośpiechu sypialnie. Dym buchał z otwartych drzwi dwa numery od jej pokoju. Zapomniała o butach. I o ubraniach. W tej sytuacji piżama jest strojem oczywi- stym, ale co będzie później? Czy powinna wrócić i wyjąć coś z szafy? Ktoś zakasłał za jej plecami. Nocna bryza ułatwiała rozprzestrzenianie się dymu. W pokoju obok płakało dziecko. Zaczęła krzyczeć: „Pożar!” i, przyciskając do piersi teczkę, biegła korytarzem, waląc w każde napotkane drzwi. Czy ktoś już wezwał strażaków? Coraz więcej osób opuszczało pokoje. Constance pomogła rodzinie z trójką dzieci sprowadzić malców na dół. Czy wszyscy są już bezpieczni? Usłyszała, że ktoś rozmawia z numerem 911. Wróciła na górę pomóc parze star- szych ludzi, którzy w gęstniejącym dymie nie mogli znaleźć drogi ewakuacyjnej. Jeszcze raz przebiegła korytarzem, bębniąc w każde zamknięte drzwi. Może tam są ludzie? Wprawdzie dźwięk syreny i błyski alarmu obudziłyby umarłego, ale kto wie… Poczuła ulgę, gdy na hotelowy parking wjechał wóz strażacki. Strażacy dokończy- li akcję ewakuacyjną i zgromadzili wszystkich gości w bezpiecznym miejscu na par- kingu. Z pomocą gumowych węży zaczęli gasić płomienie, ale ogień, stłumiony w jednym miejscu, z tym większą siłą wybuchał w następnym.
– To beczka prochu – wymamrotał stojący za nią mężczyzna. – Wszystkie te dywa- ny, zasłony, pościel. I ten trujący dym. Wkrótce cały motel stanął w ogniu i ludzi trzeba było przenieść jeszcze dalej, bo dym i żar były nie do wytrzymania. Constance oraz inni mieszkańcy, wszyscy w pi- żamach, milcząco i z niedowierzaniem przyglądali się akcji gaśniczej. W pewnym momencie dotarło do niej, że pomagając ludziom, odstawiła gdzieś teczkę i teraz nie miała zielonego pojęcia, gdzie może się znajdować. A był w niej nowiutki laptop, jej telefon, dokumenty i wszystkie notatki, jakie robiła, przygoto- wując się do zlecenia. Większość materiałów powinno dać się odtworzyć, ale to ist- na droga przez mękę. A portfel? Było w nim prawo jazdy i karty kredytowe! Zaczę- ła krążyć po terenie, wypatrując w ciemności, czy coś nie leży na ziemi. – Tam nie wolno, panienko. To zbyt niebezpieczne. – Ale moja torba! Były tam ważne dokumenty, potrzebne mi do pracy! – krzyknęła płaczliwie, uparcie przeszukując asfalt parkingu. Cały dach motelu płonął jasnym płomieniem, w nozdrza uderzał drażniący dym. Co będzie, jak nie znajdzie teczki? Albo jeśli cała jej zawartość przemoknie? – Constance… Uniosła wzrok i uświadomiła sobie, że stoi przed nią John Fairweather. – Co ty tu robisz? – Należę do ochotniczej straży pożarnej. Nie jest ci zimno? Mamy w wozie jakieś koce. – Nic mi nie jest. – Nie mogła się powstrzymać i omiotła wzrokiem swoją piżamę. John musi być nieźle zakłopotany, widząc ją w tym stroju. A jej co strzeliło do gło- wy? Jak można być takim samolubem, by w podobnej sytuacji myśleć o wyglądzie? – Może mogę pomóc? – Spróbuj uspokoić ludzi. Powiedz im, że dla każdego znajdzie się miejsce w hote- lu New Dawn. Wuj Don już tu jedzie naszą półciężarówką i wszystkich zabierze. – Och, to świetnie. A tak się certoliła, nie chciała zamieszkać w jego hotelu! Teraz i tak tam trafi. – Jesteś pewna, że wszystko jest okej? Wyglądasz na nieco oszołomioną. Może za- trułaś się dymem? Chodź, usiądź sobie tu – mówił, przyglądając jej się z troską. – Czuję się świetnie! Naprawdę. Zeszłam jako jedna z pierwszych. Pójdę, poga- dam z ludźmi. Nagle zdała sobie sprawę, że wymachuje rękami. John wahał się przez moment, a potem poszedł pomóc rozwijać gumowego węża. Przez chwilę stała i przyglądała mu się. W migającym świetle kogutów z dachów wozów jego biały T-shirt lśnił, podkreślając szerokość ramion. Constance Allen, z tobą musi się dziać coś bardzo niedobrego. W takim momencie zwracasz uwagę na fizyczną budowę Johna? Boso przeszła mokrym asfaltem do miejsca, gdzie zakłopotani goście motelu two- rzyli luźne zbiegowisko. Jakaś dziewczynka płakała, a starsza pani trzęsła się z zim- na, mimo że okryto ją kocem. Constance oznajmiła, że pobliski hotel zaoferował wszystkim lokum i że zaraz przyjedzie samochód po tych, którzy nie mogą tam doje- chać własnymi pojazdami. Ludzie w tym momencie zorientowali się, że w większości zostawili kluczyki sa-
mochodowe w pokojach. Zaczęli głośno lamentować i przypominać sobie, co jeszcze bezpowrotnie utracili. Constance znów zaczęła się martwić o swoją teczkę i o ubra- nia, zwłaszcza o śliczną, dopiero co kupioną garsonkę, lecz mimo to starała się wszystkich pocieszać frazesami, że przecież nikomu nic się nie stało i za to powinni- śmy dziękować losowi. Ona też nie wzięła kluczyków. Gdyby tu przyleciała samolotem i wypożyczyła auto na lotnisku, wystarczyłoby teraz zadzwonić do agencji wynajmu. Ale postawiła na przygodę i samodzielność, no i ma za swoje. Sama sobie wydała się w tym momen- cie żałosna i już miała ochotę się rozpłakać, gdy poczuła na ramieniu czyjąś rękę. – Znalazłem. Zostawiłaś ją przy schodach. – John stał przed nią, trzymając w ręce ociekającą wodą teczkę. Westchnęła i wzięła ją od niego, z zadowoleniem stwierdzając, że zamek nie zo- stał uszkodzony. – Nie powinieneś był teraz tam po nią iść. Ogień wprawdzie już przygasał, ale balkony i schody były niemal zrujnowane. W każdej chwili wszystko może się zawalić. T-shirt Johna był kompletnie przemoczony. – A ty nie powinnaś była brać jej z sobą. My strażacy strasznie się wkurzamy, jak ludzie ratują dobytek zamiast siebie. – Ale… mój laptop. Wszystko w nim mam – wyjąkała, ściskając kurczowo uchwyt teczki. Teraz, gdy ją odzyskała, naprawdę była bliska płaczu. – Nie martw się, ja tylko sobie tak żartuję. Też nie chciałbym się rozstawać z lap- topem, mimo że wałkowaliśmy ten temat na licznych szkoleniach pożarniczych. – Jego ciepły uśmiech koił jej strach i zakłopotanie. Czuła na plecach jego dłoń. – Chodź, odwieziemy cię do hotelu. Skóra ją paliła pod tym nieproszonym dotykiem, ale nie mogła okazać niecierpli- wości, skoro odzyskał dla niej teczkę i zaofiarował nocleg. Błyski strażackich kogu- tów biły po oczach. – Przepadły moje kluczyki do samochodu. – Jutro się tym zajmiemy. Tymczasem odwiozę cię do hotelu moim autem. Ciągle trzymając rękę na jej plecach, skierował ją przez tłum w stronę swojego samochodu. Boże. Nawet w takim zawirowaniu jej skóra płonęła, jakby ani trochę nie oddalili się od pożaru. Super. Teraz już ostatecznie złapała się w pułapkę jego szpanerskiego hotelu. I to w samej piżamie.
