Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Lewis Jennifer - Stawka większa niż seks

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :843.8 KB
Rozszerzenie:pdf

Lewis Jennifer - Stawka większa niż seks.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 141 osób, 118 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 84 stron)

Jennifer Lewis Stawka większa niż seks Tłu​ma​cze​nie Anna Sa​wisz

ROZDZIAŁ PIERWSZY – Spław ją jak naj​szyb​ciej. Jest nie​bez​piecz​na. John Fa​ir​we​ather spoj​rzał na wuja spode łba. – Zwa​rio​wa​łeś. Wy​da​je ci się, że wszy​scy na cie​bie dy​bią. John nie chciał się do tego przy​znać, ale jego też nie​po​ko​ił fakt, że Biu​ro do spraw In​dian przy​sła​ło oso​bę, któ​ra ma skon​tro​lo​wać księ​go​wość New Dawn, kom​plek​su roz​ryw​ko​we​go zło​żo​ne​go z ka​sy​na i luk​su​so​we​go ho​te​lu. Ro​zej​rzał się po ob​szer​- nym holu. Uśmiech​nię​ta ob​słu​ga, błysz​czą​ce mar​mu​ro​we po​sadz​ki, go​ście re​lak​su​- ją​cy się na wiel​kich skó​rza​nych ka​na​pach. Ko​chał to miej​sce, wszyst​ko mu się tu po​- do​ba​ło. Zda​wał so​bie spra​wę, że może nie​co prze​sa​dzi​li z tą ele​gan​cją, ale co tam… – John, do​brze wiesz, że rząd USA nie jest spe​cjal​nie przy​ja​zny In​dia​nom. – Ale ja je​stem. Tu​tej​sze ple​mio​na przy​ję​ły nas jak swo​ich i dzię​ki temu mo​gli​śmy to wszyst​ko zbu​do​wać, praw​da? Uspo​kój się, Don. To ru​ty​no​wy au​dyt. – Wy​da​je ci się, że je​steś Bóg wie kim, bo masz dy​plom Ha​rvar​da i zna​la​złeś się na li​ście naj​bo​gat​szych ma​ga​zy​nu For​tu​ne. A dla rzą​du je​steś tyl​ko ko​lej​nym In​diań​- cem, któ​ry usi​łu​je na​cią​gnąć wuja Sama. – Ni​ko​go nie na​cią​gam! – John zi​ry​to​wał się nie na żar​ty. – A ty ga​dasz, jak te prze​klę​te me​dia. Zbu​do​wa​li​śmy ten biz​nes cięż​ką pra​cą i mamy pra​wo na nim za​ro​- bić, tak samo jak za​ro​bi​łem na swo​ich fir​mach kom​pu​te​ro​wych. A tak w ogó​le, to gdzie ona się po​dzie​wa? Za​raz mam spo​tka​nie z fa​ce​tem, któ​ry mi re​mon​tu​je dom. W drzwiach fron​to​wych po​ja​wi​ła się mło​da dziew​czy​na. John spoj​rzał na ze​ga​rek. – Za​kład, że to ona. – Wuj ga​pił się na dziew​czy​nę w oku​la​rach, któ​ra w ręce trzy​- ma​ła tecz​kę. – Chy​ba żar​tu​jesz. Ona nie wy​glą​da na peł​no​let​nią. Dziew​czy​na sta​ła, roz​glą​da​jąc się nie​pew​nie. – Pod​ry​waj ją – szep​nął wuj, na​chy​la​jąc się. – Niech po​zna, co to zna​czy mę​ski urok Fa​ir​we​athe​rów. – Czy ty do koń​ca stra​ci​łeś ro​zum? – John pa​trzył, jak przy​by​ła pod​cho​dzi do re​- cep​cji. Re​cep​cjo​nist​ka słu​cha jej uważ​nie, po czym wska​zu​je go ręką. – No, może to rze​czy​wi​ście jest ona. – Mó​wię po​waż​nie. Spójrz na nią tyl​ko – syk​nął Don. – Wy​glą​da, jak​by jesz​cze z ni​kim się nie ca​ło​wa​ła. Po​flir​tuj z nią, niech się po​czu​je sko​ło​wa​na. To ją od​stra​- szy. – Wo​lał​bym ra​czej od​stra​szyć cie​bie. Spa​daj. Ona tu idzie. John przy​kle​ił do ust pro​fe​sjo​nal​ny uśmiech i pod​szedł do ko​bie​ty z wy​cią​gnię​tą ręką. – Je​stem John Fa​ir​we​ather. Czy Con​stan​ce Al​len? Dłoń mia​ła drob​ną i de​li​kat​ną, o nie​zbyt sil​nym uści​sku. Wy​glą​da​ła na zde​ner​wo​- wa​ną.

– Dzień do​bry, pa​nie Fa​ir​we​ather. – Pro​szę mó​wić mi John. Mia​ła na so​bie luź​ną nie​bie​ską gar​son​kę i bluz​kę w ko​lo​rze ko​ści sło​nio​wej. Wło​- sy upię​ła w ro​dzaj koka. Z bli​ska na​dal wy​glą​da​ła mło​do. I nie​brzyd​ko. – Prze​pra​szam za spóź​nie​nie. Po​my​li​łam się, zjeż​dża​jąc z au​to​stra​dy. – Nie szko​dzi. Była już pani w Mas​sa​chu​setts? – Nie, to mój pierw​szy raz. – W ta​kim ra​zie wi​ta​my w na​szym sta​nie i na te​ry​to​rium ple​mie​nia Nis​se​qu​otów. – Nie​któ​rzy uwa​ża​li, że ta czę​sto po​wta​rza​na przez Joh​na for​muł​ka brzmi tan​det​nie, ale on czuł się z nią do​brze. – Na​pi​je się pani cze​goś? – Nie, skąd​że! Dzię​ku​ję. – Spoj​rza​ła w stro​nę baru prze​ra​żo​na, jak​by ktoś chciał na siłę wci​snąć jej szklan​kę czy​stej whi​sky. – Mia​łem na my​śli kawę albo her​ba​tę. – Nie​ła​two bę​dzie wpra​wić ją w do​bry na​- strój. – Nie​któ​rzy z na​szych go​ści lu​bią po​pi​jać w cią​gu dnia. W koń​cu przy​je​cha​li tu po wy​po​czy​nek i za​ba​wę. Ale my, pra​cow​ni​cy, je​ste​śmy o wie​le bar​dziej nud​ni i prze​wi​dy​wal​ni. – Z nie​chę​cią spo​strzegł, że Don wciąż stoi za jego ple​ca​mi. – Och, a to jest mój wuj, Don Fa​ir​we​ather. – Miło mi po​znać. – Wy​cią​gnę​ła rękę, po​pra​wia​jąc oku​la​ry. Nie mów hop, po​my​ślał John. Chęt​nie by się z nią po​prze​ko​ma​rzał, ale cóż, spo​- tka​nie ma cha​rak​ter biz​ne​so​wy. – Po​zwo​li pani, że za​pro​wa​dzę pa​nią do biu​ra, pan​no Al​len. Don, pro​szę cię, skocz i sprawdź, jak idą przy​go​to​wa​nia do wie​czor​ne​go kon​gre​su brac​twa Shri​ner​sów w sali ba​lo​wej. Wuj po​pa​trzył na nie​go z nie​sma​kiem, ale od​da​lił się we wska​za​nym kie​run​ku. John po​czuł ulgę. Nie za​wsze ła​two jest pra​co​wać z ro​dzi​ną, ale w osta​tecz​nym roz​- ra​chun​ku to się opła​ca. – We​zmę tecz​kę, wy​glą​da na cięż​ką. – Ależ nie, nie trze​ba, dam radę. – Cof​nę​ła gwał​tow​nie rękę, wy​raź​nie zde​ner​wo​- wa​na. – Pro​szę się nie oba​wiać, my nie gry​zie​my. Przy​naj​mniej nie tak bar​dzo. Może rze​czy​wi​ście po​wi​nien spró​bo​wał flir​tu? Naj​wi​docz​niej trze​ba roz​luź​nić ten jej sztyw​ny pan​cerz. Te​raz, gdy bli​żej jej się przyj​rzał, stwier​dził, że nie wy​glą​da tak mło​do jak na pierw​szy rzut oka. Jest drob​na, ale wy​raz jej twa​rzy do​wo​dzi, że po​waż​nie trak​tu​je za​rów​no swo​je za​ję​cie, jak i sie​bie samą. A to pro​wo​ku​je, by jej tro​chę za​grać na no​sie. W dro​dze do wind spoj​rzał na nią. – Mogę się zwra​cać do pani po imie​niu? – Okej – od​rze​kła to​nem nie​po​zba​wio​nym wąt​pli​wo​ści. – Mam na​dzie​ję, że miło spę​dzisz czas w New Dawn, mimo że przy​je​cha​łaś tu do pra​cy. O siód​mej w sali Qu​in​ni​ko​muk mamy kon​cert. Za​pra​szam. – Nie​ste​ty, chy​ba nie będę mia​ła cza​su przyjść. Z za​ci​śnię​ty​mi usta​mi wpa​try​wa​ła się w drzwi win​dy. – Po​sił​ki oczy​wi​ście za​pew​nia​my na miej​scu. Nasz szef kuch​ni pra​co​wał kie​dyś w słyn​nym no​wo​jor​skim Ra​in​bow Room, więc kar​mi​my tu rów​nie do​brze jak na

Man​hat​ta​nie. – John lu​bił się prze​chwa​lać. – No i ra​dził​bym prze​my​śleć spra​wę dzi​- siej​sze​go wie​czo​ru. Śpie​wać bę​dzie Ma​riah Ca​rey. Bi​le​ty ro​ze​szły się już kil​ka mie​- się​cy temu. Otwo​rzy​ły się drzwi win​dy i dziew​czy​na wsia​dła. – Jest pan bar​dzo miły, pa​nie Fa​ir​we​ather… – Mów mi John, pro​szę. – …ale ja tu przy​je​cha​łam pra​co​wać i by​ło​by nie​sto​sow​ne, gdy​bym ze​chcia​ła ko​- rzy​stać z… nie​prze​wi​dzia​nych bo​nu​sów. Znów po​pra​wi​ła oku​la​ry. Spo​sób, w jaki ścią​gnę​ła usta, przy​wiódł mu na myśl, jak za​baw​nie by​ło​by je ca​ło​wać. Mia​ła ład​ne war​gi, peł​ne i kształt​ne. – Bo​nu​sów? Ależ ja nie mam naj​mniej​sze​go za​mia​ru cię ko​rum​po​wać, Con​stan​ce. Je​stem po pro​stu dum​ny z tego, co uda​ło nam się stwo​rzyć w New Dawn i chcę się tą dumą dzie​lić z mak​sy​mal​ną licz​bą osób. Co w tym złe​go? – Pro​szę wy​ba​czyć, nie mam w tej spra​wie zda​nia. Gdy do​tar​li na pię​tro, gdzie znaj​do​wa​ły się biu​ra, Con​stan​ce w po​śpie​chu opu​ści​ła win​dę. Ten John Fa​ir​we​ather ma w so​bie coś ta​kie​go, że w jego to​wa​rzy​stwie trud​- no się od​prę​żyć. Wy​so​ki, bar​czy​sty. Ja​kiś taki… oka​za​ły i na​rzu​ca​ją​cy się. Na​wet dość duża win​da spra​wia wra​że​nie ma​leń​kiej klat​ki, je​śli prze​by​wa się w niej ra​zem z nim. Roz​glą​da​ła się zdez​o​rien​to​wa​na. Fakt, że pra​wie pół go​dzi​ny się spóź​ni​ła, osła​bił jej pew​ność sie​bie. – Tędy, Con​stan​ce. – Uśmiech​nął się i wy​cią​gnął rękę, któ​rą zresz​tą po se​kun​dzie mu​siał cof​nąć, bo zi​gno​ro​wa​ła jego gest. Niech wie, że jego wy​stu​dio​wa​ny wdzięk na nią nie dzia​ła. Ani jego wy​rzeź​bio​na syl​wet​ka, ani błysz​czą​ce czar​ne oczy… – Jak ci się po​do​ba w na​szym sta​nie? Znów to wdzię​cze​nie się. Chy​ba so​bie wy​obra​ża, że jest nie wia​do​mo ja​kim cia​- chem. – Trud​no po​wie​dzieć, z au​to​stra​dy nie​wie​le wi​dać. – W ta​kim ra​zie mu​si​my to nad​ro​bić. Wpu​ścił ją do po​miesz​cze​nia biu​ro​we​go typu open spa​ce. Za​uwa​ży​ła czte​ry czy pięć pu​stych bok​sów oraz po​otwie​ra​ne drzwi do są​sia​du​ją​cym ga​bi​ne​tów. – Tu jest na​sze cen​trum do​wo​dze​nia. – A gdzie lu​dzie? – Na dole. Mamy taką za​sa​dę, że wszy​scy ob​słu​gu​ją klien​tów. To klu​czo​we w na​- szym biz​ne​sie. W biu​rze sie​dzi tyl​ko Katy. – Po​de​szli do ład​nej bru​net​ki w ró​żo​wej bluz​ce. – Od​bie​ra te​le​fo​ny i wy​peł​nia do​ku​men​ty. Po​zna​łaś już Dona, któ​ry od​po​wia​- da za re​kla​mę i pro​mo​cję. Stew zaj​mu​je się tech​nicz​ną stro​ną przed​się​wzię​cia, więc pew​nie spo​tkasz go za​ję​te​go ja​ki​miś na​pra​wa​mi. Na​sza in​for​ma​tycz​ka Rita jest aku​rat w Bo​sto​nie, ku​pu​je nowy ser​wer. A ja ogar​niam księ​go​wość, za​tem mogę ci wszyst​ko po​ka​zać – do​koń​czył z uśmie​chem. Su​per. Spoj​rzał na nią, aż coś ści​snę​ło ją w żo​łąd​ku. Ta​kie​mu to pew​nie ko​bie​ty je​dzą z ręki. Na szczę​ście ona jest od​por​na na te głup​stwa. – Dla​cze​go nie za​trud​nisz ko​goś do ra​chun​ko​wo​ści? Prze​cież jako szef mu​sisz być bar​dzo za​ję​ty.

