Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Link Charlotte - Gra cieni

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :2.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Link Charlotte - Gra cieni.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 392 osób, 202 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 702 stron)

Tytuł oryginału: SCHATTENSPIEL Copyright © 1991 by Blanvalet Verlag Copyright © 2011 by Blanvalet Verlag a division of Verlagsgruppe Random House GmbH, München, Germany Copyright © 2015 for the Polish edition by Wydawnictwo Sonia Draga Copyright © 2015 for the Polish translation by Wydawnictwo Sonia Draga Projekt graficzny okładki: Mariusz Banachowicz Redakcja: Małgorzata Borsukiewicz Korekta: Anna Just, Iwona Wyrwisz ISBN: 978-83-7999-302-4 WYDAWNICTWO SONIA DRAGA Sp. z o.o. Pl. Grunwaldzki 8-10, 40-127 Katowice tel. 32 782 64 77, fax 32 253 77 28 e-mail: info@soniadraga.pl www.soniadraga.pl www.facebook.com/wydawnictwoSoniaDraga E-wydanie 2015 Skład wersji elektronicznej: Virtualo Sp. z o.o.

Spis treści Nowy Jork, noc sylwestrowa 1988/1989 Część I Nowy Jork, listopad 1989 Nowy Jork, 28 grudnia 1989 Nowy Jork, 29 grudnia 1989 Część II Mary Steve Natalie Gina Nowy Jork, 29 grudnia 1989 Część III Sierpień 1981 Grudzień 1981 Wrzesień 1982 Kwiecień 1983 Sierpień 1983

31 sierpnia 1983 1 września 1983 Część IV Nowy Jork, 29 grudnia 1989 Laura Nowy Jork, 29 grudnia 1989 roku Nowy Jork, 30 grudnia 1989 Nowy Jork, 3 stycznia 1990 Przypisy

Nowy Jork, noc sylwestrowa 1988/1989 Nowy Rok trwał od pięciu minut, a nad Nowym Jorkiem wybuchały kolorowe fajerwerki, gdy nagle Andreas Bredow poczuł ból po lewej stronie klatki piersiowej i przez kilka sekund walczył o oddech. Cały zlał się potem. Po chwili minęło, równie gwałtownie, jak się zaczęło, lecz gdy tylko zaczerpnął głęboko powietrza i z powrotem oparł się w fotelu, ból znów zaatakował – koszmarny, kurczowy ból, który zacisnął mu gardło i sprawił, że zadrżały wszystkie członki. Przyłożył obie dłonie do piersi i skulił się w sobie. Zawał serca. To mogło być tylko to. Od lat prześladował go lęk, że może mu się przydarzyć coś takiego. Był zagrożony zawałem, lekarz zawsze mu to powtarzał. Każdy jego posiłek wieńczyły tabletki na serce i środki pobudzające krążenie. Pokładał ufność w tym, że zawsze będą wokół niego ludzie, którzy mu pomogą. Szofer, kamerdyner, sprzątaczka, sekretarka, pomoc domowa. I David, który nawet w nocy spał w jego mieszkaniu. I rzeczywiście przez ostatnie lata Andreas Bredow chyba nawet na minutę nie zostawał sam, bo dokąd miałby się samodzielnie wybrać sześćdziesięciojednoletni ślepiec? Zawsze ktoś brał go za rękę, zawsze ktoś tuż za nim stał. Wystarczyło, by

