Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 117 287
  • Obserwuję512
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań683 122

Lindsey Johanna - Bunt serca

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :881.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Lindsey Johanna - Bunt serca.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (1)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 229 stron)

Rozdział 1 Anglia, 1818 - Boisz się, kwiatuszku? Roslynn Chadwick odwróciła się od okna powozu, przez które nie widzącym spojrzeniem wpatrywała się w przydrożny krajobraz. Czy się bała? Sama na świecie, bez opiekuna i bliskiej rodziny, zmierzała ku niepewnej przyszłości, zostawiając za sobą wszystko, co znajome i drogie sercu. Bała się? Była przerażona! Dopóki mogła, skrywała jednak przed pokojówką swój lęk. Biedna Nettie też nie czuła się zbyt pewnie, zwłaszcza od wczorajszego ranka, kiedy to przekroczyły granicę angielską. Jak zwykle próbowała maskować niepokój zrzędzeniem, choć jeszcze niedawno wydawała się pełna otuchy. Nie straciła humoru nawet wtedy, gdy powóz wjechał na pogardzane przez nią niziny. Rodowita Szkotka, Nettie MacDonald, nigdy w swym czterdziestodwuletnim życiu nie przypuszczała, że będzie zmuszona opuścić ukochane góry. Co dopiero mówić o podróży do Anglii! Ale Roslynn nie mogła przecież zostawić swojej drogiej Nettie na pastwę losu. To było wykluczone. Uśmiechnęła się teraz z wysiłkiem, próbując podnieść na duchu zmartwioną pokojówkę. Na krótką chwilę jej piwne oczy rozbłysły nieco złośliwą uciechą. - Och, Nettie, a czegóż to miałabym się bać? Wymknęłyśmy się w środku nocy, nikt nas nie widział Geordie będzie nas szukał w Aberdeen i Edynburgu. Ani mu do głowy nie przyjdzie, że uciekłyśmy do Londynu. Ano, pewnie tak. Nettie uśmiechnęła się z satysfakcją, na chwilę zapominając o strachu i niechęci do wszystkiego co angielskie; przeważyła znacznie głębsza niechęć do Geordiego Camerona. - Mam nadzieję, że ten piekielnik udławi się swoją złością, kiedy zobaczy, jak pokrzyżowałaś jego niecne plany. Wcale mi się nie podobało, kiedy pan Duncan, niech spoczywa w pokoju, kazał ci obiecać, że będziesz posłuszna jego woli, ale on wiedział, co dla ciebie najlepsze. I wcale się nie martwię, że nie zapomniałaś tak mówić, jak cię nauczyła ta przemądrzała belferka, co to ją sprowadził dla ciebie pan Duncan. Teraz już nie zapomnisz, zwłaszcza tutaj, między Anglikami. - Ostatnie zdanie Nettie wypowiedziała tonem najgłębszej przygany. Roslynn się roześmiała. Nie mogła sobie odmówić uciechy podroczenia się ze służącą. - Wystarczy, że przypomnę sobie, jak należy poprawnie mówić, kiedy spotkam pierwszego Anglika. Ale teraz pozwól, że nie będę się zastanawiała nad każdym słowem. - I tak zapominasz się tylko wtedy, gdy jesteś zmartwiona albo zła. Nie myśl, że tego nie zauważyłam.

Istotnie, nic nie mogło ujść czujnej uwagi panny MacDonald. A już Roslynn znała niemal jak siebie samą. Czasem zdawało jej się, że nawet lepiej. Wiedziała, że jeśli Roslynn ostatnio zapomina się jakby częściej i mówi szkockim dialektem, przejętym od dziadka i samej Nettie to właśnie dlatego, ze jest zmartwiona. I nie bez powodu. Oczywiście nie aż tak zmartwiona, by całkiem zapomnieć reguł poprawnej wymowy angielskiej. Mam nadzieję, że nasze bagaże dotarły na miejsce, bo inaczej będziemy się miały z pyszna westchnęła Roslynn. Opuściły dom, zabierając tylko po jednej zmianie odzieży, by dodatkowo zamącić w głowie kuzynowi Geordiemu. Ktoś mógł mu przecież donieść o ich wyjeździe. - To już najmniejsze twoje zmartwienie, kochaneczko. I powiem ci, że dobrym pomysłem było sprowadzenie do Cameron Hall londyńskiej krawcowej, żeby ci poszyła te wszystkie śliczne sukienki. Kiedy dojedziemy, nie będziesz musiała biegać po sklepach. Pan Duncan, niech mu ziemia lekką będzie, pomyślał o wszystkim, nawet wysłał przodem nasze kufry, jeden po drugim, tak że Geordie niczego nie mógł podejrzewać. Sama ucieczka z Cameron Hall była zdaniem Nettie pysznym figlem. Wykradły się z domu w środku nocy i wierzchem pojechały do pobliskiego miasteczka — w bryczesach, z podwiniętymi do pasa spódnicami, tak że w słabym świetle księżyca wyglądały jak mężczyźni. Prawdę mówiąc, także Roslynn jedynie tę część swego szalonego przedsięwzięcia uważała za zabawną. W mieście czekał na nie umówiony powóz z woźnicą. Wyruszyły dopiero po kilku godzinach, kiedy nabrały pewności, że nikt ich nie ściga. Wszystkie te zabiegi miały na celu wyprowadzenie w pole Geordiego Camerona i zdaniem dziadka Roslynn były niezbędne. Tak daleko posuniętą ostrożność Roslynn początkowo uważała za przesadę, lecz zmieniła zdanie, ujrzawszy wyraz twarzy Geordiego w chwili otwarcia testamentu. Mimo wszystko Geordie był wnukiem najmłodszego brata Duncana Camerona i jego jedynym żyjącym męskim krewnym. Miał prawo się spodziewać, że jakąś część swego ogromnego majątku choćby i niewielką Duncan zostawi właśnie jemu. Tymczasem dziadek wszystko zapisał Roslynn, swojej jedynej wnuczce: Cameron Hall, młyny, udziały w niezliczonych spółkach wszystko. Kiedy notariusz odczytał testament, Geordie wpadł w dziki gniew. Z najwyższym trudem zapanował nad swoją furią. - Nie powinien być zaskoczony — stwierdziła Nettie, gdy Geordie wysłuchawszy ostatniej woli dziadka, opuścił Cameron Hall. - Wiedział, że pan Duncan go nienawidził, że winił go za śmierć twojej matki. Nie bez powodu był dla ciebie taki miły. Domyślał się, że pan Duncan tobie zostawi swój majątek. I dlatego, kochaneczko, musimy się śpieszyć. O tym, że nie ma czasu do stracenia, Roslynn upewniła się w chwilę po otwarciu testamentu. Po raz kolejny Geordie poprosił ją o rękę, a ona po raz kolejny mu odmówiła. W nocy razem z

Nettie uciekły. Roslynn nie miała nawet czasu opłakać dziadka ani pożałować złożonej mu obietnicy. Lecz prawdę mówiąc, w jej sercu żałoba gościła już od dwóch miesięcy, odkąd stało się jasne, że żywot Duncana dobiega kresu. Jedyną pociechą była świadomość, że śmierć oznaczała dla starca wybawienie od cierpień długotrwałej choroby. Duncan niedomagał od siedmiu lat. Lekarze dawno już machnęli nań ręką, on jednak ze szkockim uporem czepiał się życia, choć cierpiał przy tym straszliwie. Teraz jego ból znalazł ukojenie i Roslynn nie mogła o tym nie pamiętać, nie zmniejszało to wszakże jej smutku i tęsknoty za staruszkiem, który przez tyle lat zastępował jej rodziców i którego szczerze kochała. Nie chcę, żebyś obchodziła po mnie żałobę powiedział jej na tydzień przed śmiercią. Nie chcę i zakazuję. Poświęciłaś mi zbyt wiele czasu... straciłaś najlepsze lata swojej młodości i nie pozwolę, żebyś z mojego powodu zmarnowała jeszcze choćby jeden dzień. To także masz mi obiecać. Tak więc złożyła kolejną obietnicę. Bo jakże mogła odmówić człowiekowi, który wychowywał ją, tyranizował i wielbił od dnia, kiedy do Cameron Hall wróciła jego córka z sześcioletnią Roslynn na ręku. A zresztą, co znaczyła jeszcze jedna obietnica, skoro już wcześniej złożyła przyrzeczenie, które miało zadecydować o jej losie. Tak czy inaczej, na żałobę nie było czasu i niejako bez jej udziału woli dziadka stało się zadość. Nettie zachmurzyła się, widząc, że Roslynn w milczeniu wpatruje się w sunące za oknem przydrożne drzewa. Domyśliła się, że dziewczyna wspomina Duncana Camerona — ,,dziadzia", jak nazywała go z dziecięcą poufałością, odkąd razem z matką zamieszkały w Cameron Hall. Duncan udawał, że się złości, ale kochał to chochlikowate stworzenie, które tak niespodziewanie pojawiło się w jego życiu. Wszystkie psoty i figle Roslynn, która uwielbiała drażnić krewkiego Szkota, tylko wzmagały jego zachwyt nad temperamentem wnuczki. Nettie także boleśnie przeżyła śmierć Duncana, ale jej zdaniem teraz należało myśleć o przyszłości. - Nareszcie - powiedziała. - Dojeżdżamy do gospody. Roslynn wychyliła się z przedniego siedzenia, aby spojrzeć w kierunku jazdy. Wpadające przez okno promienie słońca rozpaliły jej włosy wszystkimi barwami zachodu. Takie piękne rudozłote loki Nettie widziała tylko u matki Roslynn, Janet. Sama Nettie miała włosy czarne jak węgiel, a oczy ciemnozielone niczym woda w górskim jeziorze ocienionym starymi dębami. Oczy Roslynn, tak jak oczy jej matki, były szarozielone, o niezwykłym odcieniu, i nakrapiane wyraźnymi złotymi cętkami. Jakże ta dziewczyna przypominała młodą Janet Cameron! W jej wyglądzie nie było nic z ojca, tego Anglika, który uprowadził Janet z rodzinnego domu, naprzód skradłszy jej serce. Zginął potem w wypadku, mimowolnie ściągając na żonę smutek i cierpienie. Śmierć męża okazała się wstrząsem ponad siły Janet; przeżyła go zaledwie o rok.

