Prolog
Lato 1984
Była koszmarna.
Ziemista cera, blade usta, zaczerwienione oczy i włosy w strąkach. Zdjęcie kobiety
przepełniło czarą goryczy. Co za pechowy dzień! Rano telefon, wzywający go do
natychmiastowego powrotu, a teraz ten potwór!
Ale Robert Johnstone nie dał po sobie poznać niezadowolenia. Siedział na wprost ojca
kobiety ze zdjęcia. Justin Chandler-Smith IV, dla przyjaciół Blue, kochał swoją rodzinę równie
mocno, jak nienawidził terrorystów. Jednak tylko ślepiec nie zauważyłby, że najmłodsza latorośl
Chandler-Smitha nie odziedziczyła po ojcu urody.
- Kiedy zrobiono to zdjęcie? - zapytał Johnstone obojętnie.
Spokojny ton kosztował go wiele wysiłku. Był wściekły, że musi rzucić wszystko, żeby
zająć się tą sprawą. Spojrzał raz jeszcze na fotografię i pomyślał, że Blue nie wzywałby go,
gdyby sprawa nie była poważna.
- Mniej więcej tydzień temu - powiedział Chandler-Smith. - To fotografia do
identyfikatora Baby Lorraine.
Johnstone przeniósł wzrok ze zdjęcia na szefa. Poza kolorem oczu - orzechowym - i
wydatnym, znamionującym upór podbródkiem, nie dostrzegł podobieństwa między Lorraine i jej
niezwykle przystojnym i dystyngowanym ojcem. Chandler-Smith miał większą władzę niż
dziewięćdziesiąt dziewięć procent wojskowych z Pentagonu. I więcej rozumu.
- Kto jeszcze? - zapytał Johnstone, odkładając fotografię.
- Kapitan Jon. Trener, niańka, kwoka. - Chandler-Smith podał mu następne zdjęcie. -
Godny zaufania.
- Opinia czy fakt?
- Fakt. Mój człowiek sprawdził jego rodzinę trzy pokolenia wstecz, zanim powierzyłem
mu Baby Lorraine.
- Wierzę - mruknął Johnstone. Jego nieprzeniknioną twarz rozświetlił nikły uśmieszek.
- A to koledzy z drużyny Baby. - Chandler-Smith zaczął rozkładać zdjęcia na biurku.
Stukał palcem w każdą fotografię, wymieniając nazwiska jeźdźców i ich nadzwyczajne
umiejętności.
Johnstone nie przerywał. Niczym przyczajony drapieżnik zapamiętywał każdą twarz, imię
i nazwisko, każdy fakt, który pomoże mu odróżnić uczestnika olimpiady od terrorysty.
- A to personel stajni - ciągnął Chandler-Smith, rozkładając następne fotografie. - Zwróć
uwagę na kobiety.
- Dlaczego? Mamy informację, że to któraś z nich?
- Nie. Ale jeśli ktoś dotrze do konia Baby, to właśnie za pośrednictwem tych dziewczyn.
To zwierzę nie znosi mężczyzn.
Johnstone uniósł czarne brwi.
- Niebezpieczny.
- Jej ogier? Bardzo. Jeśli Baby nie ma w pobliżu, Devlin's Waterloo jest niebezpieczny
jak granat bez zawleczki.
- Dziwię ci się, że pozwalasz jej na nim jeździć.
- Nie mogę jej zabronić. Baby jest równie uparta jak ja.
- A ty jesteś z niej dumny jak paw - skwitował Johnstone cierpko.
- Przyznaję się do winy - roześmiał się Chandler-Smith. - Baby ma więcej rozumu i
odwagi niż wszyscy mężczyźni, z którymi pracowałem.
Poza tym jest bardzo ładna, choć na tym małym zdjęciu tego nie widać.
Johnstone milczał ostrożnie. Nie to ładne, co ładne, ale co się komu podoba.
Chandler-Smith był najwyraźniej zaślepiony miłością do córki.
- Twoim partnerem znowu będzie Kentucky - ciągnął szef.
Johnstone skinął głową.
- Jest w porządku.
- To samo mówi o tobie.
- A co z Bonnerem?
- To poufne. - Chandler-Smith zawahał się. Ale gdyby nie mógł zaufać czarnowłosemu
mężczyźnie, byłby martwy. - Słyszeliśmy, że...
Johnstone ani drgnął, lecz stał się czujny jak drapieżnik, który zwietrzył ofiarę.
- Zamieniam się w słuch.
Oczy Johnstone'a płonęły ogniem; większość ludzi z pewnością poczułaby się nieswojo.
Ale nie Chandler-Smith. Nie znosił mężczyzn pozbawionych cierpliwości, inteligencji i
umiejętności koncentracji.
- Facet, którego nazywasz Barakuda, grozi, że mnie zabije – spokojnie powiedział
Chandler-Smith.
- Grozi ci, odkąd rozpracowałeś jego szkółkę dla terrorystów w East Bumblefuck w
Libanie.
- Prawdę powiedziawszy, to ty strzelałeś.
- Żołnierzy jest wielu, strategów tylko kilku.
Johnstone był nie tylko żołnierzem, i jego szef doskonale o tym wiedział. Jednak po kilku
nieudanych próbach Chandler-Smith nie namawiał go już więcej, żeby zmienił zajęcie. Przez
osiem ostatnich lat Johnstone uparcie nie chciał awansować. Mówił, że nie nadaje się do pracy za
biurkiem.
Chandler-Smith wiedział, że któregoś dnia Johnstone się wypali. O ile wcześniej nie
zginie.
Tak działo się ze wszystkimi pracującymi w terenie. Dopóki jednak ten dzień nie
nadejdzie, Johnstone pozostanie najlepszym agentem, jakiego kiedykolwiek miał
Chandler-Smith.
