Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 035 261
  • Obserwuję487
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań639 655

Lockhart Emily - Bylismy łgarzami

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Lockhart Emily - Bylismy łgarzami.pdf

Beatrycze99 EBooki L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 2,755 osób, 1781 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 178 stron)

E. Lockhart BYLIŚMY ŁGARZAMI przełożył Janusz Maćczak

Dla Daniela

Część pierwsza Powitanie

1. Witam we wspaniałej rodzinie Sinclairów. Żadne z nas nie jest przestępcą. Żadne z nas nie jest narkomanem. Żadne z nas nie jest nieudacznikiem. Sinclairowie są wysportowani, wysocy i przystojni. Jesteśmy od pokoleń zamożną rodziną z wyższej sfery i zwolennikami Partii Demokratycznej. Uśmiechamy się szeroko, mamy kwadratowe podbródki, a grając w tenisa, serwujemy agresywnie. Nieważne, że rozwód w naszej rodzinie tak bardzo nadszarpnął nam serca, że biją z wysiłkiem. Nieważne, że kończą się nam pieniądze z funduszu powierniczego, a na kuchennym blacie leżą niezapłacone rachunki za karty kredytowe. Nieważne, że na nocnym stoliku stoi mnóstwo buteleczek z lekarstwami. Nieważne, że jedno z nas jest desperacko zakochane. Tak desperacko zakochane, że trzeba podjąć równie desperackie kroki. Jesteśmy Sinclairami. Żadne z nas nie żyje w biedzie. Żadne z nas się nie myli. Mieszkamy – przynajmniej w lecie – na prywatnej wyspie u wybrzeży stanu Massachusetts. Być może to wszystko, co musicie o nas wiedzieć.

2. Nazywam się Cadence Sinclair-Eastman. Mieszkam w Burlington w stanie Vermont z mamą i trójką psów. Mam prawie osiemnaście lat. Mam mocno podniszczoną kartę biblioteczną i niewiele więcej, chociaż to prawda, że mieszkam we wspaniałym domu pełnym kosztownych bezużytecznych przedmiotów. Dawniej byłam blondynką, ale teraz moje włosy są czarne. Dawniej byłam silna, ale teraz jestem słaba. Dawniej byłam ładna, ale teraz wyglądam na schorowaną. To prawda, że od czasu mojego wypadku cierpię na migreny. To prawda, że nie cierpię głupców. Lubię takie słowne gry. Pojmujecie? Cierpię na migreny. Nie cierpię głupców. To słowo w obydwu zdaniach znaczy niemal to samo, ale niezupełnie. Cierpieć. Można by powiedzieć, że to znaczy „znosić”, lecz to nie całkiem prawda. Moja opowieść zaczyna się przed wypadkiem. W czerwcu, kiedy miałam piętnaście lat, a mój ojciec uciekł z kobietą, którą kochał bardziej niż nas. Tata był niewyróżniającym się zbytnio wykładowcą historii wojskowości. W tamtym czasie go podziwiałam. Nosił tweedowe marynarki. Miał szczupłą twarz. Pijał herbatę z mlekiem. Lubił gry planszowe i pozwalał mi w nie wygrywać; lubił żeglowanie i nauczył mnie pływać kajakiem; lubił jazdę rowerem, książki i zwiedzanie muzeów sztuki. Nigdy natomiast nie lubił psów, toteż dowodem tego, jak bardzo kochał moją matkę, było to, że pozwalał naszym golden retrieverom spać na kanapach i każdego ranka wyprowadzał je na pięciokilometrowe spacery. Nigdy też nie lubił moich dziadków, dlatego o jego miłości zarówno do mnie, jak i do mamy świadczyło to, że spędzał każde lato w domu Windemere na wyspie Beechwood. Pisał tam artykuły o wojnach stoczonych dawno temu i uśmiechał się do krewnych przy każdym posiłku. Tamtego czerwca, gdy miałam piętnaście lat, tata oznajmił, że nas opuszcza, i dwa dni później wyjechał. Powiedział mojej matce, że nie jest Sinclairem i nie potrafi już dłużej starać się nim być. Nie potrafi się uśmiechać, kłamać i być członkiem tej wspaniałej rodziny mieszkającej we wspaniałych domach. Nie potrafi. Nie może. Nie chce. Mój ojciec już wcześniej wynajął firmę zajmującą się przeprowadzkami. Wynajął też dom. Umieścił ostatnią walizkę na tylnym siedzeniu mercedesa (zostawiał mamie tylko saaba) i uruchomił silnik. Potem wyjął rewolwer i strzelił mi w pierś. Upadłam na trawnik. Przez wielką dziurę od kuli moje serce wyturlało się z klatki piersiowej i spadło na grządkę kwiatów. Krew tryskała rytmicznie z otwartej rany, a potem z moich oczu,