– Je​stem za​rów​no dy​rek​to​rem za​rzą​dza​ją​cym, jak i fi​nan​so​wym. Sa​mo​dziel​ne za​- rzą​dza​nie środ​ka​mi pie​nięż​ny​mi daje mi sa​tys​fak​cję. A może po pro​stu ni​ko​mu nie ufam? – Bły​snął w uśmie​chu bia​ły​mi zę​ba​mi. – Cały szmal trzy​mam tu. – Po​kle​pał się dło​nią po kla​pach swo​jej ele​ganc​kiej ma​ry​nar​ki. Cie​ka​we. Za​cho​wu​je się, jak​by chciał jej rzu​cić rę​ka​wi​cę, jak​by pro​wo​ko​wał do zna​le​zie​nia nie​pra​wi​dło​wo​ści w do​ku​men​ta​cji. Cho​ciaż to, że czuł się za wszyst​ko od​po​wie​dzial​ny oso​bi​ście, przy​pa​dło jej do gu​stu. – To ro​dzin​na fir​ma. Więk​szość per​so​ne​lu wy​wo​dzi się z na​sze​go ple​mie​nia. Nie​- któ​re za​da​nia, na przy​kład druk, pro​wa​dze​nie stro​ny in​ter​ne​to​wej, sprzą​ta​nie, zle​- ca​my lo​kal​nym fir​mom ze​wnętrz​nym. Chce​my wspie​rać całą na​szą wspól​no​tę. – A gdzie jest naj​bliż​sza miej​sco​wość? Za​re​zer​wo​wa​łam po​kój w mo​te​lu Cozy Su​- ites, ale jesz​cze tam nie by​łam. Spie​szy​łam się. – Naj​bliż​sze mia​stecz​ko to Barn​ley, ale nie martw się, znaj​dzie​my ci tu ja​kiś po​- kój. Jest wpraw​dzie mnó​stwo re​zer​wa​cji, ale re​cep​cjo​nist​ka na pew​no coś wy​my​śli. – Wo​la​ła​bym za​miesz​kać gdzie in​dziej. Jak już wspo​mnia​łam, za​le​ży mi na bez​- stron​no​ści. – Nie ro​zu​miem, jaki to ma zwią​zek z miej​scem za​miesz​ka​nia. – Świ​dro​wał ją spoj​rze​niem ciem​nych oczu. – Nie wy​glą​dasz na taką, któ​rą da się ku​pić po​chleb​- stwa​mi. Je​steś z pew​no​ścią bar​dzo za​sad​ni​cza. – Zga​dza się – od​par​ła, może na​wet zbyt gor​li​wie. – Je​stem dość od​por​na na pre​- sję. – A licz​by mają to do sie​bie, że nie po​tra​fią kła​mać. To miłe z ich stro​ny. – Wy​trzy​- mał jej spoj​rze​nie. Ona też nie ucie​ka​ła wzro​kiem, cho​ciaż ser​ce wa​li​ło jej jak osza​- la​łe, a od​dech stał się dziw​nie płyt​ki. Co on so​bie my​śli? I dla​cze​go, do cho​le​ry, tak się na nią gapi? W koń​cu pierw​sza od​wró​ci​ła wzrok. Po​raż​ka. Nie szko​dzi, osta​tecz​nie zwy​cię​stwo bę​dzie i tak na​le​ża​- ło do niej. Licz​by wpraw​dzie nie kła​mią, ale lu​dzie, któ​rzy je wpi​su​ją, ow​szem. Od​- kąd zaj​mu​je się au​dy​tem, wi​dzia​ła już wie​le sztu​czek i ma​ni​pu​la​cji. Biu​ro do spraw In​dian wy​na​ję​ło jej fir​mę Cre​igh​ton Wa​ter​man do spraw​dze​nia, czy zy​ski z ka​sy​na New Dawn są pra​wi​dło​wo od​pro​wa​dza​ne i opo​dat​ko​wa​ne. Czy nikt nie spi​ja na lewo więk​szo​ści śmie​tan​ki. Zmu​si​ła się i po​now​nie spoj​rza​ła mu w oczy. – Na​uczy​łam się pa​trzeć nie tyl​ko na rów​ne rząd​ki liczb w rocz​nych spra​woz​da​- niach two​rzo​nych przez fir​my. Zdzi​wił​byś się, co się cza​sem oka​zu​je, gdy po​szpe​rać głę​biej. A może na​wet się zdzi​wi? Ona w każ​dym ra​zie za​mie​rza przyj​rzeć się wpły​wom z ubie​głe​go roku i po​rów​nać je z tym, co na​pi​sa​no w ofi​cjal​nych ra​por​tach. Oczy​wi​- ście nie ma cza​su ana​li​zo​wać każ​dej po​je​dyn​czej cy​fer​ki, ale dość szyb​ko bę​dzie w sta​nie zo​rien​to​wać się, czy nie mamy tu do czy​nie​nia z ja​kąś ście​mą. – Ple​mię Nis​se​qu​otów z ra​do​ścią przyj​mu​je two​ją rze​tel​ność. – Jego sze​ro​ki uśmiech znów spo​wo​do​wał w niej ja​kieś za​bu​rze​nia. – Ufam, że wy​ni​ki kon​tro​li będą dla cie​bie sa​tys​fak​cjo​nu​ją​ce. Ru​chem ręki skie​ro​wał ją do jed​ne​go z ga​bi​ne​tów. Po​spie​szy​ła na​przód, jak​by w oba​wie, że po​pchnie ją jed​ną z tych swo​ich wiel​kich dło​ni. Ga​bi​net był ob​szer​ny, ale urzą​dzo​ny prak​tycz​nie. Za biur​kiem stał wiel​ki skó​rza​ny fo​tel, dwa inne znaj​do​-

wa​ły się na​prze​ciw​ko nie​go. Je​dy​ną ozdo​bą był fir​mo​wy ścien​ny ka​len​darz New Dawn. Na bla​cie pię​trzy​ły się ra​por​ty fi​nan​so​we z ostat​nich trzech lat. Po​zo​sta​łe do​ku​men​ty księ​go​we wy​peł​nia​ły szaf​ki rów​no usta​wio​ne pod ścia​na​mi. W ką​cie stał okrą​gły sto​lik oto​czo​ny czte​re​ma krze​sła​mi. Zro​zu​mia​ła, że to jego biu​ro. John otwo​rzył jed​ną z szu​flad. – Tu masz wszyst​kie ra​chun​ki i ra​por​ty dzien​ne upo​rząd​ko​wa​ne we​dług dat. Sam oso​bi​ście ro​bię co dzień pod​su​mo​wa​nie po​przed​nie​go dnia. To moja pierw​sza po​- ran​na czyn​ność. Po​ło​żył rękę na ostat​nim rocz​nym ra​por​cie, przy​ci​ska​jąc pal​ce do cien​kiej okład​- ki. Ol​brzy​mia dłoń wy​glą​da​ła w tej sy​tu​acji nie​mal nie​sto​sow​nie. Ża​den z kon​tro​lo​- wa​nych przez nią dy​rek​to​rów fi​nan​so​wych ta​kiej nie miał. Trze​ba się mieć na bacz​- no​ści. – Roz​gość się – po​wie​dział. Usia​dła i po​czu​ła się dziw​nie, wie​dząc, że sie​dzi w tym miej​scu, któ​re co dzień zaj​mu​je jego ma​syw​ne cia​ło. Co gor​sza, przy​su​nął so​bie inny fo​tel i usiadł tuż obok niej. Otwo​rzył naj​now​szy wy​kaz z wi​ze​run​kiem roz​ło​ży​ste​go dębu na okład​ce. Pal​- cem wska​zał licz​bę pod​su​mo​wu​ją​cą do​cho​dy. – Prze​ko​nasz się. My tu dzia​ła​my na se​rio. Czter​dzie​ści je​den mi​lio​nów czy​ste​go zy​sku. Tak, to z pew​no​ścią nie jest żart. – Wi​dzia​łam już nie​je​den ra​port rocz​ny. Naj​bar​dziej in​te​re​su​ją mnie jed​nak su​ro​- we dane. Z szu​fla​dy wy​cią​gnął lap​top. – Co ty​dzień zmie​nia​my ha​sła, więc będę ci mu​siał po​móc. Ale tu wła​śnie znaj​- dziesz wszyst​kie in​for​ma​cje o na​szych ope​ra​cjach fi​nan​so​wych z każ​de​go dnia. Po​- win​naś mieć moż​li​wość ana​li​zy wszyst​kich po​trzeb​nych da​nych. Ze zdu​mie​niem zo​rien​to​wa​ła się, że wła​śnie dał jej wgląd w co​dzien​ne przy​cho​dy i roz​cho​dy. Licz​by mogą być, rzecz ja​sna, pod​ra​so​wa​ne. Ale ro​bi​ło wra​że​nie, jak szyb​ko i spraw​nie prze​cho​dził od jed​nej ta​bel​ki do na​stęp​nej. Z ta​ki​mi du​ży​mi pa​lu​cha​mi? Każ​dym z nich ła​two było ude​rzyć w dwa kla​wi​sze jed​no​cze​śnie. Pach​niał wodą ko​- loń​ską. A może to dez​odo​rant? Za​pach wdzie​rał się jej do noz​drzy. Ciem​no​sza​ry gar​ni​tur nie był w sta​nie ukryć, jak bar​dzo zwa​li​ste jest to cia​ło. Te​raz, gdy sie​dział do​słow​nie cen​ty​me​try od niej, było to już cał​kiem oczy​wi​ste. – W tym fol​de​rze mamy ra​por​ty mie​sięcz​ne, w któ​rych za​pi​su​ję wszyst​kie na​sze ope​ra​cje. Je​śli któ​raś nie na​le​ży do ru​ty​no​wych, spo​rzą​dzam do​dat​ko​wą no​tat​kę. – Co ro​zu​miesz przez nie​ru​ty​no​we? – Z ulgą ode​rwa​ła się od ob​ser​wa​cji ciem​nych wło​sków po​kry​wa​ją​cych jego ręce. – Na przy​kład po​dej​rza​nie wy​so​ką wy​gra​ną. Albo jak trze​ba ko​muś za​ka​zać dal​- szej gry. Tak​że wszel​kie skar​gi czy re​kla​ma​cje. Wolę przy​wią​zy​wać wagę tak​że do drob​nych wy​da​rzeń. Wte​dy te więk​sze mnie nie za​sko​czą. – To brzmi roz​sąd​nie. – Uśmiech​nę​ła się. Dla​cze​go to zro​bi​ła? Bóg ra​czy wie​- dzieć. Uśmiech nie szko​dzi pro​fe​sjo​na​li​zmo​wi, przy​naj​mniej taką mia​ła na​dzie​ję. On prze​cież uśmiech​nął się do niej, szcze​rząc te swo​je bia​łe kły, więc ona mu tyl​ko od​- po​wie​dzia​ła. Zresz​tą dość bez​wied​nie.

Na​gle ze​sztyw​nia​ła, zda​jąc so​bie spra​wę, że ten fa​cet wy​wie​ra na niej wra​że​nie. – Po co wy​da​je​cie ra​por​ty rocz​ne? Nie na​le​ży​cie prze​cież do sek​to​ra pu​blicz​ne​go. – Nie od​po​wia​dam przed in​we​sto​ra​mi jak fir​ma pu​blicz​na, ale cią​ży na mnie jesz​- cze więk​sza od​po​wie​dzial​ność. Roz​li​cza mnie lud Nis​se​qu​otów. Z tego, co zna​la​zła w in​ter​ne​cie, wy​ni​ka​ło, że John uro​dził się w in​diań​skiej ro​dzi​- nie tego ple​mie​nia, a jego znaj​du​ją​ce się na te​re​nie re​zer​wa​tu przed​się​wzię​cie ko​- rzy​sta z za​so​bów lo​kal​nej kul​tu​ry i hi​sto​rii. – Ilu was jest? – Te​raz miesz​ka tu dwie​ście osób. Kil​ka lat temu było nas za​le​d​wie czwo​ro. A za pięć lat, mam na​dzie​ję, na​sze sze​re​gi bę​dzie​my li​czyć w ty​sią​cach. I znów ten uśmiech. Zer​k​nę​ła na mo​ni​tor. – Pew​nie nie​trud​no przy​cią​gać lu​dzi, kie​dy im się ofe​ru​je udzia​ły w biz​ne​sie war​- tym czter​dzie​ści je​den mi​lio​nów do​la​rów? Mil​czał, więc spoj​rza​ła na nie​go. Wpa​try​wał się w nią tym swo​im świ​dru​ją​cych spoj​rze​niem. – Nie roz​da​je​my lu​dziom pie​nię​dzy. Za​chę​ca​my tyl​ko na​szych współ​ple​mień​ców, żeby się tu osie​dla​li i pra​co​wa​li. Wszel​kie zy​ski kie​ro​wa​ne są do fun​du​szu po​wier​ni​- cze​go, któ​ry dzia​ła na rzecz ca​łe​go ple​mie​nia i fi​nan​su​je lo​kal​ne ini​cja​ty​wy. – Prze​pra​szam, nie chcia​łam cię ura​zić. – Z wy​sił​kiem prze​łknę​ła śli​nę. Po​czu​ła się nie​swo​jo. Ostat​nią rze​czą, ja​kiej te​raz po​trze​bu​je, jest ze​pchnię​cie go do de​fen​- sy​wy. – Nie czu​ję się ura​żo​ny. – Nie uśmie​chał się, ale pa​trzył na nią z mi​łym wy​ra​zem twa​rzy. – Może szyb​ciej od​bu​do​wa​li​by​śmy li​czeb​ność ple​mie​nia me​to​dą roz​da​wa​nia cze​ków, ale ja wolę przy​cią​gać lu​dzi wol​niej, w spo​sób bar​dziej na​tu​ral​ny. Żeby sami po​czu​li, że chcą tu być. – To po​nie​kąd zro​zu​mia​łe. – Znów usi​ło​wa​ła się uśmiech​nąć, nie​pew​na, czy było to prze​ko​nu​ją​ce. Ten John Fa​ir​we​ather cią​gle zbi​ja ją z tro​pu. Jest za bar​dzo… atrak​cyj​ny. Nie była przy​zwy​cza​jo​na do to​wa​rzy​stwa ta​kich fa​ce​tów. Chło​pa​ki w jej fir​mie całe dnie prze​sia​dy​wa​li przed kom​pu​te​ra​mi, byli mało ko​mu​- ni​ka​tyw​ni. No i ich cia​ła nie były przez to ta​kie kształt​ne… Są​dząc po tym, co wła​- śnie zo​ba​czy​ła, John Fa​ir​we​ather też mu​siał spę​dzać mnó​stwo cza​su za biur​kiem, ale jego opa​le​ni​zna i krze​pa, przy​wo​dzą​ca na myśl dąb z logo jego fir​my, świad​czy​ły ra​czej o czę​stej byt​no​ści na świe​żym po​wie​trzu. – Wszyst​ko w po​rząd​ku? – za​py​tał, prze​ry​wa​jąc te jej mało sto​sow​ne roz​my​śla​nia. – Może rze​czy​wi​ście sku​szę się na her​ba​tę? Le​ża​ła w łóż​ku w mo​te​lu Cozy Su​ites i wpa​try​wa​ła się w umiesz​czo​ny pod su​fi​- tem, te​raz zresz​tą wy​łą​czo​ny, wia​trak. Nie chcia​ło jej się jesz​cze spać, ale wie​dzia​- ła, że musi od​po​cząć, by ju​tro móc z uwa​gą śle​dzić licz​by w księ​gach ra​chun​ko​wych ka​sy​na. Tą kon​tro​lą chcia​ła zro​bić wra​że​nie na swo​im sze​fie. Po​tem po​pro​si o pod​- wyż​kę i wnie​sie przed​pła​tę na kup​no domu. Czas wy​fru​nąć spod opie​kuń​czych ro​- dzi​ciel​skich skrzy​deł. Po stu​diach wró​ci​ła do domu, by za​osz​czę​dzić tro​chę pie​nię​dzy. Ale mi​nę​ło już sześć lat, a ona wciąż tkwi u ro​dzi​ców. A prze​cież nie​źle za​ra​bia i stać ją, by iść na swo​je. Musi też w koń​cu ko​goś po​znać. Gdy​by była w nor​mal​nym związ​ku z kimś