- W jaki sposób byś mnie sprzątnął, gdybyś był Barakuda? – zapytał Chandler-Smith.
- Płacisz mi za to, żebym ci opowiadał bajki?
- Tak. Wciąż ci płacę. Jeszcze mnie nie wykończył.
Johnstone uśmiechnął się blado. Lepiej niż ktokolwiek wiedział, że nie sposób uchronić
ofiary przed terrorystą, który za cenę jej życia był gotów oddać własne. Na szczęście takich było
niewielu. Najczęściej chcieli zabić i chełpić się tym, a nie zabić i zginąć.
- Porwałbym jedną z twoich córek - powiedział Johnstone - a potem zaproponował
wymianę na ciebie. I zabiłbym cię. Ją prawdopodobnie też.
Chandler-Smith skinął głową.
- Tak myślałem.
- Pytanie, czy Barakuda też na to wpadnie - odparł Johnstone. - I czy gotów jest
zaryzykować?
- Tak, jeśli chodzi o pierwsze pytanie. Co do drugiego... - Chandler- -Smith wzruszył
ramionami. - Mogę się założyć, że tak. Sześć dni temu zniknął nam z oczu.
- Niedobrze.
- Tyle wiem sam. Lorraine i starsze córki są pod kluczem, ale Baby Lorraine jest inna. -
Skrzywił się. - Jeśli ją zamknę, nie będzie mogła wziąć udziału w olimpiadzie. Na to nie mogę
się zgodzić.
- Masz dojście do organizacji Barakudy. Przyduś jego ludzi - Robię to.
- Przyduś mocniej.
- Bonner nad tym pracuje. Ale zanim coś wydobędzie, zacznie się olimpiada. Nie
wycofam Baby z zawodów. Do diabła, nawet nie wiem, czy dałbym radę! Ona jest dorosła.
- Skoro jest dorosła, to cię posłucha. Zrozumie, co jej grozi, i sama się wycofa.
Chandler-Smith uśmiechnął się krzywo.
- Jest sportowcem. Te wyścigi są bardziej niebezpieczne niż rodeo.
- To daj jej spokój.
- Nie rozumiem.
Barakuda od lat ostrzy na ciebie zęby. Nie dostał cię z dwóch powodów. Po pierwsze, nie
chce zginąć. Po drugie, nigdy nie powtarzasz tych samych posunięć. Jesteś nieprzewidywalny.
Skoro się upierasz, żeby oglądać wyścig Baby, nie będzie musiał jej porywać. Weźmie ciebie na
celownik.
- I tu zaczyna się twoja rola.
- Jesteś wyższy ode mnie. Kiepska ze mnie tarcza - stwierdził Johnstone rzeczowym
tonem.
- Nie martw się. Nie mam zamiaru bawić się w Charles'a de Gaulle'a i otaczać się
wysokimi ochroniarzami. Znasz się na wykrywaniu zasadzek.
- Chcę, żebyś pojechał do Kalifornii, obejrzał tory jeździeckie w Santa Anita i San Diego
i wybrał najbezpieczniejsze miejsce, z którego będę mógł obejrzeć start mojej córki.
- Pokój hotelowy z telewizorem. W Londynie.
- Nie. Nie tym razem. Niech się dzieje, co chce, a ja i tak pojadę na olimpiadę, żeby
obejrzeć Baby.
- Nawet za cenę życia?
- Jest tego warta - odparł z prostotą Chandler-Smith. - Tyle razy sprawiałem zawód
swoim dzieciom. Zwłaszcza Baby. Jestem jej to winien. I sobie. Wybieram się na olimpiadę.
Johnstone zbyt dobrze znał szefa, żeby się z nim kłócić. Spojrzał na zegarek. Różnica
czasu między biurem Chandler-Smitha a Zachodnim Wybrzeżem wynosiła trzy godziny.
- Zarezerwuję lot.
- Nie trzeba. - Chandler-Smith podał mu grubą brązową kopertę. - Bilety, nowe prawo
jazdy, wszystko, czego potrzebujesz.
- Kim jestem tym razem?
- Nie sprawdziłem. Czy to ważne?
- Nie. Kiedy Kentucky zjawi się w Kalifornii?
- Już tam jest.
Johnstone skinął głową i ruszył w stronę drzwi.
- Robercie?
Johnstone obejrzał się i został wynagrodzony rzadkim widokiem szczerego, ciepłego
uśmiechu szefa.
- Ogól się, dobrze? -poprosił Chandler-Smith. -Nie potrzebujesz szkieł kontaktowych,
żeby wyglądać jak libański terrorysta. Na twój widok Baby ucieknie z krzykiem.
- Nie ona pierwsza.
ROZDZIAŁ 1
Brunatne wzgórza łagodnie wznosiły się ponad szerokimi plażami nad Pacyfikiem. Szyby
w oknach luksusowych domów na szczytach odbijały popołudniowe słońce. Chłodne, słone
powietrze przenikał zapach kalifornijskich traw. Wśród porośniętych eukaliptusami wzgórz i
wąwozów kryło się, suche teraz, koryto rzeki. Rozsiane wzdłuż niego szmaragdowe trawniki pól
golfowych Fairbanks Ranch Country Club kontrastowały żywo z brunatnymi stokami. Sztuczne
przeszkody z drewna, kamieni i wody przecinały koryto i wspinały się na wzgórza.
Właśnie te przeszkody, a nie spokojne piękno krajobrazu, przyciągnęły uwagę Lorraine
Chandler-Smith.
Poprzedniego dnia maszerowała wokół Koloseum w Los Angeles wśród sportowców z
całego świata, którzy przebyli tysiące kilometrów, aby wziąć udział w Letnich Igrzyskach
Olimpijskich. Wczoraj znajdowała się pośród tysięcy uczestników oszałamiającej uroczystości w
hollywoodzkim stylu. Była oczarowana i podniecona tradycją starą jak cywilizacja Zachodu.