ROZDZIAŁ DRUGI – Co za szczęście, że motel miał dobry system przeciwpożarowy – mówił John, sie- dząc za kierownicą swojego wielkiego czarnego dostawczaka. Krętą drogą jechał do New Dawn. – Ewakuacja była błyskawiczna, wszyscy się wydostali. – Zgadza się. Dobrze, że strażacy przyjechali tak szybko i jeszcze zdążyli spraw- dzić każdy pokój. Od jak dawna się w to bawisz? – Odkąd tylko pozwolili mi wstąpić. – Odwrócił się do niej i wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Od piętnastu lat. Jako dzieciak zawsze chciałem być strażakiem. Może powinien był zostać strażakiem zawodowym? Bardziej by to do niego paso- wało niż funkcja patrona hazardu. Z drugiej jednak strony choć surowe wychowa- nie, jakie otrzymała, w sposób naturalny nastawiało ją negatywnie do gier losowych i ryzyka, to jednak tu, w New Dawn, nabierała wrażenia, że poker i ruletka to biz- nes jak każdy inny. Podobało się jej, jak John zaangażował się w akcję ratowniczą, jak starał się po- móc ludziom. Z wielką troską przekonywał poszkodowanych, że jutro z rana jego pracownicy zajmą się ich zgubami, łącznie z kluczykami do samochodów i ubrania- mi. A przecież nie musiał tego robić, nie musiał też oferować miejsc w hotelu. To było bardzo szlachetne z jego strony. – A dlaczego nim nie zostałeś? – Odkryłem w sobie smykałkę do interesów – odparł, wzruszając ramionami. – I uwiodły mnie światła wielkiego miasta. Z radością opuszczałem zatęchłą prowin- cję. – Nowy Jork? – Boston. Nigdy nie ruszyłem się poza granice naszego wspaniałego Massachu- setts. Jednak po pewnym czasie zatęskniłem za rodzinnym domem. I wtedy właśnie wysmażyłem ten projekt z kasynem. Ale oczywiście zaraz po powrocie zgłosiłem się ponownie do mojej strażackiej drużyny. – Uśmiechnął się tak rozbrajająco, że po- czuła się kompletnie obezwładniona. – Brakowało im mnie. Nikt nie potrafi rozwi- nąć węża tak szybko jak ja. – Na pewno doceniają twoją pomoc. Ale tu chyba nie mieszka zbyt wielu ludzi – zauważyła, gdy jechali przez las. Wokół nie było żywej duszy. Kasyno zbudowano w iście sielskim otoczeniu. – Fakt. Niemniej pożary wybuchają. Na przykład w zeszłym tygodniu ogień stra- wił opuszczoną stodołę na kompletnym pustkowiu. Wodę musieliśmy czerpać ze sta- rej sadzawki. Teraz jest bardzo sucho, mogą zapłonąć także lasy. Zaczynało się lato. No cóż, z jej pomalowanego na szaro biurowego boksu trudno było śledzić pory roku. Teraz dostrzegła perłowobiały księżyc połyskujący ponad czarnymi konarami drzew. Las jest taki piękny nocą. – To miłe, że znajdujesz czas na bycie ochotnikiem. Musisz przecież być bardzo zajęty w kasynie. – Uff, wydusiła to z siebie. Po południu była dla niego raczej opry-
skliwa i teraz było jej głupio z tego powodu. – Sprawia mi to radość. Zwariowałbym, siedząc cały czas za biurkiem. Lubię trzy- mać wiele srok za ogon. Teraz trzymał w ręce kierownicę, a ona w ułamku sekundy wyobraziła sobie tę rękę na swoim udzie. Założyła nogę na nogę i znów spojrzała w stronę księżyca, by się przekonać, czy aby nie zniknął za drzewami. Co się z nią dzieje? Jego ręce są przecież umazane sa- dzą, a i ona prędzej by umarła, niż dała się dotknąć klientowi. Zresztą wcale by tego nie chciała. Widziała te zdjęcia na plotkarskich stronach. On i wianuszek olśniewających kobiet. Chyba co tydzień inna. Takiego faceta nie zainteresuje nijaka księgowa z Cleveland. Westchnęła, po czym zorientowała się, że to było słychać. – Pożary to duży stres, ale bez przesady. Każdą utraconą rzecz da się zastąpić. Taki płynie z nich morał. Spojrzała na niego zdziwiona. Nawet przez chwilę nie pomyślała o rzeczach, któ- re jej się spaliły. Ma chyba nie po kolei w głowie. – Masz rację – przyznała. – To tylko rzeczy. Dobrą minutę jechali w milczeniu. – Szkoda, że nie słyszałaś dziś Mariah Carey. Była niesamowita – rzekł radośnie. – Nie wątpię. Nie potrafiła powstrzymać uśmiechu. To już zaczyna być irytujące. – Jaką muzykę lubisz? – Niewiele słucham. Wyprostowała się. Czy naprawdę muszą mówić o niej? – Żadnej? Niemożliwe, musi być coś, co ci się podoba. – Spojrzał na nią zacieka- wiony. – Tata nie pozwalał słuchać w domu muzyki. – Wzruszyła ramionami. – To karygodne. Nawet gospel? – Nawet. On uważa śpiew za stratę czasu. Znieruchomiała. Dojrzewając, zrozumiała, że ojciec nie zawsze ma rację i że ży- cie w jego domu nie należy do łatwych. Co może zaszkodzić odrobina muzyki? A jego zdaniem nawet muzyka klasyczna to prosta droga do grzechu i zepsucia. Czasem, gdy przyjaciółka Lynn woziła ją swoim samochodem na lunch, słuchały ra- dia. Constance była zaskoczona, jak przy niektórych rytmach i dźwiękach nogi same jej podskakują. Z ulgą dostrzegła, że właśnie wjeżdżają na parking przed kasynem. – To z jakich rozrywek korzystało się u ciebie w domu? Rozrywek? U niej w domu nic takiego nie istniało. – Nie mieliśmy raczej czasu wolnego. Rodzice prowadzą sklep z artykułami bu- dowlanymi, więc zawsze znajdzie się coś do roboty. – Domyślam się, że w porównaniu z handlem nitami księgowość wydaje się fascy- nującą przygodą. Zatrzęsła się ze złości, ale zrozumiała, że on ma rację. – Pewnie tak – przyznała. Zatrzymał samochód i zanim jeszcze odpięła pasy, wyskoczył i otworzył drzwi od