nie​brzyd​kim i czu​łym, taki cza​ruś jak Fa​ir​we​ather nie ro​bił​by na niej żad​ne​go wra​- że​nia. Nie​za​leż​nie od sze​ro​ko​ści ba​rów. Jej ro​dzi​ce nie​mal każ​de​go czło​wie​ka uwa​ża​li za grzesz​ni​ka, któ​re​go na​le​ży się wy​strze​gać. Gdy im po​wie​dzia​ła, że je​dzie do Mas​sa​chu​setts na au​dyt ka​sy​na, za​re​- ago​wa​li, jak​by co naj​mniej oznaj​mi​ła im, że za​mie​rza prze​pu​ścić tam wszyst​kie swo​je oszczęd​no​ści. Usi​ło​wa​ła im wy​tłu​ma​czyć, ja​kim za​szczy​tem jest dla jej ma​łej fir​my re​wi​den​tów księ​go​wych ta​kie zle​ce​nie rzą​do​we. Ale oni tyl​ko po​wta​rza​li w kół​ko swo​je ostrze​że​nia przed wcho​dze​niem w kon​szach​ty ze zło​czyń​ca​mi. Przy​- po​mnie​li też po raz ko​lej​ny, że naj​le​piej by było dla niej, gdy​by pra​co​wa​ła w ich skle​pie z ma​te​ria​ła​mi bu​dow​la​ny​mi. Con​stan​ce jed​nak nie za​mie​rza​ła spę​dzić resz​ty ży​cia na mie​sza​niu farb. Chcia​ła być do​brą cór​ką, ale była wy​kształ​co​na i pra​gnę​ła zro​bić uży​tek ze swo​ich zdol​no​- ści. A je​śli to wy​ma​ga wej​ścia w kon​takt z kil​ko​ma grzesz​ni​ka​mi, trud​no. A zresz​tą przy​je​cha​ła tu, by wła​śnie od​kryć grze​chy. Wła​ści​wa oso​ba na wła​ści​- wym miej​scu, moż​na by rzec. Prze​wró​ci​ła się na bok i wy​łą​czy​ła zie​lo​ne świa​teł​ko bu​dzi​ka. Gdy​by jesz​cze po​tra​fi​ła w ten sam spo​sób wy​łą​czyć my​śle​nie… Albo przy​- naj​mniej się uspo​ko​ić. Po​de​rwał ją ostry sy​gnał alar​mu. Usia​dła. Coś na su​fi​cie za​czę​ło ośle​pia​ją​co bły​- skać. Szu​ka​ła dło​nią wy​łącz​ni​ka świa​tła, ale go nie zna​la​zła. Pi​skli​wy dźwięk szar​- pał jej ner​wy. Co się dzie​je? Spadł na nią stru​mień wody. Za​czę​ła się krztu​sić i pry​chać. Aha, włą​czy​ła się in​sta​la​cja ga​śni​cza. Po​żar? Pod​bie​gła do drzwi, ale na​gle zda​ła so​bie spra​wę, że musi oca​lić tecz​kę z lap​to​pem, do​ku​men​ta​mi i kar​ta​mi. Za​le​d​wie zdo​ła​ła ją wy​do​być z szaf​ki, po​czu​ła dym. W na​głym przy​pły​wie ad​re​na​li​ny zła​pa​ła tecz​kę i do​bie​gła do drzwi. Były za​- mknię​te na łań​cuch i ko​lej​ne nie​koń​czą​ce się se​kun​dy spę​dzi​ła, mo​cu​jąc się z nim. Na po​de​ście pierw​sze​go pię​tra mo​te​lu do​strze​gła in​nych go​ści opusz​cza​ją​cych w po​śpie​chu sy​pial​nie. Dym bu​chał z otwar​tych drzwi dwa nu​me​ry od jej po​ko​ju. Za​po​mnia​ła o bu​tach. I o ubra​niach. W tej sy​tu​acji pi​ża​ma jest stro​jem oczy​wi​- stym, ale co bę​dzie póź​niej? Czy po​win​na wró​cić i wy​jąć coś z sza​fy? Ktoś za​ka​słał za jej ple​ca​mi. Noc​na bry​za uła​twia​ła roz​prze​strze​nia​nie się dymu. W po​ko​ju obok pła​ka​ło dziec​ko. Za​czę​ła krzy​czeć: „Po​żar!” i, przy​ci​ska​jąc do pier​si tecz​kę, bie​gła ko​ry​ta​rzem, wa​ląc w każ​de na​po​tka​ne drzwi. Czy ktoś już we​zwał stra​ża​ków? Co​raz wię​cej osób opusz​cza​ło po​ko​je. Con​stan​ce po​mo​gła ro​dzi​nie z trój​ką dzie​ci spro​wa​dzić mal​ców na dół. Czy wszy​scy są już bez​piecz​ni? Usły​sza​ła, że ktoś roz​ma​wia z nu​me​rem 911. Wró​ci​ła na górę po​móc pa​rze star​- szych lu​dzi, któ​rzy w gęst​nie​ją​cym dy​mie nie mo​gli zna​leźć dro​gi ewa​ku​acyj​nej. Jesz​cze raz prze​bie​gła ko​ry​ta​rzem, bęb​niąc w każ​de za​mknię​te drzwi. Może tam są lu​dzie? Wpraw​dzie dźwięk sy​re​ny i bły​ski alar​mu obu​dzi​ły​by umar​łe​go, ale kto wie… Po​czu​ła ulgę, gdy na ho​te​lo​wy par​king wje​chał wóz stra​żac​ki. Stra​ża​cy do​koń​czy​- li ak​cję ewa​ku​acyj​ną i zgro​ma​dzi​li wszyst​kich go​ści w bez​piecz​nym miej​scu na par​- kin​gu. Z po​mo​cą gu​mo​wych węży za​czę​li ga​sić pło​mie​nie, ale ogień, stłu​mio​ny w jed​nym miej​scu, z tym więk​szą siłą wy​bu​chał w na​stęp​nym.

– To becz​ka pro​chu – wy​mam​ro​tał sto​ją​cy za nią męż​czy​zna. – Wszyst​kie te dy​wa​- ny, za​sło​ny, po​ściel. I ten tru​ją​cy dym. Wkrót​ce cały mo​tel sta​nął w ogniu i lu​dzi trze​ba było prze​nieść jesz​cze da​lej, bo dym i żar były nie do wy​trzy​ma​nia. Con​stan​ce oraz inni miesz​kań​cy, wszy​scy w pi​- ża​mach, mil​czą​co i z nie​do​wie​rza​niem przy​glą​da​li się ak​cji ga​śni​czej. W pew​nym mo​men​cie do​tar​ło do niej, że po​ma​ga​jąc lu​dziom, od​sta​wi​ła gdzieś tecz​kę i te​raz nie mia​ła zie​lo​ne​go po​ję​cia, gdzie może się znaj​do​wać. A był w niej no​wiut​ki lap​top, jej te​le​fon, do​ku​men​ty i wszyst​kie no​tat​ki, ja​kie ro​bi​ła, przy​go​to​- wu​jąc się do zle​ce​nia. Więk​szość ma​te​ria​łów po​win​no dać się od​two​rzyć, ale to ist​- na dro​ga przez mękę. A port​fel? Było w nim pra​wo jaz​dy i kar​ty kre​dy​to​we! Za​czę​- ła krą​żyć po te​re​nie, wy​pa​tru​jąc w ciem​no​ści, czy coś nie leży na zie​mi. – Tam nie wol​no, pa​nien​ko. To zbyt nie​bez​piecz​ne. – Ale moja tor​ba! Były tam waż​ne do​ku​men​ty, po​trzeb​ne mi do pra​cy! – krzyk​nę​ła płacz​li​wie, upar​cie prze​szu​ku​jąc as​falt par​kin​gu. Cały dach mo​te​lu pło​nął ja​snym pło​mie​niem, w noz​drza ude​rzał draż​nią​cy dym. Co bę​dzie, jak nie znaj​dzie tecz​ki? Albo je​śli cała jej za​war​tość prze​mok​nie? – Con​stan​ce… Unio​sła wzrok i uświa​do​mi​ła so​bie, że stoi przed nią John Fa​ir​we​ather. – Co ty tu ro​bisz? – Na​le​żę do ochot​ni​czej stra​ży po​żar​nej. Nie jest ci zim​no? Mamy w wo​zie ja​kieś koce. – Nic mi nie jest. – Nie mo​gła się po​wstrzy​mać i omio​tła wzro​kiem swo​ją pi​ża​mę. John musi być nie​źle za​kło​po​ta​ny, wi​dząc ją w tym stro​ju. A jej co strze​li​ło do gło​- wy? Jak moż​na być ta​kim sa​mo​lu​bem, by w po​dob​nej sy​tu​acji my​śleć o wy​glą​dzie? – Może mogę po​móc? – Spró​buj uspo​ko​ić lu​dzi. Po​wiedz im, że dla każ​de​go znaj​dzie się miej​sce w ho​te​- lu New Dawn. Wuj Don już tu je​dzie na​szą pół​cię​ża​rów​ką i wszyst​kich za​bie​rze. – Och, to świet​nie. A tak się cer​to​li​ła, nie chcia​ła za​miesz​kać w jego ho​te​lu! Te​raz i tak tam tra​fi. – Je​steś pew​na, że wszyst​ko jest okej? Wy​glą​dasz na nie​co oszo​ło​mio​ną. Może za​- tru​łaś się dy​mem? Chodź, usiądź so​bie tu – mó​wił, przy​glą​da​jąc jej się z tro​ską. – Czu​ję się świet​nie! Na​praw​dę. Ze​szłam jako jed​na z pierw​szych. Pój​dę, po​ga​- dam z ludź​mi. Na​gle zda​ła so​bie spra​wę, że wy​ma​chu​je rę​ka​mi. John wa​hał się przez mo​ment, a po​tem po​szedł po​móc roz​wi​jać gu​mo​we​go węża. Przez chwi​lę sta​ła i przy​glą​da​ła mu się. W mi​ga​ją​cym świe​tle ko​gu​tów z da​chów wo​zów jego bia​ły T-shirt lśnił, pod​kre​śla​jąc sze​ro​kość ra​mion. Con​stan​ce Al​len, z tobą musi się dziać coś bar​dzo nie​do​bre​go. W ta​kim mo​men​cie zwra​casz uwa​gę na fi​zycz​ną bu​do​wę Joh​na? Boso prze​szła mo​krym as​fal​tem do miej​sca, gdzie za​kło​po​ta​ni go​ście mo​te​lu two​- rzy​li luź​ne zbie​go​wi​sko. Ja​kaś dziew​czyn​ka pła​ka​ła, a star​sza pani trzę​sła się z zim​- na, mimo że okry​to ją ko​cem. Con​stan​ce oznaj​mi​ła, że po​bli​ski ho​tel za​ofe​ro​wał wszyst​kim lo​kum i że za​raz przy​je​dzie sa​mo​chód po tych, któ​rzy nie mogą tam do​je​- chać wła​sny​mi po​jaz​da​mi. Lu​dzie w tym mo​men​cie zo​rien​to​wa​li się, że w więk​szo​ści zo​sta​wi​li klu​czy​ki sa​-