Dziś Raine była sama.
Oceniała przeszkody wzniesione, aby zmierzyć biegłość jeźdźców, ich wytrzymałość i
zaufanie, jakim darzyli swoje konie. Trwające trzy dni zawody były dla jeźdźców tym, czym
pięciobój dla lekkoatletów.
Jej oczy i umysł analizowały niebezpieczny tor, Raine oddychała głęboko, wchłaniając
nieznane zapachy tutejszej ziemi. Wychowana w Wirginii i w Europie, uznała suchość
kalifornijskiego lata za obcą i pociągającą. Natrętna mieszanina czystych woni była stara jak
wzgórza, ocean i promienie słoneczne.
Jeszcze raz rozejrzała się po okolicy, przeciągnęła się i podrzuciła ciężki plecak. Woda w
butelce zabulgotała przyjaźnie. Ruszyła naprzód, aparat i lornetka podskakiwały na jej piersi.
Zrobiła kilka kroków, wzdrygnęła się i doszła do wniosku, że nadszedł czas, by pozbyć się
kamyka z buta.
Stanęła na jednej nodze i zdjęła but. Chwiejąc się nieco, wygięła się wdzięcznie, choć
sama nigdy nie uznałaby się za osobę pełną wdzięku.
W wieku jedenastu lat miała przeszło sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Była
kanciastą dziewczynką, która rozpaczliwie pragnęła czuć się na ziemi równie swobodnie jak na
grzbiecie konia. Ale mimo wszelkich starań, by upodobnić się do swoich pięknych starszych
sióstr, jej odbicie w lustrze nie zmieniało się. Raine przestała więc patrzeć w lustro. Skupiła się
na jedynej rzeczy, w której była dobra, na swojej pasji - pokonywaniu konno znacznie wyższych
od siebie przeszkód.
W wieku dwudziestu siedmiu lat Raine była gibka, choć jednocześnie zaokrąglona.
Promieniała łagodną kobiecą siłą, wykazując zarazem zdecydowanie jeźdźca, który regularnie
bierze udział w międzynarodowych zawodach i zwycięża. Nadal jednak uważała się za niezdarę
o pospolitej urodzie. Zwykłe brązowawe włosy, zwykłe brązowawe oczy, zwykła śniada twarz,
myślała o sobie.
Ostatnio co prawda rzadko rozmyślała o swojej powierzchowności. W dzieciństwie
spędziła zbyt wiele czasu, zastanawiając się, jak dorównać urodą starszym siostrom. Bez skutku.
Niezdarna brązowa kurka nie może konkurować z parą wspaniałych łabędzic. Jedna
siostra była wspólniczką w znakomitej firmie prawniczej, żoną senatora, druga występowała na
Broadwayu. Dwaj starsi bracia również odnosili sukcesy, jeden był dyplomatą, a drugi
neurochirurgiem.
Kiedy Raine miała pięć lat, tak długo błagała i upierała się, aż rodzice pozwolili jej
chodzić na lekcje konnej jazdy. Odtąd życie całej rodziny stało się łatwiejsze.
Jazda konna okazała się odpowiedzią na pytanie, co zrobić z Baby Lorraine, która, gdy
zorientowała się, że nie jest jedyną Lorraine w rodzinie, uparła się, by ją nazywać Raine.
Konie pozwalały Raine być najlepszą.
Między nią a zwierzętami istniało doskonałe porozumienie. Konie były jej pasją i
miłością. Dzięki nim zapominała, że jest niezręczna i nieładna. Zatracała się w rytmie biegu.
Była szczęśliwa, śmigając ponad przeszkodami na grzbiecie ogromnego rasowego ogiera. Wtedy
czuła się sobą, istotą pełną życia i absolutnie wolną.
- Koniec marzeń, czas brać się do roboty - skarciła samą siebie, sznurując but. - Zamiast
fruwać nad przeszkodami, skończę w piachu. Tor wygląda na trudniejszy od wszystkich, po
których jeździłam na Devem Podniosła do oczu lornetkę i przyjrzała się suchemu łożysku rzeki u
stóp wzgórz. Po kilku minutach wyjęła z plecaka notatnik i naszkicowała w nim wzgórza i
koryto. Zainteresowała ją nawet gleba.
Schyliła się i wyrwała garść trawy, aby odsłonić ziemię. Pod warstwą niewiarygodnie
mocnych korzeni grunt był twardy i suchy - bryły gliny i małe kamyczki. Raine podniosła kilka
otoczaków i zbadała ich twardość, zapach i smak.
Sucho, bardzo sucho, ale nie tak twardo, jak się wydawało. Marszcząc czoło, robiła
notatki na marginesie rysunku.
Jeżeli spadnie deszcz, warunki radykalnie się zmienią. Pod wpływem wody glina stanie
się bardzo śliska. Ale na czas olimpiady nie zapowiadano opadów. Patrząc na ziemię, Raine nie
miała wątpliwości, że pozostanie sucha.
Jeszcze raz spojrzała na łożysko rzeki i schowała notatnik do plecaka. Stała na szczycie
wzgórza, w roztargnieniu podrzucała kamyczki i rozmyślała o igrzyskach. Zastanawiała się, jak
będą wyglądały te wzgórza zaludnione przez tłumy widzów i zabudowane prowizorycznymi
pawilonami.
Co jakiś czas wyrzucała kamyczek, aż w końcu pozbyła się wszystkich. Dłoń miała
suchą. Wycierając rękę o spodnie, modliła się, żeby w czasie trwających trzy dni zawodów nie
było zbyt gorąco. Upał pozbawia siły jeźdźców, a jeszcze bardziej konie.