zawołał albo zadzwonił, a natychmiast zjawiało się pół tuzina usłużnych duszków. Zawsze. Tylko nie tej nocy. W noc sylwestrową 1989 roku Andreas Bredow, jeden z najbogatszych ludzi na Wschodnim Wybrzeżu Stanów Zjednoczonych, był w swoim luksusowym apartamencie wysoko nad Piątą Aleją zupełnie sam. Zebrało mu się nagle na wymioty. Dzięki temu zapomniał na krótki moment o bólu i zdobył się na klarowną myśl: wystarczy, że podniesie słuchawkę i naciśnie jeden, a połączy się z portierem w holu na dole. Portier zna numer jego lekarza, poza tym ma zapasowe klucze do penthouse’u. Będzie więc mógł wprowadzić doktora Harpera na górę, dwadzieścia pięter wyżej. Tak, portier. Wystarczy portier. Pokój Andreasa, jego gabinet z widokiem na cały Central Park, został tak urządzony, by wszystkie meble stały pod ścianami i nie blokowały przejścia. Andreas mógł się więc po nim poruszać sprawnie i bez potykania. Teraz jednak wszystko jakby obracało się przeciwko niemu. Na czworakach pełzł po dywanie, perskim, bardzo drogim antyku. Ból był niemal nie do wytrzymania. Gdzieś w połowie pokoju się poddał, leżał skulony niczym embrion, czuł napływające do oczu łzy, sięgnął dłonią do gardła, gwałtownym ruchem poluźnił krawat. Ja umieram. Umieram. Umieram. Strach przed śmiercią zmobilizował go, by popełznąć

dalej. Aż do biurka… Tam stał telefon… Jeśli do niego dosięgnie… Na zewnątrz sylwestrowe fajerwerki pędziły z gwizdem i z hukiem wybuchały. Obrazy minionych sylwestrów głęboko wryły mu się w pamięć i wydało mu się, że widzi czerwone błyskawice, zielone gwiazdy i złote płomienie na czarnym niebie. Charcząc, niemal nieprzytomny z bólu, wymacał krawędź biurka i się podciągnął. Sięgnął dłonią po słuchawkę i zamarł. Telefon nie stał na swoim miejscu! Oczywiście od razu pomyślał, że się pomylił. Że dotarł do drugiej strony biurka. Zawroty i duszności pomieszały mu w głowie. Nie wiedział już, gdzie góra, gdzie dół, gdzie prawa, gdzie lewa strona. Jezu, gdyby tylko ten ból zelżał! Najchętniej sięgnąłby do swego serca, objął je obiema rękami, zrobiłby mu miejsce, żeby mogło znów swobodnie bić. Klęcząc przy biurku, spróbował jeszcze raz, przesunął drżącą dłonią po blacie. Dyktafon… Ramka ze zdjęciem rodziców… Pojemnik na ołówki… Przecież telefon musi tu być! Zaszlochał i spróbował zrekonstruować układ pokoju: za sobą miał kącik wypoczynkowy, przed sobą okno, po prawej lampę, a po lewej, do cholery, powinien być telefon! Zwymiotowawszy po raz drugi, osunął się na ziemię. Trafił policzkiem na własną rękę, a ciężki złoty sygnet, który odziedziczył po ojcu, rozciął mu skórę. Pierścień natychmiast wywołał w nim pewne

wspomnienie. Choć wydarzenia te miały miejsce niemal pół wieku wcześniej, obrazy były tak ostre i wyraźne, jakby się rozegrały zaledwie wczoraj. Berlin, rok 1940. Był trzynastolatkiem, trwało wojenne lato, ciepłe lato, wciąż to pamiętał. W tamtym czasie zewsząd głoszono jeszcze radośnie ostateczne zwycięstwo, a niemieckie oddziały ze wszystkich frontów meldowały o upajających sukcesach. Andreas siedział często przy radiu i słuchał ostrego głosu Józefa Goebbelsa, który propagował panowanie Niemców nad całym światem. Andreas nie lubił Goebbelsa, Adolfa Hitlera też nie. Oczywiście nigdy tego głośno nie wyraził, zwłaszcza że nie potrafiłby dokładnie powiedzieć, skąd wynika ta jego antypatia. Przecież partia robiła dobre rzeczy, szczególnie dla młodzieży. Andreas należał do Jungvolku, a tam co tydzień były wycieczki z namiotami, ogniska, ciekawe zabawy i dzielni kamraci. Ogólnie rzecz biorąc, cudowne rzeczy dla trzynastoletniego chłopca, ale za tym stało coś więcej niż tylko gry i zabawy, coś, co wzbudzało w Andreasie ciche przerażenie. Był bystrym i bardzo wrażliwym chłopcem i wyczuwał jakieś nieuchwytne, trudne do nazwania zagrożenie. Owego lata, dokładnie rzecz biorąc dwudziestego piątego maja, wydarzyły się dwie rzeczy: jedna dotyczyła Christiny, towarzyszki zabaw Andreasa, jego najlepszej przyjaciółki, zaufanej kumpelki, powierniczki wszelkich tajemnic jego duszy. Razem bawili się w Indian albo