jej strony. Nie mogła nie przyjąć jego pomocnej dłoni. To byłoby nieuprzejme, a nie chciała okazywać mu niechęci. Przecież tak wiele dla niej zrobił. Kiedy jednak po- dała mu rękę, jego dłoń zacisnęła się na niej i zrobiło się jej gorąco. Miotały nią róż- ne dziwne odczucia. Weź się w garść! Na szczęście okazał na tyle zrozumienia, by wprowadzić ją do hotelu od tyłu. Była mu wdzięczna, że nie będzie musiała paradować przez wypasio- ne lobby w piżamie. A potem objął ją ramieniem. Przeszły ją ciarki. Co on sobie wyobraża? Coś do niej mówił, ale nie rozumiała ani słowa. Może myśli, że dla kogoś, kto przed chwilą przeżył traumę, jest to ciepły i dodający otuchy gest. Nie może przecież wiedzieć, że jej od lat nie obejmowało żadne męskie ramię. I że to całkowicie zbija ją z tropu. A ramię miał wielkie i ciężkie. Był tak dużo od niej wyższy, że po prostu oparł je na jej barkach. A potem poczuła delikatny uścisk. – W porządku? – Z czym? – Nie miała pojęcia, o co mu chodzi. – Ciągle wyglądasz na oszołomioną, Constance. Może jednak doznałaś lekkiego wstrząsu czy czegoś w tym rodzaju? – Urwał i zdjął jej rękę z ramienia, by spojrzeć jej w oczy. – Wyglądasz normalnie, ale może coś cię gnębi? Zawołam pielęgniarkę. Mamy tu stały dyżur, żeby mogła doglądać gości, w razie gdyby komuś coś się stało. Stali obok windy i John nacisnął guzik. – Ale naprawdę nic mi nie jest! Czuję się po prostu zmęczona – powiedziała, może odrobinę zbyt głośno. – W porządku. – Wyjął z kieszeni telefon. – Cześć, Ramon. Czy numer 675 jest przygotowany? Pokiwał głową i mrugnął do niej. Naprawdę puścił oko? Nie, to chyba było tylko takie przyjacielskie danie do zrozumienia, że pokój na nią czeka. Nie była zbyt bie- gła w odczytywaniu sygnałów towarzyskich, kontaktowała się wszak głównie z księ- gowymi. Jej serce zaczęło bić, jakby szykowało się do maratonu. Nie znała przyczyny tego stanu rzeczy. Owszem, facet jest przystojny. Wysoki brunet, te rzeczy. Ale ona jest teraz przecież śmiertelnie zmęczona i zestresowana. A jeśli w dodatku jest tak umazana sadzą jak on, to z pewnością nie stanowi atrak- cyjnego obiektu zalotów. Drzwi windy rozsunęły się i Constance weszła do środka, a John podążył za nią. Winda ruszyła, ona zaś wpatrywała się w przesuwające się na wyświetlaczu cyferki. John nie odzywał się, ale jego obecność i tak była uciążliwa. On jest jakiś taki… przytłaczający. Nijak nie daje się go zignorować. Gdy winda się zatrzymała, Constance wysiadła i zaczęła się rozglądać. W którą stronę iść? Prawie podskoczyła, poczuwszy, że John dotyka jej krzyża. – Tędy. – Prowadził ją korytarzem. Szła tak szybko, jak się dało i z ulgą stwierdziła, że on już zrezygnował ze wska- zówek dotykowych. Na pewno nie było w tym żadnych podtekstów, pewnie nawet się nie zorientował, że jej dotyka. Był jednym z tych przesadnie przyjacielskich ty- pów, co to ściskają się z każdym. Zauważyła to, gdy po pożarze krążył wśród tłumu poszkodowanych. A ona myślała tylko o tym, by dostać się do pokoju, wziąć prysznic i się przespać. I już będzie gotowa na wyzwania jutrzejszego poranka.
Wyjął z kieszeni kartę magnetyczną i otworzył drzwi. Obszerny hotelowy pokój wabił niczym oaza. Biała wykrochmalona pościel, zasunięte zasłony w kolorze kości słoniowej, stonowany wystrój z sielskimi w klimacie obrazkami na ścianach. – Wygląda cudownie. – Daj mi swoje ubrania, zaniosę je do pralni. Spojrzała na swoją okopconą piżamę. – Na jutro będę potrzebowała jakiegoś ubrania z prawdziwego zdarzenia. – Jaki nosisz rozmiar? Poproszę którąś z dziewczyn, żeby coś dla ciebie znalazła. Zatkało ją. Ma wyjawić Johnowi parametry swojego ciała? To przecież intymna sprawa! – Chyba szóstkę. Jeśli można, prosiłabym o coś spokojnego, w tradycyjnym stylu. Oczywiście zapłacę. Uśmiechnął się szeroko. – Podejrzewałaś, że każę kupić coś zbyt pikantnego? – Nie, jasne, że nie. – Płonęły jej policzki. – Po prostu nie znasz mnie za dobrze. To wszystko. – Zaczynam cię poznawać. I doceniać. Zachowałaś spokój w czasie pożaru i oka- załaś się pomocna. Nie masz pojęcia, jak ludzie potrafią w takiej sytuacji stracić głowę. Poczuła dumę. – Fakt, jestem z natury spokojna. Nic ciekawego. Wbił w nią to swoje ciemne spojrzenie. – Za nisko się oceniasz. Jestem pewien, że wcale nie jesteś nieciekawa. Ułożyła wargi w bezgłośne och. W powietrzu zawisło milczenie i coś jeszcze cięż- szego. Poczuła lęk. – Położę się już. Trochę boli mnie głowa. Nieładnie kłamać, ale nie miała wyjścia. Sytuacja stawała się podbramkowa, a od Johna nie mogła oczekiwać już pomocy. – Jasne. Pranie włóż do torby, jest taka w szafie, i wystaw na korytarz. – Super. – Usiłowała się uśmiechnąć, ale chyba wyszedł z tego jakiś dziwny gry- mas. Poczuła ulgę, gdy to wielkie zwaliste ciało zniknęło za drzwiami. I zatrzasnęło je za sobą. Weszła pod prysznic i umyła włosy szamponem pachnącym różami. Wyłożona marmurem łazienka była świetnie wyposażona. Nie brakowało nawet grzebienia, ani oczywiście suszarki. Był też szlafrok z wyhaftowanym na kieszeni turkusowym napisem New Dawn. Constance wystawiła za drzwi brudną piżamę i wzięła do ręki ocaloną teczkę. Bogu dzięki szczelne zamknięcie uchroniło i laptop, i wszystkie ważne papiery. Wy- jęła je, a samą walizeczkę umieściła na stojaku na bagaże, by trochę przeschła. Nie mając już nic do roboty, postanowiła trochę się przespać i odpocząć. Zaledwie jednak przyłożyła głowę do poduszki, rozległo się pukanie do drzwi. Usiadła na łóżku. – Chwileczkę! Kto puka o tak późnej porze? Pewnie ktoś z personelu ma jakiś problem z zawar-