- Dobrze, że przynajmniej nie jest wilgotno - mruknęła. - Wilgoć byłaby zabójcza.
Podoba mi się tutaj - dodała po chwili.
Zdziwiła się. Ta spieczona kraina, która powinna wydać się jej obca, sprawiała wrażenie
dawno zapomnianego domu.
Uśmiechając się do siebie, otarła palce, uniosła aparat i zabrała się do pracy. Ostrożnie
nastawiła bardzo długi teleskopowy obiektyw i zrobiła serię zdjęć. Kiedy filmy zostaną
wywołane, będzie miała panoramę terenu, który Fairbanks Ranch Country Club dał do
dyspozycji organizatorom olimpiady.
To nie było najlepsze rozwiązanie. Wolałaby przejść całą trasę, ale to wbrew przepisom.
Wszyscy zawodnicy przejdą trasę razem, na dzień przed startem.
Za dziesięć dni. Zostało jej dziesięć dni do wydarzenia, które miało być zwieńczeniem jej
dotychczasowej pracy.
Nie wiedziała, czym się zajmie po olimpiadzie. Czuła tylko, że będzie robiła coś zupełnie
innego niż dotychczas. Była gotowa zrezygnować z ekscytującego, ale bardzo wyczerpującego
współzawodnictwa. W ciągu ostatnich trzech lat coraz częściej myślała o tym, żeby zająć się
hodowlą koni wyścigowych. Devlin's Waterloo był ogierem, który mógłby dać początek jej
hodowli. Zdobycie medalu na olimpiadzie przyczyniłoby się do realizacji tego marzenia.
Wokół Raine kołysana wiatrem trawa szeptała słowa tęsknoty za upragnionym deszczem.
Dziewczyna przymknęła oczy, chłonąc piękno tej dziwnej krainy. Nigdy nie jeździł konno po
równie suchej ziemi. Niepokoiła się, że straci tu instynktowne wyczucie terenu, które miała na
Wschodnim Wybrzeżu, w Anglii czy we Francji. Nic na to nie poradzi. Aż do dnia
poprzedzającego wyścig musi zadowolić się poznawaniem toru na odległość.
Skrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu. Właściwie odpowiadało jej, że najważniejsze
zawody rozegrają się w miejscu, które wolno jej było obserwować z pewnej odległości. Całe lata
żyła właśnie w taki sposób, spoglądając na świat z dystansu. Zazwyczaj jej to odpowiadało.
Jednak czasami, gdy słyszała szepty zakochanych, gdy widziała ich czułe pieszczoty, tęskniła za
czymś nieznanym...
Uniosła do oczu lornetkę. Nie miała złudzeń. Wiedziała, że nie znajdzie odpowiedniego
partnera. Wielu mężczyzn mówiło jej ze złością, że jest cholernie wybredna. Kilka razy zdarzyło
jej się ulec wbrew sobie, poddać nastrojowi chwili. Kończyło się to kiepskim samopoczuciem i
niewiarą w siłę własnej kobiecości.
Daj sobie z tym spokój, niecierpliwie przywołała siebie do porządku. Jedyny rodzaj jazdy,
w jakiej jesteś dobra, to jazda konna.
Dokładnie obejrzała teren poniżej szczytu. Nie zwracała uwagi na złocistą trawę ani na
niebieskoczarne cienie tańczące na wietrze. Przyglądała się zagajnikowi eukaliptusów. Uznała, że
smukłe drzewa przypominają jej konie. Są tak samo pełne wdzięku i elegancji pomimo ogromu i
utajonej siły.
Zastanawiała się, czy zeschłe liście i złuszczona kora pod drzewami okażą się śliskie i czy
grunt będzie wilgotny. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie potrafiła odpowiedzieć na te
pytania, a nie wolno jej było przekroczyć wyznaczonej granicy.
Do diabła.
Raine spojrzała przez lornetkę na gęste cienie i szarozielone listowie szeleszczące na
wietrze. Tak blisko, a jednak tak daleko...
Tak jak jej życie.
Opuściła lornetkę i ruszyła w przeciwnym kierunku.
Ukryty w gąszczu eukaliptusowego zagajnika Cord Elliot nieruchomo czekał, aż kobieta z
lornetką przestanie lustrować zarośla.
Nie poruszył się nawet wtedy, gdy odwróciła się i zniknęła za wzgórzem. Przykucnięty
powoli liczył do sześćdziesięciu.
Nikt więcej nie pojawił się na szczycie, więc Elliot podniósł się ostrożne. Nawet kiedy
stał, był dobrze ukryty wśród drzew. Nasłuchiwał w skupieniu, jak człowiek, którego życie
zależy od czujności zmysłów. Nie usłyszał nic poza cichym poszumem traw, świstem wiatru i
szelestem liści.
Po chwili wyszedł z zagajnika. Poruszał się zręcznie i bezszelestnie jak cień. Jego
piaskowa wiatrówka i dżinsy zlewały się z tłem brunatnych traw. Nawet lornetka miała
maskujący kolor. Cord wspinał się na szczyt. Posuwał się płytkim jarem, który prowadził w
pobliże miejsca, gdzie zmierzał.
Korzystając z naturalnej osłony, wspinał się zręcznie, dopóki nie znalazł się tuż pod
szczytem. Wtedy padł na brzuch i wczołgał się na górę. Uważał, by czubek głowy nawet na
chwilę nie znalazł się ponad falującą trawą. Jego czarne włosy byłyby doskonale widoczne na tle
złocistego zbocza.
Przyjrzał się przeciwległemu zboczu. Szukał kobiety wykazującej zbytnie
zainteresowanie miejscem, w którym miały się odbyć zawody olimpijskie. Upewnił się, że
nikogo tam nie ma. Jeszcze raz zlustrował zbocze, ale to również nie przyniosło efektu.