moich uszu, moich ust. Miała słony smak klęski. Jaskrawa czerwień wstydu z powodu bycia niekochaną wsiąkła w trawę przed frontem naszego domu, w kostkę brukową alejki, w schodki prowadzące na werandę. Moje serce rzucało się spazmatycznie pośród peonii jak wyciągnięty z wody pstrąg. Matka straciła opanowanie. Powiedziała, żebym wzięła się w garść. Zachowuj się normalnie, powiedziała. Natychmiast, powiedziała. Ponieważ jesteś normalna. Ponieważ potrafisz być. Nie rób sceny, powiedziała. Oddychaj głęboko i usiądź. Usłuchałam jej. Tylko ona mi została. Mama i ja zadarłyśmy dumnie nasze kwadratowe podbródki, gdy tata zjeżdżał ze wzgórza. Potem weszłyśmy do domu i zniszczyłyśmy wszystkie prezenty od niego: biżuterię, ubrania, książki, wszystko. W następnych dniach pozbyłyśmy się tapczanu i foteli, które moi rodzice kupili razem. Wyrzuciłyśmy ślubną porcelanę, srebrne sztućce, fotografie w ramkach. Kupiłyśmy nowe meble. Wynajęłyśmy dekoratorkę wnętrz. Zamówiłyśmy srebra stołowe u Tiffany’ego. Spędziłyśmy cały dzień, wędrując po galeriach sztuki, i kupiłyśmy obrazy, aby zakryć puste miejsca na ścianach. Poleciłyśmy prawnikom dziadka, żeby zabezpieczyli środki na koncie bankowym mamy. Potem spakowałyśmy walizki i pojechałyśmy na wyspę Beechwood.

3. Penny, Carrie i Bess są córkami Tipper i Harrisa Sinclairów. Harris dorobił się w wieku dwudziestu jeden lat, po ukończeniu Harvardu, a fortunę zbił dzięki interesom, których nigdy nie chciało mi się pojąć. Odziedziczył dom i ziemię. Podejmował trafne decyzje na giełdzie. Poślubił Tipper i trzymał ją w kuchni i ogrodzie. Popisywał się żoną ozdobioną perłami podczas imprez towarzyskich i rejsów jachtem. Jak się zdaje, sprawiało jej to przyjemność. Jedynym niepowodzeniem dziadka było to, że nie miał syna, ale to nieistotne. Córki Sinclairów były pięknie opalone i utalentowane. Te wysokie, wesołe, bogate dziewczyny wydawały się księżniczkami z bajki. Słynęły w Bostonie, na Harvardzie i na wyspie Martha’s Vineyard ze swych kaszmirowych swetrów i wspaniałych przyjęć. Były stworzone do tego, aby stać się legendą. Stworzone, by ukończyć prestiżowe uniwersytety, poślubić książęta i zamieszkać w imponujących domostwach pełnych wyrafinowanych dzieł sztuki. Dziadek i Tipper darzyli te dziewczęta tak wielką miłością, że nie potrafili powiedzieć, którą z nich kochają najbardziej. Czasami Carrie, potem Penny, później Bess, potem znowu Carrie. Odbyły się wystawne przyjęcia ślubne, na których podawano łososia i przygrywały harfistki. Później pojawiły się jasnowłose wnuczęta i wesołe psy o jasnej sierści. Nikt nigdy nie był tak dumny ze swych pięknych amerykańskich córek jak wówczas Tipper i Harris. Zbudowali na swojej prywatnej skalistej wyspie trzy nowe domy i każdemu nadali nazwę: Windemere dla Penny, Red Gate dla Carrie i Cuddledown dla Bess. Ja jestem najstarszą wnuczką Sinclairów. Spadkobierczynią wyspy, fortuny i wielkich oczekiwań. No cóż, chyba.

4. Ja, Johnny, Mirren i Gat. Gat, Mirren, Johnny i ja. Rodzina nazywa naszą czwórkę Łgarzami i zapewne na to zasługujemy. Jesteśmy niemal rówieśnikami i wszyscy obchodzimy urodziny jesienią. Przez większość letnich wakacji spędzanych na Beechwood sprawialiśmy kłopoty. Gat pierwszy raz przyjechał na wyspę, gdy mieliśmy osiem lat. Nazwaliśmy tę porę roku ósmym latem. Wcześniej Mirren, Johnny i ja nie byliśmy Łgarzami. Byliśmy tylko kuzynami, a Johnny zachowywał się nieznośnie, bo nie chciał się bawić z dziewczynami. Johnny jest wigorem, wysiłkiem i kąśliwością. W tamtym czasie nosił nasze lalki Barbie za szyje albo strzelał do nas z pistoletów zrobionych z klocków Lego. Mirren jest cukrem, ciekawością i deszczem. Wtedy spędzała długie popołudnia z Taftem i bliźniaczkami, podczas gdy ja rysowałam na papierze milimetrowym i czytałam w hamaku na werandzie domu Clairmont. A potem przyjechał Gat, by spędzić z nami lato. Mąż ciotki Carrie porzucił ją, kiedy była w ciąży przed urodzeniem braciszka Johnny’ego, Willa. Nie wiem, dlaczego tak postąpił. W naszej rodzinie nigdy się o tym nie mówi. W lecie ósmym Will był niemowlakiem, a Carrie związała się już z Edem. Ten Ed handlował dziełami sztuki i uwielbiał dzieci. Tyle tylko o nim usłyszeliśmy, kiedy Carrie oznajmiła, że przywiezie go na wyspę Beechwood wraz z Johnnym i malutkim Willem. Tamtego lata oni zjawili się jako ostatni i większość z nas czekała na przystani, aż przybije ich motorówka. Dziadek podniósł mnie, żebym mogła pomachać do Johnny’ego, który w pomarańczowej kamizelce ratunkowej wołał do nas z dziobu. Obok nas stała babcia Tipper. Na moment odwróciła się od motorówki, sięgnęła do kieszeni i wyjęła białą miętówkę. Odwinęła ją z papierka i włożyła mi do ust. Gdy znowu spojrzała na łódź, wyraz jej twarzy się zmienił. Zmrużyłam oczy, wypatrując, co takiego zobaczyła. Carrie zeszła z motorówki z Willem na ręku. Był w niemowlęcej żółtej kamizelce ratunkowej i widziało się tylko wystające z niej potargane jasne włosy. Na jego widok zaczęto wiwatować. Ta kamizelka, jakie nosiliśmy wszyscy jako niemowlęta. Te blond włosy. Jakie to cudowne, że ten mały chłopczyk, którego jeszcze nie znaliśmy, jest takim wykapanym Sinclairem. Johnny wyskoczył z motorówki i cisnął na nabrzeże swoją kamizelkę. Pierwsze, co zrobił, to podbiegł do Mirren i ją kopnął. Potem kopnął mnie, a następnie bliźniaczki. Podszedł do naszych dziadków i przystanął, sztywno wyprostowany. – Miło was widzieć, babciu i dziadku. Cieszę się na to urocze lato. Tipper go uściskała. – Matka poleciła ci to powiedzieć, prawda? – Tak – przyznał Johnny. – Ale mówię też od siebie, że miło znowu was widzieć. – Grzeczny chłopiec.