Dzięki Bogu, Roslynn miała jeszcze dziadka. Pogodziła się z nową sytuacją, przebolała swoje sieroctwo, zwłaszcza że stary Szkot świata poza nią nie widział. Nettie otrząsnęła się z zadumy. Nie pora myśleć o zmarłych, kiedy przyszłość wydaje się jednym wielkim znakiem zapytania. Powóz zatrzymał się na dziedzińcu wiejskiej gospody. - Miejmy nadzieję, że dostaniemy miększe łóżka niż wczoraj - odezwała się Roslynn. - Jedyny powód, dla którego spieszno mi do Londynu, to pewność, że u Frances czekają na nas wygodne łóżka. - To znaczy, że nie cieszysz się na myśl o spotkaniu z najlepszą przyjaciółką? Po tylu latach? Roslynn, jakby zdziwiona, spojrzała na Nettie z wyrzutem. - Oczywiście, że się cieszę, jakżeby inaczej Nie mogę się doczekać, kiedy zobaczę Frances. Ale w obecnej sytuacji obowiązki towarzyskie muszą zejść na drugi plan. To znaczy... skąd wezmę czas na wizyty u Frances? Do licha, wszystko to wina Geordiego. Na wspomnienie kuzyna Roslynn gniewnie ściągnęła brwi. Gdyby nie on... - Nie składałabyś żadnych obietnic, nie musiałybyśmy spać w tej gospodzie i nie byłoby powodów do biado1enia, prawda ? Roslynn uśmiechnęła się. - A kto tu biadoli? Kto płakał w nocy i narzekał, że musi spać w łóżku za twardym nawet dla pluskiew, a co dopiero dla zmęczonego człowieka? Nettie zignorowała przytyk, prychnęła tylko wyniośle, a kiedy woźnica otworzył drzwi, wypchnęła Roslynn z powozu. Dziewczyna zachichotała, widocznie rozbawił ją wyraz twarzy pokojówki. Nettie ponownie sapnęła przez nos, tym razem adresując przyganę do samej siebie. “Nie jesteś taka stara, żeby nie móc znieść kilku nocy niewygód, Nettie" pomyślała. Ale patrząc za Roslynn, energicznym krokiem zmierzającą ku wejściu do gospody, poczuła się bardzo staro. ,,Dzisiaj nie powiem ani słówka, choćby łóżka były z żywego kamienia postanowiła. Inaczej ta dziewczyna nigdy nie da mi spokoju". Zaraz jednak uśmiechnęła się i pokręciła głową. ,,Biedna Roslynn. A niech tam sobie ze mnie pożartuje. Może wtedy nie będzie tyle myślała o niepewnej przyszłości. A więc, Nettie, nawet jeśli mają tu łóżka mięciutkie niczym puch, powiesz, że ci twardo jak na bruku. Tak dawno nie słyszałaś śmiechu swojej małej dziewczynki, nie widziałaś figlarnych ogników- w jej oczach". Roslynn weszła do gospody, ledwie rzuciwszy okiem na szesnastoletniego wyrostka, który stojąc na krześle zapalał lampę nad drzwiami. Słysząc gardłowy śmieszek, tak różny od znanych sobie przejawów wesołości, chło-pak obejrzał się przez ramię i niewiele brakowało, a spadłby z krzesła. Widok Roslynn zrobił na nim doprawdy wstrząsające wrażenie. W czerwonawym blasku zachodzącego słońca jej postać zdawała się płonąc ognistą poświatą, zbliżała się, aż

wzrok chłopca spoczął na kształtnej twarzy nieznajomej, prześliznął się po niej od wysoko osadzonych kości policzkowych, przez mały. prosty nosek i pełne, zmysłowe usta, aż po drobny, choć mocno zarysowany podbródek. Piękna pani minęła go, a on trwał w bezruchu ze wzrokiem wlepionym we drzwi gospody, aż groźne ,,hmm!" wyrwało go z pełnego zachwytu osłupienia. Odwrócił się i zaczerwienił, napotkawszy surowe spojrzenie pokojówki. Nettie zlitowała się nad jego młodym wiekiem i tylko dlatego młokos uniknął besztania, które stawało się udziałem większości mężczyzn, zbyt natarczywie przyglądających się jej Roslynn. Bo lady Chadwick miała niezwykłą moc przyciągania męskich spojrzeń. Nikt, czy to zgrzybiały starzec, czy gołowąs w rodzaju tego tu smarkacza, nie był w stanie oprzeć się jej urokowi. I taka dziewczyna miała niebawem znaleźć się sama w Londynie... Rozdział 2 - Pytasz, jak się nazywa jego krawiec? - z wyraźną drwiną w głosie rzekł czcigodny William Fairfax. Otóż przyjmij do wiadomości, że krawiec nie ma tu nic do rzeczy, jeśli istotnie chcesz się doń upodobnić, weź się do boksowania. Słyszałem, ze on zabawia się w ten sposób od dobrych dziesięciu lat. Rozległ się odgłos uderzenia ciężkiej skórzanej rękawicy o ludzkie ciało i młody przyjaciel Williama wzdrygnął się gwałtownie. Nie zamknął jednak oczu jak przed kilkoma minutami, kiedy z nosa jednego z walczących pociekła strużka krwi. Teraz cała twarz boksera umazana była krwią, płynącą nie tylko z nosa, ale i ze spuchniętych warg i rozbitego łuku brwiowego. - Co z tobą, Cully? Fairtax uśmiechnął się, widząc, że twarz przyjaciela nabrała zielonkawej barwy. Źle się bawisz? Wyobraź sobie, że jego przeciwnik także. Roześmiał się, rad z dowcipu. Gdyby na ring wyszedł Knighton, byłoby się o co zakładać. To on trenował sir Anthony'ego. Oczywiście Knighton od dziesięciu lat nie walczy, ale z drugiej strony Malory już się trochę zasapał, więc szanse byłyby wyrównane. Tymczasem sir Anthony Malory odstąpił od przeciwnika i opuścił ręce. Następnie zwrócił się do właściciela sali, który stał w grupie dżentelmenów otaczających ring. - To się robi nudne, Knighton. Mówiłem ci, że on jeszcze nie nadaje się do walki. Nie wydobrzał po poprzednim sparingu. John Knighton wzruszył ramionami i z uśmiechem spojrzał na szlachetnie urodzonego miłośnika pięściarstwa, którego uważał za swego przyjaciela. - Co zrobić, milordzie. Nie było innych chętnych do rei walki. Może gdyby dla odmiany pozwolił pan komuś ze sobą wygrać, łatwiej byłoby panu znaleźć partnera do sparingu.

Wśród otaczających ring rozległy się głośne śmiechy. W szyscy wiedzieli, że Malory od dziesięciu lat nie przegrał ani jednej walki, a nawet nie pozwolił nikomu się pobić w kiikurundowym sparingu. Był silny wspaniale umięśniony i niezmiennie w doskonalej formie, ale sławę niezwyciężonego zawdzięczał przede wszystkim swoim pięściarskim umiejętnościom. Trenerzy i organizatorzy walk bokserskich, tacy jak Knighton, daliby wszystko za możność wystawienia Malory'ego na zawodowym ringu. Ale dla sir Anthony'ego boks był tylko sposobem na utrzymanie dobrej kondycji fizycznej, niejako równoważącym skutki hulaszczego trybu życia. Trzy razy w tygodniu odwiedzał salę treningową Knightona, podobnie jak co ranek odbywał konną przejażdżkę po parku wyłącznie dla przyjemności. Spośród dżentelmenów zgromadzonych w sali mniej więcej połowę stanowili podobni do sir Anthony'ego pięściarze amatorzy. Inni, jak choćby czcigodny Fairfax, występowali jedynie w roli widzów, a czasem, przy okazji ciekawszych pojedynków, zabawiali się obstawianiem wyników. Malory'emu jak zwykle towarzyszyła grupa przyjaciół; uwielbiali patrzeć, jak zmiata z ringu partnerów sparingowych, nieopatrznie wystawionych przez Knightona. Oczywiście żaden z owych dżentelmenów nie był na tyle nierozważny, aby samemu spróbować szczęścia z tak groźnym przeciwnikiem. Do Anthony'ego podszedł z uśmiechem lord Am-herst. Mniej więcej tego samego wzrostu, choć szczuplejszy i jasnowłosy — podczas gdy Malory był zdecydowanym brunetem — uchodził za lekkoducha i kawalarza. Z Anthonym łączyły go wspólne - by tak rzec zainteresowania, wśród których na pierwszym miejscu należałoby wymienić kobiety, na drugim hazard, a na trzecim... kobiety. - Malory, jeśli zależy ci na przeciwniku, który naprawdę walczy z sercem, musisz uwieść żonę jakiegoś młodego amatora zdrowego trybu życia. Tylko żeby był twojego wzrostu i wagi. - Przy moim pechu, George - odparł Anthony - pewnie by się okazało, że pan rogacz woli się strzelać, a to żadna przyjemność. Przesadnie zdawkowy ton odpowiedzi przyjaciela rozbawił George'a Amhersta. Bo jeśli nie wszyscy wiedzieli, że Anthony jest mistrzem ringu, to jego sława niezrównanego strzelca dla nikogo nie była tajemnicą. Stając do pojedynku, miał zwyczaj nonszalancko pytać swoich przeciwników, w jaką część ciała życzą sobie odnieść honorową ranę, co odbierało nieszczęśnikom resztki odwagi. George nie słyszał, żeby Anthony zabił kogoś w pojedynku. Pewnie dlatego, że jeśli już się bił, to niemal zawsze chodziło o kobietę, a jego zdaniem żadna kobieta nie była warta ludzkiego życia — oczywiście z wyjątkiem dam należących do rodziny Malorych. Anthony był piekielnie drażliwy na punkcie