w księcia i księżniczkę, ale siedzieli też często razem godzinami i rozmawiali, zwłaszcza wtedy, gdy Andreasa ogarniał smutny, melancholijny nastrój, gdy nie rozumiał go nikt oprócz Christiny. Ona była silniejsza z nich obojga, ale tego dnia zjawiła się z zapłakanymi oczami i potarganymi warkoczami. – Aresztowali mojego ojca, Andreasie! Aresztowali mojego ojca! – Kto? – Gestapo. Dziś z samego rana. Przewrócili cały dom do góry nogami, a potem go zabrali. Andreasie, co mam robić? – Dlaczego go aresztowali, Christino? Christina znów zaczęła szlochać. – Bo jest przeciwny Adolfowi Hitlerowi. Mówi, że Hitler to zbrodniarz, który na wszystkich nas sprowadzi nieszczęście. I ktoś na niego doniósł… Andreasie, tak bardzo się boję… Objął ją ramieniem. – Jestem przy tobie, Christino. Nie bój się. – Jednak nie mógł jej pomóc, zdawał sobie z tego sprawę. Nikt nie mógł nic poradzić na gestapo. Było wszechmocne. Szeptano o celach tortur, o strasznych więzieniach, obozach, o ludziach, którzy nigdy już nie wrócili. Powiedział: – Może tylko przesłuchają go krótko, a potem wypuszczą. – Jednak sam w to nie wierzył. I Christina też

nie. Z rozdzierającym serce brakiem nadziei w oczach powiedziała, że jest przekonana, że jej ojciec nigdy już nie wróci. A potem poszła do domu, bo musiała zająć się matką, która siedziała bezczynnie w ich mieszkaniu, jakby nie pojmowała, co się wydarzyło. Jak się później okazało, ojciec Christiny rzeczywiście nie powrócił. Ślad prowadził do jednego z niesławnych obozów śmierci i tam się gubił. Wydawało się igraszką losu, że Andreas tego samego dnia dowiedział się, że jego ojciec zginął we Francji. Ciotka Gudrun powiedziała mu o tym, gdy wieczorem wrócił do domu. Zrobiła to na swój niezręczny, pozbawiony wrażliwości sposób. Najpierw zwlekała w nieskończoność, wykręcała się, opowiadała coś o dzielności i niemieckim bohaterstwie (ciotka Gudrun była prawdziwą patriotką!), a gdy Andreas już niemal odchodził od zmysłów i spodziewał się najgorszych wieści, powiedziała wprost: – A więc tak, przyszedł dziś telegram. Twój ojciec zginął, Andreasie. Nic nie da się zrobić. Następnie z powrotem odwróciła się do kuchenki i zawzięcie zaczęła mieszać w wielkim garze, niezdolna nawet spojrzeć na blade, wystraszone dziecko, które stało za nią bezradnie, a co dopiero wziąć je w ramiona czy choćby pogładzić po włosach. Jedyne, co Andreas był w stanie w tym momencie pomyśleć, to: „Teraz nie mam już nikogo. Nikogo na