– Mogę już iść? Tipper pocałowała go w piegowaty policzek. – No dobrze, idź. Ed zszedł na nabrzeże za Johnnym i zatrzymał się, żeby pomóc załodze wypakować bagaże z motorówki. Był wysoki i szczupły. Miał bardzo ciemną cerę – odziedziczoną po indiańskich przodkach, jak się później dowiedzieliśmy. Nosił okulary w czarnych oprawkach i eleganckie miejskie ubranie: płócienny garnitur i koszulę w paski. Spodnie były pogniecione po podróży. Dziadek postawił mnie na ziemi. Babka mocno zacisnęła wargi. Potem wyszczerzyła zęby w uśmiechu i wystąpiła naprzód. – Ty zapewne jesteś Ed. Co za urocza niespodzianka. Uścisnął dłonie im obojgu. – Czy Carrie nie zawiadomiła was, że przyjedziemy? – Tak, oczywiście. Ed powiódł spojrzeniem po naszej stuprocentowo białej rodzinie. Potem odwrócił się do Carrie. – Gdzie Gat? Zawołali go, a on wygramolił się z łodzi. Ściągał z siebie kamizelkę ratunkową i spoglądał w dół, rozpinając sprzączki. – Mamo, tato – powiedziała Carrie – przywieźliśmy siostrzeńca Eda, żeby bawił się z Johnnym. Nazywa się Gat Patil. Dziadek pogładził Gata po głowie. – Cześć, młody człowieku. – Cześć. – Jego ojciec zmarł w tym roku – wyjaśniła Carrie. – Bardzo pomożemy siostrze Eda, zabierając go na kilka tygodni. I posłuchaj, Gat, będziesz uczestniczył w grillach i chodził pływać, jak o tym rozmawialiśmy, dobrze? Ale Gat nie odpowiedział. Patrzył na mnie. Miał wydatny nos, łagodne usta, ciemnobrązową cerę, czarne faliste włosy. Była w nim wewnętrzna energia, niczym w zwiniętej sprężynie. Zdawał się czegoś poszukiwać. Był kontemplacją i entuzjazmem. Ambicją i mocną kawą. Nie potrafiłam oderwać od niego oczu. Nasze spojrzenia się spotkały. Odwróciłam się i uciekłam. Gat pobiegł za mną. Słyszałam tupot jego nóg na wyłożonych deskami alejkach przecinających wyspę. Wciąż biegłam, a Gat wciąż podążał za mną. Gonił go Johnny, a jego ścigała Mirren. Dorośli zostali na przystani. Gawędzili, krążyli uprzejmie wokół Eda, przemawiali pieszczotliwie do niemowlaka Willa. Maluchy bawiły się ze sobą, jak zawsze. My czworo zatrzymaliśmy się na maleńkiej plaży przy domu Cuddledown. Był to wąski spłacheć piasku z wysokimi skałami po obu stronach. W tamtym okresie rzadko tam zaglądaliśmy. Na dużej plaży był bardziej miękki piasek i mniej morskich wodorostów. Mirren zdjęła buty, a reszta poszła za jej przykładem. Ciskaliśmy kamykami w wodę. Po

prostu istnieliśmy. Napisałam na piasku nasze imiona. Cadence, Mirren, Johnny i Gat. Gat, Johnny, Mirren i Cadence. To był początek naszej czwórki. Johnny poprosił, żeby Gat został u nas dłużej. I tak się stało. W następnym roku poprosił, żeby Gat mógł przyjechać na całe lato. Gat przyjechał. Johnny był najukochańszym wnuczkiem. Dziadkowie prawie nigdy mu nie odmawiali.