honoru rodziny. Zdeklarowany wróg stanu małżeńskiego, miał jednak trzech starszych braci oraz całą gromadkę bratanic i bratanków, których darzył szczerym stryjowskim uczuciem. - Szukasz przeciwnika, Tony? Czemu od razu nie posłałeś po mnie? Wiesz, że zawsze jestem do twojej dyspozycji. George odwrócił się pośpiesznie. Nie wierzył własnym uszom, bo oto usłyszał głos człowieka, którego nie widział od ponad dziesięciu lat. I nie mylił się: w drzwiach klubu stał James Malory we własnej osobie. Naturalnie postarzał się nieco, ale wyglądał równie niebezpiecznie jak przed dziesięciu laty, kiedy to cieszył się opinią największego awanturnika w Londynie. Wysoki, jasnowłosy i nadal przystojny, nie robił wrażenia skruszonego grzesznika. Na twarzy George'a odmalowało się szczere zdumienie. Coś podobnego! Spojrzał na przyjaciela, ciekaw, jak ten przyjął niespodziewane zjawienie się brata. Kiedyś James i Anthony pozostawali w bliskiej zażyłości, czemu sprzyjała niewielka różnica wieku między nimi - ledwie rok - i podobne zamiłowania, choć z tej dwójki James byl niewątpliwie bardziej zwariowany — tak przynajmniej uważano przed laty. Ale potem James zniknął i z powodów znanych tylko rodzinie Malorych bracia najwyraźniej się go wyrzekli. Także Anthony nigdy nie wymawiał jego imienia. George od lat przyjaźnił się z Anthonym, a nawet uważał się za jego powiernika, a mimo to nie dowiedział się, czym James zasłużył sobie na wykluczenie z rodziny. Lecz oto ku zaskoczeniu George'a na twarzy An-thony'ego nie pojawił się najlżejszy ślad jakiejkolwiek emocji. Było to tym dziwniejsze, że sir Malory nie grzeszył powściągliwością. Nikt z obecnych nie zwrócił uwagi na blask, jakim przelotnie zapłonęły jego niebieskie oczy. Ich wyraz należałoby jednak odczytać jako manifestację radości, nie gniewu. Mimo to pierwsze słowa Anthony'ego zabrzmiały tak, jakby skierowane były do najgorszego wroga: - James, co ty, do diabła, robisz jeszcze w Londynie? Miałeś wypłynąć dziś rano! W odpowiedzi James tylko wzruszył ramionami. - Zmiana planów - oznajmił ze znudzoną miną. - A wszystko za sprawą oślego uporu Jeremy'ego. Po spotkaniu z rodziną ten chłopak zrobił się doprawdy nieznośny. Głowę daję, że brał u Regan lekcje manipulowania ludźmi, bo jakimś sposobem zdołał mnie namówić, żebym pozwolił mu zostać tutaj do końca nauki. Nie mam pojęcia, jak on tego dokonał. Wyraz konfuzji na twarzy brata, przechytrzonego przez siedemnastoletniego wyrostka, rozbawił Anthony'ego. Wybuchnąłby śmiechem, gdyby z ust Jamesa nie padło imię ,,Regan", którego dźwięk zawsze doprowadzał go do furii, podobnie zresztą jak starszych braci, Jasona i Edwarda. James doskonale o tym wiedział i zamiast ,,Reggie" jak wszyscy w rodzinie nazywali Reginę Eden mówił ,,Regan". A jak daleko Anthony sięgał pamięcią, James zawsze robił wszystko na opak, po swojemu i do diabła z konsekwencjami!

James zbliżył się do ringu, po drodze niedbałym gestem zsunąwszy płaszcz z ramion. Pod spodem miał koszulę z szerokimi rękawami, którą nosił na pokładzie “Maiden Annę". Wyglądało na to, że istotnie zamierza stanąć do walki z bratem, toteż Anthony powstrzymał się od czynienia uwag na temat nazywania siostrzenicy znienawidzonym mianem ,,Regan", co prawdopodobnie zakończyłoby się kłótnią i zmieniło przyjacielski sparing w ostry pojedynek. Czy to znaczy, że ty także zostajesz? - zapytał. James podał płaszcz George'owi i wyciągnął dłonie ku Knightonowi, który najwyraźniej zadowolony z rozwoju wydarzeń, założył mu rękawice. - Tylko dopóki nie urządzę tu mojego młodego obwiesia. Tak myślę. Chociaż Connie uważa, że jedynie po to mieliśmy zamieszkać na wyspach, żeby stworzyć dom dla Jeremy'ego. Tym razem Anthony nie zdołał powstrzymać się od śmiechu. Dwa stare wilki morskie w roli mamuśki. Na Boga, chciałbym to zobaczyć. - Nie ma się z czego śmiać - spokojnie odrzekł James, nie zmieszany kpiącym spojrzeniem brata. - Co lato sam występujesz w roli mamuśki i nikt ci tego nie wypomina. - Tatuśka - poprawił Anthony. - Czy raczej starszego brata, a to zupełnie co innego. Dziwię się, że nie wziałeś przykładu z Jasona i nie ożeniłeś się choćby po to, żeby dać chłopakowi matkę. Oczywiście, jeśli Conrad Sharp zgłosił gotowość udzielenia ci pomocy w wychowaniu Jeremy'ego, miałeś prawo uznać, że żona ci niepotrzebna. James wskoczył na ring. - Nabijasz się z mojego najlepszego przyjaciela. - Ach, tak... Proszę zatem o wybaczenie. - Anthony skłonił się lekko. — Ale powiedz mi, kto zajmie się chłopcem, dopóki ty i Connie nie zdecydujecie, czy założyć dom. Prawa pięść Jamesa wylądowała na korpusie brata. - Ty. Anthony zgiął się wpół; i cios, i oświadczenie Jamesa zrobiły na nim spore wrażenie. Widzowie rzucili się robić zakłady. Nareszcie znalazł się ktoś być może zdolny spuścić manto niepokonanemu lordowi Malory'emu. Anthony był o kilka cali wyższy, ale jego przeciwnik wyglądał na silniejszego - dość silnego, by wytrzeć podłogę każdym z obecnych w sali, nie wyłączając mistrza. Nikt nie chciałby stracić takiego widowiska, a tylko nieliczni wiedzieli, że na ringu potykają się bracia. Odzyskawszy dech, Anthony rzucił Jamesowi wściekłe spojrzenie, ale nie potrafił ukryć zdziwienia usłyszaną nowńną. - Ja? A czymże sobie zasłużyłem na takie szczęście? - Smarkacz sam cię wybrał. Zawsze byłeś jego idolem... drugim po mnie, oczywiście.

- Oczywiście — przytaknął Anthony i niemal jednocześnie zadał błyskawiczny cios, po którym James zachwiał się i cofnął o kilka kroków. Zanim rozruszał zdrętwiałą szczękę, Anthony dodał: — Chętnie się nim zajmę, ale musisz zdawać sobie sprawę, że nie zmienię dla niego trybu życia, jak to zrobiłem dla Reggie. Krążyli po ringu, wypatrując stosownej chwili do ataku, i zanim James udzielił bratu odpowiedzi, obaj zadali po kolejnym ciosie. Wcale od ciebie tego nie oczekuję, braciszku. W końcu ja też niczego nie zmieniałem w swoim życiu. Byłoby łatwiej, gdyby chłopak był cichy i pokorny. A tymczasem odkąd ukończył czternaście lat, nic tylko dziewuchy mu w głowie. Anthony roześmiał się, opuszczając przy tym gardę, za co niezwłocznie został ukarany soczystym sierpowym, od którego aż zadzwoniło mu w uszach. Był jednak na tyle szybki, by w ułamku sekundy zrewanżować się hakiem na korpus, po którym James dosłownie uniósł się dobre pięć cali nad podłogę. A zważywszy, że starszy z braci Malorych był cięższy o blisko trzydzieści funtów, musiał to być cios co się zowie, Anthony cofnął się, pozwalając bratu złapać oddechu James, wciąż zgięty wpół, uniósł nań wzrok i uśmiechnął się. - Czy koniecznie musimy iść dzisiaj do łóżka z siniakami, Tony? — spytał. - Nie, jeśli uda się znaleźć milsze towarzystwo. A zapewniam cię, że się uda. Anthony podszedł do brata i serdecznie objął go ramieniem. - A więc kiedy zacznie się szkoła, weźmiesz chłopaka do siebie? - Z przyjemnością, chociaż jak sobie pomyślę, ile kpin będę musiał znieść z tego powodu... Każdy, kto zobaczy Jeremy'ego, pomyśli, że to mój syn. - O to mu właśnie chodzi zaśmiał się James. Smarkacz ma hultajskie poczucie humoru. A co do dzisiejszego wieczora... Znam kilka sikorek.. - Sikorek! Dobre sobie. Za długo bawiłeś się w pirata, kapitanie Hawke. Otóż ja znam kilka dam... Rozdział 3 - Czegoś tu nie pojmuję, Ros. Lady Frances bezradnie rozłożyła ręce. - Przecież nie musisz wychodzić za mąż. Gdybyś była zakochana, to co innego. Ale ty mówisz o związaniu się z mężczyzną, którego nawet jeszcze nie znasz.