mo​cho​do​we w po​ko​jach. Za​czę​li gło​śno la​men​to​wać i przy​po​mi​nać so​bie, co jesz​cze bez​pow​rot​nie utra​ci​li. Con​stan​ce znów za​czę​ła się mar​twić o swo​ją tecz​kę i o ubra​- nia, zwłasz​cza o ślicz​ną, do​pie​ro co ku​pio​ną gar​son​kę, lecz mimo to sta​ra​ła się wszyst​kich po​cie​szać fra​ze​sa​mi, że prze​cież ni​ko​mu nic się nie sta​ło i za to po​win​ni​- śmy dzię​ko​wać lo​so​wi. Ona też nie wzię​ła klu​czy​ków. Gdy​by tu przy​le​cia​ła sa​mo​lo​tem i wy​po​ży​czy​ła auto na lot​ni​sku, wy​star​czy​ło​by te​raz za​dzwo​nić do agen​cji wy​naj​mu. Ale po​sta​wi​ła na przy​go​dę i sa​mo​dziel​ność, no i ma za swo​je. Sama so​bie wy​da​ła się w tym mo​men​- cie ża​ło​sna i już mia​ła ocho​tę się roz​pła​kać, gdy po​czu​ła na ra​mie​niu czy​jąś rękę. – Zna​la​złem. Zo​sta​wi​łaś ją przy scho​dach. – John stał przed nią, trzy​ma​jąc w ręce ocie​ka​ją​cą wodą tecz​kę. Wes​tchnę​ła i wzię​ła ją od nie​go, z za​do​wo​le​niem stwier​dza​jąc, że za​mek nie zo​- stał uszko​dzo​ny. – Nie po​wi​nie​neś był te​raz tam po nią iść. Ogień wpraw​dzie już przy​ga​sał, ale bal​ko​ny i scho​dy były nie​mal zruj​no​wa​ne. W każ​dej chwi​li wszyst​ko może się za​wa​lić. T-shirt Joh​na był kom​plet​nie prze​mo​czo​ny. – A ty nie po​win​naś była brać jej z sobą. My stra​ża​cy strasz​nie się wku​rza​my, jak lu​dzie ra​tu​ją do​by​tek za​miast sie​bie. – Ale… mój lap​top. Wszyst​ko w nim mam – wy​ją​ka​ła, ści​ska​jąc kur​czo​wo uchwyt tecz​ki. Te​raz, gdy ją od​zy​ska​ła, na​praw​dę była bli​ska pła​czu. – Nie martw się, ja tyl​ko so​bie tak żar​tu​ję. Też nie chciał​bym się roz​sta​wać z lap​- to​pem, mimo że wał​ko​wa​li​śmy ten te​mat na licz​nych szko​le​niach po​żar​ni​czych. – Jego cie​pły uśmiech koił jej strach i za​kło​po​ta​nie. Czu​ła na ple​cach jego dłoń. – Chodź, od​wie​zie​my cię do ho​te​lu. Skó​ra ją pa​li​ła pod tym nie​pro​szo​nym do​ty​kiem, ale nie mo​gła oka​zać nie​cier​pli​- wo​ści, sko​ro od​zy​skał dla niej tecz​kę i za​ofia​ro​wał noc​leg. Bły​ski stra​żac​kich ko​gu​- tów biły po oczach. – Prze​pa​dły moje klu​czy​ki do sa​mo​cho​du. – Ju​tro się tym zaj​mie​my. Tym​cza​sem od​wio​zę cię do ho​te​lu moim au​tem. Cią​gle trzy​ma​jąc rękę na jej ple​cach, skie​ro​wał ją przez tłum w stro​nę swo​je​go sa​mo​cho​du. Boże. Na​wet w ta​kim za​wi​ro​wa​niu jej skó​ra pło​nę​ła, jak​by ani tro​chę nie od​da​li​li się od po​ża​ru. Su​per. Te​raz już osta​tecz​nie zła​pa​ła się w pu​łap​kę jego szpa​ner​skie​go ho​te​lu. I to w sa​mej pi​ża​mie.

ROZDZIAŁ DRUGI – Co za szczę​ście, że mo​tel miał do​bry sys​tem prze​ciw​po​ża​ro​wy – mó​wił John, sie​- dząc za kie​row​ni​cą swo​je​go wiel​kie​go czar​ne​go do​staw​cza​ka. Krę​tą dro​gą je​chał do New Dawn. – Ewa​ku​acja była bły​ska​wicz​na, wszy​scy się wy​do​sta​li. – Zga​dza się. Do​brze, że stra​ża​cy przy​je​cha​li tak szyb​ko i jesz​cze zdą​ży​li spraw​- dzić każ​dy po​kój. Od jak daw​na się w to ba​wisz? – Od​kąd tyl​ko po​zwo​li​li mi wstą​pić. – Od​wró​cił się do niej i wy​szcze​rzył zęby w uśmie​chu. – Od pięt​na​stu lat. Jako dzie​ciak za​wsze chcia​łem być stra​ża​kiem. Może po​wi​nien był zo​stać stra​ża​kiem za​wo​do​wym? Bar​dziej by to do nie​go pa​so​- wa​ło niż funk​cja pa​tro​na ha​zar​du. Z dru​giej jed​nak stro​ny choć su​ro​we wy​cho​wa​- nie, ja​kie otrzy​ma​ła, w spo​sób na​tu​ral​ny na​sta​wia​ło ją ne​ga​tyw​nie do gier lo​so​wych i ry​zy​ka, to jed​nak tu, w New Dawn, na​bie​ra​ła wra​że​nia, że po​ker i ru​let​ka to biz​- nes jak każ​dy inny. Po​do​ba​ło się jej, jak John za​an​ga​żo​wał się w ak​cję ra​tow​ni​czą, jak sta​rał się po​- móc lu​dziom. Z wiel​ką tro​ską prze​ko​ny​wał po​szko​do​wa​nych, że ju​tro z rana jego pra​cow​ni​cy zaj​mą się ich zgu​ba​mi, łącz​nie z klu​czy​ka​mi do sa​mo​cho​dów i ubra​nia​- mi. A prze​cież nie mu​siał tego ro​bić, nie mu​siał też ofe​ro​wać miejsc w ho​te​lu. To było bar​dzo szla​chet​ne z jego stro​ny. – A dla​cze​go nim nie zo​sta​łeś? – Od​kry​łem w so​bie smy​kał​kę do in​te​re​sów – od​parł, wzru​sza​jąc ra​mio​na​mi. – I uwio​dły mnie świa​tła wiel​kie​go mia​sta. Z ra​do​ścią opusz​cza​łem za​tę​chłą pro​win​- cję. – Nowy Jork? – Bo​ston. Ni​g​dy nie ru​szy​łem się poza gra​ni​ce na​sze​go wspa​nia​łe​go Mas​sa​chu​- setts. Jed​nak po pew​nym cza​sie za​tę​sk​ni​łem za ro​dzin​nym do​mem. I wte​dy wła​śnie wy​sma​ży​łem ten pro​jekt z ka​sy​nem. Ale oczy​wi​ście za​raz po po​wro​cie zgło​si​łem się po​now​nie do mo​jej stra​żac​kiej dru​ży​ny. – Uśmiech​nął się tak roz​bra​ja​ją​co, że po​- czu​ła się kom​plet​nie obez​wład​nio​na. – Bra​ko​wa​ło im mnie. Nikt nie po​tra​fi roz​wi​- nąć węża tak szyb​ko jak ja. – Na pew​no do​ce​nia​ją two​ją po​moc. Ale tu chy​ba nie miesz​ka zbyt wie​lu lu​dzi – za​uwa​ży​ła, gdy je​cha​li przez las. Wo​kół nie było ży​wej du​szy. Ka​sy​no zbu​do​wa​no w iście siel​skim oto​cze​niu. – Fakt. Nie​mniej po​ża​ry wy​bu​cha​ją. Na przy​kład w ze​szłym ty​go​dniu ogień stra​- wił opusz​czo​ną sto​do​łę na kom​plet​nym pust​ko​wiu. Wodę mu​sie​li​śmy czer​pać ze sta​- rej sa​dzaw​ki. Te​raz jest bar​dzo su​cho, mogą za​pło​nąć tak​że lasy. Za​czy​na​ło się lato. No cóż, z jej po​ma​lo​wa​ne​go na sza​ro biu​ro​we​go bok​su trud​no było śle​dzić pory roku. Te​raz do​strze​gła per​ło​wo​bia​ły księ​życ po​ły​sku​ją​cy po​nad czar​ny​mi ko​na​ra​mi drzew. Las jest taki pięk​ny nocą. – To miłe, że znaj​du​jesz czas na by​cie ochot​ni​kiem. Mu​sisz prze​cież być bar​dzo za​ję​ty w ka​sy​nie. – Uff, wy​du​si​ła to z sie​bie. Po po​łu​dniu była dla nie​go ra​czej opry​-

skli​wa i te​raz było jej głu​pio z tego po​wo​du. – Spra​wia mi to ra​dość. Zwa​rio​wał​bym, sie​dząc cały czas za biur​kiem. Lu​bię trzy​- mać wie​le srok za ogon. Te​raz trzy​mał w ręce kie​row​ni​cę, a ona w ułam​ku se​kun​dy wy​obra​zi​ła so​bie tę rękę na swo​im udzie. Za​ło​ży​ła nogę na nogę i znów spoj​rza​ła w stro​nę księ​ży​ca, by się prze​ko​nać, czy aby nie znik​nął za drze​wa​mi. Co się z nią dzie​je? Jego ręce są prze​cież uma​za​ne sa​- dzą, a i ona prę​dzej by umar​ła, niż dała się do​tknąć klien​to​wi. Zresz​tą wca​le by tego nie chcia​ła. Wi​dzia​ła te zdję​cia na plot​kar​skich stro​nach. On i wia​nu​szek olśnie​wa​ją​cych ko​biet. Chy​ba co ty​dzień inna. Ta​kie​go fa​ce​ta nie za​in​te​re​su​je ni​ja​ka księ​go​wa z Cle​ve​land. Wes​tchnę​ła, po czym zo​rien​to​wa​ła się, że to było sły​chać. – Po​ża​ry to duży stres, ale bez prze​sa​dy. Każ​dą utra​co​ną rzecz da się za​stą​pić. Taki pły​nie z nich mo​rał. Spoj​rza​ła na nie​go zdzi​wio​na. Na​wet przez chwi​lę nie po​my​śla​ła o rze​czach, któ​- re jej się spa​li​ły. Ma chy​ba nie po ko​lei w gło​wie. – Masz ra​cję – przy​zna​ła. – To tyl​ko rze​czy. Do​brą mi​nu​tę je​cha​li w mil​cze​niu. – Szko​da, że nie sły​sza​łaś dziś Ma​riah Ca​rey. Była nie​sa​mo​wi​ta – rzekł ra​do​śnie. – Nie wąt​pię. Nie po​tra​fi​ła po​wstrzy​mać uśmie​chu. To już za​czy​na być iry​tu​ją​ce. – Jaką mu​zy​kę lu​bisz? – Nie​wie​le słu​cham. Wy​pro​sto​wa​ła się. Czy na​praw​dę mu​szą mó​wić o niej? – Żad​nej? Nie​moż​li​we, musi być coś, co ci się po​do​ba. – Spoj​rzał na nią za​cie​ka​- wio​ny. – Tata nie po​zwa​lał słu​chać w domu mu​zy​ki. – Wzru​szy​ła ra​mio​na​mi. – To ka​ry​god​ne. Na​wet go​spel? – Na​wet. On uwa​ża śpiew za stra​tę cza​su. Znie​ru​cho​mia​ła. Doj​rze​wa​jąc, zro​zu​mia​ła, że oj​ciec nie za​wsze ma ra​cję i że ży​- cie w jego domu nie na​le​ży do ła​twych. Co może za​szko​dzić odro​bi​na mu​zy​ki? A jego zda​niem na​wet mu​zy​ka kla​sycz​na to pro​sta dro​ga do grze​chu i ze​psu​cia. Cza​sem, gdy przy​ja​ciół​ka Lynn wo​zi​ła ją swo​im sa​mo​cho​dem na lunch, słu​cha​ły ra​- dia. Con​stan​ce była za​sko​czo​na, jak przy nie​któ​rych ryt​mach i dźwię​kach nogi same jej pod​ska​ku​ją. Z ulgą do​strze​gła, że wła​śnie wjeż​dża​ją na par​king przed ka​sy​nem. – To z ja​kich roz​ry​wek ko​rzy​sta​ło się u cie​bie w domu? Roz​ry​wek? U niej w domu nic ta​kie​go nie ist​nia​ło. – Nie mie​li​śmy ra​czej cza​su wol​ne​go. Ro​dzi​ce pro​wa​dzą sklep z ar​ty​ku​ła​mi bu​- dow​la​ny​mi, więc za​wsze znaj​dzie się coś do ro​bo​ty. – Do​my​ślam się, że w po​rów​na​niu z han​dlem ni​ta​mi księ​go​wość wy​da​je się fa​scy​- nu​ją​cą przy​go​dą. Za​trzę​sła się ze zło​ści, ale zro​zu​mia​ła, że on ma ra​cję. – Pew​nie tak – przy​zna​ła. Za​trzy​mał sa​mo​chód i za​nim jesz​cze od​pię​ła pasy, wy​sko​czył i otwo​rzył drzwi od