5. W lecie czternastym Gat i ja wypłynęliśmy sami małą motorówką. Było tuż po śniadaniu. Bess nakłoniła Mirren, żeby zagrała w tenisa z Taftem i bliźniaczkami. Johnny w tamtym roku zaczął biegać i pokonywał okrążenia ścieżką wokół wyspy. Gat odszukał mnie w kuchni domu Clairmont i zapytał, czy nie popłynęłabym z nim łódką. – Raczej nie – odpowiedziałam, gdyż chciałam wrócić do łóżka z książką. – Proszę. Gat niemal nigdy o nic nie prosił. – Popłyń sam. – Nie mogę wziąć motorówki – odrzekł. – Nie mam prawa. – Oczywiście, że możesz. – Nie bez któregoś z was. Zachowywał się śmiesznie. – Dokąd chcesz popłynąć? – spytałam. – Chcę po prostu wyrwać się z wyspy. Czasami nie mogę tutaj wytrzymać. Wtedy nie miałam pojęcia, dlaczego nie może tu wytrzymać, ale się zgodziłam. Wypłynęliśmy motorówką w morze w kostiumach kąpielowych i sztormiakach. Po niedługim czasie Gat wyłączył silnik. Siedzieliśmy, jedząc orzeszki pistacjowe i wdychając słone morskie powietrze. Blask słońca lśnił na wodzie. – Wykąpmy się – zaproponowałam. Gat skoczył z burty, a ja za nim, ale woda była o wiele zimniejsza niż przy plaży i odebrało nam oddech. Słońce zaszło za chmurę. Śmialiśmy się histerycznie i krzyczeliśmy, że to najgłupszy z pomysłów. Co nam strzeliło do głowy? Przecież każdy wie, że u wybrzeża są rekiny. Boże, nie wspominajmy o rekinach! Szamotaliśmy się i odpychaliśmy nawzajem, gdy każde z nas usiłowało pierwsze wejść po drabince na rufie motorówki. Po chwili Gat się cofnął i pozwolił mi wspiąć się pierwszej. – Nie dlatego, że jesteś dziewczyną, ale ponieważ mam dobry charakter. – Dzięki – parsknęłam i pokazałam mu język. – Ale kiedy rekin odgryzie mi nogi, obiecaj, że napiszesz mowę pogrzebową o tym, jak wspaniale się zachowałem. – Załatwione – rzuciłam. – Gatwick Matthew Patil został smacznym obiadem. Zmarzliśmy tak, że wydawało się to nam aż histerycznie zabawne. Nie mieliśmy ręczników. Skuliliśmy się razem pod kocem z polaru znalezionym pod siedzeniem, stykając się nagimi ramionami i zimnymi stopami. – To tylko dlatego, żebyśmy nie dostali hipotermii – powiedział Gat. – Nie myśl, że uważam cię za ładną czy coś takiego. – Wiem, że ci się nie podobam. – Ściągasz ze mnie koc. – Przepraszam. Zapadła cisza. Potem Gat się odezwał:

– Tak naprawdę uważam cię za ładną, Cady. Nie chciałem, żeby to tak zabrzmiało. A właściwie kiedy stałaś się taka ładna? To krępujące. – Wyglądam tak samo jak zawsze. – Zmieniłaś się w ciągu tego roku szkolnego. To mnie zbija z tropu. – Jesteś na jakimś tropie? Z powagą skinął głową. – To najgłupsza rzecz, jaką kiedykolwiek słyszałam – oświadczyłam. – Co to za trop? – Prowadzi do tego, żeby nic nie przebiło mojej obronnej zbroi. Nie zauważyłaś? Wybuchnęłam śmiechem. – Nie. – Do licha! Myślałem, że to działa. Zmieniliśmy temat i zaczęliśmy rozmawiać o zabraniu maluchów po południu do kina w Edgartown, o rekinach i o tym, czy naprawdę pożerają ludzi, oraz o grze komputerowej „Rośliny kontra zombi”. Później wróciliśmy motorówką na wyspę. Niedługo potem Gat zaczął pożyczać mi swoje książki i odszukiwać mnie wczesnymi wieczorami na małej plaży. Czasami przychodził do mnie też, kiedy wylegiwałam się na trawniku domu Windemere z golden retrieverami. Nabraliśmy zwyczaju spacerowania razem ścieżką biegnącą wokół wyspy. Gat szedł pierwszy, a ja za nim. Rozmawialiśmy o książkach albo wymyślaliśmy wyimaginowane światy. Bywało, że przemierzaliśmy kilka okrążeń, póki nie zgłodnieliśmy albo nam się nie znudziło. Wzdłuż ścieżki rosły ciemnoróżowe japońskie róże. Roztaczały nikłą słodką woń. Pewnego dnia popatrzyłam na Gata leżącego z książką w hamaku koło domu Clairmont i wydało mi się… no… jakby był mój. Jakby należał tylko do mnie. W milczeniu położyłam się obok niego w hamaku. Wyjęłam mu z ręki pióro – zawsze czytał, trzymając pióro – i napisałam „Gat” na grzbiecie jego lewej dłoni, a „Cadence” na grzbiecie prawej. Wziął ode mnie pióro i napisał „Gat” na grzbiecie mojej lewej dłoni, a „Cadence” na grzbiecie prawej. Nie mówię tu o losie. Nie wierzę w przeznaczenie, bratnie dusze czy siły nadprzyrodzone. Chodzi mi tylko o to, że rozumieliśmy się nawzajem. Całkowicie. Ale mieliśmy zaledwie czternaście lat. Nigdy dotąd nie całowałam się z chłopcem – chociaż później, w następnym roku szkolnym pocałowałam kilku – i jakoś nie nazwaliśmy tego miłością.