tością torby z brudnymi rzeczami. A może już przyniesiono jej ubranie na jutro? Odsunęła zasuwkę i uchyliła drzwi… tylko po to, by ujrzeć masywną sylwetkę Joh- na, całkowicie blokującą dostęp światła z korytarza. – Przyniosłem ci aspirynę. Uniósł w górę szklankę i pokazał, co ma w drugiej dłoni. Była to mała saszetka z jakimś środkiem przeciwbólowym, który jako żywo nie był aspiryną. – Aha. – Na śmierć zapomniała o swoim rzekomym bólu głowy! – To bardzo miłe z twojej strony – powiedziała, nie bez wahania otwierając szerzej drzwi. Wzięła to, co jej przyniósł, starając się go nie dotykać. – Przyniosłem też jakieś ubrania ze sklepu na dole. Na szczęście jest otwarty całą dobę. – Faktycznie, pod pachą trzymał jakiś błyszczący pakunek. – Dzięki. Wyciągnęła rękę, ale on już zdążył przekroczyć próg. Pokręciła głową, starając się powstrzymać uśmiech. Co jak co, ale nieśmiałość nie należy do jego głównych wad. A poza wszystkim to przecież jego hotel. – Nie zabrakło ci tu niczego? – Położył paczkę na ławie i odwrócił się do niej, trzy- mając się pod boki. – Możesz wzywać obsługę, jeśli chcesz, nie jest za późno. W kuchni też jeszcze ktoś się kręci. – Dzięki, nie jestem głodna. On też zdążył już wziąć prysznic i się przebrać. Miał na sobie ciemne spodnie od dresu i czyściutki biały T-shirt. Najwyraźniej dopiero co odpakowany, bo nosił jesz- cze ślady załamań po złożeniu. Z tym, że ślady te błyskawicznie rozprostowywały się, rozsadzane jego imponującą muskulaturą. Ciemne mokre włosy zaczesał do tyłu, przez co jego zuchwałe spojrzenie stawało się jeszcze bardziej przenikliwe. Zamrugała oczami zaskoczona i sięgnęła po przyniesioną torbę, on jednak ją uprzedził. Wyciągnął niebieską, dość obcisłą sukienkę z długimi rękawami, o raczej koktajlowym charakterze. – To sklepik z pamiątkami i podarunkami, nie mamy tu ubrań o bardziej oficjalnym charakterze – tłumaczył się. – Jest śliczna. To bardzo miłe z twojej strony, że mi ją przyniosłeś. – A teraz już sobie idź. – Znaleźliśmy też pasujące do niej sandałki. – Wyciągnął parę błyszczącego letnie- go obuwia i spojrzał na nią z zakłopotanym uśmiechem. – Może nie za bardzo biuro- we, ale lepsze to niż bose nogi, prawda? Nie mogła się nie roześmiać. – Moje szefostwo dostałoby na ich widok zawału. – Nic mu nie powiemy. – To kobieta. – W więc nie powiemy jej. – Przyglądał się jej przez moment z błyskiem w oczach, a potem zmarszczył brwi. – Z rozpuszczonymi włosami wyglądasz zupełnie inaczej. Podniosła ręce i dotknęła swojej fryzury. Ona przynajmniej wysuszyła włosy. – Wiem. Nigdy ich nie rozpuszczam. – Dlaczego? Ładnie ci tak. W ogóle jesteś ładna. Zamrugała zdziwiona. To już jest totalnie nieprofesjonalne. W ogóle cała ta sytu- acja jest nieprofesjonalna. Stoi tu przed nim w szlafroku, który jest de facto jego
szlafrokiem. W hotelu, który też należy do niego. A przecież wyraźnie powiedziała, że nie zatrzyma się tu. I w dodatku wysłuchuje jego „bezinteresownych” komple- mentów. – Dziękuję. Znów poczuła, jak na usta wypełza jej znajomy głupkowaty uśmiech. Dlaczego ten mężczyzna wywiera na niej takie wrażenie? Dziewczyno, pomyśl raczej o kompute- rowej rachunkowości, o łatwości podmieniania danych w arkuszach Excela. Wy- obraź go sobie jako oszusta podatkowego. Wyobraź sobie, jak on… Niestety wyobraźnia odmówiła jej posłuszeństwa, gdy tylko zbliżył usta to jej warg. Zrobiło jej się gorąco. Pod palcami poczuła nagle miękkość bawełnianego podkoszulka. Poczuła jego dłonie na plecach. Delikatne i czułe dotknięcie. Jego ję- zyk napotkał jej język. O Boże, co się dzieje? Mózg przestał jej pracować, za to usta świetnie dawały sobie radę z reakcjami na jego poczynania. Pocałunek stawał się coraz gorętszy. Zarost na policzkach Johna delikatnie draż- nił jej skórę. Zamknął ją w uścisku. Przyciśnięte do jego torsu piersi zaczęły się prę- żyć, szorstki materiał drażnił jej sutki, co stało się źródłem kolejnych zaskakujących doznań. Uciskała palcami wspaniale wyrzeźbione muskuły jego pleców, szarpała jego T-shirt w rytm ruchów ust ich obojga. Zaskoczyło ich jakieś buczenie. – Mój telefon – mruknął John, nie sięgnął jednak po niego. Marszcząc lekko czoło, pogładził kosmyk włosów Constance na jej policzku. Mrugała bezradnie, nie rozumiejąc, co się właściwie stało. I dlaczego. – Ja naprawdę muszę… – zaczęła, nie bardzo wiedząc, co tak naprawdę musi. Po- łożyć się? Wziąć zimny prysznic? Wyskoczyć przez okno? Jej ciało płonęło i nie bar- dzo umiała przewidzieć, jak długo jeszcze będzie się w stanie utrzymać na nogach. – Weź aspirynę. Widzimy się z rana – odezwał się nie bez wahania, bo telefon wciąż wibrował w jego kieszeni. Był zakłopotany, co usiłował ukryć, przesuwając ręką po włosach. – Zadzwonię do miejscowego serwisu, żeby zmienili ci zamek w samochodzie i dali nowe kluczyki. – Dzięki – odrzekła ledwie słyszalnym głosem, choć i tak dobrze, że cokolwiek przeszło jej przez usta. John cofnął się dwa kroki, ze spojrzeniem wciąż utkwionym w jej oczach, po czym skinął głową na pożegnanie i zniknął za drzwiami, które cicho się za nim zatrzasnę- ły. Stała nieruchomo z otwartymi ustami, na drżących nogach. Czy ją naprawdę po- całował? To chyba niemożliwe. Może sobie to wszystko ubzdurała? A może po pro- stu jej się przyśnił cały ten scenariusz i tak naprawdę nawet na chwilę nie opuściła niewygodnego łóżka w Cozy Suites? Pożar i pocałunek? Nie, to się nie mogło wyda- rzyć jednej i tej samej nocy. Uszczypnęła się. Zabolało. To niedobrze. Może jednak powinna rozważyć opcję skoku przez okno? Przydałby się jej teraz haust chłodnego nocnego powietrza. Zbli- żyła się do okna, które na szczęście okazało się być jednym z tych nowoczesnych, co to się ich nie otwiera samemu. Może i dobrze. Spojrzała w dół, ale nie widziała nic poza ciemnymi drzewami, sła- bo oświetlonymi przez zerkający spoza chmur księżyc.