jej stro​ny. Nie mo​gła nie przy​jąć jego po​moc​nej dło​ni. To by​ło​by nie​uprzej​me, a nie chcia​ła oka​zy​wać mu nie​chę​ci. Prze​cież tak wie​le dla niej zro​bił. Kie​dy jed​nak po​- da​ła mu rękę, jego dłoń za​ci​snę​ła się na niej i zro​bi​ło się jej go​rą​co. Mio​ta​ły nią róż​- ne dziw​ne od​czu​cia. Weź się w garść! Na szczę​ście oka​zał na tyle zro​zu​mie​nia, by wpro​wa​dzić ją do ho​te​lu od tyłu. Była mu wdzięcz​na, że nie bę​dzie mu​sia​ła pa​ra​do​wać przez wy​pa​sio​- ne lob​by w pi​ża​mie. A po​tem ob​jął ją ra​mie​niem. Prze​szły ją ciar​ki. Co on so​bie wy​obra​ża? Coś do niej mó​wił, ale nie ro​zu​mia​ła ani sło​wa. Może my​śli, że dla ko​goś, kto przed chwi​lą prze​żył trau​mę, jest to cie​pły i do​da​ją​cy otu​chy gest. Nie może prze​cież wie​dzieć, że jej od lat nie obej​mo​wa​ło żad​ne mę​skie ra​mię. I że to cał​ko​wi​cie zbi​ja ją z tro​pu. A ra​mię miał wiel​kie i cięż​kie. Był tak dużo od niej wyż​szy, że po pro​stu oparł je na jej bar​kach. A po​tem po​czu​ła de​li​kat​ny uścisk. – W po​rząd​ku? – Z czym? – Nie mia​ła po​ję​cia, o co mu cho​dzi. – Cią​gle wy​glą​dasz na oszo​ło​mio​ną, Con​stan​ce. Może jed​nak do​zna​łaś lek​kie​go wstrzą​su czy cze​goś w tym ro​dza​ju? – Urwał i zdjął jej rękę z ra​mie​nia, by spoj​rzeć jej w oczy. – Wy​glą​dasz nor​mal​nie, ale może coś cię gnę​bi? Za​wo​łam pie​lę​gniar​kę. Mamy tu sta​ły dy​żur, żeby mo​gła do​glą​dać go​ści, w ra​zie gdy​by ko​muś coś się sta​ło. Sta​li obok win​dy i John na​ci​snął gu​zik. – Ale na​praw​dę nic mi nie jest! Czu​ję się po pro​stu zmę​czo​na – po​wie​dzia​ła, może odro​bi​nę zbyt gło​śno. – W po​rząd​ku. – Wy​jął z kie​sze​ni te​le​fon. – Cześć, Ra​mon. Czy nu​mer 675 jest przy​go​to​wa​ny? Po​ki​wał gło​wą i mru​gnął do niej. Na​praw​dę pu​ścił oko? Nie, to chy​ba było tyl​ko ta​kie przy​ja​ciel​skie da​nie do zro​zu​mie​nia, że po​kój na nią cze​ka. Nie była zbyt bie​- gła w od​czy​ty​wa​niu sy​gna​łów to​wa​rzy​skich, kon​tak​to​wa​ła się wszak głów​nie z księ​- go​wy​mi. Jej ser​ce za​czę​ło bić, jak​by szy​ko​wa​ło się do ma​ra​to​nu. Nie zna​ła przy​czy​ny tego sta​nu rze​czy. Ow​szem, fa​cet jest przy​stoj​ny. Wy​so​ki bru​net, te rze​czy. Ale ona jest te​raz prze​cież śmier​tel​nie zmę​czo​na i ze​stre​so​wa​na. A je​śli w do​dat​ku jest tak uma​za​na sa​dzą jak on, to z pew​no​ścią nie sta​no​wi atrak​- cyj​ne​go obiek​tu za​lo​tów. Drzwi win​dy roz​su​nę​ły się i Con​stan​ce we​szła do środ​ka, a John po​dą​żył za nią. Win​da ru​szy​ła, ona zaś wpa​try​wa​ła się w prze​su​wa​ją​ce się na wy​świe​tla​czu cy​fer​ki. John nie od​zy​wał się, ale jego obec​ność i tak była uciąż​li​wa. On jest ja​kiś taki… przy​tła​cza​ją​cy. Ni​jak nie daje się go zi​gno​ro​wać. Gdy win​da się za​trzy​ma​ła, Con​stan​ce wy​sia​dła i za​czę​ła się roz​glą​dać. W któ​rą stro​nę iść? Pra​wie pod​sko​czy​ła, po​czuw​szy, że John do​ty​ka jej krzy​ża. – Tędy. – Pro​wa​dził ją ko​ry​ta​rzem. Szła tak szyb​ko, jak się dało i z ulgą stwier​dzi​ła, że on już zre​zy​gno​wał ze wska​- zó​wek do​ty​ko​wych. Na pew​no nie było w tym żad​nych pod​tek​stów, pew​nie na​wet się nie zo​rien​to​wał, że jej do​ty​ka. Był jed​nym z tych prze​sad​nie przy​ja​ciel​skich ty​- pów, co to ści​ska​ją się z każ​dym. Za​uwa​ży​ła to, gdy po po​ża​rze krą​żył wśród tłu​mu po​szko​do​wa​nych. A ona my​śla​ła tyl​ko o tym, by do​stać się do po​ko​ju, wziąć prysz​nic i się prze​spać. I już bę​dzie go​to​wa na wy​zwa​nia ju​trzej​sze​go po​ran​ka.

Wy​jął z kie​sze​ni kar​tę ma​gne​tycz​ną i otwo​rzył drzwi. Ob​szer​ny ho​te​lo​wy po​kój wa​bił ni​czym oaza. Bia​ła wy​kroch​ma​lo​na po​ściel, za​su​nię​te za​sło​ny w ko​lo​rze ko​ści sło​nio​wej, sto​no​wa​ny wy​strój z siel​ski​mi w kli​ma​cie ob​raz​ka​mi na ścia​nach. – Wy​glą​da cu​dow​nie. – Daj mi swo​je ubra​nia, za​nio​sę je do pral​ni. Spoj​rza​ła na swo​ją okop​co​ną pi​ża​mę. – Na ju​tro będę po​trze​bo​wa​ła ja​kie​goś ubra​nia z praw​dzi​we​go zda​rze​nia. – Jaki no​sisz roz​miar? Po​pro​szę któ​rąś z dziew​czyn, żeby coś dla cie​bie zna​la​zła. Za​tka​ło ją. Ma wy​ja​wić Joh​no​wi pa​ra​me​try swo​je​go cia​ła? To prze​cież in​tym​na spra​wa! – Chy​ba szóst​kę. Je​śli moż​na, pro​si​ła​bym o coś spo​koj​ne​go, w tra​dy​cyj​nym sty​lu. Oczy​wi​ście za​pła​cę. Uśmiech​nął się sze​ro​ko. – Po​dej​rze​wa​łaś, że każę ku​pić coś zbyt pi​kant​ne​go? – Nie, ja​sne, że nie. – Pło​nę​ły jej po​licz​ki. – Po pro​stu nie znasz mnie za do​brze. To wszyst​ko. – Za​czy​nam cię po​zna​wać. I do​ce​niać. Za​cho​wa​łaś spo​kój w cza​sie po​ża​ru i oka​- za​łaś się po​moc​na. Nie masz po​ję​cia, jak lu​dzie po​tra​fią w ta​kiej sy​tu​acji stra​cić gło​wę. Po​czu​ła dumę. – Fakt, je​stem z na​tu​ry spo​koj​na. Nic cie​ka​we​go. Wbił w nią to swo​je ciem​ne spoj​rze​nie. – Za ni​sko się oce​niasz. Je​stem pe​wien, że wca​le nie je​steś nie​cie​ka​wa. Uło​ży​ła war​gi w bez​gło​śne och. W po​wie​trzu za​wi​sło mil​cze​nie i coś jesz​cze cięż​- sze​go. Po​czu​ła lęk. – Po​ło​żę się już. Tro​chę boli mnie gło​wa. Nie​ład​nie kła​mać, ale nie mia​ła wyj​ścia. Sy​tu​acja sta​wa​ła się pod​bram​ko​wa, a od Joh​na nie mo​gła ocze​ki​wać już po​mo​cy. – Ja​sne. Pra​nie włóż do tor​by, jest taka w sza​fie, i wy​staw na ko​ry​tarz. – Su​per. – Usi​ło​wa​ła się uśmiech​nąć, ale chy​ba wy​szedł z tego ja​kiś dziw​ny gry​- mas. Po​czu​ła ulgę, gdy to wiel​kie zwa​li​ste cia​ło znik​nę​ło za drzwia​mi. I za​trza​snę​ło je za sobą. We​szła pod prysz​nic i umy​ła wło​sy szam​po​nem pach​ną​cym ró​ża​mi. Wy​ło​żo​na mar​mu​rem ła​zien​ka była świet​nie wy​po​sa​żo​na. Nie bra​ko​wa​ło na​wet grze​bie​nia, ani oczy​wi​ście su​szar​ki. Był też szla​frok z wy​ha​fto​wa​nym na kie​sze​ni tur​ku​so​wym na​pi​sem New Dawn. Con​stan​ce wy​sta​wi​ła za drzwi brud​ną pi​ża​mę i wzię​ła do ręki oca​lo​ną tecz​kę. Bogu dzię​ki szczel​ne za​mknię​cie uchro​ni​ło i lap​top, i wszyst​kie waż​ne pa​pie​ry. Wy​- ję​ła je, a samą wa​li​zecz​kę umie​ści​ła na sto​ja​ku na ba​ga​że, by tro​chę prze​schła. Nie ma​jąc już nic do ro​bo​ty, po​sta​no​wi​ła tro​chę się prze​spać i od​po​cząć. Za​le​d​wie jed​nak przy​ło​ży​ła gło​wę do po​dusz​ki, roz​le​gło się pu​ka​nie do drzwi. Usia​dła na łóż​ku. – Chwi​lecz​kę! Kto puka o tak póź​nej po​rze? Pew​nie ktoś z per​so​ne​lu ma ja​kiś pro​blem z za​war​-

to​ścią tor​by z brud​ny​mi rze​cza​mi. A może już przy​nie​sio​no jej ubra​nie na ju​tro? Od​su​nę​ła za​suw​kę i uchy​li​ła drzwi… tyl​ko po to, by uj​rzeć ma​syw​ną syl​wet​kę Joh​- na, cał​ko​wi​cie blo​ku​ją​cą do​stęp świa​tła z ko​ry​ta​rza. – Przy​nio​słem ci aspi​ry​nę. Uniósł w górę szklan​kę i po​ka​zał, co ma w dru​giej dło​ni. Była to mała sa​szet​ka z ja​kimś środ​kiem prze​ciw​bó​lo​wym, któ​ry jako żywo nie był aspi​ry​ną. – Aha. – Na śmierć za​po​mnia​ła o swo​im rze​ko​mym bólu gło​wy! – To bar​dzo miłe z two​jej stro​ny – po​wie​dzia​ła, nie bez wa​ha​nia otwie​ra​jąc sze​rzej drzwi. Wzię​ła to, co jej przy​niósł, sta​ra​jąc się go nie do​ty​kać. – Przy​nio​słem też ja​kieś ubra​nia ze skle​pu na dole. Na szczę​ście jest otwar​ty całą dobę. – Fak​tycz​nie, pod pa​chą trzy​mał ja​kiś błysz​czą​cy pa​ku​nek. – Dzię​ki. Wy​cią​gnę​ła rękę, ale on już zdą​żył prze​kro​czyć próg. Po​krę​ci​ła gło​wą, sta​ra​jąc się po​wstrzy​mać uśmiech. Co jak co, ale nie​śmia​łość nie na​le​ży do jego głów​nych wad. A poza wszyst​kim to prze​cież jego ho​tel. – Nie za​bra​kło ci tu ni​cze​go? – Po​ło​żył pacz​kę na ła​wie i od​wró​cił się do niej, trzy​- ma​jąc się pod boki. – Mo​żesz wzy​wać ob​słu​gę, je​śli chcesz, nie jest za póź​no. W kuch​ni też jesz​cze ktoś się krę​ci. – Dzię​ki, nie je​stem głod​na. On też zdą​żył już wziąć prysz​nic i się prze​brać. Miał na so​bie ciem​ne spodnie od dre​su i czy​ściut​ki bia​ły T-shirt. Naj​wy​raź​niej do​pie​ro co od​pa​ko​wa​ny, bo no​sił jesz​- cze śla​dy za​ła​mań po zło​że​niu. Z tym, że śla​dy te bły​ska​wicz​nie roz​pro​sto​wy​wa​ły się, roz​sa​dza​ne jego im​po​nu​ją​cą mu​sku​la​tu​rą. Ciem​ne mo​kre wło​sy za​cze​sał do tyłu, przez co jego zu​chwa​łe spoj​rze​nie sta​wa​ło się jesz​cze bar​dziej prze​ni​kli​we. Za​mru​ga​ła ocza​mi za​sko​czo​na i się​gnę​ła po przy​nie​sio​ną tor​bę, on jed​nak ją uprze​dził. Wy​cią​gnął nie​bie​ską, dość ob​ci​słą su​kien​kę z dłu​gi​mi rę​ka​wa​mi, o ra​czej kok​taj​lo​wym cha​rak​te​rze. – To skle​pik z pa​miąt​ka​mi i po​da​run​ka​mi, nie mamy tu ubrań o bar​dziej ofi​cjal​nym cha​rak​te​rze – tłu​ma​czył się. – Jest ślicz​na. To bar​dzo miłe z two​jej stro​ny, że mi ją przy​nio​słeś. – A te​raz już so​bie idź. – Zna​leź​li​śmy też pa​su​ją​ce do niej san​dał​ki. – Wy​cią​gnął parę błysz​czą​ce​go let​nie​- go obu​wia i spoj​rzał na nią z za​kło​po​ta​nym uśmie​chem. – Może nie za bar​dzo biu​ro​- we, ale lep​sze to niż bose nogi, praw​da? Nie mo​gła się nie ro​ze​śmiać. – Moje sze​fo​stwo do​sta​ło​by na ich wi​dok za​wa​łu. – Nic mu nie po​wie​my. – To ko​bie​ta. – W więc nie po​wie​my jej. – Przy​glą​dał się jej przez mo​ment z bły​skiem w oczach, a po​tem zmarsz​czył brwi. – Z roz​pusz​czo​ny​mi wło​sa​mi wy​glą​dasz zu​peł​nie ina​czej. Pod​nio​sła ręce i do​tknę​ła swo​jej fry​zu​ry. Ona przy​naj​mniej wy​su​szy​ła wło​sy. – Wiem. Ni​g​dy ich nie roz​pusz​czam. – Dla​cze​go? Ład​nie ci tak. W ogó​le je​steś ład​na. Za​mru​ga​ła zdzi​wio​na. To już jest to​tal​nie nie​pro​fe​sjo​nal​ne. W ogó​le cała ta sy​tu​- acja jest nie​pro​fe​sjo​nal​na. Stoi tu przed nim w szla​fro​ku, któ​ry jest de fac​to jego