6. W lecie piętnastym przyjechałam tydzień później niż reszta. Tata nas opuścił, a mama i ja miałyśmy na głowie całe te zakupy, narady z dekoratorką wnętrz i wszystko inne. Na przystani spotkali nas Johnny i Mirren. Mieli rumiane policzki i mnóstwo wakacyjnych planów. Organizowali rodzinny turniej tenisa i zamówili recepturę produkcji lodów. Mieliśmy też żeglować i palić ogniska. Maluchy, jak zwykle, roiły się i wrzeszczały. Ciotki uśmiechały się chłodno. Kiedy ucichł rozgardiasz spowodowany naszym przyjazdem, wszyscy udali się do domu Clairmont na koktajl przed kolacją. Ja poszłam do Red Gate odszukać Gata. Ten dom jest znacznie mniejszy od Clairmont, ale ma na piętrze cztery sypialnie. Zajmują je Johnny, Gat i Will oraz ciotka Carrie – a także Ed, kiedy tam mieszka, co się nieczęsto zdarza. Podeszłam do kuchennych drzwi i zajrzałam przez siatkę. Gat mnie nie zauważył. Stał przy kuchennym blacie w znoszonym szarym podkoszulku i dżinsach. Ramiona miał szersze, niż pamiętałam. Odwiązał zasuszony kwiat wiszący łodygą do góry na wstążce w oknie nad zlewem. Była to wiotka różowa japońska róża, z tych, jakie rosną wzdłuż ścieżki wokół wyspy. Gat, mój Gat. Zerwał dla mnie różę z naszego ulubionego miejsca spacerów. Powiesił ją, żeby uschła i doczekała do mojego przyjazdu na wyspę, by mógł mi ją dać. Odkąd poprzednio się widzieliśmy, całowałam się z kilkoma chłopcami, którzy nic mnie nie obchodzili. Straciłam tatę. Przybyłam tutaj, na tę wyspę z domu pełnego łez i fałszu i ujrzałam Gata, i zobaczyłam tę różę w jego dłoni, i w tej jednej chwili, kiedy oświetlał go blask słońca wpadający przez okno, na kuchennym blacie leżały jabłka, a w powietrzu unosił się zapach drewna i oceanu, w końcu nazwałam to miłością. To rzeczywiście była miłość i uderzyła we mnie tak mocno, że oparłam się o wciąż oddzielającą nas siatkę w drzwiach, żeby nie upaść. Pragnęłam dotknąć Gata, jakby był małym króliczkiem, kotkiem, czymś tak wyjątkowym i miękkim, że po prostu musi się to pogłaskać. Wszechświat był dobry, bo on w nim żył. Kochałam dziurę w jego dżinsach, smugi brudu na bosych stopach, strup na łokciu i bliznę przecinającą brew. Gat, mój Gat. Gdy tak stałam, wpatrując się w niego, włożył różę do koperty. Zaczął szukać pióra, z hukiem otwierał i zamykał szuflady. Wreszcie znalazł je w swojej kieszeni i coś napisał. Zorientowałam się, że to adres, dopiero gdy wyjął z kuchennej szuflady rolkę znaczków. Zakleił kopertę. Napisał adres zwrotny. Ta róża nie była dla mnie. Odeszłam od drzwi domu Red Gate, zanim Gat mógł mnie zobaczyć. Pobiegłam do ścieżki okalającej wyspę i samotnie patrzyłam na ciemniejące niebo. Zerwałam wszystkie róże

z pojedynczego wątłego krzaka i cisnęłam je, jedną po drugiej, do wzburzonego morza.

7. Wieczorem Johnny powiedział mi o tej nowojorskiej dziewczynie. Miała na imię Raquel. Johnny nawet ją spotkał. Mieszkał w Nowym Jorku, tak jak Gat, ale w centrum z Carrie i Edem, natomiast Gat z matką na przedmieściu. Powiedział, że Raquel uprawia taniec nowoczesny i ubiera się na czarno. Braciszek Mirren, Taft, poinformował mnie, że Raquel przysłała Gatowi pudełko ciastek czekoladowych z orzechami domowego wypieku. A Liberty i Bonnie powiedziały mi, że Gat ma jej zdjęcia w telefonie komórkowym. Gat ani razu o niej nie wspomniał, ale unikał mojego wzroku. Tamtej nocy płakałam, gryzłam palce i piłam wino, które podwędziłam ze spiżarni domu Clairmont. Wzbiłam się gwałtownie w niebo i z furią zrywałam gwiazdy z ich cum, wiłam się i wymiotowałam. Walnęłam pięścią w ścianę kabiny prysznicowej. Lodowatą wodą spłukałam z siebie wstyd i gniew. Potem dygotałam w łóżku jak porzucony pies, którym byłam, a moja napięta nad kośćmi skóra drżała. Nazajutrz rano i przez wszystkie następne dni zachowywałam się jak zwykle. Dumnie zadzierałam mój kwadratowy podbródek. Żeglowaliśmy po morzu i paliliśmy ogniska. Zwyciężyłam w turnieju tenisowym. Zrobiliśmy całe kadzie lodów i wylegiwaliśmy się w słońcu. Jednego wieczoru nasza czwórka urządziła sobie piknik na małej plaży. Małże gotowane na parze, ziemniaki i słodka kukurydza. Przygotowali je członkowie personelu kuchennego, których imion nie znałam. Johnny i Mirren przynieśli to w metalowych brytfannach. Jedliśmy, siedząc wokół buchających płomieni ogniska, i masło ściekało na piasek. Potem Gat upiekł nad ogniskiem trzywarstwowe babeczki dla nas wszystkich. Przyglądałam się w blasku ognia jego dłoniom, gdy wsuwał żel ślazowy na długim patyku. Kiedyś miał na nich wypisane nasze imiona, a teraz notował tytuły książek, które zamierzał przeczytać. Tamtej nocy na jego lewej dłoni było: „Byt i”, a na prawej: „nicość”. Ja też miałam coś napisane na dłoniach. Ulubiony cytat. Na lewej: „Żyj”, a na prawej: „chwilą”. – Chcecie wiedzieć, o czym myślę? – zagadnął Gat. – Tak – powiedziałam. – Nie – powiedział Johnny. – Zastanawiam się, jak można mówić, że wasz dziadek posiada tę wyspę. Nie prawnie, ale faktycznie. – Błagam, tylko nie zaczynaj rozprawiać o niegodziwościach pierwszych amerykańskich osadników – jęknął Johnny. – Nie. Pytam o to, jak możemy mówić, że ziemia należy do kogokolwiek – wyjaśnił Gat i szerokim gestem ręki ogarnął plażę, ocean, niebo. Mirren wzruszyła ramionami. – Ludzie stale kupują i sprzedają ziemię.