Boże, objęła go, złapała za koszulkę, wbiła paznokcie w jego plecy. Czy zupełnie zwariowała? Dyszała, krew dudniła jej w żyłach. Od bardzo dawna nikogo nie cało- wała. Ani nikt jej. Nawet nikt nie wyrażał takiej chęci. Jej jedyny chłopak Phil ze- rwał z nią, zanim oboje skończyli naukę w college’u. Czteroletni związek wypełnio- ny obietnicami małżeństwa, założenia rodziny i życia razem, długo i szczęśliwie. Ale on któregoś dnia po prostu jej powiedział, że jeszcze nie jest gotowy i że wyjeżdża do Seattle. Bez niej. Rodzice umarliby albo raczej ją zabili, gdyby poznali prawdę. A była ona taka, że Constance straciła z Philem dziewictwo, nie zważając na brak świętego sakramentu małżeństwa. Potępiliby ją za to, że mu się oddała i w dodatku usprawiedliwialiby go, że ją rzuca. Nikt normalny nie poślubi przecież „takiej” kobiety. Teraz, po sześciu latach, wspomnienie tego wszystkiego było nadal bolesne i wstydliwe. Wolała więc nie myśleć. I nagle coś takiego? Ciągle czuła smak ust Johna, jego język błądzący w poszukiwaniu jej języka. Na samą myśl o nim serce biło jej coraz mocniej. Nie mogła mieć mu niczego za złe. Nie była nawet pewna, czy to rzeczywiście on zainicjował pocałunek. Cóż, stało się. I stawało się ciągle, raz po raz, od nowa – całe jej ciało wibrowało i kipiało od za- skakujących i niepokojących emocji. Utraciła ubrania, kluczyki, a teraz jeszcze rozum. Czy w takich okolicznościach można myśleć o zaśnięciu?
ROZDZIAŁ TRZECI – Dzięki, że ich tu wszystkich w nocy przywiozłeś, Don. – John rozsiadł się na krześle w hotelowej restauracji i strzepywał z palców okruszki rogalika. – Wiem, że przerwałem ci gorącą randkę. – Dla ciebie wszystko, John, dobrze o tym wiesz – odparł wuj, sącząc kawę. – Cho- ciaż zupełnie nie mogę pojąć tej twojej potrzeby niesienia pomocy bandzie komplet- nie obcych ludzi. – A gdzie się mieli podziać? – John wzruszył ramionami. – No i była tam Constance Allen. – Na wspomnienie ich niezamierzonego pocałunku mruknął coś pod nosem. Cóż, chemia zwyciężyła. Don gwałtownie postawił kubek na stoliku. – Naprawdę? Nie widziałem jej. – Przyjechała ze mną. – Starał się nadać twarzy jak najbardziej obojętny wyraz. – To znaczy, że jest teraz tu, w hotelu? I nic mi nie mówisz? – Wuj wpatrywał się w niego szeroko otwartymi oczami. – Właśnie ci mówię – odparł John, przełykając kawę. Długie i wąskie wargi Dona ułożyły się w coś w rodzaju półuśmiechu. – Przystawiałeś się do niej? – Ja? – John zrobił wymijający grymas. Nie, nie da Donowi tej satysfakcji. A zresz- tą całował Constance dla własnej, a nie czyjejś przyjemności. Don roześmiał się i klepnął dłońmi o blat. – A niech cię! Założę się, że ona dziś przypomina spłoszonego królika. Zresztą wczoraj też tak wyglądała. John zmarszczył brwi. – Nie powinieneś tak łatwo osądzać ludzi, Don. Jestem pewien, że ta dziewczyna ma mnóstwo cech, o których ci się nawet nie śniło. Na przykład w nocy zachowała w czasie pożaru zimną krew i pomogła wielu osobom. Zupełnie nie jak wystraszony królik. Don podniósł głowę. – Gdybym był choć w połowie tak czarujący jak ty, nigdy już nie byłbym samotny. – O ile mi wiadomo, wcale nie jesteś. – No cóż, jak się ma pieniądze… – roześmiał się wuj. – Ale dawniej nie było mi tak łatwo. Nie miałem smykałki do interesów. A ty ją masz od urodzenia. – To nie smykałka, a ciężka praca – sprostował John. Co chwila patrzył w stronę drzwi, wyglądając Constance. – Możesz nawet nie wiem jak ciężko tyrać, ale jak nie masz szczęścia, guzik ci to przyniesie. – Don spróbował jajecznicy. – Szczęście to podstawa. – Na szczęście też trzeba zapracować – odparł John rozglądając się po jadalni. Czyżby coś przeoczył? Bardzo chciał ją zobaczyć. – Do mnie przemawia statystyka. Każdy, kto jest na tyle głupi, żeby wierzyć szczęściu, traci u nas wszystko, prędzej
czy później. – Chyba że rozgryzie system. – Nie ma takiej możliwości. – John dopijał swoją kawę. – Osobiście nad tym czu- wam. Pójdę teraz do biura, a ty roześlij do mediów komunikat o kolejnych wystę- pach artystycznych. Niech to nagłośnią. – Wiem, wiem. Kto w końcu sprowadza tu te wszystkie gwiazdy? – Ty. A Mariah Carey była wczoraj zachwycająca. – Kocham swoją pracę. – Don wyszczerzył zęby w uśmiechu. – Ja też. – John klepnął wuja w plecy i skierował się do wyjścia. Don bywał czasem upierdliwy, ale mimo wybuchowego charakteru miał złote serce i robił wiele, by kul- turalna rozrywka przyciągała gości do hotelu z równą siłą co hazard. Ale gdzie się podziała Constance? W gabinecie jej nie zastał. Próbował się połą- czyć z jej pokojem, ale nikt nie odbierał, a nie chciał znów pukać do jej drzwi. Ostat- nim razem skończyło się to w sposób nie całkiem zgodny z planem… Przeszedł się korytarzem. – Czy ktoś widział Constance Allen? Pytani o to ludzie kręcili głowami. A jednak będzie musiał pofatygować się do jej pokoju. Jechał windą na szóstą kondygnację, z trudem opanowując podniecenie. Dlaczego, u licha, pozwoliła mu się pocałować? Dopiero