- Ależ, Frances, czy naprawdę myślisz, że gdyby nie obietnica dana dziadkowi, coś podobnego przyszłoby mi do głowy? - Cóż, mam nadzieję, że nie, ale... Nikt się nie dowie, jeśli nie dotrzymasz obietnicy. To znaczy... twój dziadek nie żyje i... - lady Frances urwała i niepewnie spojrzała na przyjaciółkę. - Przepraszam. Zapomnij, że to powiedziałam. - Już zapomniałam. Frances westchnęła przejmująco. - Mimo wszystko uważam, że popełniasz ogromny błąd. Lady Frances Grenfell, drobna blondynka o ciemnobrązowych oczach, mogła uchodzić za kobietę pod każdym względem niezwykłą. Nie była może piękna, ale odznaczała się spokojną, niewyzywającą urodą. Roslynn pamiętała ją jako wesołą, pełną życia dziewczynę. Ale teraz Frances miała za sobą siedmioletnie nieudane małżeństwo z sir Henrym Grenfellem, które uczyniło z niej kobietę ze wszech miar dojrzałą i trzeźwo patrzącą na świat. Bywały jednak chwile, gdy pod maską statecznej damy Roslynn dostrzegała tę dawną, wiecznie roześmianą dziewczynę. - Znalazłaś się w sytuacji, o jakiej większość kobiet może tylko marzyć - zdecydowanym tonem stwierdziła Frances, podejmując przerwany wątek. Jesteś niezależna bogata aż do przesady i nikt na świecie nie może cię do niczego zmusić. Zdobycie takiej pozycji zajęło mi siedem lat, w tym pięć lat małżeństwa z nie kochanym mężczyzną. A i tak muszę znosić wymówki matki, która uważa, że ma prawo oceniać moje postępowanie, i nie przepuści żadnej okazji, żeby obrzydzić mi życie z powodu jakiegoś głupstwa. W moim przypadku nawet wdowieństwo nie oznaczało niezależności, bo mam syna, za którego odpowiadam. Ale ty, Roslynn, jesteś wolna jak ptak, a mimo to zamierzasz oddać się we władanie jakiemuś mężczyźnie, który z rozkoszą przytnie ci skrzydełka i wsadzi do klatki, tak jak to lord Henry uczynił ze mną. Wiem... jestem przekonana, że tego nie chcesz. - Nieważne, czego chcę, Frances. Ważne, co muszę zrobić. - Ale dlaczego?! - wybuchnęła Frances. - Powiedz mi dlaczego! I nie powtarzaj w kółko, że to z powodu obietnicy danej dziadkowi. Chcę wiedzieć, dlaczego on cię zmusił do jej złożenia. Jeśli mu tak na tym zależało, miał aż nadto czasu, żeby cię wydać za mąż. - Tu masz rację odparła Roslynn. Tyle że zabrakło mężczyzny, którego miałabym chęć poślubić. A dziadzio nie chciał mnie zmuszać. - Przez tyle lat nie znalazłaś odpowiedniego mężczyzny? Ani jednego? - Och, przestań, Frances! Nie znoszę, kiedy mówisz takie rzeczy. ,,Przez tyle lat!" Wiem, że będzie mi trudno, ale nie musisz mi o tym przypominać.

- Trudno? - Frances uniosła brwi. Wydawało się, że zaraz wybuchnie śmiechem. - Dobre sobie! Wątpię, czy może być coś łatwiejszego niż wydać ciebie za mąż. będziesz miała tylu konkurentów, że nie wiem, co z nimi wszystkimi zrobisz. A twój wiek, moja droga, nie ma tu absolutnie nic do rzeczy. Mój Boże, czyżbyś nie wiedziała, że jesteś nadzwyczaj piękną, atrakcyjną kobietą? Ale nawet gdybyś była brzydka, majątek czyni z ciebie wymarzoną partię dla każdego mężczyzny. - Frances, ja mam dwadzieścia pięć lat! Roslynn powiedziała to w taki sposób, jakby przyznawała się do ukończenia siedemdziesiątki. - Ja też - uśmiechnęła się Frances - i wcale nie uważam się za zgrzybiałą staruszkę. - Ty to co innego, jesteś wdową. Nikt się nie zdziwi, jeśli ponownie wyjdziesz za mąż. - Tylko że ja nigdy tego nie zrobię - wtrąciła Frances, na co Roslynn, nie wiedzieć czemu, zmarszczyła brwi. - Kiedy pokażę się w towarzystwie, wśród tych wszystkich debiutantek i panien na wydaniu, i pójdzie fama, że szukam męża, ludzie będą pękać ze śmiechu. - Wierz mi, Ros, że... - To prawda. Do diaska, ja sama śmiałabym się do rozpuku na widok dwudziestopięcioletniej starej panny robiącej z siebie idiotkę. - Przestań. Mówię ci... przysięgam, że twój wiek nie ma najmniejszego znaczenia. Roslynn nie bardzo wierzyła zapewnieniom przyjaciółki. Była bliska płaczu, choć dość skutecznie maskowała swoje uczucia. Powiedziała jednak prawdę: właśnie obawa, że zrobi z siebie idiotkę, sprawiała, iż perspektywa szukania męża na londyńskim rynku matrymonialnym napawała ją takim przerażeniem. Bo Roslynn za nic na świecie nie chciała wyjść na głupią. - Wszyscy pomyślą, że cos jest ze mną nie tak, skoro dotąd nie znalazłam męża. To nieuniknione. Taka już jest ludzka natura. - Kiedy usłyszą, że przez minione sześć lat opiekowałaś się dziadkiem, będą cię jeszcze podziwiać. A teraz ani słowa więcej o staropanieństwie, wieku et cetera. Tym akurat najmniej powinnaś się przejmować. Muszę ci przypomnieć, że nie odpowiedziałaś jeszcze na moje pytanie. Roslynn rozbawił surowy wyraz twarzy przyjaciółki. Zaśmiała się całkowicie niepowtarzalnym, niskim, gardłowym śmiechem, jakiego Frances nie słyszała u żadnej kobiety. Do domu lady Grenfell na South Audley Street Roslynn i Nettie przybyły późną nocą, tak że dopiero rano przyjaciółki miały okazję porozmawiać. Znały się od bardzo dawna. Ich przyjaźń wytrzymała próbę czasu, mimo iż w ciągu dwunastu lat. widziały się tylko raz - cztery lata temu Frances przywiozła syna, Timmy'ego, na wakacje do Szkocji.

W Cameron Hall Roslynn nie brakowało przyjaciółek, ale z żadną z nich nie była tak blisko jak z Frances, żadnej nie zwierzała się ze wszystkich swoich sekretów. Poznały się w Anglii, dokąd dziadek wysłał trzynastoletnią wówczas Roslynn, aby nabrała nieco ogłady. “Inaczej oznajmił - wyrośnie na osobę całkowicie nieświadomą swojej pozycji; już robi się z niej okropna psotnica". Dziadek oczywiście miał rację, ale Roslynn była wtedy odmiennego zdania. Wytrzymała w szkole dwa lata, dopóki za “skandaliczne zachowanie" nie odesłano jej do domu. Ze strony dziadka nie usłyszała ani słowa wymówki. W głębi serca Duncan Cameron był rad z takiego obrotu rzeczy, jako że bardzo tęsknił za ukochaną wnuczką. Zatrudnił znakomitą guwernantkę i tym sposobem Roslynn mogła kontynuować naukę, nie opuszczając Cameron Hall. Na pannie Beechham figle uczennicy nie robiły najmniejszego wrażenia i za nic w świecie nie zrezygnowałaby z tej posady; sir Duncan nie był człowiekiem skąpym. Jeśli Roslynn nie żałowała owych dwu lat spędzonych w Anglii, to dlatego, że właśnie wtedy zaprzyjaźniła się z Frances. W szkole stanowiły nierozłączną parę. Odcięta od świata w górskiej siedzibie Cameronów, Roslynn poznawała życie niejako za pośrednictwem Frances, poprzez jej listy. W ten sposób uczestniczyła w debiucie towarzyskim osiemnastoletniej Angielki, tak dowiedziała się, co znaczy być zakochaną i jak to jest, gdy się zostaje żoną nie kochanego mężczyzny. Dzięki listom Frances, zawierającym szczegółową dokumentację kolejnych etapów rozwoju Timmy'ego, poznała dole i niedole macierzyństwa. Korespondencja z przyjaciółką stanowiła jedyną rozrywkę w dość bezbarwnym życiu Roslynn. O własnych i dziadka obawach związanych z osobą Geordiego nie pisała jednak, nie chcąc obarczać Frances swoimi kłopotami. Jak miała jej teraz o tym opowiedzieć? Jak wytłumaczyć, że u podłoża obecnej sytuacji leżały nie starcze urojenia dziadka, lecz realne niebezpieczeństwo? Postanowiła zacząć od początku. - Czy pamiętasz, Frances, jak opowiadałam ci, że moja mama utopiła się w Loch Etive, kiedy miałam siedem lat? - Tak odparła Frances i współczującym gestem pogładziła dłoń przyjaciółki. - To było w rok po śmierci twojego ojca, prawda? Roslynn skinęła głową. Wspomnienie tamtych dni jeszcze dzisiaj przejmowało ją głębokim żalem. - O śmierci mamy dziadek zawsze obwiniał wnuka swojego brata, Geordiego. Był on niedobrym chłopcem, złośliwym i podłym, dręczył zwierzęta, wyśmiewał się z cudzych nieszczęść. Miał wówczas zaledwie jedenaście ale już skutkiem jego nikczemnych żartów jeden z naszych stajennych złamał nogę, a kucharz poparzył się gorącym tłuszczem. Przez Geordiego dziadek stracił też dobrego konia. Możesz sobie wyobrazić, co ten chłopak wyrabiał we własnym domu! Jego rodzice, krewni mojej matki, nie opowiadali o wszystkich bezeceństwach synalka, ale