– Nie możemy pogadać o seksie albo morderstwach? – zapytał Johnny. Gat go zignorował. – Może ziemia w ogóle nie powinna należeć do ludzi. Albo może powinny istnieć ograniczenia wielkości obszaru, jaki wolno posiadać. – Pochylił się do przodu. – Kiedy tej zimy pojechałem do Indii na tę wyprawę wolontariuszy, budowaliśmy toalety, ponieważ ludzie żyjący w tamtej wiosce ich nie mieli. – Wiemy, że byłeś w Indiach – rzekł Johnny. – Powiedziałeś nam o tym jakieś czterdzieści siedem razy. Właśnie to w Gacie uwielbiam. Jest taki pełen entuzjazmu, tak nieustannie ciekawy świata, toteż nie zawsze potrafi sobie wyobrazić, że innych ludzi może znudzić to, co mówi. Nawet jeśli wprost mu to oznajmiają. Ale też nie lubi zbyt łatwo nam odpuszczać. Chce zmusić nas do myślenia – nawet kiedy nie mamy na to ochoty. Pogrzebał patykiem w żarze ogniska. – Mówię, że powinniśmy o tym porozmawiać. Nie każdy ma własną wyspę. Niektórzy pracują na wyspach. Niektórzy pracują w fabrykach. Niektórzy nie mają pracy. Niektórzy nie mają co jeść. – Natychmiast przestań – powiedziała Mirren. – W ogóle już nigdy się nie odzywaj – dorzucił Johnny. – Mamy tu na Beechwood spaczony pogląd na człowieczeństwo – rzekł Gat. – Chyba tego nie dostrzegacie. – Zamknij się – powiedziałam. – Dam ci więcej czekolady, jeśli się zamkniesz. I Gat się zamknął, ale twarz miał wykrzywioną grymasem gniewu. Wstał gwałtownie, podniósł z piasku kamień i cisnął nim z całej siły. Ściągnął bluzę dresu i kopnięciami zrzucił buty. Potem wszedł w dżinsach do morza. Gniewnie. Patrzyłam w blasku księżyca na mięśnie jego pleców, na bryzgi wody, którą rozchlapywał. Zanurkował i pomyślałam: Jeżeli nie pójdę teraz za nim, dostanie go ta Raquel. Jeżeli teraz za nim nie pójdę, on odejdzie. Opuści Łgarzy, wyspę, naszą rodzinę, mnie. Ściągnęłam sweter i w sukience weszłam za Gatem do morza. Rzuciłam się w fale i dopłynęłam do miejsca, gdzie leżał na wodzie na plecach. Mokre włosy miał odgarnięte do tyłu i widać było bliznę przecinającą brew. Dotknęłam jego ramienia. – Gat. Zaskoczony, stanął w wodzie sięgającej mu do bioder. – Przepraszam – szepnęłam. – Ja ci nie mówię, żebyś się zamknęła – rzekł. – Nigdy ci tak nie mówię. – Wiem. Milczał. – Proszę. Nie chcę, żebyś się zamknął – powiedziałam. Poczułam, że powiódł spojrzeniem po moim ciele w mokrej sukience. – Za dużo gadam – mruknął. – Usiłuję wciągnąć wszystkich w polityczne dyskusje. – Lubię, kiedy mówisz – powiedziałam i to była prawda, bo rzeczywiście lubię… kiedy już przestaję go słuchać.

– Rzecz w tym, że to wszystko doprowadza mnie do… – Urwał. – Sprawy na świecie są takie popaprane, i tyle. – No tak. – Może powinienem… – ujął moje dłonie i odwrócił, aby spojrzeć na słowa napisane na ich grzbietach – …powinienem żyć chwilą i nie być ciągle taki wzburzony. Moje dłonie były w jego wilgotnych dłoniach. Zadrżałam. Miał gołe mokre ramiona. Dawniej bez przerwy trzymaliśmy się za ręce, ale tego lata ani razu mnie nie dotknął. – Dobrze, że patrzysz na świat w taki sposób – powiedziałam. Gat mnie puścił i znowu położył się na wodzie. – Johnny chce, żebym się zamknął. Zanudzam ciebie i Mirren. Spojrzałam na jego profil. Nie był po prostu Gatem. Był kontemplacją i entuzjazmem. Ambicją i mocną kawą. Wszystko to widniało na powiekach jego brązowych oczu, gładkiej skórze, wydętej dolnej wardze. Była w nim wewnętrzna energia, jak w zwiniętej sprężynie. – Wyjawię ci sekret – szepnęłam. – Jaki? Wyciągnęłam rękę i znów go dotknęłam. Nie cofnął się. – Kiedy mówimy: „Zamknij się, Gat”, wcale tak nie myślimy. – Nie? – Mamy na myśli to, że cię kochamy. Przypominasz nam, że jesteśmy samolubnymi draniami. W tym się od nas różnisz. Spuścił wzrok i uśmiechnął się. – Czy właśnie to masz na myśli, Cady? – Tak – odrzekłam i powiodłam palcami po jego wyciągniętej ręce unoszącej się na wodzie. – Nie do wiary, że wytrzymujecie w tej wodzie! – Johnny stał w morzu po kostki z podwiniętymi nogawkami dżinsów. – Jest arktycznie lodowata. Odmrażam sobie palce nóg. – Kiedy się już do niej wejdzie, jest całkiem miło! – odkrzyknął Gat. – Poważnie? – Nie zachowuj się jak mięczak! – wrzasnął Gat. – Bądź mężczyzną i właź do tej cholernej wody! Johnny się roześmiał i rzucił się w morze. A za nim Mirren. I to było… cudowne. Ta noc nad nami. Szum oceanu. Krzyk mew.