teraz go to zastanowiło. Sprawiała wrażenie takiej zapiętej na wszystkie guziki pedantki, a tu nagle otwo- rzyła się niczym pąk i z pasją oddawała mu pocałunki. Nie mógł się doczekać dzisiejszego poranka. Oczywiście nie powinien sobie po- zwalać na zbyt frywolne myśli. Chodzi przecież o biegłą rewidentkę, która ma skon- trolować jego księgowość na zlecenie Biura do spraw Indian. Z drugiej strony mógł być przecież pewien, że nie dopatrzy się żadnych nieprawidłowości. W czym więc rzecz? To ma pozostać słodką tajemnicą ich dwojga. Zapukał do drzwi. – To ja, John. Usłyszał szelest i czekał niecierpliwie. W końcu drzwi uchyliły się, a w szparze pojawiła się para wpatrujących się w niego orzechowych oczu. – Dzień dobry – powiedział z uśmiechem. W powietrzu znów przyjemnie zaiskrzyło. Poczuł się dziwnie, bo prawdę mówiąc, uważał, że oni do siebie nie pasują. No chyba że jako te przyciągające się przeciw- ności… A poza tym ona jest piękna. – Hmm, cześć. – Szpara w drzwiach nie poszerzyła się ani o milimetr. – Mogę wejść? – To chyba nie jest dobry pomysł – odpowiedziała, ściągając ładne różowe wargi. – Obiecuję, nie będę już niczego próbował – wyszeptał. – Tak naprawdę to nie bardzo wiem, co się wydarzyło w nocy i czy przeprosiny byłyby tu na miejscu. Tym bardziej że wcale nie czuł wyrzutów sumienia. Drzwi ani drgnęły, a ona bardzo zmysłowo zagryzła wargi, co nie pozostało bez wpływu na jego libido. – Dzwoniłem do serwisu samochodowego. Przeprogramują ci zamek i do dwuna- stej dostarczą nowe kluczyki.
– Świetnie, dziękuję. – Nie wpadniesz do biura przyjrzeć się finansom? – Tak, tak, oczywiście, przyjdę – odparła, mrugając intensywnie oczami. – W takim razie czekam tu na ciebie. Drzwi zamknęły się na moment, słychać było za nimi jakąś krzątaninę, po czym otworzyły się i stanęła w nich Constance z teczką w ręce. – Musiałam wziąć laptop – wyjaśniła. Wyglądała na zdecydowaną. W dodatku w niebieskiej sukience, którą dla niej zna- lazł, prezentowała się przepięknie. Postanowił jednak więcej nie prawić jej komple- mentów. Nie chciał, by czuła się zakłopotana. Wysoko upięte włosy podkreślały zgrabną linię szyi. Nie była umalowana, świeżą cerę zdobił jedynie leciutki rumieniec. – Mam nadzieję, że udało ci się trochę pospać. Ostatnia noc była pełna wrażeń. Przyspieszyła kroku. Znowu skucha. On miał na myśli pożar, a ona mogła pomy- śleć, że pocałunek. – Spałam dobrze, dziękuję – odparła szorstko. – Dziś rano chciałabym przejrzeć rachunki z dwóch pierwszych lat waszej działalności. – Jasne. Jadłaś śniadanie? – Faktycznie, może wpadnę po jakąś bułkę do jadalni. – Nie ma potrzeby, zamówię coś dla ciebie. Kawa czy herbata? – Dzięki, wystarczy szklanka wody. Spojrzał na nią. Spięta do granic ostateczności, jakby zaraz miała wybuchnąć. Pewnie dlatego nie chce pić niczego, co podnosi ciśnienie. Pomyślał, że mógłby jej doradzić, jak się zrelaksować, ale żaden ze znanych mu sposobów nie był odpowied- ni na tę chwilę. Może kiedy indziej… Jadąc windą, polecił przez telefon jednemu z praktykantów, by przyniósł do gabi- netu jajka, grzanki, owoce. I może bułki. I jakiś sok, wodę. Ale nawet zajęty zama- wianiem jedzenia czuł, że atmosfera czymś buzuje. A i winda wydawała się o wiele ciaśniejsza niż wczoraj. Szedł za nią korytarzem. Jak ona zachwycająco się porusza, jak trzyma głowę! Gestem dłoni wskazał drzwi. – Proszę, wejdź i rozgość się. – Nie ma tu innego pomieszczenia, w którym mogłabym popracować? Nie chcę sprawiać ci kłopotu. – Kłopotem byłoby dla mnie przeniesienie wszystkich dokumentów z gabinetu gdzie indziej. Pracując tu, wyświadczasz mi przysługę. Ja zresztą mam mnóstwo rzeczy do załatwienia, nie będę ci siedział na głowie. Postawiła swoją torbę na stoliku w kącie. – Mówiłeś, że kiedy zrobią mi nowe kluczyki do samochodu? – Około południa. Zawiozę cię po odbiór. – Powtarzam: nie chcę ci sprawiać kłopotu. Może ktoś mniej… ważny mógłby mnie zawieźć? – Tu wszyscy są ważni, to nasza zasada. Każdy z Nissequotów ma do odegrania główną rolę i jego nieobecność byłaby dla firmy równie dotkliwa jak moja, o ile nie
bardziej. Kasjerzy mają dziś pełne ręce roboty. Oczekujemy licznej wycieczki eme- rytów z Cape Cod. Zmarszczyła lekko brwi i sięgnęła po wyjęty wczoraj segregator. Zawadziła łok- ciem o puszkę z pisakami, które rozsypały się po blacie. John chwycił jeden z nich, który już miał spaść na podłogę. Podał go jej i wtedy ich palce się zetknęły. Błyskawicznie cofnął rękę, ale to tylko zwiększyło napięcie. Nie powinien był jej całować. Ona tu jest służbowo, pełna re- zerwy porządnisia. Nie w głowie jej obłapywanki. Wręcz przeciwnie. Czy aby nie to właśnie go w niej tak pociąga? Nieosiągalne jest bardziej atrakcyj- ne. Ale jest coś więcej. Jakaś energia, która go pcha ku niej, coś głębokiego i pier- wotnego. A gdy ją tak trzymał w ramionach i ona pod wpływem jego pocałunków… Stop! Trzeba teraz pomyśleć o segregatorach i dokumentach, które ona chce przejrzeć. Coś się między nimi