szla​fro​kiem. W ho​te​lu, któ​ry też na​le​ży do nie​go. A prze​cież wy​raź​nie po​wie​dzia​ła, że nie za​trzy​ma się tu. I w do​dat​ku wy​słu​chu​je jego „bez​in​te​re​sow​nych” kom​ple​- men​tów. – Dzię​ku​ję. Znów po​czu​ła, jak na usta wy​peł​za jej zna​jo​my głup​ko​wa​ty uśmiech. Dla​cze​go ten męż​czy​zna wy​wie​ra na niej ta​kie wra​że​nie? Dziew​czy​no, po​myśl ra​czej o kom​pu​te​- ro​wej ra​chun​ko​wo​ści, o ła​two​ści pod​mie​nia​nia da​nych w ar​ku​szach Exce​la. Wy​- obraź go so​bie jako oszu​sta po​dat​ko​we​go. Wy​obraź so​bie, jak on… Nie​ste​ty wy​obraź​nia od​mó​wi​ła jej po​słu​szeń​stwa, gdy tyl​ko zbli​żył usta to jej warg. Zro​bi​ło jej się go​rą​co. Pod pal​ca​mi po​czu​ła na​gle mięk​kość ba​weł​nia​ne​go pod​ko​szul​ka. Po​czu​ła jego dło​nie na ple​cach. De​li​kat​ne i czu​łe do​tknię​cie. Jego ję​- zyk na​po​tkał jej ję​zyk. O Boże, co się dzie​je? Mózg prze​stał jej pra​co​wać, za to usta świet​nie da​wa​ły so​bie radę z re​ak​cja​mi na jego po​czy​na​nia. Po​ca​łu​nek sta​wał się co​raz go​ręt​szy. Za​rost na po​licz​kach Joh​na de​li​kat​nie draż​- nił jej skó​rę. Za​mknął ją w uści​sku. Przy​ci​śnię​te do jego tor​su pier​si za​czę​ły się prę​- żyć, szorst​ki ma​te​riał draż​nił jej sut​ki, co sta​ło się źró​dłem ko​lej​nych za​ska​ku​ją​cych do​znań. Uci​ska​ła pal​ca​mi wspa​nia​le wy​rzeź​bio​ne mu​sku​ły jego ple​ców, szar​pa​ła jego T-shirt w rytm ru​chów ust ich oboj​ga. Za​sko​czy​ło ich ja​kieś bu​cze​nie. – Mój te​le​fon – mruk​nął John, nie się​gnął jed​nak po nie​go. Marsz​cząc lek​ko czo​ło, po​gła​dził ko​smyk wło​sów Con​stan​ce na jej po​licz​ku. Mru​ga​ła bez​rad​nie, nie ro​zu​mie​jąc, co się wła​ści​wie sta​ło. I dla​cze​go. – Ja na​praw​dę mu​szę… – za​czę​ła, nie bar​dzo wie​dząc, co tak na​praw​dę musi. Po​- ło​żyć się? Wziąć zim​ny prysz​nic? Wy​sko​czyć przez okno? Jej cia​ło pło​nę​ło i nie bar​- dzo umia​ła prze​wi​dzieć, jak dłu​go jesz​cze bę​dzie się w sta​nie utrzy​mać na no​gach. – Weź aspi​ry​nę. Wi​dzi​my się z rana – ode​zwał się nie bez wa​ha​nia, bo te​le​fon wciąż wi​bro​wał w jego kie​sze​ni. Był za​kło​po​ta​ny, co usi​ło​wał ukryć, prze​su​wa​jąc ręką po wło​sach. – Za​dzwo​nię do miej​sco​we​go ser​wi​su, żeby zmie​ni​li ci za​mek w sa​mo​cho​dzie i dali nowe klu​czy​ki. – Dzię​ki – od​rze​kła le​d​wie sły​szal​nym gło​sem, choć i tak do​brze, że co​kol​wiek prze​szło jej przez usta. John cof​nął się dwa kro​ki, ze spoj​rze​niem wciąż utkwio​nym w jej oczach, po czym ski​nął gło​wą na po​że​gna​nie i znik​nął za drzwia​mi, któ​re ci​cho się za nim za​trza​snę​- ły. Sta​ła nie​ru​cho​mo z otwar​ty​mi usta​mi, na drżą​cych no​gach. Czy ją na​praw​dę po​- ca​ło​wał? To chy​ba nie​moż​li​we. Może so​bie to wszyst​ko ubz​du​ra​ła? A może po pro​- stu jej się przy​śnił cały ten sce​na​riusz i tak na​praw​dę na​wet na chwi​lę nie opu​ści​ła nie​wy​god​ne​go łóż​ka w Cozy Su​ites? Po​żar i po​ca​łu​nek? Nie, to się nie mo​gło wy​da​- rzyć jed​nej i tej sa​mej nocy. Uszczyp​nę​ła się. Za​bo​la​ło. To nie​do​brze. Może jed​nak po​win​na roz​wa​żyć opcję sko​ku przez okno? Przy​dał​by się jej te​raz haust chłod​ne​go noc​ne​go po​wie​trza. Zbli​- ży​ła się do okna, któ​re na szczę​ście oka​za​ło się być jed​nym z tych no​wo​cze​snych, co to się ich nie otwie​ra sa​me​mu. Może i do​brze. Spoj​rza​ła w dół, ale nie wi​dzia​ła nic poza ciem​ny​mi drze​wa​mi, sła​- bo oświe​tlo​ny​mi przez zer​ka​ją​cy spo​za chmur księ​życ.

Boże, ob​ję​ła go, zła​pa​ła za ko​szul​kę, wbi​ła pa​znok​cie w jego ple​cy. Czy zu​peł​nie zwa​rio​wa​ła? Dy​sza​ła, krew dud​ni​ła jej w ży​łach. Od bar​dzo daw​na ni​ko​go nie ca​ło​- wa​ła. Ani nikt jej. Na​wet nikt nie wy​ra​żał ta​kiej chę​ci. Jej je​dy​ny chło​pak Phil ze​- rwał z nią, za​nim obo​je skoń​czy​li na​ukę w col​le​ge’u. Czte​ro​let​ni zwią​zek wy​peł​nio​- ny obiet​ni​ca​mi mał​żeń​stwa, za​ło​że​nia ro​dzi​ny i ży​cia ra​zem, dłu​go i szczę​śli​wie. Ale on któ​re​goś dnia po pro​stu jej po​wie​dział, że jesz​cze nie jest go​to​wy i że wy​jeż​dża do Se​at​tle. Bez niej. Ro​dzi​ce umar​li​by albo ra​czej ją za​bi​li, gdy​by po​zna​li praw​dę. A była ona taka, że Con​stan​ce stra​ci​ła z Phi​lem dzie​wic​two, nie zwa​ża​jąc na brak świę​te​go sa​kra​men​tu mał​żeń​stwa. Po​tę​pi​li​by ją za to, że mu się od​da​ła i w do​dat​ku uspra​wie​dli​wia​li​by go, że ją rzu​ca. Nikt nor​mal​ny nie po​ślu​bi prze​cież „ta​kiej” ko​bie​ty. Te​raz, po sze​ściu la​tach, wspo​mnie​nie tego wszyst​kie​go było na​dal bo​le​sne i wsty​dli​we. Wo​la​ła więc nie my​śleć. I na​gle coś ta​kie​go? Cią​gle czu​ła smak ust Joh​na, jego ję​zyk błą​dzą​cy w po​szu​ki​wa​niu jej ję​zy​ka. Na samą myśl o nim ser​ce biło jej co​raz moc​niej. Nie mo​gła mieć mu ni​cze​go za złe. Nie była na​wet pew​na, czy to rze​czy​wi​ście on za​ini​cjo​wał po​ca​łu​nek. Cóż, sta​ło się. I sta​wa​ło się cią​gle, raz po raz, od nowa – całe jej cia​ło wi​bro​wa​ło i ki​pia​ło od za​- ska​ku​ją​cych i nie​po​ko​ją​cych emo​cji. Utra​ci​ła ubra​nia, klu​czy​ki, a te​raz jesz​cze ro​zum. Czy w ta​kich oko​licz​no​ściach moż​na my​śleć o za​śnię​ciu?

ROZDZIAŁ TRZECI – Dzię​ki, że ich tu wszyst​kich w nocy przy​wio​złeś, Don. – John roz​siadł się na krze​śle w ho​te​lo​wej re​stau​ra​cji i strze​py​wał z pal​ców okrusz​ki ro​ga​li​ka. – Wiem, że prze​rwa​łem ci go​rą​cą rand​kę. – Dla cie​bie wszyst​ko, John, do​brze o tym wiesz – od​parł wuj, są​cząc kawę. – Cho​- ciaż zu​peł​nie nie mogę po​jąć tej two​jej po​trze​by nie​sie​nia po​mo​cy ban​dzie kom​plet​- nie ob​cych lu​dzi. – A gdzie się mie​li po​dziać? – John wzru​szył ra​mio​na​mi. – No i była tam Con​stan​ce Al​len. – Na wspo​mnie​nie ich nie​za​mie​rzo​ne​go po​ca​łun​ku mruk​nął coś pod no​sem. Cóż, che​mia zwy​cię​ży​ła. Don gwał​tow​nie po​sta​wił ku​bek na sto​li​ku. – Na​praw​dę? Nie wi​dzia​łem jej. – Przy​je​cha​ła ze mną. – Sta​rał się nadać twa​rzy jak naj​bar​dziej obo​jęt​ny wy​raz. – To zna​czy, że jest te​raz tu, w ho​te​lu? I nic mi nie mó​wisz? – Wuj wpa​try​wał się w nie​go sze​ro​ko otwar​ty​mi ocza​mi. – Wła​śnie ci mó​wię – od​parł John, prze​ły​ka​jąc kawę. Dłu​gie i wą​skie war​gi Dona uło​ży​ły się w coś w ro​dza​ju pół​u​śmie​chu. – Przy​sta​wia​łeś się do niej? – Ja? – John zro​bił wy​mi​ja​ją​cy gry​mas. Nie, nie da Do​no​wi tej sa​tys​fak​cji. A zresz​- tą ca​ło​wał Con​stan​ce dla wła​snej, a nie czy​jejś przy​jem​no​ści. Don ro​ze​śmiał się i klep​nął dłoń​mi o blat. – A niech cię! Za​ło​żę się, że ona dziś przy​po​mi​na spło​szo​ne​go kró​li​ka. Zresz​tą wczo​raj też tak wy​glą​da​ła. John zmarsz​czył brwi. – Nie po​wi​nie​neś tak ła​two osą​dzać lu​dzi, Don. Je​stem pe​wien, że ta dziew​czy​na ma mnó​stwo cech, o któ​rych ci się na​wet nie śni​ło. Na przy​kład w nocy za​cho​wa​ła w cza​sie po​ża​ru zim​ną krew i po​mo​gła wie​lu oso​bom. Zu​peł​nie nie jak wy​stra​szo​ny kró​lik. Don pod​niósł gło​wę. – Gdy​bym był choć w po​ło​wie tak cza​ru​ją​cy jak ty, ni​g​dy już nie był​bym sa​mot​ny. – O ile mi wia​do​mo, wca​le nie je​steś. – No cóż, jak się ma pie​nią​dze… – ro​ze​śmiał się wuj. – Ale daw​niej nie było mi tak ła​two. Nie mia​łem smy​kał​ki do in​te​re​sów. A ty ją masz od uro​dze​nia. – To nie smy​kał​ka, a cięż​ka pra​ca – spro​sto​wał John. Co chwi​la pa​trzył w stro​nę drzwi, wy​glą​da​jąc Con​stan​ce. – Mo​żesz na​wet nie wiem jak cięż​ko ty​rać, ale jak nie masz szczę​ścia, gu​zik ci to przy​nie​sie. – Don spró​bo​wał ja​jecz​ni​cy. – Szczę​ście to pod​sta​wa. – Na szczę​ście też trze​ba za​pra​co​wać – od​parł John roz​glą​da​jąc się po ja​dal​ni. Czyż​by coś prze​oczył? Bar​dzo chciał ją zo​ba​czyć. – Do mnie prze​ma​wia sta​ty​sty​ka. Każ​dy, kto jest na tyle głu​pi, żeby wie​rzyć szczę​ściu, tra​ci u nas wszyst​ko, prę​dzej