8. Tamtej nocy nie mogłam usnąć. Po północy zawołał moje imię. Wyjrzałam przez okno. Gat leżał na plecach na drewnianych deskach alejki prowadzącej do domu Windemere. Obok niego leżała cała piątka goldenów: Bosh, Grendel, Poppy, Prince Philip i Fatima. Łagodnie uderzały ogonami o deski. Poświata księżyca nadawała im wszystkim niebieski odcień. – Zejdź na dół! – krzyknął. Tak zrobiłam. U mamy światło się nie paliło. Resztę wyspy spowijały ciemności. Byliśmy sami – nie licząc tej czeredy psów. – Posuń się – powiedziałam do Gata. Alejka nie była szeroka. Kiedy położyłam się obok niego, nasze ramiona się zetknęły – moje nagie, jego w oliwkowozielonej kurtce myśliwskiej. Patrzyliśmy w niebo. Było tak rozgwieżdżone, że wyglądało to jak jakaś uroczystość, wspaniałe potajemne przyjęcie, które galaktyka wydaje, gdy ludzie już pójdą spać. Byłam zadowolona, że Gat nie wymądrza się na temat nazw konstelacji ani nie mówi głupot o wypowiadaniu życzeń do gwiazd. Ale nie wiedziałam też, dlaczego milczy. – Mogę wziąć cię za rękę? – zapytał. Włożyłam swoją dłoń w jego. – W tym momencie wszechświat wydaje się naprawdę olbrzymi – powiedział. – Potrzebuję czegoś, czego mógłbym się uchwycić. – Jestem tutaj. Potarł kciukiem wnętrze mojej dłoni. Wszystkie moje doznania skoncentrowały się w tym miejscu, na świadomości tego dotyku. – Mam wątpliwości, czy jestem dobrym człowiekiem – powiedział po pewnym czasie. – Ja też co do siebie nie jestem tego pewna – odparłam. – I godzę się z tym. – Tak. – Milczał przez chwilę. – Czy wierzysz w Boga? – Umiarkowanie. – Usiłowałam poważnie się nad tym zastanowić. Wiedziałam, że Gat nie zadowoli się odpowiedzią rzuconą na odczepnego. – Kiedy sprawy idą źle, modlę się albo wyobrażam sobie, że ktoś nade mną czuwa, wysłuchuje moich próśb. Tak jak przez pierwszych kilka dni po odejściu taty. Wtedy myślałam o Bogu. O tym, żeby mnie ochronił. Ale przez resztę czasu po prostu brnę przez moje codzienne życie, w którym nie ma absolutnie niczego duchowego. – Ja już nie wierzę w Boga – oświadczył. – Ta podróż do Indii, bieda, którą tam zobaczyłem… Żaden Bóg, jakiego umiem sobie wyobrazić, nie dopuściłby do tego. Potem, po powrocie, zacząłem dostrzegać tę biedę na ulicach Nowego Jorku. Ludzi chorych i przymierających głodem w jednym z najbogatszych krajów świata. Ja po prostu… nie potrafię myśleć, że ktokolwiek czuwa nad tymi ludźmi. Co oznacza, że nade mną także nikt nie czuwa. – To nie czyni z ciebie złego człowieka.

– Moja matka uważa, że tak. Wychowano ją w buddyzmie, ale teraz należy do Kościoła metodystów. Nie jest ze mnie zbytnio zadowolona. Gat prawie nigdy nie mówił o matce. – Nie możesz wierzyć w Boga tylko dlatego, że ona ci każe – powiedziałam. – Nie. Pytanie brzmi: Jak mam być dobrym człowiekiem, skoro już nie wierzę? Wpatrzyliśmy się w niebo. Goldeny weszły do domu Windemere przez psią klapę w drzwiach. – Zimno ci – powiedział Gat. – Dam ci moją kurtkę. Nie było mi zimno, ale uniosłam się do pozycji siedzącej. On też. Rozpiął oliwkową myśliwską kurtkę, zdjął i podał mi. Zachowała ciepło jego ciała. Była dla mnie o wiele za duża. Teraz on miał gołe ramiona. Zapragnęłam go w tym momencie pocałować, ubrana w jego kurtkę. Ale tego nie zrobiłam. Może on kocha Raquel. Te zdjęcia w jego komórce. Ta zasuszona japońska róża w kopercie.