Dokąd cię poniosło, skarbie, pomyślał ponuro. Do tych głazów?
Nie, za daleko. A może w zarośla?
Zmrużył oczy i dostrzegł ją klęczącą wśród traw.
Dlaczego tam klęczy? Co robi?
Cord spojrzał na słońce. O tej porze nie było jego sojusznikiem. Gdyby uniósł do oczu
lornetkę, promienie odbiłyby się w soczewkach i zdradziły jego położenie. Na razie musi
zadowolić się swoim doskonałym wzrokiem.
Kopie. Kopie w ziemi.
Dlaczego? Co za świństwo chce tam zasadzić? I dlaczego w tym miejscu?
Cord wiedział, że najlepiej byłoby podłożyć bombę na trasie wyścigu, w miejscu, gdzie
będą galopować wyczerpane konie.
To zamierza zrobić?
Mrużąc oczy, patrzył na klęczącą kobietę. Czy chce zabić coś silniejszego i lepszego od
siebie? A może zamierza zmasakrować widzów?
Odpowiedź podsuwało mu doświadczenie, i nie była ona pocieszająca.
Leżał nieruchomo na szczycie i patrzył. Czekał. Na razie tylko tyle mógł zrobić. Kiedy
kobieta odwróci się do niego plecami, Cord zejdzie ze wzgórza i zada jej kilka pytań.
A ona odpowie mu na wszystkie.
Raine podniosła się powoli. Zgniotła w palcach wonne liście eukaliptusa i pozwoliła im
pofrunąć z wiatrem. W roztargnieniu strzepnęła spodnie koloru khaki i obciągnęła bluzkę.
Cierpki zapach eukaliptusów przylgnął do niej, mieszając się z wonią rozgrzanych traw.
Oglądając glebę, stwierdziła z radością, że nawet pod drzewami nie zamieni się w błoto,
choćby galopowały po niej tabuny koni. Grunt był suchy aż po litą skałę. Spojrzała na
eukaliptusy z szacunkiem.
- Dawno nie piłyście, prawda? - spytała. - Mogłybyście dawać korepetycje wielbłądom.
Wystarczy na was spojrzeć, a człowiekowi od razu chce się pić.
Nie spuszczając oczu z drzewa, sięgnęła do plecaka po butelkę z wodą.
W tej samej chwili coś dużego spadło jej na plecy i zwaliło z nóg. Kompletnie
zaskoczona, zdała się na instynkt jeźdźca i upadła miękko. Przeturlała się kawałek.
Gdy odzyskała oddech, leżała twarzą w pyle i zeschłych liściach. Coś przygniatało ją do
ziemi. Lornetka, aparat i plecak zniknęły.
Usiłowała wstać, ale bezskutecznie.
- Nie ruszaj się - rozkazał zimny, męski głos.
Usłuchała bez namysłu.
Poczuła na ciele dłonie, które poruszały się jak żadne dotąd. Pomimo poufałości dotyk był
całkowicie bezosobowy. Nieznajomy nie obmacywał jej, lecz obszukiwał.
Świat zawirował, mężczyzna przekręcił ją na plecy. Poczuła jego twarde mięśnie, kiedy
nogą przygwoździł do ziemi jej nogi. Przedramieniem przytrzymywał jej gardło: dopóki się nie
poruszy, będzie mogła oddychać.
Jeśli zacznie się wyrywać, napastnik ją udusi.
Walcząc ze strachem, patrzyła w twarz mężczyzny i starała się odgadnąć jego zamiary.
Wolną ręką obmacał jej barki, ramiona, klatkę piersiową, brzuch i uda. Wydała z siebie
bulgotliwy ochrypły dźwięk, który mógł wyrazić jej strach, gniew i protest.
Zimne jak lód niebieskie oczy spoczęły na jej twarzy, podczas gdy dłoń mężczyzny
przesuwała się w dół, badając prawą kostkę Raine i zdejmując but. Tak samo sprawdzona została
lewa noga. Mężczyzna odrzucił buty Raine poza jej zasięg. Wylądowały na plecaku, aparacie
fotograficznym i lornetce.
- Imię.
Upłynęła dłuższa chwila, nim zrozumiała, czego chce od niej napastnik.
-Raine.
- Nazwisko.
-Smith.
Przełknęła ślinę, aby zwilżyć wyschnięte gardło.
- Co tu robisz?
Zamknęła oczy i starała się uspokoić. Umiała sobie radzić ze stresem, każdy sportowiec
musi się tego nauczyć. Poza tym musi myśleć jasno mimo silnego napięcia. Raine
przeanalizowała sytuację i błyskawicznie zrozumiała, że gdyby napastnik chciał ją skrzywdzić,
już by to zrobił, zamiast zadawać pytania.
Strach ustąpił miejsca wściekłości. Otworzyła oczy i twardo spojrzała w twarz
przeciwnika.
- Kim jesteś, do cholery?
Przedramię mężczyzny przesunęło się nieznacznie, tamując dopływ powietrza. Ucisk
zelżał równie gwałtownie, jak się wzmógł. Jasne oczy wpatrywały się w nią, żeby sprawdzić, czy
zrozumiała.
Zrozumiała. Kiedy znów otworzyła usta, uczyniła to, żeby odpowiedzieć na jego pytanie.
- Oglądałam okolicę - powiedziała przez zaciśnięte zęby.
- Dlaczego?
Żadnej modulacji głosu. Wciąż ten sam beznamiętny ton.
- Startuję w olimpiadzie.
W oczach mężczyzny zapaliło się światełko.
- Udowodnij to.
Jego głos nadal był bezbarwny, ale stosunek napastnika do niej zmienił się nieznacznie.
Mężczyzna stał się odrobinę mniej... drapieżny.
- Zostawiłam Deva w Santa Anita - odparła Raine zwięźle. Gniew sprawił, że w jej głosie
słychać było wysokie tony.