ilekroć jechali do Cameron Hall, zabierali go ze sobą. Kiedy zginęła mama, gościli u nas od tygodnia. - Ale skąd wiadomo, że to on przyczynił się do jej śmierci? - Rzecz jasna, nigdy mu tego nie udowodniono. Mówiło się, że łódź mamy przewróciła się na środku jeziora. Była zima i mama w ciężkim ubraniu nie miała szansy dopłynąć do brzegu. - A co robiła zimą na jeziorze? - Pamiętaj, że wychowała się nad wodą, to był jej żywioł. Latem pływała niemal co dzień. Lubiła odwiedzać znajomych mieszkających nad jeziorem, bo to wiązało się z przejażdżką łodzią. Powozy i konie mogłyby dla niej nie istnieć, bez względu na pogodę. Miała własną łódkę, niedużą i lekką, tak że doskonale sobie z nią radziła. Poza tym świetnie pływała, ale tego dnia nie na wiele się to przydało. - Dlaczego nikt jej nie pomógł? - Nie było świadków wypadku. Mama wybierała się na drugi brzeg do znajomych, stąd przypuszczenie, że łódź wywróciła się prawie na środku jeziora. Dopiero po pewnym czasie jeden z dzierżawców się wybadał, że kilka dni przed wypadkiem widział na przystani Geor- niego. Gdyby chłopak nie był takim podłym złośliwcem, dziadkowi nigdy by do głowy nie przyszło wnienie go o cokolwiek. Faktem jest, że Geordie bardzo przeżył śmierć mamy, niemal jak ja, co było o tyle zastanawiające, że właściwie obu nas nie lubił. - A więc dziadek uznał, że Geordie musiał coś zrobić z łodzią. Roslynn skinęła głową. - Coś, co spowodowało powolny przeciek. Geordie przepadał za złośliwymi, niebezpiecznymi kawałami. Sprawić, żeby ktoś skąpał się w lodowatej wodzie i stracił dobrą łódź to było właśnie w jego stylu. Nie sądzę, żeby chodziło mu o coś więcej niż kawał. Nie chciał nikogo zabić. Przypuszczał, że mama będzie płynąć wzdłuż brzegu; nieczęsto wyprawiała się na drugą stronę jeziora. - Lecz mimo to zabił... - Prawdopodobnie - westchnęła Roslynn. - Dziadek nie miał żadnych dowodów i choćby dlatego nic nie mógł zrobić. Łodzi nie odnaleziono, toteż nie dało się stwierdzić, czy ktoś przy niej majstrował. Ale od tej pory dziadek nie ufał Geordiemu. W Cameron Hall chłopca zawsze pilnował jeden ze służących. Myślę, że dziadek szczerze go nienawidził, ale nie mogąc podzielić się swoimi podejrzeniami z jego ojcem, nie miał podstaw odmówić mu gościny w Hall. Przysiągł jednak, że Geordie nie dostanie od niego ani grosza, i nie była to czcza pogróżka. Po ojcu Geordie odziedziczył bardzo niewiele. Zazdrościł dziadkowi majątku, bo sam pochodził z uboższej gałęzi rodu Cameronów. Kiedy poprosił mnie o rękę, dziadek nie miał wątpliwości, że chodzi mu tylko o pieniądze.

- Chyba się nie doceniasz, Ros. Nie potrzebujesz pieniędzy, żeby zwrócić na siebie uwagę mężczyzny. Roslynn machnięciem ręki zbyła uwagę przyjaciółki. - Dla nikogo nie było tajemnicą, że Geordie mnie nie lubi. Nigdy mnie nie lubił i pod tym względem nic się nie zmieniło, kiedy dorósł. Naturalnie ja także nie żywiłam doń zbyt ciepłych uczuć. Myślę, że Geordiemu szczególnie doskwierała świadomość, że jestem najbliższą krewną dziadka. Po śmierci ojca, zawiedziony w swoich rachubach na duży spadek, zrobił się dla mnie nadzwyczaj miły. - A ty odrzuciłaś jego zaloty. - Oczywiście, nie jestem głupią gęsią, która nie wyczuje fałszu w słodkich słówkach maskujących bezwzględną chciwość. On jednak nie zrezygnował po pierwszej odmowie. Nadal udawał śmiertelnie zakochanego, choć ja widziałam nienawiść płonącą w jego lodowatych oczach. - No dobrze, ale ja wciąż nie rozumiem, dlaczego ci tak śpieszno do ołtarza. - Kiedy odszedł dziadek, straciłam jedynego obrońcę i opiekuna. A ja potrzebuję obrony, właśnie przed Geordiem. Wiem, że nie zrezygnował z majątku Cameronów i zrobi wszystko, aby go zdobyć. - Ale co może zrobić? Roslynn parsknęła przez nos w sposób wyrażający rozdrażnienie. - W swej naiwności sądziłam, że nic. Ale dziadek wy prowadził mnie z błędu. - Mam nadzieję, że gdyby coś ci się stało, Geordie nie dostałby twoich pieniędzy? — W głosie Frances zabrzmiał niepokój. - Nie, dziadek już o to zadbał. Rzecz w tym, że Geordie może mnie zmusić do małżeństwa. Niech no tylko wpadnę mu w ręce, a znajdzie jakiś sposób, by zawlec mnie do ołtarza, choćby przemocą. Jeden pozbawiony sumienia pastor i obejdzie się nawet bez mojego podpisu na kontrakcie ślubnym, jako mój mąż Geordie zostałby dysponentem całego majątku. Jak powiedziałam: wystarczy, że dostanie mnie w swoje łapy. Potem oczywiście nie będę mu już potrzebna. A że rozpowiadając o jego łajdactwach mogłabym narobić mu kłopotów, będzie musiał się mnie pozbyć. Frances zadrżała, jakby przejęta chłodem. - Czy ty aby nie zmyślasz, Ros? - Niestety, nie. Choć, wierz mi, chciałabym, żeby to nie było prawdą. Dziadek miał nadzieję, że Geordie się w końcu ożeni, ale on nawet nie próbował znaleźć żony. Po prostu czekał, aż zostanę sama. Teraz wie, że nikt nie będzie zbyt głośno protestował, jeśli zmusi mnie do małżeństwa. Z dziadkiem musiał się liczyć, ale skoro dziadek nie żyje... Geordie jest zbyt silny, abym mogła się przed nim obronić. Nawet sztylet, który noszę w bucie, nie na wiele się przyda w walce z tak rosłym mężczyzną.

- Nie! Nosisz przy sobie sztylet? - A tak. I umiem się nim posługiwać. Ale jeśli Geordie najmie ludzi, żeby mnie porwali, co mi pomoże jeden marny sztylecik? Teraz już wiesz, dlaczego w takim pośpiechu wyjechałam ze Szkocji. - I dlaczego szukasz męża... - Tak. jako mężatka będę całkowicie bezpieczna. Geordie nic mi już nie zrobi. Dziadek wymogi na mnie obietnicę, ze zaraz po jego śmierci wyjdę za mąż. Wszystko zaplanował, z moją ucieczką włącznie. Geordie będzie mnie najpierw szukał w Szkocji, a więc mam trochę czasu, żeby kogoś znaleźć. Muszę się jednak spieszyć. - Do licha, to wszystko jest zupełnie niedorzeczne! zawołała z przejęciem Frances. - Jak można się zakochać, mając wyznaczony termin! Roslynn uśmiechnęła się do swoich myśli. Wspominała rozmowę z dziadkiem i jego przestrogi wygłaszane u surowym tonem. - Najpierw musisz pomyśleć o swoim bezpieczeństwie, a to zapewni ci tylko obrączka na palcu serdecznym. Miłość i możesz szukać później. Roslyn spiekła raka, bo domyślała się, co dziadek chce przez to posiedzieć. Ale po chwili namysłu starzec dorzucił: - Oczywiście, jeśli na swej drodze napotkasz miłość, nie odtrącaj jej. Łap ją i trzymaj ż całych sił, bo to może być prawdziwa miłość, taka jaka wystarcza do końca życia. Równie poważnym tonem dziadek udzielił jej wtedy leszcze jednej rady: - Powiadają, że najlepszym materiałem na męża jest hulaka i szałaput. Trzeba tylko, żeby dziewczyna zdobyła jego serce... ale serce, nie tylko podziw dla swych wdzięków. Taki, jak się ustatkuje, to już na dobre. - Powiadają też, że hultaj zawsze będzie hultajem - nie omieszkała zauważyć Roslynn. Rada dziadka ani nie przypadła, jej do gustu, ani specjalnie nie poruszyła. - Nieprawda. A jeśli nawet, to tylko znaczy, że w grę nie wchodzi prawdziwe uczucie. Wiem, co mówię. Zdobądź serce hultaja, a nie pożałujesz. Rzecz jasna, nie mam na myśli młodega pędziwiatra, co to, to nie. Musisz szukać mężczyzny w sile wieku, który już się wyszumiał, pohulał do woli i gotów jest zacząć nowe życie. Ale z drugiej strony nie może być to człowiek zużyty, wypalony. Takiego musisz się wystrzegać. - A jak poznam, co drzemie w mężczyźnie, o którym nic nie wiem? - Po żywości uczuć, po tym, czy potrafisz go rozpalić... Rumienisz się, kochaneczko? Nie ma powodu. Będą się do ciebie palić młodzi i starzy, a i niejeden awanturnik, choćby najsławniejszy, straci dla ciebie głowę. Będziesz miała w czym wybierać. - Ale ja nie chcę hulaki i rozpustnika.

- Zechcesz. W głosie Duncana Camerona brzmiała niewzruszona pewność. - Bo tak już jest, że dziewczyny nie potrafią im się oprzeć. Ale pamiętaj: najpierw obrączka. Dopiero wtedy możesz mu pozwolić... - Dziadku! Starzec lekceważąco machnął ręką. - Jeśli ja ci tego nie powiem, to kto? Musisz wiedzieć, jak radzić sobie z takimi mężczyznami. - I wiem, za pomocą pięści. Dziadek się zaśmiał. - Jesteś uprzedzona, dziewczyno. Jeśli mężczyzna cię pociąga i sprawia, iż serce zamiera ci w piersi, pokażesz mu obojętną twarz tylko dlatego, że ma opinię hulaki i kobieciarza? - Tak! - Kiedy mówię, że taki będzie ci najlepszym mężem! - Duncan podniósł głos, rozdrażniony uporem Roslynn. - A ja chcę, żebyś dostała najlepszego. Pamiętaj, że na znalezienie go czasu będziesz miała niewiele. - Do licha, dziadku, co ty możesz wiedzieć o hul-tajach z towarzystwa, o kobieciarzach i awanturnikach? No proszę, powiedz mi, jeśli możesz. Bardzo tego jestem ciekawa! - gniewnie wykrzyknęła Roslynn. Dziadek nie wiedział, że za sprawą listów Frances miała wyrobione zdanie na temat mężczyzn wiodących żywot hulaków i rozpustników, a mianowicie uważała ich za plagę gorszą od szarańczy. - Co wiem? Sam byłem jednym z nich. I nie patrz na mnie takim zdziwionym wzrokiem. Przez szesnaście lat prowadziłem życie kobieciarza i lekkoducha, zanim ożeniłem się z twoją babcią. 1 wierz mi, byłem jej wierny aż do śmierci. A zatem dziadek stanowił wyjątek od reguły, myślała Roslynn. Fakt ten nie skłonił jej do zmiany opinii na temat znienawidzonego gatunku mężczyzn. Zmilczała jednak. Niech dziadek myśli, że dała się przekonać. Ale z tej jego rady nie miała zamiaru skorzystać i niczego mu w tym względzie nie obiecała. Wzmiankę Frances o miłości zbyła wzruszeniem ramion. - Jeśli nie zakocham się od razu, to trudno. Można się obyć bez miłości. Tobie się to udało. Frances zmarszczyła brwi. - Ja nie miałam wyboru. - Wybacz mi, nie powinnam ci o tym przypominać. Ale mnie wystarczy jaki taki mężczyzna, byle nie był zbyt brzydki i nie myślał tylko o moich pieniądzach. Jeśli uznam, że mogę go polubić, będę zadowolona. - Roslynn urwała i uśmiechnęła się. - W końcu dziadek pozwolił mi... ba, wręcz polecił, szukać miłości gdzie indziej, jeśli nie znajdę jej w małżeństwie.