całym świecie”. Matka Andreasa zmarła przy jego narodzinach, a jego ojca, podpułkownika Bredowa, samodzielna opieka nad niemowlęciem całkowicie przerosła. Był oficerem starego pruskiego sortu, poważny, dokładny i obowiązkowy, zawsze nieco surowy i trzymający dystans. W głębi duszy odczuwał wobec swego małego synka zarówno dumę, jak i miłość, ale zupełnie nie potrafił tego dziecku okazać. Zatrudnił pielęgniarkę, opłacił ją sowicie i z ulgą się wycofał, pozwalając jej właściwie robić, co chce. Oczywiście nie skończyło się na jednej, osoby do opieki jakoś często się zmieniały, z rozmaitych powodów, więc w ósmym roku życia Andreas miał już przy sobie siódmą „panienkę” i bardzo rzadko widywał ojca. Czcił i podziwiał tego człowieka, który zawsze miał na sobie piękny mundur i zawsze zachowywał się z godnością i spokojem. Często płakał w nocy, zanim zasnął, bo myślał, że ojciec przyjdzie i powie mu dobranoc, ale on jak zwykle się nie pojawiał. Tylko jedna z tych pielęgniarek rzeczywiście lubiła Andreasa, ale była z nim jedynie przez pół roku, bo wyszła za mąż i wyjechała z Berlina. Wszystkie inne miały jakieś wady. Jedna była oschła, pozbawiona poczucia humoru i ciągle tylko straszyła dziecko, druga bez przerwy przesadnie się śmiała i mówiła tak dużo, że aż bolała od tego głowa. Jeszcze inna zupełnie go

zaniedbywała i została w końcu zwolniona, następna kradła jak sroka. Ostatnia miała przyjaciela, który nieustannie wałęsał się po domu Bredowów podczas nieobecności podpułkownika i mówił Andreasowi, że go „ukatrupi”, jeśli naskarży ojcu. Andreas przyuważył ich kiedyś, gdy się kochali na dywanie w salonie; przeżył szok, miał potem koszmary w nocy i niczego nie mógł przełknąć. Nie uszło to uwadze nawet niemal nieustannie nieobecnego podpułkownika, który wreszcie wydobył z syna, co się wydarzyło. To był koniec piastunek i do akcji wkroczyła ciotka Gudrun. Ciotki Gudrun na pewno nie można było podejrzewać, że kiedykolwiek odda się jakimkolwiek niemoralnym uczynkom. Była starszą siostrą podpułkownika i typową starą panną. Nienawidziła wszystkich mężczyzn – głównie dlatego, że nigdy żaden o nią nie zabiegał – i z zapałem starała się zrekompensować swe hańbiące staropanieństwo szczególną pilnością i niezmierną solidnością. Przeprowadziła się do domu brata z całym dobytkiem i od tego momentu każdego dnia nie omieszkała udowadniać światu, jakiż to był z jej strony niesamowity przejaw miłości bliźniego. Zdanie, które mały Andreas słyszał teraz najczęściej, brzmiało: „Nie masz pojęcia, jaki powinieneś mi być wdzięczny!”. Gdy zaczęła się wojna i podpułkownik musiał wyruszyć na front, Andreas stał się jeszcze bardziej samotny. Choć dzień zapełniały mu szkoła, Jungvolk

i Christina, to nie było żadnego dorosłego, któremu mógłby okazać miłość i zaufanie i którego mógłby stawiać sobie za wzór. Trzymał się więc mocno myśli, że wojna wkrótce się skończy i ojciec powróci! A teraz ojciec nie żył. Nigdy nie zapomni tego wieczoru. Bladoniebieski zmierzch za oknem, kilka rozświetlonych czerwienią chmur, a w środku zapach jednogarnkowej potrawy i potu. Ciotka Gudrun zawsze całkowicie zatracała się w pracy. Andreas widział tylko jej szerokie plecy, grube, zaczerwienione ramiona, które poruszały się niemal z wściekłością. Nie patrząc na niego, powiedziała: – Pytanie tylko, co teraz z tobą będzie! Nigdy nie zapomniał poczucia zupełnej bezradności, które ogarnęło go w tamtym momencie. Tydzień później w domu Bredowów zjawił się młody żołnierz. Był świadkiem ostatnich chwil podpułkownika i przekazał, że umierający myślał wtedy o swoim synu. – Martwił się o ciebie. Powiedział mi, żebym cię od niego pozdrowił i przekazał, że bardzo cię kocha. I dał mi to dla ciebie. – Żołnierz sięgnął do kieszeni kurtki. Wyciągnął z niej złoty sygnet, który ojciec zawsze nosił i który w rodzinie Bredowów od pokoleń przekazywany był przez ojca najstarszemu synowi. – Powiedział, że od teraz należy do ciebie. I żebyś go nigdy nie zapomniał. Nigdy. Nigdy go nie zapomni. Niedługo potem ciotka Gudrun zaczęła biadolić, że