- Deva? - Po raz pierwszy w głosie mężczyzny zabrzmiała ciekawość.
- Devlin's Waterloo. Mój koń.
- Opisz go.
- Gniady ogier bez śladu bieli, przeszło metr siedemdziesiąt w kłębie, w trzech czwartych
czystej krwi arabskiej, w jednej czwartej irlandzkiej lub...
- Zupełnie nieźle, Raine Smith - przerwał jej mężczyzna, dziwnie akcentując nazwisko.
Spojrzał na nią i napięcie zelżało, jego ciało stało się mniej wrogie, mniej bezosobowe, za
to bardziej miękkie i podniecające... Zabrał ramię, uwalniając jej gardło z uścisku.
Wciąż jednak przygniatał nogi Raine, wciąż był czujny.
- A jeśli o mnie chodzi - powiedział z lekkim uśmiechem - możesz mnie nazywać Cord
Elliot.
Mógłby dodać, że zupełnie nie przypomina kobiety na zdjęciu do identyfikatora. Fotograf
musiał być pijany albo na kacu. Zdjęcie w najmniejszym stopniu nie oddawało inteligencji i
wrażliwości jej niezwykłych piwnych oczu, uwodzicielskich ust i urokliwego zarysu mocnego
podbródka.
Teraz nie miał wątpliwości, że to córka Chandlera-Smitha. No... prawie nie miał. W
świecie Corda stuprocentowo pewne nie było nic prócz śmierci.
- Jeśli nie podoba ci się imię Cord, jestem otwarty na sugestie – dodał rozbawiony.
Raine patrzyła na niego, zafascynowana ciepłym blaskiem jeszcze przed chwilą
lodowatych niebieskich oczu. Wciągnęła powietrze i poczuła zapach słońca, trawy i...
mężczyzny.
Nagle zdała sobie sprawę, że Cord jest mężczyzną, którego ciało przygniatają do ziemi.
Był ciepły, szybki i niebezpieczny, a jego włosy, gęste i czarne, przypominały grzywę ogiera.
Ta bliskość zmieszała ją i zawstydziła.
- Moje sugestie mogą ci się nie spodobać - powiedziała z wysiłkiem, aby pozbyć się
odurzającego ciepła, które zaczęło ogarniać jej ciało. - W stajniach słyszy się najprzeróżniejsze
imiona. Zwłaszcza podczas zawodów.
- Uczestniczka olimpiady, co? - spytał Cord niskim głosem, spoglądając na szczupłe
ciało, tak spokojnie leżące pod nim. Był prawie pewien, że wie, kim jest ta dziewczyna, ale
subtelna różnica pomiędzy prawie a absolutnie, zabiła już niejednego.
- Tak - powiedziała chłodno. - Biorę udział w zawodach.
- To tłumaczy, dlaczego upadłaś miękko i w sposób kontrolowany, a nie umiałaś się
obronić. To efekt bardzo cywilizowanego treningu. Nie jesteś wychowanką kubańskich ani
libańskich obozów szkolących bandytów.
- Obozów? - spytała, podnosząc głos. Obezwładniająca intymność zniknęła bez śladu.
Nagle przestraszyła się, że mimo wszystko znalazła się w rękach wariata.
- Nie bądź taka zdziwiona. Takie obozy istnieją.
- O czym ty mówisz?
- O terroryzmie.
Cord odpowiedział jej w roztargnieniu. Jego uwagę przykuła miękka krągłość piersi
Raine, które uniosły się, gdy dziewczyna raptownie westchnęła. Jednocześnie z przyjemnością
poczuł ciepło jej nóg pod swoim udem.
- Terroryzm? Ależ to śmieszne! Czy wyglądam na terrorystkę? – spytała rozgniewana.
- Nie masz kłów jak wampir, co? - Uśmiechnął się ponuro. – Posłuchaj skarbie, ostatnia
terrorystka, która trafiła w moje ręce, miała na sobie balową suknię z żółtego jedwabiu, a czuć od
niej było nienawiść i kordyt. Kordyt to materiał wybuchowy - dodał, widząc, że Raine nie
rozumie, o czym mówi.
- Terrorystka? - powtórzyła Raine wysokim głosem. - Kobieta?
- Mężczyźni nie mają monopolu na przemoc.
-Ale...
Cord mówił dalej, jakby nie słyszał.
- Ty nie pachniesz jak terrorystka.
Musnął ją wzrokiem bardziej poufale, niż gdy szukał ukrytej broni. Zbliżył twarz do jej
szyi i powoli wciągnął powietrze. Poczuł zapach pełen ciepła i obietnic.
- Pachniesz słońcem, suchą trawą i cieniem pod eukaliptusami - powiedział cicho.
Pachniała jeszcze innymi rzeczami: kobiecym potem, słodkim piżmem, ale Cord wątpił, czy
chciałaby to teraz usłyszeć.
Raine spostrzegła zmysłowe drganie jego nozdrzy, gdy wdychał jej woń. Zorientowała
się, że wstrzymuje oddech jak niewprawny jeździec zbliżający się do przeszkody. Poczuła się
bezbronna, zła i zakłopotana.
- Nawet jeśli wśród kobiet zdarzają się terrorystki, w pojedynkę nie byłabym chyba
groźna? - spytała.
- Mogłaś podkładać bomby.
- To śmieszne.
- Co rozrzucałaś? - zapytał niedbale, jakby nie zależało mu na odpowiedzi. Tylko jego
oczy zrobiły się raptem czyste jak lód i bezwzględne jak zima.Nigdy nie zapominał, że należy
mieć absolutną pewność. Śmierć to sprawa ostateczna.
Raine wyczuła, że pod pozorną nonszalancją Corda kryje się czujność. Był jak Dev
zbierający siły przed nieznaną przeszkodą, czekający na znak jeźdźca.