wydarzyło i on nie wie, co i dlaczego. Wie tylko, że ma apetyt na więcej. Spław ją jak najszybciej, zadźwięczały mu w uszach słowa wuja. Rozsądna rada. Patrząc na jej niespokojne i jednocześnie precyzyjne zachowanie – palce uderzające błyskawicznie w klawisze i wzrok przebiegający uważnie kolumny cyfr – można by pomyśleć, że i ona chce się stąd jak najszybciej wydostać. A więc wszystko w porządku, tak? John zmarszczył brwi. Miejscowe media uważają go za gracza dużego formatu, a czy naprawdę nim jest? – Daj mi znać, jak będziesz czegoś potrzebowała. Podtekst był oczywisty, choć nie całkiem zamierzony. Constance jednak zesztyw- niała i w zakłopotaniu zaczęła grzebać w torbie. – Jedzenie zaraz tu będzie, ale może tymczasem przyniosę ci trochę wody – dole- wał oliwy do ognia. – Dzięki, wystarczy, jak będę miała ciszę i spokój – mruknęła, nie podnosząc wzro- ku. Poprawiła tylko na nosie okulary. Zauważył, że nie lakieruje paznokci. Uśmiechnął się. Podobało mu się, że nie cofa się przed nieco aroganckimi odzyw- kami, że nie robią na niej wrażenia jego miliony. – Okej, już mnie nie ma. – Świetnie – odrzekła, wciąż na niego nie patrząc. Wynosił się z własnego gabinetu, chichocząc cicho. Ciągle czuł na wargach jej po- całunek. Constance okazała się gejzerem namiętności. Może jeszcze kiedyś zapuka do jej drzwi, niezależnie od tego, czy to dobry, czy zły pomysł. Nie mogła się doczekać chwili, aż odzyska samochód. W luksusowym lobby hotelu Johna czuła się jak więzień w jaskini występku. W jedwabnej szacie, której by sobie sama nigdy nie kupiła, pośród tych hałaśliwych, ciągle wybuchających śmiechem lu- dzi, którzy sączyli alkohol na długo przed porą lunchu… To nie jej świat. Może rodzice mieli rację i nie powinna była brać tego zlecenia? Z drugiej strony rozwój zawodowy wymaga podjęcia się czasem czegoś mało komfortowego. Na szczęście księgi rachunkowe New Dawn wyglądały na świetnie uporządkowane i z pewnością upora się z ich kontrolą w ciągu tygodnia.
Wyjęła z torebki dzwoniący telefon. To była Nicola Moore z Biura do spraw In- dian. – Cześć, Nicola. Siedzę właśnie w holu kasyna – odezwała w nadziei, że uprzedzo- na w ten sposób rozmówczyni nie będzie jej zadawać kłopotliwych pytań. – Znakomicie. Udostępnili ci księgi? – O tak! Pan Fairweather – wymawiając jego nazwisko, zaczerwieniła się – dał mi całkowicie wolną rękę. Mogę przeglądać, co zechcę. On trzyma oryginały wszyst- kich rachunków, od pierwszego dnia działalności kasyna, wyobraź sobie. – Wyglądają na prawdziwe? – Rachunki? – Rozejrzała się, czy nikt nie podsłuchuje. – Jak najbardziej. Na razie wszystko idzie jak po maśle. W słuchawce zapadło krótkie milczenie. – Im się wydaje, że to rutynowy audyt, ale my wysłaliśmy cię tam, bo mamy po- ważne podejrzenia. Mogą ci podsunąć fałszywe dokumenty. – Mam wystarczające doświadczenie w badaniu sprzedaży detalicznej. – Constan- ce najeżyła się. – Wyłapuję wszelkie sygnały ostrzegawcze i każdej podejrzanej operacji przyglądam się szczególnie uważnie. – John Fairweather ma opinię czarującego. Nie daj się mu zwieść. To ostry gracz, bardzo przebiegły. Constance telefon omal nie wypadł z ręki. Czyżby Nicola Moore dostała cynk o zachowaniu Johna ostatniej nocy? To niemożliwe! – Wiem, jaką ma opinię – szepnęła, jakby John czaił się za jej plecami. – Jestem całkowicie odporna na męskie wdzięki, interesują mnie jedynie liczby. Postanowiła od tego momentu wzmóc czujność. Nocny pocałunek kompletnie ją zaskoczył, bo była emocjonalnie osłabiona niedawnymi przeżyciami. – Świetnie. Czekam na sprawozdanie wstępne. Działalność New Dawn obrosła wieloma negatywnymi ocenami. Dużo się o nich plotkuje, pewnie wiesz. Mieliśmy też donosy. Jak to możliwe, że nie mają długów? Przecież rozpoczęcie takiej działal- ności wymaga środków! I skąd te imponujące zyski? Żadna firma takich nie ma. Tam musi się coś dziać… Constance skrzywiła się. Nie podobało się jej, że Nicola Moore z góry zakłada ist- nienie nieprawidłowości. Ją samą dziwił negatywny ton wielu artykułów na temat Nissequotów i New Dawn. John wykreował siebie i swoje plemię na celebrytów, a o takich – wiadomo – chętnie się plotkuje. Ona jak dotychczas nie dostrzegła naj- mniejszych śladów przekrętu. Wprawdzie jest tu zaledwie drugi dzień, ale zawsze. John wygląda na skrupulatnego i zaangażowanego w swój biznes menedżera. Te złośliwe i zazdrosne komentarze na jego temat już zaczynają ją denerwować. Nie ma zamiaru go bronić, oczywiście, to byłoby nieprofesjonalne. Ale ludzie do- prawdy nie powinni nikogo tak pochopnie osądzać. Zesztywniała, gdy ujrzała zbliżającego się do niej Johna. Elegancki garnitur ani na jotę nie łagodził wywieranego przez niego wrażenia dzikości i pierwotności. Puls jej przyspieszył, w głowie zaczęło się kręcić. To śmieszne! Zawsze myślała, że jej nie dotyczą takie głupie reakcje. Szybko zakończyła rozmowę. – Możemy jechać? – spytała sztucznym tonem. – Mam już kluczyki. Za chwilę będziesz wolnym człowiekiem.