czy póź​niej. – Chy​ba że roz​gry​zie sys​tem. – Nie ma ta​kiej moż​li​wo​ści. – John do​pi​jał swo​ją kawę. – Oso​bi​ście nad tym czu​- wam. Pój​dę te​raz do biu​ra, a ty ro​ze​ślij do me​diów ko​mu​ni​kat o ko​lej​nych wy​stę​- pach ar​ty​stycz​nych. Niech to na​gło​śnią. – Wiem, wiem. Kto w koń​cu spro​wa​dza tu te wszyst​kie gwiaz​dy? – Ty. A Ma​riah Ca​rey była wczo​raj za​chwy​ca​ją​ca. – Ko​cham swo​ją pra​cę. – Don wy​szcze​rzył zęby w uśmie​chu. – Ja też. – John klep​nął wuja w ple​cy i skie​ro​wał się do wyj​ścia. Don by​wał cza​sem upier​dli​wy, ale mimo wy​bu​cho​we​go cha​rak​te​ru miał zło​te ser​ce i ro​bił wie​le, by kul​- tu​ral​na roz​ryw​ka przy​cią​ga​ła go​ści do ho​te​lu z rów​ną siłą co ha​zard. Ale gdzie się po​dzia​ła Con​stan​ce? W ga​bi​ne​cie jej nie za​stał. Pró​bo​wał się po​łą​- czyć z jej po​ko​jem, ale nikt nie od​bie​rał, a nie chciał znów pu​kać do jej drzwi. Ostat​- nim ra​zem skoń​czy​ło się to w spo​sób nie cał​kiem zgod​ny z pla​nem… Prze​szedł się ko​ry​ta​rzem. – Czy ktoś wi​dział Con​stan​ce Al​len? Py​ta​ni o to lu​dzie krę​ci​li gło​wa​mi. A jed​nak bę​dzie mu​siał po​fa​ty​go​wać się do jej po​ko​ju. Je​chał win​dą na szó​stą kon​dy​gna​cję, z tru​dem opa​no​wu​jąc pod​nie​ce​nie. Dla​cze​go, u li​cha, po​zwo​li​ła mu się po​ca​ło​wać? Do​pie​ro te​raz go to za​sta​no​wi​ło. Spra​wia​ła wra​że​nie ta​kiej za​pię​tej na wszyst​kie gu​zi​ki pe​dant​ki, a tu na​gle otwo​- rzy​ła się ni​czym pąk i z pa​sją od​da​wa​ła mu po​ca​łun​ki. Nie mógł się do​cze​kać dzi​siej​sze​go po​ran​ka. Oczy​wi​ście nie po​wi​nien so​bie po​- zwa​lać na zbyt fry​wol​ne my​śli. Cho​dzi prze​cież o bie​głą re​wi​dent​kę, któ​ra ma skon​- tro​lo​wać jego księ​go​wość na zle​ce​nie Biu​ra do spraw In​dian. Z dru​giej stro​ny mógł być prze​cież pe​wien, że nie do​pa​trzy się żad​nych nie​pra​wi​dło​wo​ści. W czym więc rzecz? To ma po​zo​stać słod​ką ta​jem​ni​cą ich dwoj​ga. Za​pu​kał do drzwi. – To ja, John. Usły​szał sze​lest i cze​kał nie​cier​pli​wie. W koń​cu drzwi uchy​li​ły się, a w szpa​rze po​ja​wi​ła się para wpa​tru​ją​cych się w nie​go orze​cho​wych oczu. – Dzień do​bry – po​wie​dział z uśmie​chem. W po​wie​trzu znów przy​jem​nie za​iskrzy​ło. Po​czuł się dziw​nie, bo praw​dę mó​wiąc, uwa​żał, że oni do sie​bie nie pa​su​ją. No chy​ba że jako te przy​cią​ga​ją​ce się prze​ciw​- no​ści… A poza tym ona jest pięk​na. – Hmm, cześć. – Szpa​ra w drzwiach nie po​sze​rzy​ła się ani o mi​li​metr. – Mogę wejść? – To chy​ba nie jest do​bry po​mysł – od​po​wie​dzia​ła, ścią​ga​jąc ład​ne ró​żo​we war​gi. – Obie​cu​ję, nie będę już ni​cze​go pró​bo​wał – wy​szep​tał. – Tak na​praw​dę to nie bar​dzo wiem, co się wy​da​rzy​ło w nocy i czy prze​pro​si​ny by​ły​by tu na miej​scu. Tym bar​dziej że wca​le nie czuł wy​rzu​tów su​mie​nia. Drzwi ani drgnę​ły, a ona bar​dzo zmy​sło​wo za​gry​zła war​gi, co nie po​zo​sta​ło bez wpły​wu na jego li​bi​do. – Dzwo​ni​łem do ser​wi​su sa​mo​cho​do​we​go. Prze​pro​gra​mu​ją ci za​mek i do dwu​na​- stej do​star​czą nowe klu​czy​ki.

– Świet​nie, dzię​ku​ję. – Nie wpad​niesz do biu​ra przyj​rzeć się fi​nan​som? – Tak, tak, oczy​wi​ście, przyj​dę – od​par​ła, mru​ga​jąc in​ten​syw​nie ocza​mi. – W ta​kim ra​zie cze​kam tu na cie​bie. Drzwi za​mknę​ły się na mo​ment, sły​chać było za nimi ja​kąś krzą​ta​ni​nę, po czym otwo​rzy​ły się i sta​nę​ła w nich Con​stan​ce z tecz​ką w ręce. – Mu​sia​łam wziąć lap​top – wy​ja​śni​ła. Wy​glą​da​ła na zde​cy​do​wa​ną. W do​dat​ku w nie​bie​skiej su​kien​ce, któ​rą dla niej zna​- lazł, pre​zen​to​wa​ła się prze​pięk​nie. Po​sta​no​wił jed​nak wię​cej nie pra​wić jej kom​ple​- men​tów. Nie chciał, by czu​ła się za​kło​po​ta​na. Wy​so​ko upię​te wło​sy pod​kre​śla​ły zgrab​ną li​nię szyi. Nie była uma​lo​wa​na, świe​żą cerę zdo​bił je​dy​nie le​ciut​ki ru​mie​niec. – Mam na​dzie​ję, że uda​ło ci się tro​chę po​spać. Ostat​nia noc była peł​na wra​żeń. Przy​spie​szy​ła kro​ku. Zno​wu sku​cha. On miał na my​śli po​żar, a ona mo​gła po​my​- śleć, że po​ca​łu​nek. – Spa​łam do​brze, dzię​ku​ję – od​par​ła szorst​ko. – Dziś rano chcia​ła​bym przej​rzeć ra​chun​ki z dwóch pierw​szych lat wa​szej dzia​łal​no​ści. – Ja​sne. Ja​dłaś śnia​da​nie? – Fak​tycz​nie, może wpad​nę po ja​kąś buł​kę do ja​dal​ni. – Nie ma po​trze​by, za​mó​wię coś dla cie​bie. Kawa czy her​ba​ta? – Dzię​ki, wy​star​czy szklan​ka wody. Spoj​rzał na nią. Spię​ta do gra​nic osta​tecz​no​ści, jak​by za​raz mia​ła wy​buch​nąć. Pew​nie dla​te​go nie chce pić ni​cze​go, co pod​no​si ci​śnie​nie. Po​my​ślał, że mógł​by jej do​ra​dzić, jak się zre​lak​so​wać, ale ża​den ze zna​nych mu spo​so​bów nie był od​po​wied​- ni na tę chwi​lę. Może kie​dy in​dziej… Ja​dąc win​dą, po​le​cił przez te​le​fon jed​ne​mu z prak​ty​kan​tów, by przy​niósł do ga​bi​- ne​tu jaj​ka, grzan​ki, owo​ce. I może buł​ki. I ja​kiś sok, wodę. Ale na​wet za​ję​ty za​ma​- wia​niem je​dze​nia czuł, że at​mos​fe​ra czymś bu​zu​je. A i win​da wy​da​wa​ła się o wie​le cia​śniej​sza niż wczo​raj. Szedł za nią ko​ry​ta​rzem. Jak ona za​chwy​ca​ją​co się po​ru​sza, jak trzy​ma gło​wę! Ge​stem dło​ni wska​zał drzwi. – Pro​szę, wejdź i roz​gość się. – Nie ma tu in​ne​go po​miesz​cze​nia, w któ​rym mo​gła​bym po​pra​co​wać? Nie chcę spra​wiać ci kło​po​tu. – Kło​po​tem by​ło​by dla mnie prze​nie​sie​nie wszyst​kich do​ku​men​tów z ga​bi​ne​tu gdzie in​dziej. Pra​cu​jąc tu, wy​świad​czasz mi przy​słu​gę. Ja zresz​tą mam mnó​stwo rze​czy do za​ła​twie​nia, nie będę ci sie​dział na gło​wie. Po​sta​wi​ła swo​ją tor​bę na sto​li​ku w ką​cie. – Mó​wi​łeś, że kie​dy zro​bią mi nowe klu​czy​ki do sa​mo​cho​du? – Oko​ło po​łu​dnia. Za​wio​zę cię po od​biór. – Po​wta​rzam: nie chcę ci spra​wiać kło​po​tu. Może ktoś mniej… waż​ny mógł​by mnie za​wieźć? – Tu wszy​scy są waż​ni, to na​sza za​sa​da. Każ​dy z Nis​se​qu​otów ma do ode​gra​nia głów​ną rolę i jego nie​obec​ność by​ła​by dla fir​my rów​nie do​tkli​wa jak moja, o ile nie

bar​dziej. Ka​sje​rzy mają dziś peł​ne ręce ro​bo​ty. Ocze​ku​je​my licz​nej wy​ciecz​ki eme​- ry​tów z Cape Cod. Zmarsz​czy​ła lek​ko brwi i się​gnę​ła po wy​ję​ty wczo​raj se​gre​ga​tor. Za​wa​dzi​ła łok​- ciem o pusz​kę z pi​sa​ka​mi, któ​re roz​sy​pa​ły się po bla​cie. John chwy​cił je​den z nich, któ​ry już miał spaść na pod​ło​gę. Po​dał go jej i wte​dy ich pal​ce się ze​tknę​ły. Bły​ska​wicz​nie cof​nął rękę, ale to tyl​ko zwięk​szy​ło na​pię​cie. Nie po​wi​nien był jej ca​ło​wać. Ona tu jest służ​bo​wo, peł​na re​- zer​wy po​rząd​ni​sia. Nie w gło​wie jej ob​ła​py​wan​ki. Wręcz prze​ciw​nie. Czy aby nie to wła​śnie go w niej tak po​cią​ga? Nie​osią​gal​ne jest bar​dziej atrak​cyj​- ne. Ale jest coś wię​cej. Ja​kaś ener​gia, któ​ra go pcha ku niej, coś głę​bo​kie​go i pier​- wot​ne​go. A gdy ją tak trzy​mał w ra​mio​nach i ona pod wpły​wem jego po​ca​łun​ków… Stop! Trze​ba te​raz po​my​śleć o se​gre​ga​to​rach i do​ku​men​tach, któ​re ona chce przej​rzeć. Coś się mię​dzy nimi wy​da​rzy​ło i on nie wie, co i dla​cze​go. Wie tyl​ko, że ma ape​tyt na wię​cej. Spław ją jak naj​szyb​ciej, za​dźwię​cza​ły mu w uszach sło​wa wuja. Roz​sąd​na rada. Pa​trząc na jej nie​spo​koj​ne i jed​no​cze​śnie pre​cy​zyj​ne za​cho​wa​nie – pal​ce ude​rza​ją​ce bły​ska​wicz​nie w kla​wi​sze i wzrok prze​bie​ga​ją​cy uważ​nie ko​lum​ny cyfr – moż​na by po​my​śleć, że i ona chce się stąd jak naj​szyb​ciej wy​do​stać. A więc wszyst​ko w po​rząd​ku, tak? John zmarsz​czył brwi. Miej​sco​we me​dia uwa​ża​ją go za gra​cza du​że​go for​ma​tu, a czy na​praw​dę nim jest? – Daj mi znać, jak bę​dziesz cze​goś po​trze​bo​wa​ła. Pod​tekst był oczy​wi​sty, choć nie cał​kiem za​mie​rzo​ny. Con​stan​ce jed​nak ze​sztyw​- nia​ła i w za​kło​po​ta​niu za​czę​ła grze​bać w tor​bie. – Je​dze​nie za​raz tu bę​dzie, ale może tym​cza​sem przy​nio​sę ci tro​chę wody – do​le​- wał oli​wy do ognia. – Dzię​ki, wy​star​czy, jak będę mia​ła ci​szę i spo​kój – mruk​nę​ła, nie pod​no​sząc wzro​- ku. Po​pra​wi​ła tyl​ko na no​sie oku​la​ry. Za​uwa​żył, że nie la​kie​ru​je pa​znok​ci. Uśmiech​nął się. Po​do​ba​ło mu się, że nie cofa się przed nie​co aro​ganc​ki​mi od​zyw​- ka​mi, że nie ro​bią na niej wra​że​nia jego mi​lio​ny. – Okej, już mnie nie ma. – Świet​nie – od​rze​kła, wciąż na nie​go nie pa​trząc. Wy​no​sił się z wła​sne​go ga​bi​ne​tu, chi​cho​cząc ci​cho. Cią​gle czuł na war​gach jej po​- ca​łu​nek. Con​stan​ce oka​za​ła się gej​ze​rem na​mięt​no​ści. Może jesz​cze kie​dyś za​pu​ka do jej drzwi, nie​za​leż​nie od tego, czy to do​bry, czy zły po​mysł. Nie mo​gła się do​cze​kać chwi​li, aż od​zy​ska sa​mo​chód. W luk​su​so​wym lob​by ho​te​lu Joh​na czu​ła się jak wię​zień w ja​ski​ni wy​stęp​ku. W je​dwab​nej sza​cie, któ​rej by so​bie sama ni​g​dy nie ku​pi​ła, po​śród tych ha​ła​śli​wych, cią​gle wy​bu​cha​ją​cych śmie​chem lu​- dzi, któ​rzy są​czy​li al​ko​hol na dłu​go przed porą lun​chu… To nie jej świat. Może ro​dzi​ce mie​li ra​cję i nie po​win​na była brać tego zle​ce​nia? Z dru​giej stro​ny roz​wój za​wo​do​wy wy​ma​ga pod​ję​cia się cza​sem cze​goś mało kom​for​to​we​go. Na szczę​ście księ​gi ra​chun​ko​we New Dawn wy​glą​da​ły na świet​nie upo​rząd​ko​wa​ne i z pew​no​ścią upo​ra się z ich kon​tro​lą w cią​gu ty​go​dnia.