- Kamyki - powiedziała szybko. - Rzucałam kamyki. Mam taki zwyczaj. Spacerując,
podnoszę kamyczki i zbieram je w dłoni, kiedy myślę. Twoje przesłuchanie nie ma sensu. -
dodała gniewnie. - W plecaku nie mam miejsca na bomby!
Cord wiedział, że Chandler-Smith nie wtajemnicza rodziny w swoją pracę, ale i tak
trudno mu było uwierzyć, że córka Blue może być równie naiwna.
- Kordyt i inne środki wybuchowe nie zajmują wiele miejsca - powiedział niecierpliwie. -
W twoim plecaku śmiało mogłoby się zmieścić pięć staromodnych lasek dynamitu. I w ten
sposób cały tor wyleciałby w powietrze. - W jego głosie pojawiły się twarde nuty. - Dlaczego
kopałaś?
- Żeby zobaczyć, jakie jest podłoże.
Cord milczał, czekając, aż mu to wyjaśni. To bardzo skuteczna metoda: milczeć i czekać.
Cenił ją i często stosował. Jeżeli Raine jest tak niewinna, na jaką wygląda, szybko mu wyjaśni,
co miała na myśli.
- Chciałam sprawdzić, czy podłoże jest miękkie czy twarde - powiedziała. - Suche czy
wilgotne. Czy ziemia jest zwarta i czego mam się spodziewać na zboczu, gdzie kopyta Deva
mogą się głęboko zapadać.
- Nie przyszłaś, żeby podkładać małe bomby?
- Dlaczego ktoś miałby...
- Żeby zbiegające ze zbocza konie poczuły przedsmak piekła - powiedział cierpko.
- Robić krzywdę koniom! - zawołała wstrząśnięta. - Kto mógłby być tak okrutny?
Przyglądał się jej długą chwilę. Jeżeli oburzenie i niewinność były fałszywe, Cord jest już
martwy. Jeżeli nie były fałszywe, powinien skopać tyłek Blue za chowanie najmłodszego dziecka
pod kloszem.
- Skoro tak myślisz, dziecino - w jego głosie słychać było ironię pomieszaną ze
zmęczeniem - nie powinnaś sama wychodzić po zmroku. Pamiętasz olimpiadę w Monachium? A
jeśli jesteś zbyt młoda, to co powiesz na zamachy IRA? Krwawe szczątki ludzi i koni.
- Zrób coś! - wyszeptała z trudem, przerażona jego słowami.
- Staram się - powiedział beznamiętnie.
- Napastując obce kobiety?
- Robię wszystko, co się da.
Raine spojrzała w jego zimne, czujne oczy i pomyślała, że opanowanie Corda dorównuje
jego morderczym umiejętnościom. Przynajmniej taką ma nadzieję. Nadal leżała na ziemi jak
przyszpilony motyl.
A przygniatający Raine mężczyzna wcale nie miał zamiaru jej uwolnić.
ROZDZIAŁ 2
Cord spojrzał uważnie na Raine. Przeczucie mówiło mu, że nie kłamie. Życie nauczyło go
nie ufać ludziom. Zawsze istnieje możliwość pomyłki.
To wystarczająco dużo, by dać się zabić.
Przesunął się, tak że ucisk na nogi Raine zelżał, ale jej nie uwolnił. Gdyby chciała
wykonać jakiś ruch, natychmiast by to wyczuł. Ona jednak po prostu leżała, przyglądając się
twarzy Corda. Pod maską obojętności wyczuwała żywą inteligencję. Traktował ją w sposób
zupełnie dla niej nowy.
Po kilku minutach jego czarne brwi uniosły się nieco, a lodowato niebieskie oczy
spojrzały cieplej. Cokolwiek zagrażało jej ze strony Corda, odeszło w przeszłość.
Poczuła ulgę. Zaraz jednak pomyślała o własnej kruchości. Gdyby Cord Elliot był
mordercą, byłaby teraz jeszcze jednym zmasakrowanym ciałem zgwałconej kobiety, które
pokazują w wieczornych wiadomościach.
Zaczęła dygotać. Nieznany mężczyzna zwalił ją z nóg i przydusił do ziemi! Starała się
opanować, ale wciąż drżała, przeklinając w duchu własną słabość.
Cord zorientował się, że jest wyczerpana. Wprawdzie dotarło już do niej, że nie grozi jej
żadne niebezpieczeństwo, ale dopiero teraz uświadomiła sobie, co mogło się zdarzyć.
W piwnych oczach Raine zalśniły łzy. Usta zadrżały. Na twarzy pojawił się grymas.
Cord zawstydził się. Zaskoczyło go własne zmieszanie. Przecież tylko wykonywał swoją
pracę, i to w sposób najbardziej bezpieczny i efektywny. Dziewczyna w każdej chwili mogła
wyjąć z plecaka broń. Musiał powalić ją na ziemię.
Mimo to czuł się tak, jakby zgwałcił Raine.
W pewnym sensie tak właśnie było.
W kilka chwil unaocznił dziewczynie, jak bardzo złudne jest jej poczucie bezpieczeństwa,
jak bardzo jest słaba i jak nieprzewidywalne i groźne rzeczy mogą jej się przytrafić. Było to
okrutne, choć konieczne.
A teraz leży tak blisko niego. Oczy ma szeroko otwarte, usta pobladłe. Dłonie zacisnęła w
pięści, aby ukryć ich drżenie.
Przepraszam, Blue, pomyślał Cord. Miałeś rację. Ona zasługuje na to, by ją chronić. Na
świecie i tak jest zbyt wiele okrucieństwa.