9. Nazajutrz rano przy śniadaniu mama poprosiła, żebym przejrzała rzeczy ojca na strychu Windemere i wzięła sobie, co zechcę. Później ona resztę wyrzuci. Dom Windemere jest kanciasty, z dwuspadowym dachem. Dwie z jego pięciu sypialni mają ukośne sufity. To jedyny budynek na wyspie z prawdziwym strychem. Ma dużą werandę i nowocześnie wyposażoną kuchnię z marmurowymi blatami, które trochę nie pasują do reszty. Pokoje są przestronne, widne i pełne psów. Gat i ja wspięliśmy się na strych z butelkami mrożonej herbaty i usiedliśmy na podłodze. W pomieszczeniu pachniało drewnem. Przez okno wpadał kwadrat dziennego światła. Byliśmy już wcześniej na tym strychu. Ale zarazem nigdy wcześniej tam nie byliśmy. Książki stanowiły wakacyjne lektury taty. Same pamiętniki sportowców, lekkie kryminały i skandalizujące wspomnienia dawnych gwiazd rocka, o których nigdy nie słyszałam. Gat w gruncie rzeczy nie patrzył na te książki. Sortował je według kolorów okładek. Sterta czerwonych, niebieskich, brązowych, białych, żółtych. – Nie chcesz niczego do czytania? – zagadnęłam. – Może coś wezmę. – Co powiesz na Boisko i wiele poza nim? Gat się roześmiał. Przecząco potrząsnął głową i wyrównał niebieski stosik. – Rock i moje mroczne ja? A może Bohater parkietu? – proponowałam dalej. Znowu się zaśmiał. Zaraz jednak spoważniał. – Cadence. – Co? – Zamknij się. Pozwoliłam sobie spojrzeć na niego przeciągle. Każdy rys jego twarzy był mi znany, a jednocześnie miałam wrażenie, że nigdy dotąd go nie widziałam. Gat się uśmiechnął. Promiennie. Nieśmiało. Podniósł się na kolana i przy tym przewrócił barwną stertę książek. Wyciągnął rękę i pogładził mnie po włosach. – Kocham cię, Cady. Naprawdę. Nachyliłam się i pocałowałam go. Dotknął mojej twarzy. Powiódł dłonią w dół szyi i wzdłuż obojczyka. Padało na nas światło z okna strychu. Nasz pocałunek był elektryzujący i łagodny, kuszący i spokojny, niesamowity i właściwy. Czułam, jak miłość płynie gwałtownie ode mnie do Gata i od niego do mnie. Byliśmy ciepli i drżący, młodzi i starzy, i żywi. To prawda, myślałam. Już kochamy się nawzajem. Już tak.

10. W tym momencie wszedł dziadek. Gat zerwał się na nogi. Cofnął się niezgrabnie i zawadził o stertę posortowanych według kolorów książek, które rozsypały się po podłodze. – Przeszkodziłem wam – powiedział dziadek. – Nie, proszę pana. – Tak, bez wątpienia. – Przepraszam za ten kurz – odezwałam się niezręcznie. – Penny pomyślała, że może tu być coś, co chciałbym przeczytać. – Dziadek przesunął na środek pomieszczenia stary wiklinowy fotel, usiadł i pochylił się nad książkami. Gat nadal stał. Musiał przechylić głowę pod ukośnym sufitem strychu. – Uważaj, młody człowieku – nagle rzekł ostro dziadek. – Słucham? – Twoja głowa. Mógłbyś się zranić. – Ma pan rację – rzekł Gat. – Ma pan rację, mógłbym się zranić. – Więc uważaj – powtórzył dziadek. Gat już się nie odezwał, tylko odwrócił się i zszedł po schodach. Dziadek i ja siedzieliśmy przez chwilę w milczeniu. – On lubi czytać – powiedziałam wreszcie. – Pomyślałam, że mógłby wziąć kilka książek taty. – Jesteś mi bardzo droga, Cady – rzekł dziadek, klepiąc mnie po ramieniu. – Jesteś moją pierwszą wnuczką. – Ja też cię kocham, dziadku. – Pamiętasz, jak zabrałem cię na mecz baseballowy? Miałaś zaledwie cztery lata. – Jasne. – Przepadałaś za słodkim przysmakiem Cracker Jack. – Tak. Kupiłeś mi dwa pudełka. – Musiałem posadzić cię sobie na kolanach, żebyś mogła widzieć zawodników. Pamiętasz to, Cady? Pamiętałam, ale odrzekłam: – Opowiedz mi. Wiedziałam, jakiej odpowiedzi dziadek ode mnie oczekuje. Dość często zagadywał o takie rzeczy. Uwielbiał wciąż od nowa opowiadać o kluczowych momentach w dziejach rodziny Sinclairów, potęgować ich znaczenie. Zawsze potem pytał o coś dla ciebie istotnego, a ty miałeś przypomnieć szczegóły. Jakieś obrazy. Może odebraną nauczkę. Zazwyczaj bardzo lubiłam opowiadać te historie lub ich słuchać. O legendarnych Sinclairach, o tym, jak świetnie się bawili, jacy byli wspaniali. Ale tamtego dnia nie miałam na to ochoty. – To był twój pierwszy obejrzany na żywo mecz baseballu – przynaglił mnie dziadek. – Potem kupiłem ci czerwony plastikowy kij baseballowy. Ćwiczyłaś nim zamach na trawniku bostońskiego domu. Czy dziadek wiedział, w czym przeszkodził? A jeśli wiedział, czy go to obeszło?

Kiedy znowu zobaczę Gata? Czy on zerwie z Raquel? Co się między nami wydarzy? – Chciałaś przyrządzić przysmak Cracker Jack w domu – ciągnął dziadek, chociaż wiedział, że znam tę historię. – I Penny ci w tym pomogła. Ale rozpłakałaś się, kiedy się okazało, że nie ma czerwono-białych pudełek, do których można by go włożyć. Pamiętasz? – Tak, dziadku – odrzekłam, poddając się. – Jeszcze tego samego dnia pojechałeś z powrotem aż na stadion baseballowy i kupiłeś dwa pudełka Cracker Jacka. Zjadłeś zawartość w drodze do domu, żeby móc dać mi pudełka. Pamiętam. Wstał usatysfakcjonowany i razem opuściliśmy strych. Dziadek niepewnie schodził po schodach, więc wsparł się na moim ramieniu. Odszukałam Gata na ścieżce wokół wyspy i podbiegłam do niego. Stał, spoglądając na morze. Porywisty wiatr zwiał mi włosy na oczy. Kiedy pocałowałam Gata, miał słone wargi.