jest zbyt stara i zbyt zmęczona, żeby samotnie wychowywać dziecko, poza tym narobiła się już w życiu i ma prawo w końcu pomyśleć o sobie. – Gdybym tylko wiedziała, co z tobą zrobić! – powtarzała Andreasowi, który nie miał pojęcia, co na to odpowiedzieć. Na szczęście był jeszcze jeden krewny, kuzyn ciotki Gudrun i podpułkownika. Rudolf Bredow jako młody mężczyzna wyemigrował do Ameryki i w krótkim czasie dorobił się tam majątku. Był zaradny, lubił ryzyko i zarządzał już niemałym imperium, Bredow Industries, które obejmowało sieć hoteli, restauracje, pola naftowe w Teksasie i prywatną linię lotniczą. Andreas nigdy nie widział legendarnego wuja Rudolfa, wiedział jednak, że uchodzi on za czarną owcę w rodzinie, w której gardzono przedsiębiorczością. Ciotce Gudrun nie przeszkodziło to jednak w nawiązaniu kontaktu z kuzynem i naprzykrzaniu mu się listownie tak długo, aż zgłosił gotowość zabrania do siebie sieroty. Nie miał własnych dzieci, jego żona, Judith, od dawna pragnęła jednak potomka, wydawało się więc, że to rozsądne rozwiązanie. Ciotka Gudrun była mocno podekscytowana. – Trafił ci się szczęśliwy los, Andreasie, mam nadzieję, że sobie to uzmysławiasz! W końcu kiedyś to wszystko odziedziczysz. Może wtedy pomyślisz o ciotce Gudrun! Nie masz pojęcia, jaki powinieneś mi być wdzięczny!

Andreas w oszołomieniu obserwował błyskawicznie następujące po sobie wydarzenia. Zanim się obejrzał, zarezerwowano mu bilet na statek, a spakowane walizki stały w przedpokoju. Okropnie się czuł z tym, że porzuca Christinę, o którą się martwił i którą najchętniej zabrałby ze sobą, zamiast zostawiać ją w hitlerowskich Niemczech. Gestapo zjawiło się jeszcze raz i przesłuchiwało jej matkę. Andreasowi wyjazd za ocean wydawał się niemal zdradą. Rudolf i Judith Bredow przyjęli go z otwartymi ramionami, a szczególnie Judith obdarzyła go czułą miłością już od pierwszej chwili. Niestety miłość ta przyszła zbyt późno, by uwolnić Andreasa od jego samotności i lęków, by zrekompensować poczucie opuszczenia i chłodu, których doświadczył jako dziecko. Coraz częściej ogarniał go melancholijny nastrój. Starał się nie okazywać tego smutku, wiedział bowiem, że sprawia Judith ból, widać go jednak było w jego oczach. Czasami myślał, że może lepiej byłoby, gdyby miał przy sobie Christinę. Wspominał wtedy spędzane razem popołudnia, wspólnie dzielone tajemnice i ogarniały go troska i tęsknota. Na dodatek wraz z upływem czasu z Niemiec dochodziły coraz gorsze wieści, miasta bombardowano, tysiące ludzi ginęły w nalotach. Z niepokojem raz po raz zadawał sobie pytanie, czy Christina i jej matka wciąż są w Berlinie, czy też dla bezpieczeństwa wyjechały na wieś.