Wy​ję​ła z to​reb​ki dzwo​nią​cy te​le​fon. To była Ni​co​la Mo​ore z Biu​ra do spraw In​- dian. – Cześć, Ni​co​la. Sie​dzę wła​śnie w holu ka​sy​na – ode​zwa​ła w na​dziei, że uprze​dzo​- na w ten spo​sób roz​mów​czy​ni nie bę​dzie jej za​da​wać kło​po​tli​wych py​tań. – Zna​ko​mi​cie. Udo​stęp​ni​li ci księ​gi? – O tak! Pan Fa​ir​we​ather – wy​ma​wia​jąc jego na​zwi​sko, za​czer​wie​ni​ła się – dał mi cał​ko​wi​cie wol​ną rękę. Mogę prze​glą​dać, co ze​chcę. On trzy​ma ory​gi​na​ły wszyst​- kich ra​chun​ków, od pierw​sze​go dnia dzia​łal​no​ści ka​sy​na, wy​obraź so​bie. – Wy​glą​da​ją na praw​dzi​we? – Ra​chun​ki? – Ro​zej​rza​ła się, czy nikt nie pod​słu​chu​je. – Jak naj​bar​dziej. Na ra​zie wszyst​ko idzie jak po ma​śle. W słu​chaw​ce za​pa​dło krót​kie mil​cze​nie. – Im się wy​da​je, że to ru​ty​no​wy au​dyt, ale my wy​sła​li​śmy cię tam, bo mamy po​- waż​ne po​dej​rze​nia. Mogą ci pod​su​nąć fał​szy​we do​ku​men​ty. – Mam wy​star​cza​ją​ce do​świad​cze​nie w ba​da​niu sprze​da​ży de​ta​licz​nej. – Con​stan​- ce na​je​ży​ła się. – Wy​ła​pu​ję wszel​kie sy​gna​ły ostrze​gaw​cze i każ​dej po​dej​rza​nej ope​ra​cji przy​glą​dam się szcze​gól​nie uważ​nie. – John Fa​ir​we​ather ma opi​nię cza​ru​ją​ce​go. Nie daj się mu zwieść. To ostry gracz, bar​dzo prze​bie​gły. Con​stan​ce te​le​fon omal nie wy​padł z ręki. Czyż​by Ni​co​la Mo​ore do​sta​ła cynk o za​cho​wa​niu Joh​na ostat​niej nocy? To nie​moż​li​we! – Wiem, jaką ma opi​nię – szep​nę​ła, jak​by John cza​ił się za jej ple​ca​mi. – Je​stem cał​ko​wi​cie od​por​na na mę​skie wdzię​ki, in​te​re​su​ją mnie je​dy​nie licz​by. Po​sta​no​wi​ła od tego mo​men​tu wzmóc czuj​ność. Noc​ny po​ca​łu​nek kom​plet​nie ją za​sko​czył, bo była emo​cjo​nal​nie osła​bio​na nie​daw​ny​mi prze​ży​cia​mi. – Świet​nie. Cze​kam na spra​woz​da​nie wstęp​ne. Dzia​łal​ność New Dawn ob​ro​sła wie​lo​ma ne​ga​tyw​ny​mi oce​na​mi. Dużo się o nich plot​ku​je, pew​nie wiesz. Mie​li​śmy też do​no​sy. Jak to moż​li​we, że nie mają dłu​gów? Prze​cież roz​po​czę​cie ta​kiej dzia​łal​- no​ści wy​ma​ga środ​ków! I skąd te im​po​nu​ją​ce zy​ski? Żad​na fir​ma ta​kich nie ma. Tam musi się coś dziać… Con​stan​ce skrzy​wi​ła się. Nie po​do​ba​ło się jej, że Ni​co​la Mo​ore z góry za​kła​da ist​- nie​nie nie​pra​wi​dło​wo​ści. Ją samą dzi​wił ne​ga​tyw​ny ton wie​lu ar​ty​ku​łów na te​mat Nis​se​qu​otów i New Dawn. John wy​kre​ował sie​bie i swo​je ple​mię na ce​le​bry​tów, a o ta​kich – wia​do​mo – chęt​nie się plot​ku​je. Ona jak do​tych​czas nie do​strze​gła naj​- mniej​szych śla​dów prze​krę​tu. Wpraw​dzie jest tu za​le​d​wie dru​gi dzień, ale za​wsze. John wy​glą​da na skru​pu​lat​ne​go i za​an​ga​żo​wa​ne​go w swój biz​nes me​ne​dże​ra. Te zło​śli​we i za​zdro​sne ko​men​ta​rze na jego te​mat już za​czy​na​ją ją de​ner​wo​wać. Nie ma za​mia​ru go bro​nić, oczy​wi​ście, to by​ło​by nie​pro​fe​sjo​nal​ne. Ale lu​dzie do​- praw​dy nie po​win​ni ni​ko​go tak po​chop​nie osą​dzać. Ze​sztyw​nia​ła, gdy uj​rza​ła zbli​ża​ją​ce​go się do niej Joh​na. Ele​ganc​ki gar​ni​tur ani na jotę nie ła​go​dził wy​wie​ra​ne​go przez nie​go wra​że​nia dzi​ko​ści i pier​wot​no​ści. Puls jej przy​spie​szył, w gło​wie za​czę​ło się krę​cić. To śmiesz​ne! Za​wsze my​śla​ła, że jej nie do​ty​czą ta​kie głu​pie re​ak​cje. Szyb​ko za​koń​czy​ła roz​mo​wę. – Mo​że​my je​chać? – spy​ta​ła sztucz​nym to​nem. – Mam już klu​czy​ki. Za chwi​lę bę​dziesz wol​nym czło​wie​kiem.

Ostroż​nie wzię​ła od nie​go klu​czy​ki, sta​ra​jąc się go przy tym nie do​tknąć. – Dzię​ki Bogu – od​rze​kła z uśmie​chem. – Bę​dzie miło, je​śli ze​chcesz się jed​nak za​trzy​mać w na​szym ho​te​lu. Jest tu też wpraw​dzie Ho​li​day Inn, ale to dwa​dzie​ścia mi​nut jaz​dy, o ile nie ma kor​ków. – Jak dla mnie w po​rząd​ku. Uff, co za szczę​ście, że jest inny ho​tel. No​co​wa​nie na miej​scu oka​za​ło się gor​szą opcją, niż so​bie wy​obra​ża​ła. – No to je​dzie​my! – Uśmiech​nę​ła się i wsta​ła. Chciał nieść jej tor​bę, ale mu nie po​zwo​li​ła. Cof​nął rękę, pa​trząc na nią z wy​rzu​- tem. Czy on na​praw​dę uwa​ża ją za taką głu​pią? Jaki atrak​cyj​ny męż​czy​zna mógł​by się nią za​in​te​re​so​wać! Po pro​stu bawi go, że ta mała księ​go​wa poci się z emo​cji na jego wi​dok. Ra​czej umrze, niż da mu od​czuć, że on na​praw​dę na nią dzia​ła. Usia​dła z przo​du, za​ci​snę​ła ko​la​na i pa​trzy​ła wy​łącz​nie przed sie​bie. Nic do​bre​go nie może wy​nik​nąć z ga​pie​nia się na to po​tęż​nie umię​śnio​ne cia​ło obok. – Jaki pięk​ny dzień! – Jego ni​ski głos wy​peł​niał dud​nie​niem wnę​trze auta. – Po​my​- śleć, że tyle lat miesz​ka​łem w mie​ście i nie wie​dzia​łem, co tra​cę. Con​stan​ce też sta​ra​ła się po​dzi​wiać pięk​no przy​ro​dy. Dro​ga wiła się mię​dzy drze​- wa​mi, przez ich ga​łę​zie prze​są​cza​ły się sło​necz​ne pro​mie​nie. – Dla​cze​go tu są tyl​ko lasy? Nie ma farm, go​spo​darstw, w ogó​le ni​cze​go? – za​py​- ta​ła. – Daw​niej to były te​re​ny rol​ni​cze, ale zie​mia nie jest tu zbyt ży​zna, no i da​le​ko do więk​szych miast, więc pro​duk​cja prze​sta​ła się opła​cać. Lu​dzie wy​je​cha​li. Gdy​by nie wjazd na au​to​stra​dę, by​li​by​śmy pra​wie od​cię​ci od świa​ta. – Tu się wy​cho​wa​łeś? – Tak – od​rzekł z uśmie​chem. Bez​wied​nie moc​niej za​ci​snę​ła ko​la​na. Boże, prze​cież to tyl​ko uśmiech! Nie ma się czym pod​nie​cać. – Uwa​ża​łem, że to naj​nud​niej​sze miej​sce na świe​cie, chcia​łem się wy​rwać. Mie​li​- śmy pięć​dzie​siąt mlecz​nych krów, mu​sia​łem po​ma​gać je doić rano i wie​czo​rem. Uwierz mi, ze​sta​wie​nia ta​be​la​rycz​ne są w po​rów​na​niu z tym na​praw​dę cie​ka​wą spra​wą. – Chy​ba żar​tu​jesz. – Nie mo​gła so​bie wy​obra​zić Joh​na do​ją​ce​go kro​wę. – Prze​- cież te​raz ro​bią to ma​szy​ny. – Tak, ale ktoś musi do​pro​wa​dzić kro​wę do ma​szy​ny. – A one sta​wia​ją opór? Mam na my​śli kro​wy. – Za​zwy​czaj są chęt​ne. Miło jest zrzu​cić z sie​bie tro​chę ła​dun​ku. – A te​raz do​isz lu​dzi? Oczy​wi​ście tych, któ​rzy są na tyle głu​pi, żeby ry​zy​ko​wać swo​imi cięż​ko za​ro​bio​ny​mi pie​niędz​mi – mó​wi​ła, pa​trząc przed sie​bie. – Nie​siesz ulgę ich port​fe​lom. Od​wró​cił się i spoj​rzał na nią. – Uwa​żasz, że ro​bi​my coś złe​go? – Nie, po pro​stu ni​g​dy się z tym nie ze​tknę​łam. – To roz​ryw​ka. Lu​dzie mają wol​ną wolę. Mogą tu przy​je​chać i po​grać albo ro​bić w tym cza​sie co in​ne​go.

Jego spo​kój za​chę​cił ją do dal​szych pro​wo​ka​cji. – A ty? Grasz? Za​milkł na dłu​go. Ode​zwał się do​pie​ro, gdy na nie​go spoj​rza​ła: – Nie. Ja nie gram. – No wi​dzisz. – Co wi​dzę? – Że to jest zły po​mysł. – Mam na tyle ro​zu​mu, żeby wie​dzieć, że to nie dla mnie. Uwierz, otwo​rze​nie ka​- sy​na i ho​te​lu w le​śnej głu​szy to już wy​star​cza​ją​cy ha​zard. Zwłasz​cza że wszy​scy tyl​- ko cze​ka​ją, aż po​wi​nie mi się noga. – Fakt, za​uwa​ży​łam, że nie ma​cie do​brej pra​sy. Ale chy​ba jak się tyle za​ra​bia, nie trze​ba się tym przej​mo​wać? – Masz ra​cję. – Ob​da​rzył ją ko​lej​nym uśmie​chem, tak cie​płym, że za​czę​ła go w du​- chu prze​kli​nać. – Do​wie​dli​śmy, że oplu​wa​cze nie mie​li ra​cji i za​mie​rza​my da​lej tak trzy​mać. – A dla​cze​go Biu​ro do spraw In​dian kon​tro​lu​je wa​sze fi​nan​se? – Może nie ma pra​- wa o to py​tać, ale cie​ka​wi​ło ją, co on o tym my​śli. Wzru​szył ra​mio​na​mi. – Są​dzę, że z tych sa​mych po​wo​dów. Nie dzi​wi​ło​by ich, gdy​by​śmy byli po uszy za​- dłu​że​ni w Du​ba​ju czy u ma​fii albo gdy​by​śmy wy​stą​pi​li o do​ta​cje rzą​do​we. Nie mie​- ści im się w gło​wie, że od​no​si​my suk​ce​sy o wła​snych si​łach. To po​dej​rza​ne, praw​da? – A jak to się sta​ło, że nie mu​sia​łeś brać kre​dy​tów? – Wolę być pa​nem wła​sne​go losu. Sprze​da​łem fir​mę kom​pu​te​ro​wą za osiem​dzie​- siąt mi​lio​nów do​la​rów. O tym też pew​nie czy​ta​łaś? – Tak, ale dla​cze​go za​ry​zy​ko​wa​łeś ca​łym swo​im ma​jąt​kiem? – To była in​we​sty​cja. I na ra​zie oka​za​ła się opła​cal​na. – Sta​ra​ła się nie pa​trzeć w jego stro​nę, ale wy​czu​wa​ła jego pe​łen sa​tys​fak​cji uśmie​szek. Jego nie da się nie lu​bić. Wszyst​ko mu się uda​je, nie w gło​wie mu gry ha​zar​do​we. A je​śli w do​dat​ku nie oszu​ku​je na ra​chun​kach, jej sy​tu​acja jest nie do po​zaz​drosz​- cze​nia. Bo oso​ba z Biu​ra do spraw In​dian naj​wy​raź​niej ocze​ku​je, że Con​stan​ce coś na nie​go znaj​dzie. My​śla​ła, że te​raz po​ja​dą do spa​lo​ne​go mo​te​lu, ale jej czy​ściut​ka to​yo​ta cam​ry sta​- ła na par​kin​gu ja​kiejś re​stau​ra​cji. – Ka​za​łem ją umyć. Le​piej że​byś nie oglą​da​ła resz​tek tam​te​go mo​te​lu. – Do​brze to wy​my​śli​łeś – przy​zna​ła. – Ale dla​cze​go od​sta​wi​li ją tu, a nie do New Dawn? Nie​przy​zwy​cza​jo​na do cho​dze​nia na ob​ca​sach, nie​pew​nie po​sta​wi​ła nogę na zie​- mi. Co za szczę​ście, że już ma sa​mo​chód. Bę​dzie mo​gła ku​pić so​bie ta​kie ciu​chy, ja​- kie chce, i wy​na​jąć ja​kieś lo​kum. Na pew​no zwró​ci bacz​ną uwa​gę na za​bez​pie​cze​- nia prze​ciw​po​ża​ro​we… – Bo tu za​re​zer​wo​wa​łem dla nas sto​lik na lunch. – Co? – wy​krzyk​nę​ła, pa​trząc na re​stau​ra​cję, któ​ra, są​dząc po wi​szą​cych wszę​- dzie ko​szach z kwia​ta​mi i ele​ganc​kich mar​ki​zach, mu​sia​ła na​le​żeć do naj​droż​szych. – Nie! Ja chcę te​raz ku​pić so​bie gdzieś ko​sme​ty​ki, ubra​nia i w ogó​le. No i cze​ka mnie masa pra​cy!