Ostrożnie wzięła od niego kluczyki, starając się go przy tym nie dotknąć. – Dzięki Bogu – odrzekła z uśmiechem. – Będzie miło, jeśli zechcesz się jednak zatrzymać w naszym hotelu. Jest tu też wprawdzie Holiday Inn, ale to dwadzieścia minut jazdy, o ile nie ma korków. – Jak dla mnie w porządku. Uff, co za szczęście, że jest inny hotel. Nocowanie na miejscu okazało się gorszą opcją, niż sobie wyobrażała. – No to jedziemy! – Uśmiechnęła się i wstała. Chciał nieść jej torbę, ale mu nie pozwoliła. Cofnął rękę, patrząc na nią z wyrzu- tem. Czy on naprawdę uważa ją za taką głupią? Jaki atrakcyjny mężczyzna mógłby się nią zainteresować! Po prostu bawi go, że ta mała księgowa poci się z emocji na jego widok. Raczej umrze, niż da mu odczuć, że on naprawdę na nią działa. Usiadła z przodu, zacisnęła kolana i patrzyła wyłącznie przed siebie. Nic dobrego nie może wyniknąć z gapienia się na to potężnie umięśnione ciało obok. – Jaki piękny dzień! – Jego niski głos wypełniał dudnieniem wnętrze auta. – Pomy- śleć, że tyle lat mieszkałem w mieście i nie wiedziałem, co tracę. Constance też starała się podziwiać piękno przyrody. Droga wiła się między drze- wami, przez ich gałęzie przesączały się słoneczne promienie. – Dlaczego tu są tylko lasy? Nie ma farm, gospodarstw, w ogóle niczego? – zapy- tała. – Dawniej to były tereny rolnicze, ale ziemia nie jest tu zbyt żyzna, no i daleko do większych miast, więc produkcja przestała się opłacać. Ludzie wyjechali. Gdyby nie wjazd na autostradę, bylibyśmy prawie odcięci od świata. – Tu się wychowałeś? – Tak – odrzekł z uśmiechem. Bezwiednie mocniej zacisnęła kolana. Boże, przecież to tylko uśmiech! Nie ma się czym podniecać. – Uważałem, że to najnudniejsze miejsce na świecie, chciałem się wyrwać. Mieli- śmy pięćdziesiąt mlecznych krów, musiałem pomagać je doić rano i wieczorem. Uwierz mi, zestawienia tabelaryczne są w porównaniu z tym naprawdę ciekawą sprawą. – Chyba żartujesz. – Nie mogła sobie wyobrazić Johna dojącego krowę. – Prze- cież teraz robią to maszyny. – Tak, ale ktoś musi doprowadzić krowę do maszyny. – A one stawiają opór? Mam na myśli krowy. – Zazwyczaj są chętne. Miło jest zrzucić z siebie trochę ładunku. – A teraz doisz ludzi? Oczywiście tych, którzy są na tyle głupi, żeby ryzykować swoimi ciężko zarobionymi pieniędzmi – mówiła, patrząc przed siebie. – Niesiesz ulgę ich portfelom. Odwrócił się i spojrzał na nią. – Uważasz, że robimy coś złego? – Nie, po prostu nigdy się z tym nie zetknęłam. – To rozrywka. Ludzie mają wolną wolę. Mogą tu przyjechać i pograć albo robić w tym czasie co innego.
Jego spokój zachęcił ją do dalszych prowokacji. – A ty? Grasz? Zamilkł na długo. Odezwał się dopiero, gdy na niego spojrzała: – Nie. Ja nie gram. – No widzisz. – Co widzę? – Że to jest zły pomysł. – Mam na tyle rozumu, żeby wiedzieć, że to nie dla mnie. Uwierz, otworzenie ka- syna i hotelu w leśnej głuszy to już wystarczający hazard. Zwłaszcza że wszyscy tyl- ko czekają, aż powinie mi się noga. – Fakt, zauważyłam, że nie macie dobrej prasy. Ale chyba jak się tyle zarabia, nie trzeba się tym przejmować? – Masz rację. – Obdarzył ją kolejnym uśmiechem, tak ciepłym, że zaczęła go w du- chu przeklinać. – Dowiedliśmy, że opluwacze nie mieli racji i zamierzamy dalej tak trzymać. – A dlaczego Biuro do spraw Indian kontroluje wasze finanse? – Może nie ma pra- wa o to pytać, ale ciekawiło ją, co on o tym myśli. Wzruszył ramionami. – Sądzę, że z tych samych powodów. Nie dziwiłoby ich, gdybyśmy byli po uszy za- dłużeni w Dubaju czy u mafii albo gdybyśmy wystąpili o dotacje rządowe. Nie mie- ści im się w głowie, że odnosimy sukcesy o własnych siłach. To podejrzane, prawda? – A jak to się stało, że nie musiałeś brać kredytów? – Wolę być panem własnego losu. Sprzedałem firmę komputerową za osiemdzie- siąt milionów dolarów. O tym też pewnie czytałaś? – Tak, ale dlaczego zaryzykowałeś całym swoim majątkiem? – To była inwestycja. I na razie okazała się opłacalna. – Starała się nie patrzeć w jego stronę, ale wyczuwała jego pełen satysfakcji uśmieszek. Jego nie da się nie lubić. Wszystko mu się udaje, nie w głowie mu gry hazardowe. A jeśli w dodatku nie oszukuje na rachunkach, jej sytuacja jest nie do pozazdrosz- czenia. Bo osoba z Biura do spraw Indian najwyraźniej oczekuje, że Constance coś na niego znajdzie. Myślała, że teraz pojadą do spalonego motelu, ale jej czyściutka toyota camry sta- ła na parkingu jakiejś restauracji. – Kazałem ją umyć. Lepiej żebyś nie oglądała resztek tamtego motelu. – Dobrze to wymyśliłeś – przyznała. – Ale dlaczego odstawili ją tu, a nie do New Dawn? Nieprzyzwyczajona do chodzenia na obcasach, niepewnie postawiła nogę na zie- mi. Co za szczęście, że już ma samochód. Będzie mogła kupić sobie takie ciuchy, ja- kie chce, i wynająć jakieś lokum. Na pewno zwróci baczną uwagę na zabezpiecze- nia przeciwpożarowe… – Bo tu zarezerwowałem dla nas stolik na lunch. – Co? – wykrzyknęła, patrząc na restaurację, która, sądząc po wiszących wszę- dzie koszach z kwiatami i eleganckich markizach, musiała należeć do najdroższych. – Nie! Ja chcę teraz kupić sobie gdzieś kosmetyki, ubrania i w ogóle. No i czeka mnie masa pracy!