Nowy Jork oznaczał dla Andreasa wkroczenie w nowy świat, życie z widokiem na Central Park, ferie w Martha’s Vineyard albo na ranczu w Teksasie, prywatną szkołę, a później studia ekonomiczne i prawnicze na Harvardzie, eleganckie restauracje i bale, szofera, własną łazienkę i lekcje tenisa. W urodziny mógł zaprosić kolegów ze szkoły, były lody i loteria dla wszystkich, a Judith osobiście bawiła się z nimi w różne gry. Wszystkie swoje uczucia przelała na zupełnie obce dziecko. Andreas odwdzięczał się jej przywiązaniem i lojalnością, lecz jedynym, czego nie mógł jej ofiarować, a czego ona tak bardzo pragnęła, była naturalna i beztroska radość dorastającego chłopca. – Jesteś zbyt poważny jak na swój wiek – powtarzała często. – Co cię tak smuci? Uśmiechał się tylko, ale mógłby jej jedynie odpowiedzieć, że smutek będzie mu towarzyszył do końca życia. W osiemnaste urodziny – był to maj roku 1945, Niemcy właśnie skapitulowały – Rudolf zawołał swojego przybranego syna do gabinetu i wręczył mu grubą kopertę. – To dla ciebie, Andreasie – powiedział. – To kopia mojego testamentu. Uczyniłem cię moim jedynym spadkobiercą. Dostaniesz kiedyś wszystko, co do mnie należy. A należały do niego miliony. Andreas chciał coś

powiedzieć, lecz Rudolf machnął ręką. – Nie zrobiłbym tego, gdybym nie miał pewności, że będziesz umiał sobie z tym poradzić. Jesteś rozsądny i odpowiedzialny. Pokładam w tobie wielkie zaufanie, Andreasie. – Naprawdę uważasz, że sprostam temu wszystkiemu? – zapytał pełen wątpliwości Andreas. – Jestem o tym stanowczo przekonany – odparł Rudolf. Andreas miał dwadzieścia pięć lat, gdy Judith umarła na guza mózgu. Cztery lata później Rudolf zginął w wypadku helikoptera. Leżał ciężko ranny jeden dzień w teksańskim szpitalu, a gdy tuż przed śmiercią na chwilę odzyskał przytomność, ujrzał przy swoim łóżku Andreasa, który natychmiast przybył z Nowego Jorku. – Andreasie, powinieneś się ożenić – powiedział – i mieć dzieci. Samotność nie jest dobra. W kolejnych latach Andreas często przypominał sobie te słowa, gdy doskwierała mu samotność i gdy zaciskając zęby, radził sobie z depresją. Rzucił się w wir pracy, dbał o to, by nawet w weekendy nie mieć ani chwili wolnego. Jego sekretarki lamentowały, że przysparza im nieustannego stresu. Latem 1967 roku, gdy przekroczył czterdziestkę, przeżył zawał serca. – Jeśli to możliwe – powiedział mu z naciskiem lekarz – to proszę sobie darować drugi zawał, panie Bredow. Jest pan zbyt młody, żeby ta pana pompka już teraz

przestała działać. Od swych osiemnastych urodzin Andreas raz po raz próbował dowiedzieć się czegoś o losie swojej przyjaciółki Christiny. Wciąż dręczyło go sumienie, że opuścił Niemcy bez niej. Jesienią 1969 roku detektywi, których wynajął w Europie, przekazali mu radosną nowinę. – Znaleźliśmy Christinę. Jej ojciec zginął w 1940 roku. Christina i jej matka z trudem sobie radziły, ale już ich nie niepokojono. Christina wyszła potem za mąż za włoskiego przedsiębiorcę, Giuseppe Bellino, z którym wyjechała do Londynu. Urodził im się syn, David. Giuseppe Bellino zmarł krótko po jego narodzinach na zapalenie płuc. Christina i David zostali sami. Chłopiec ma obecnie dziewięć lat. Andreas nigdy nie zapomni chwili, gdy po raz pierwszy zobaczył Christinę i małego Davida. Jaki to był śliczny chłopczyk! Szczupły i blady, o bardzo ciemnych włosach – spadku po włoskim ojcu, jasnych oczach, które wydawały się nieco zamyślone, ale stawały się bardzo czujne, gdy tylko skierowano do niego jakieś słowo. Pochylił się ku niemu. – A więc to ty jesteś David. David Bellino. Chłopiec skinął głową. Ktokolwiek inny uznałby, że David jest zbyt poważny jak na swój wiek, lecz Andreas nie miał żadnego doświadczenia z dziećmi. Widział tylko niewinną, młodą buzię i poczuł, że nareszcie znalazł