- Co? Dziadek podsunął ci taki pomysł? Roslynn zaśmiała się. Wyraz zgorszenia na twarzy Frances wydał jej się niewypowiedzianie zabawny. - Ale nim zacznę myśleć o kochanku, muszę znaleźć męża. Trzymaj za mnie kciuki, a może to będzie jeden i ten sam mężczyzna. Rozdział 4 - I jak ci się tu podoba, młody człowieku? Sądząc po minie, nie masz nic ciekawego do powiedzenia. - Anthony, w niedbałej pozie oparty o framugę drzwi, przyglądał się bratankowi, z widocznym zachwytem oglądającemu swój pokój. - A niech to... Stryju Tony, jestem... - Wolnego, młodzieńcze. Moich braci możesz tytułować ,,stryjkami" aż do obrzydzenia, ale mnie wystarczy samo “Tony". Dziękuję. Jeremy, bynajmniej nie speszony, uśmiechnął się szeroko. - To wszystko jest wspaniałe, Tony. Dom, pokój... ty też jesteś wspaniały. Nie wiem, jak ci dziękować... - Więc nie dziękuj - przerwał Anthony. I nim popadniesz w bałwochwalcze uwielbienie mojej osoby, przyjmij do wiadomości, że nie zamierzam być dla ciebie wzorem cnoty. Zrobię co w mojej mocy, żeby wykierować cię na hultaja i kobieciarza. I niech to będzie karą dla twojego ojca za nadmiar ufności w moje talenta pedagogiczne. - Czy mogę to traktować jako obietnicę? - Do kroćset, nie! - Anthony z trudem zachowywał powagę. - Chcesz, żeby Jason rzucił mi się do gardła? 1 tak omal się nie wściekł, kiedy usłyszał, że James nie jemu powierzył opiekę nad tobą. Nie, drogi chłopcze, poznasz tu kobiety, o jakich istnieniu twój ojciec najwyraźniej zapomniał. -Takie jak Regan? Anthony zmarszczył brwi i już całkowicie poważnym, wręcz karcącym tonem oznajmił: - Jeśli marny żyć w zgodzie, nigdy więcej nie chcę słyszeć tego i mienia. Wstydź się, nie jesteś lepszy od ojca... - Przepraszam, stryju Tony, ale nie mogę pozwolić, abyś źle się wyrażał o moim ojcu - wypalił Jeremy. Anthony zbliżył się do chłopca i nieco protekcjonalnym gestem zburzył mu włosy na głowie. - Posłuchaj, młokosie, kocham twojego ojca i zawsze kochałem, ale jest moim dobrym prawem wieszać na nim psy, ilekroć przyjdzie mi na to ochota. W końcu był moim bratem, nim został

twoim ojcem; nie potrzebuje obrony takich jak ty. I przestań się stroszyć jak młody kogut, bo nic złego nie miałem na myśli. Jeremy, udobruchany, zaśmiał się pod nosem. - Rega. ... Reggie mówi, że nie możesz żyć, jeśli od czasu do czasu nie pokłócisz się z tatą. - Tak mówi? No cóż, ta dziewczyna zawsze uważała się za wszystkowiedzącą. Ale, ale... dostałem od niej kartkę. Wygląda na to, że młoda dama tym razem przybyła do miasta bez swojego wicehrabiego, a że wybiera się dziś na bal, pilnie poszukuje męskiej eskorty. Może podjąłbyś się tego zadania? - Ja? Mówisz poważnie? - Jeremy aż zarumienił się z wrażenia. - Jak najbardziej. Reggie wie, że nie znoszę występować w roli przyzwoitki, i nigdy by mnie o to nie poprosiła, gdyby mogła znaleźć sobie kogoś innego. Nieszczęściem Edward wyjechał z rodziną do Havers-ton, do Jasona; Derek również. Tak więc oprócz nas nie ma w Londynie Malorych, na których Reggie mogłaby liczyć... rzecz jasna, pomijając twojego ojca, lecz wątpię, byśmy zdołali go odnaleźć. Mówił, co prawda, że zabawi w mieście kilka dni, ale wspomniał też o zamiarze odwiedzenia jakiejś starej przyjaciółki... - Ma na imię Sarah wtrącii Jeremy, uśmiechając się szelmowsko.- Pracuje w tawernie przy... - Oszczędź mi szczegółów7 . - Tak czy inaczej, nie namówiłbyś go do pójścia na bal, nawet w towarzystwie ulubionej siostrzenicy. Ale chętnie go zastąpię. Mam nawet odpowiednie ubranie. I umiem tańczyć! Connie mnie nauczył. Niewiele brakowało, a Anthony zakrztusiłby się tą rewelacją. - Nie może być! A podczas tych lekcji kto prowadził, ty czy on? - Na zmianę. - Jeremy się uśmiechnął. - Doświadczenia mi nie brakuje. Tańczyłem z niejedną dziewuchą i żadna się nie skarżyła. Anthony nie musiał pytać, czego oprócz tańca nauczył się Jeremy od owych dziewuch. Najwyraźniej chłopiec uległ wpływowi przyjaciół ojca, wśród których nie brakowało zdecydowanie nieciekawych postaci. ,,I co tu począć z takim gagatkiem?" - myślał Anthony. Coś jednak musiał przedsięwziąć, bo skutkiem ojcowskiego wychowania Jeremy był żałośnie nieokrzesany. I oto wzorem do naśladowania miał się dlań stać osławiony awanturnik powiedzmy: emerytowany awanturnik hulaka i rozpustnik. Może powinien oddać chłopca Jasonowi i niech ten spróbuje nauczyć go podstaw dobrego wychowania? - Nie wątpię, że Reggie będzie zachwycona, mogąc z tobą zatańczyć, ale jeśli ci życie miłe, nie chwal się przed nią swoim doświadczeniem z ,,dziewuchami". I raczej nie używaj tego słowa. Tak czy inaczej, Reggie cię zna i powinna być zadowolona z twojego towarzystwa. O ile wiem, to nawet cię lubi.

- Aha, od razu mnie polubiła. To było tego dnia, kiedyśmy ją porwali. - Musisz mi o tym przypominać? A jeśli cię wtedy polubiła, to nie wcześniej, niż się dowiedziała, kim jesteś. Biedny James! Tyle się natrudził, żeby wyrównać rachunki z wicehrabią, a tu nagle mówią mu, że Reggie została jego żoną. - Ano, to wszystko zmieniło. - Niewątpliwie. Mimo to nie powinien był wlec cię ze sobą, wyruszając na poszukiwanie zemsty. - To była sprawa honorować - No, no , a więc pojęcie honoru nie jest ci obce -sucho odrzekł Anthony. - Może więc jest dla ciebie nadzieja... pod warunkiem, że uda nam się wyplenić ,,dziewuchy " z twojego słownika. Jeremy zaczerwienił się odrobinę. Nie było jego winą, że pierwsze lata życia spędził w szynku. Miał pięć lat, gdy ojciec dowiedział się o jego istnieniu i otoczył opieką. Connie, szturman na “Maiden Annę" i serdeczny przyjaciel Jamesa, od dawna pracował nad językiem chłopca. Teraz Jeremy zyskał drugiego nauczyciela. - Ale może ja się nie nadaję do tego, żeby towarzyszyć... - Posłuchaj, co ci powiem, i weź to sobie do serca. — Anthony z wyrzutem pokręcił głową. Czy proponowałbym ci, abyś towarzyszył mojej ulubionej siostrzenicy, gdybym wątpił, czy się do tego nadajesz? Jeremy zmarszczył czoło, jakby poruszony nową myślą. - Nie mogę tego zrobić. Do diaska, że też od razu o tym nie pomyślałem. Gdyby chodziło o kogoś innego, to jeszcze, ale... nie, nie mogę. - Co to znowu za brednie? Jeremy śmiało spojrzał stryjowi w oczy. - Sam nie mogę się podjąć opieki nad Reggie. Bo co będzie, jeśli ktoś taki jak ty zacznie jej się naprzykrzać? - Ktoś taki jak ja? Anthony nie był pewien, czy się roześmiać, czy udusić bezczelnego młokosa. - No wiesz... chodzi mi o kogoś, kto nie zwykł godzić się z odmową. Nie żebym sobie nie poradził z takim, który by się ośmielił... - ...ale kto się będzie przejmował siedemnastolatkiem? - dokończył Anthony. - Niech to diabli! Jak ja nie cierpię tych wszystkich balów, przyjęć i herbatek! Ale masz całkowitą rację. Myślę, że zastosujemy wariant pośredni. Ty będziesz towarzyszył Reggie, ale ja też będę miał na nią oko. Sala balowa w domu Crandalów wychodzi na ogród, a więc mogę was obserwować, właściwie nie uczestnicząc w zabawie. Takie rozwiązanie zadowoliłoby nawet wicehrabiego, choć to zdecydowanie nadopiekuńczy małżonek. I cóż, sir Galahadzie? Zadowolony?