kogoś, komu będzie mógł podarować całą swoją miłość i czułość. Andreas i Christina cieszyli się z ponownego spotkania; nigdy nie przestali żyć przeszłością, a razem mogli wskrzesić wszystkie swoje wspomnienia, pośród których w minionych latach poruszali się samotnie. Andreas dowiedział się, jak bardzo Christina cierpiała po śmierci ojca, a potem po śmierci męża. – Ojciec był dla mnie wszystkim – powiedziała. – Ubóstwiałam go i nigdy nie pogodzę się z tym, że musiał tak wcześnie umrzeć w tamtym strasznym obozie. Giuseppe trochę go przypominał. Bardzo go kochałam. Był starszy ode mnie o dwadzieścia lat, dawał mi ciepło i poczucie bezpieczeństwa. Myślałam, że nie dam rady, gdy nagle umarł. I pewnie nie dałabym rady, gdyby nie było Davida. On jest wszystkim, co mi zostało. Tak bardzo kocham to dziecko, Andreasie, że nawet nie potrafię ci opisać, co do niego czuję. Chciałabym, by stał się kiedyś takim człowiekiem, jakim był mój ojciec. David przysłuchiwał się temu ze zdziwieniem. Był też świadkiem, gdy Andreas tuż przed swoim wyjazdem poprosił Christinę do salonu, posadził ją w fotelu, usiadł naprzeciwko niej i wziął ją za ręce. – Christino, przemyślałem to sobie. Byłoby pięknie, gdybyś zgodziła się na mój plan i nie odrzuciła go z poczucia fałszywej dumy. Wiesz, że nie mam żadnych spadkobierców. Gdy umrę, ktoś powinien przejąć

imperium Bredowów, a ja postanowiłem, że będzie to David. Nie, nie przerywaj mi. Kocham twojego syna. Zrozum, nie mam dzieci, a on nie ma już ojca i dlatego widzę w nim jakby… własnego syna. To uroczy, mądry i piękny chłopiec. Dla mnie ucieleśnia on świat takim, jaki powinien być, skoro minął już ten koszmar. Ludzie tacy jak on mogą uchronić nas i wszystkich tych, którzy przyjdą po nas, przed ponownym doświadczeniem tego, co stało się naszym udziałem. Powinien mieć wszelkie możliwości, rozumiesz? Chciałbym, żeby otrzymał najlepsze wykształcenie, zapłacę za to. Chciałbym, żeby kiedyś stał się bogatym i wpływowym człowiekiem, którego słowa będą szanowane, którego się słucha i darzy respektem. Christino, bardzo tego pragnę. Chcę się nim zająć i dam mu wszystko, przede wszystkim uwagę, którą mnie obdarzono zbyt późno. – Cicho dodał: – Będziemy z niego tacy dumni. Przemawiał do Christiny ze szczerego serca. Uśmiechnęli się do siebie w ciszy, dwoje ludzi, którzy tkwili korzeniami w pielęgnowanych przez siebie obrazach pamięci, a centralnym punktem swej egzystencji uczynili dziecko. Poświęcili się mu z pełnym oddaniem i nadmiarem miłości. Andreas wciąż leżał na podłodze, na zewnątrz strzelały fajerwerki, a sygnet ojca wrzynał mu się w policzek. Przez moment wydawało mu się, że ma dość siły, by

podjąć jeszcze jedną próbę sięgnięcia po telefon, lecz jego palce znów natrafiły na pustkę. Skulił się na dywanie i zaczął się zastanawiać. Może nosił ze sobą aparat po pokoju, jak mu się to kiedyś zdarzało? Nie, nie robił tego, odkąd stracił wzrok. Nie ruszał telefonu z miejsca, bo musiał wiedzieć, gdzie dokładnie się znajduje. Żadna z sekretarek ani żadna ze sprzątaczek też nie ośmieliłaby się go przesunąć. Wiedział, że nie rozwikła już tej tajemnicy. Wiedział, że umrze. Gdy pisali o nim dziennikarze, zawsze wspominali jego bajkowy życiorys, „spełnienie amerykańskiego snu”. Gdy go o to pytali, zawsze odpowiadał: Takie było moje przeznaczenie. I to wszystko. W ostatnich minutach życia też pomyślał o roli przeznaczenia w życiu człowieka. Dopiero teraz, z perspektywy czasu, pojedyncze wydarzenia połączyły się i stały się historią, której finał właśnie przeżywał. Siedem lat temu strzelał do niego zamachowiec, gdy opuszczał hotel Plaza; nie celował w niego, tylko w jego sekretarkę, która porzuciła go dla innego mężczyzny. Źle trafił, to Andreas przewrócił się na ziemię i leżał w kałuży krwi. Lekarze przez wiele dni walczyli o jego życie. Miał głowę owiniętą bandażami i nic nie widział, a gdy zdjęli opatrunki, nadal nic nie widział. W bardzo delikatny sposób przekazano mu, że stracił wzrok. Gdyby nie był ślepy, znalazłby teraz telefon. A to, że owej sylwestrowej nocy był zupełnie sam, to

wina tej lafiryndy, którą David uznał za swą wielką miłość. Młodziutka ślicznotka z Bronksu, która zdobyła wątpliwą sławę, paradując nago na łamach „Hustlera”. Andreas jej oczywiście nie widział, ale słyszał jej głos i wyczuwał jej aurę. – Ona cię nie kocha, Davidzie. Uwierz mi. Chce twoich pieniędzy, chce wygodnego życia, które będzie mogła wieść u twego boku. Ona tylko cię wykorzystuje! – Równie dobrze mógłby przemawiać do ściany. Tej nocy miał podjąć ostatnią próbę. Odesłał służbę, zamówił zimny bufet z restauracji, schłodził szampana i poprosił Davida, żeby nastawił płytę. Przez chwilę, podczas jedzenia, rozmawiali o drobnostkach, a potem Andreas ostrożnie skierował rozmowę na Laurę Hart. David właściwie nie dał mu nic powiedzieć. Natychmiast wybuchnął: – Ani słowa przeciwko niej, Andreasie! Ani jednego słowa! – Davidzie, gdybyś tylko zechciał zrozumieć, że ja chcę dla ciebie najlepiej. To nie jest odpowiednia kobieta. Powinieneś to pojąć, zanim będzie za późno! – Skreślasz ją tylko dlatego, że nie ma pieniędzy i że jej matka była alkoholiczką! – To nieprawda. Nawet nie skreślam jej z powodu tych… nagich zdjęć, choć mi się to nie podoba, tylko dlatego, że wyczuwam w niej nieuczciwość. Ona cię nie kocha, Davidzie, nawet jeśli będzie tak twierdzić sto razy

na dzień. Zaufaj mi. Niewidomi mają zdolność wyczuwania pewnych wibracji, których nie odbierają ci, którzy widzą. Dla mnie to niemal namacalne, że ona tylko udaje przed tobą te uczucia. – Andreas zamilkł wyczekująco. Słyszał, że David wstał, czuł, że jest wściekły. – Myślałem, że spędzimy razem miłego sylwestra, Andreasie. Ale jeśli zamierzasz się kłócić, to kłóć się sam. Ja idę do Laury. – Davidzie! Nie odchodź! Porozmawiajmy! Może… Drzwi zatrzasnęły się. Andreas został sam. I tak splotły się nici przeznaczenia: dziecko, które opuściło Niemcy z chorą duszą, pół wieku później, jako ślepy starzec, umierało samotnie w luksusowym apartamencie z widokiem na Central Park na zawał serca – tylko dlatego, że cholerny telefon nie stał na swoim miejscu. Tuż przed pierwszą Andreas Bredow wydał z siebie ostatnie tchnienie – a młody Anglik, David Bellino, odziedziczył majątek wart miliony.

Część I