- A juści. Byłem tylko wiedział, że jesteś w pobliżu i przybędziesz z odsieczą, jeśli Reggie znajdzie się w opałach. Tylko czy ty się nie zanudzisz na śmierć, stercząc przez całą noc w ogrodzie? - Bardzo możliwe, ale jedną noc chyba wytrzymam. To, co czekałoby mnie na balu, byłoby jeszcze gorsze. Pewnie nie wiesz, co mam na myśli, i niech tak już zostanie, ale to istne przekleństwo mojego życia, choć z drugiej strony sam wybrałem swój los, więc nie powinienem narzekać. Po wygłoszeniu tej zagadkowej uwagi Anthony odszedł, zostawiając bratanka zajętego poznawaniem swojej nowej siedziby. Rozdział 5 - Czy teraz mi wierzysz? - szepnęła Frances, stając za plecami Roslynn otoczonej wianuszkiem adoratorów, którzy od początku balu nie odstępowali jej na krok. Nikt nie słyszał pytania Frances, choć obecni w sali panowie nie spuszczali wzroku z Roslynn, wyjątkowo pięknej w ciemnozielonej atłasowej sukni. Chwilowo pochłonięci byli przyjacielską sprzeczką na temat jutrzejszego wyścigu. To właśnie Roslynn zapoczątkowała tę dyskusję, aby położyć kres sporom o przywilej zaproszenia jej do następnego kadryla. Dość już miała tańca, zwłaszcza z lordem Bradleyem, który bez wątpienia miał największe stopy na południe od granicy szkockiej. Nie po raz pierwszy w ciągu ostatnich dni Frances dawała wyraz dumie, że przewidziała towarzyski sukces panny Cameron. Obawy Roslynn istotnie się nie sprawdziły. Już na pierwszym balu zrobiła furorę, co dla Frances, bardzo przeżywającej spóźniony debiut przyjaciółki, było źródłem ogromnej radości. - Wierzę mruknęła Roslynn, zastanawiając się, czy Frances aby nie przesadza, po raz setny domagając się przyznania sobie racji. Oczywiście, że wierzę. Ale jak mam dokonać właściwego wyboru, skoro możliwości jest tak wiele? Frances ujęła przyjaciółkę pod ramię i pociągnęła ją na stronę. - Nie musisz wybierać żadnego z nich. Polowanie dopiero się zaczyna. Poznasz jeszcze wielu interesujących kandydatów. Chyba nie zamierzasz wybierać na oślep? - Och, na pewno nie. A przede wszystkim nie zamierzam oddać ręki komuś, kogo zupełnie nie znam. Ten, którego wybiorę, i tak będzie człowiekiem całkowicie mi obcym, ale chcę o nim wiedzieć jak najwięcej. Żeby uniknąć pomyłki, należy dokładnie obejrzeć towar przy zakupie. - Towar? - Frances teatralnym gestem załamała ręce i uniosła wzrok ku niebu. - Czy to znaczy, że poszukiwanie męża kojarzy ci się z wyprawą na targ?

- Sama nie wiem, co myśleć o swojej sytuacji - westchnęła Roslynn. To, co robię, wydaje mi się takie wyrachowane, zwłaszcza że żaden z poznanych dotąd mężczyzn nie obudził mojego zainteresowania. Po co się okłamywać i szukać ładnie brzmiących określeń! Zamierzam kupić sobie męża. I nie zanosi się na to, abym go lubiła, skoro muszę wybierać spośród takich jak ci tutaj. Ale jeśli będzie spełniać inne warunki... - Pięknie! - zawołała Frances gniewnym tonem. Poddajesz się, choć na dobrą sprawę jeszcze nie zaczęłaś szukać. Skąd te czarne myśli? Czy coś się stało? Roslynn skrzywiła się boleśnie. - Frances - jęknęła - oni są tacy młodzi! Gilbert Tyrwhitt ma najwyżej dwadzieścia lat, Neville Baldwin jest niewiele starszy. Hrabia jest w moim wieku, a lord Bradley, choć starszy ode mnie o kilka lat, zachowuje się jak uczniak. Pozostali dwaj nie są lepsi. Do licha, sprawiają, ze czuję się beznadziejnie staro. Dziadek mnie ostrzegał, mówił, żebym szukała mężczyzny w sile wieku, ale skąd go wziąć? I nie mów, że wszyscy są już żonaci, bo zacznę krzyczeć. - Bez paniki, Ros. - Frances się uśmiechnęła. Nie brak tu dżentelmenów w średnim wieku, wdowców i zatwardziałych kawalerów, którzy poznawszy cię, na pewno gotowi będą rozważyć możliwość zmiany sytuacji rodzinnej. Zdaje się, że muszę ci ich przedstawić, bo prawdopodobnie czują się onieśmieleni, widząc cię w towarzystwie tych roztańczonych młodzików. Możliwe, że obawiają się konkurencji, w końcu jesteś niekwestionowaną królową tego balu. Jeśli chcesz starszego mężczyzny, musisz biedaka jakoś ośmielić, dać mu do zrozumienia, że się nim interesujesz... no wiesz... - Przestań się rumienić, Frances, i nie traktuj mnie jak pensjonarki. Potrafię zdobyć się na śmiałość, jestem nawet gotowa przejąć inicjatywę: określić swoje warunki i sama wystąpić z propozycją małżeństwa. Nie rób zdziwionej miny, bo wiesz, że mówię poważnie i jeśli będzie trzeba, tak właśnie postąpię. - Nie sądzę, byś zdecydowała się dobrowolnie postawić siebie w tak dwuznacznej sytuacji. - W normalnych warunkach - być może. Ale nie w sytuacji bez wyjścia. Nie mam czasu na dworne zaloty, a tym bardziej na bezczynne wyczekiwanie, aż pojawi się właściwy mężczyzna. Tak więc pokażesz mi kilku co bardziej doświadczonych kandydatów na męża, a ja ci powiem, którym z nich powinnaś mnie przedstawić. Dość już mam tych smarkaczy. - Jak sobie życzysz - odparła Frances i z obojętną miną rozejrzała się po sali. Tam, kolo orkiestry. Ten wysoki. Nie pamiętam jego nazwiska, ale wiem, że jest wdowcem z dwójką... nie, z trójką dzieci. Ma jakieś czterdzieści - czterdzieści dwa lata i sądząc z tego, co o nim słyszałam, da się lubić. Dzieci wychowują się na wsi, w jego posiadłości w hrabstwie Kent. On sam woli miejskie życie. Przyjrzyj mu się. Czy kogoś takiego miałaś na myśli?

Roslynn uśmiechnęła się, wyczuwając w pytaniu przyjaciółki ukryty sarkazm. - Och, nie jest taki zły. Podoba mi się ta siwizna na jego skroniach. Mogę się obyć bez miłości, ale niech mój wybrany będzie chociaż przystojny. A ten jest wcale, wcale... Tak, na początek może być. Kto jeszcze? Frances zrobiła niezadowoloną minę. Być może Roslynn nie czuła się jak podczas wyprawy na targ, ale ona na pewno tak. Racjonalne, merkantylne nastawienie przyjaciółki budziło w niej niesmak. Ale czyż każde małżeństwo nie jest transakcją? Tyle że panny na wydaniu w większości mają rodziców lub opiekunów, do których należy zajmowanie się ,,handlowymi" aspektami przedsięwzięcia. Mogą więc spokojnie marzyć o miłości i mieć nadzieję, że małżeństwo będzie spełnieniem tych marzeń. Roslynn musiała sama zadbać o swoje interesy, stawić czoło nieznośnej przyziemności legalnego związku, pamiętając o jego finansowych i prawnych konsekwencjach. Frances zrozumiała, że jej próby wpłynięcia na postawę Roslynn są nie tylko skazane na niepowodzenie, ale i bezsensowne. Tak więc już bez oporów jęła po kolei opisywać obecnych na balu dżentelmenów. W ciągu godziny Roslynn została im wszystkim przedstawiona i mogła sporządzić listę potencjalnych kandydatów do swojej ręki, spełniających podstawowy jej zdaniem warunek co do wieku. Tymczasem młodzi wielbiciele nadal nie dawali jej spokoju, co chwila zapraszając do tańca i obsypując komplementami. To niezwykłe powodzenie, aczkolwiek pomogło Roslynn wyzbyć się resztek nieśmiałości, w pewnym momencie zaczęło ją drażnić i nużyć. Lata towarzyskiej izolacji, życia w górskiej siedzibie dziadka, w niezmiennym, znanym od zawsze otoczeniu sprawiły, że Roslynn nie bardzo umiała postępować z mężczyznami. Domowników płci męskiej traktowała z poufałością wynikającą z długotrwałej znajomości, obcych jak przystało na dobrze ułożoną panienkę nie zauważała. Nieświadoma wrażenia, jakie wywiera na mężczyznach, poza domem czuła się skrępowana i niepewna, a w rezultacie zanadto się przejmowała otoczeniem. Nie doceniając własnej urody, jednocześnie przywiązywała zbyt wielką wagę do swego wieku. Nic więc dziwnego, że w poszukiwaniu męża liczyła wyłącznie na własną pozycję majątkową. Zważywszy, że była starsza od większości dziewcząt, z którymi przyszło jej rywalizować na gruncie towarzyskim i matrymonialnym, uznała, iż musi się zadowolić mężczyzną bez nadziei na spadek drugim lub trzecim synem w rodzinie czy nawet utracjuszem-hazardzistą lub zrujnowanym, zadłużonym lordem. I nawet jeśli na mocy intercyzy miała pozostać wyłącznym

dysponentem swego majątku, gotowa była hojnie wyposażyć przyszłego małżonka. Mogła sobie pozwolić na hojność. Była wręcz nieprzyzwoicie bogata. Jednakże po pierwszym przyjęciu, na które zabrała ją Frances, musiała zmienić ocenę sytuacji. Szybko się przekonała, że jej osoba budzi zainteresowanie najróżniejszych mężczyzn, nie tylko ewidentnych łowców posagów. Nikt tu jeszcze nie wiedział o majętności Roslynn, choć oczywiście jej suknie i biżuteria mówiły same za siebie. Niemniej jednak wśród pierwszych, którzy odwiedzili ją na South Audley Street, byli bogaty hrabia i nieznośnym choć równie zamożny lord Bradley. Starsi mężczyźni z nowej listy Roslynn także nie uchodzili za biedaków, a robili wrażenie ogromnie poruszonych oznakami życzliwości pięknej Szkotki. Ale czy byli gotowi ją poślubić? O tym miała się dopiero przekonać. Teraz najważniejsze było zebranie informacji o każdym z nich. Jeśli mieli coś do ukrycia, jakieś wady czy nałogi, nie chciała się o tym dowiedzieć po ślubie. Najbardziej brakowało Roslynn zaufanego doradcy kogoś, kto znałby tych mężczyzn na tyle dobrze, by ułatwić jej podjęcie ostatecznej decyzji. Frances, będąc wdową, nie udzielała się towarzysko, nie dysponowała więc informacjami, które pozwoliłyby nakreślić charakterystyki poszczególnych kandydatów. Osobiście znała tylko przyjaciół zmarłego męża, lecz żadnego z nich nie uważała za godnego polecenia. Mężczyźni, których wskazała przyjaciółce na balu u Crandalów, mogli co najwyżej uchodzić za jej znajomych, toteż niewiele miała o nich do powiedzenia. Pozostały plotki - niezłe źródło wiedzy o ludziach, choć niestety mało wiarygodne. Przy tym nowe plotki mają tendencję do wypierania starych, które idą w zapomnienie wraz z zawartą w nich informacją. Frances musiała przyznać, że jej zadanie byłoby znacznie łatwiejsze, gdyby Roslynn miała w Londynie jeszcze choć jedną przyjaciółkę. Żadnej z nich nie przyszło do głowy, że Roslynn mogłaby przecież wynająć kogoś, kto zebrałby wiadomości o kandydatach z listy. A gdyby nawet wpadły na taki pomysł, nie wiedziałyby, gdzie szukać odpowiedniego człowieka. Poza tym to byłoby zbyt proste, a Roslynn juz na wstępie przyjęła założenie, że upolowanie męża będzie przedsięwzięciem trudnym i skomplikowanym. Wiedziała, że nie uniknie bolesnej rozterki, bo jakże tu być pewną wyboru dokonanego w takim pośpiechu? Niemniej jednak tego wieczora na pewno zbliżyła się do celu, może nieznacznie, ale miała powody do zadowolenia. Sir Artemus Shadwell, jej szpakowaty wdowiec, dzielnie stawił czoło natrętnej młodzieży - owemu stadu lubieżnych kozłów, jak Roslynn nazywała w myślach uciążliwych adoratorów i poprosił ją do tańca. Nieszczęśliwie nie był to taniec sprzyjający konwersacji. Roslynn zdołała się tylko dowiedzieć, że jej partner ma pięcioro dzieci z pierwszego małżeństwa (a Frances mówiła o trojgu!) i aczkolwiek nie wyklucza powtórnego

ożenku, nie planuje powiększenia rodziny. ,,Ciekawe -pomyślała Roslynn - jak chciałby temu zapobiec". Akcje sir Artemusa wyraźnie spadły. Bo z czego jak z czego, ale z dzieci Roslynn nie zamierzała zrezygnować. Niczego więcej nie chciała od przyszłego męża. Jedyne, co pociągało ją w instytucji małżeństwa, rodziny - to właśnie dzieci. Pragnęła je mieć niedużo: dwoje, troje i to niebawem, bo nie mogła sobie już pozwolić na długą zwłokę. Tworzenie rodziny należało rozpocząć natychmiast. Takie był o jej stanowisko i żadne “może" czy ,,zobaczymy" nie wchodziło w rachubę. Na razie jednak nie musiała wykreślać sir Artemusa ze swojej listy. Biedak przecież nie wiedział, że dla niej jest tylko “jedną z możliwości", toteż pytanie o stosunek do dzieci mógł potraktować nie dość poważnie. Zresztą mężczyźni często zmieniają poglądy. Jeśli Roslynn cokolwiek o nich wiedziała, to właśnie to: że są niestali. - Po zakończonym tańcu sir Artemus odprowadził partnerkę do Frances, która stała obok stolika z przekąskami w towarzystwie nie znanej Roslynn młodej kobiety. Chwilę później orkiestra zagrała walca i Roslynn spostrzegła, że niestrudzony lord Bradley już zmierza w jej stronę, jęknęła głośno. Dość tego! Ten wstrętny niezgrabiasz nie będzie jej więcej deptał po palcach. - Co się stało, Ros? - zainteresowała się Frances. - Nic. To znaczy...- Roslynn zawahała się, a potem, zapominając o obecności nieznajomej, wybuchnęła: - Nie chcę więcej tańczyć z Bradleyem. Cóż to za uprzykrzony cymbał! Jeśli tu podejdzie, zemdleję i narobię ci wstydu. Lepiej więc przeproś go w moim imieniu, a ja się gdzieś schowam. Roslynn uśmiechnęła się konspiracyjnie i zniknęła w tłumie. Podjęcie tej decyzji przyszło jej wyjątkowo łatwo. Trudniejsze zadanie czekało Frances i jej towarzyszkę, bo lord Bradley na pewno zechce się dowiedzieć, jakim cudem pozornie łatwa zdobycz wymknęła mu się z rąk. Minąwszy oszklone drzwi wiodące na taras, Roslynn skręciła szybko, oparła się plecami o ścianę i rozejrzała ostrożnie. Taras i otaczający go rozległy trawnik tonęły w poświacie księżyca. Upewniwszy się, że nikt jej nie obserwuje, odwróciła się, pochyliła nieco i zza framugi zapuściła czujne spojrzenie w głąb sali. Lord Bradley, z miną wyrażającą głęboki zawód, odchodził właśnie od Frances. A więc ucieczka zakończyła się pełnym sukcesem. Mimo najlepszych chęci Roslynn nie była w stanie wykrzesać z siebie choćby odrobiny współczucia dla tego osobnika. Przez chwilę obserwowała go z obawą, że nie znalazłszy jej na parkiecie zechce wyjrzeć na taras. Musiałaby wtedy szukać innej kryjówki. Już widziała, jak skulona chowa się za kwietnikami. Nieco poniewczasie uświadomiła sobie, że jej teraźniejsza

poza jest również co najmniej dziwaczna, i nerwowo zerknęła przez ramię. Na szczęście w ogrodzie nie było żywej duszy. Niebawem lord Bradley poprosił do tańca inną dziewczynę i Roslynn mogła odetchnąć z ulgą. Wyprostowała się i w duchu pogratulowała sobie ocalenia palców przed koszmarnymi buciorami lorda. Powinna była wcześniej uciec do ogrodu. Z przyjemnością wdychała świeże jej skołataną głowę ich kłopotach, nie myśleć o niczym, dać się unieść dobiegającej z sali.melodii walca Światło padające z wysokich drzwi i okien kładło się złotawymi prostokątami na kamiennej posadzce tarasu.Ustawione tu stoliki i krzesła były zbyt dobrze widoczne z wnętrza, toteż Roslynn nawet się do nich nie zbliżała. W miejscu, gdzie taras łączył się z trawnikiem, wypatrzyła nóżki skrytej w cieniu drewnianej ławeczki. Przesłaniały ją gęsto porośnięte listowiem gałęzie, nie przepuszczające światła księżyca. Od strony domu ławeczkę zakrywał potężny, nisko usytuowany konar. Doskonale! Roslynn mogła być spokojna, że jeśli siądzie tam z pod winiętymi nogami, nawet z tarasu nikt jej nie zobaczy.Miło stać się choć na trochę niewidzialną. Od kryjówki dzieliło ją zaledwie kilkadziesiąt stóp, ale na wszelki wypadek puściła się biegiem, zmniejszając w ten sposób ryzyko, że zostanie zauważona. Drżała na myśl, iż nie zdoła bezpiecznie dotrzeć do upatrzonego celu. Kwestia ta w absurdalny sposób urosła w jej myślach do sprawy ogromnej wagi. Tak bardzo potrzebowała kilku minut wytchnienia. Z drugiej jednak strony...jeśli się nie uda, to trudno. I tak musiała zaraz wracać na salę, nim Frances zacznie się niepokoić. Teraz jednakże najważniejsze było osiągnięcie skraju cienia. Ta głupia ławka stała się dla niej czymś wręcz upragnionym. Nagle Roslynn zatrzymała się jak wryta, a wszystko w niej zamarło. Kryjówka nie była żadną kryjówką. Ławeczka, jej ławeczka, okazała się zajęta. Roslynn stała w świetle padającym z okien i bezmyślnie wpatrywała się w nogawkę z czarnego sukna, którą dotąd, jeszcze z odległości kilkunastu stóp, brała za plamę cienia. Dostrzegła też obutą stopę spoczywającą na siedzeniu ławki dokładnie tam, gdzie zamierzała usiąść, by uczynić się niewidzialną. Uniosła wzrok nieco wyżej, nad kolano intruza, i zorientowała się, że stoi on w swobodnej, niedbałej pozie, wsparty biodrem o oparcie ławki. Przedramiona skrzyżował na kolanie, dłonie zaś, wyraźnie widoczne na tle czarnych spodni, opuścił luźno, ukazując kształtne palce. W ciemności majaczył jeszcze i zarys szerokich ramion i biała plama fantazyjnie zawią zanego fularu. Na koniec Roslynn spojrzała tam, gdzie spodziewała się zobaczyć twarz mężczyzny; ta jednak ginęła w mroku i mimo niewielkiej odległości niepodobna było rozróżnić jej rysów. Nieznajomy znajdował się dokładnie w miejscu, które Roslynn upatrzyła sobie na kryjówkę. Prawie go nie widziała, ale przecież był tam, najzupełniej rzeczywisty, skryty w mroku,