Kiedy Raine przygryzła wargi, by powstrzymać płacz, poczuł, że dłużej nie zniesie tego
napięcia. Wiedząc, że nie powinien tego robić, przygarnął ją do siebie. Teraz jego gesty były
pełne czułości. Jego siła już nie zagrażała Raine, lecz miała ją chronić. Długimi, szczupłymi
palcami pogłaskał dziewczynę po włosach. Przemawiał do niej głębokim, uspokajającym głosem.
Jego ramiona były murem osłaniającym Raine przed złym światem.
- Już dobrze - szeptał Cord, gładząc włosy dziewczyny. Przytulił jej głowę do swojej
piersi. - Nie chciałem cię przestraszyć. Cholernie mi przykro, że tak się stało. Przy mnie jesteś
bezpieczna. Zawsze. Obiecuję ci.
Nie potrafiła się powstrzymać. Uniosła ręce i zaczęła gładzić dłońmi jego koszulę,
szukając pod nią sprężystych mięśni. Łagodne słowa Corda działały na nią kojąco, podobnie jak
siła mięśni.
Pokazał jej, jak kruchy jest świat, który dotąd uważała za bezpieczny. Świadomość, że
teraz Cord będzie ją chronił, przyniosła ulgę.
Westchnęła raz jeszcze i w końcu udało się jej opanować. Łzy spływające po policzkach
pozostawiły srebrzyste smugi w kurzu, który pokrywał jej twarz. Spostrzegła nagłą zmianę w
oczach Corda. Jego źrenice powiększały się, w miarę jak zapamiętywał rysy twarzy Raine i
lśnienie łez na jej skórze. Ukrył palce w jej potarganych włosach i łagodnie scałował łzy
migoczące na rzęsach.
- Przepraszam - powtórzył ochryple. - Naprawdę nie chciałem cię wystraszyć, Raine...
Jakie piękne imię. Piękne oczy, piękna dusza...
Jego usta musnęły wargi Raine tak delikatnie, że nie była pewna, czy nie uległa
złudzeniu. Ale srebrzysty ślad jej łez na ustach Corda nie był złudzeniem, podobnie jak dotyk i
ciepło jego twardego ciała. Wstrzymała oddech, choć nie ze strachu. Jej ciałem wstrząsnął
namiętny dreszcz.
Cord poczuł to drżenie. Uniósł głowę, i spojrzał na Raine.
- Nic ci nie jest?
Pokręciła głową. Nie ufała swojemu głosowi.
- Przepraszam - wyszeptała z wahaniem.
Odgarnął jej z twarzy gęste, brązowe włosy.
- Za co?
- Za to, że zachowałam się jak dziecko.
- Kiedy nas coś zaskoczy, wszyscy zachowujemy się jak dzieci.
- Ty nie.
Cord szerzej otworzył oczy. Powiedziała to takim pewnym tonem, jakby znała go od lat.
A przecież widziała go raz pierwszy.
- Co masz na myśli?
- Od dawna nikt cię nie zaskoczył - powiedziała cicho.
- Ty mnie zaskoczyłaś. Teraz. - Spojrzał na nią uważnie. - Jesteś niezwykłą kobietą,
Raine. Bardzo niezwykłą. I bardzo piękną.
Pokręciła głową. Kasztanowe włosy zatańczyły wokół jej twarzy. Niecierpliwym ruchem
odgarnęła je za uszy. Nie uważała się za piękną ani atrakcyjną. Komplementy mężczyzn
uznawała za nic nie znaczące pochlebstwa. Irytowały ją, sądziła bowiem, że mężczyźni uważają
ją za na tyle głupią, by mogła uwierzyć.
Cord spostrzegł, że Raine sztywnieje i odsuwa się od niego, więc szybko ją puścił.
Wiedział, że jeśli zechce ją powstrzymać, Raine zacznie z nim walczyć. Miała prawo. Teraz nic
już nie usprawiedliwiało przemocy.
Odsunął się od niej z ociąganiem.
Raine usiadła ostrożnie. Wmawiała sobie, że poczuła ulgę, kiedy ją oswobodził. Ale tak
nie było. Najpierw zaatakował ją brutalnie, potem jednak obejmował ostrożnie, jakby była bardzo
cenna i delikatna.
Cord nie przeszkadzał jej, kiedy siadała, ale kiedy sięgnęła po plecak, chwycił ją za
nadgarstek i unieruchomił rękę.
Spojrzała na niego, wstrzymując oddech.
Przypomniał sobie, że nie sprawdził zawartości plecaka. Przecież mogła tam mieć broń.
- Nadal mi nie ufasz, prawda? - spytała zaskoczona i rozczarowana.
Dłuższą chwilę spoglądał w jej zdumione, piwne oczy. W końcu uwolnił nadgarstek,
pozwalając, by cofnęła delikatną rękę.
- Mam dziewięćdziesiąt siedem procent pewności, że jesteś osobą, za którą się podajesz.
Pozostałe trzy - dodał rzeczowym tonem - mogą mnie kosztować życie.
Gwałtownie cofnęła rękę, jakby plecak parzył.
- Chciałam wyjąć grzebień.
- To go wyjmij.
- Nie. Ty go wyjmij. Nie krępuj się. Oboje będziemy czuli się bezpieczniej, gdy będziesz
miał sto procent pewności.
- Stuprocentowo pewne nie jest nic prócz śmierci.
Sięgnął po rzeczy Raine. Najpierw podał jej buty, następnie położył sobie plecak na
kolanach i otworzył go.
Podczas gdy Raine zakładała buty, przeglądał zawartość niebieskiego plecaka, szukając
grzebienia. Nie trafił na nic podejrzanego. Z całą pewnością plecak nie zawierał nic
niebezpiecznego. To, co nosiła przy sobie, było równie niewinne jak ona sama. Albo tak mu się
wydawało.
Te przeklęte trzy procenty.
Namacał notatnik. Widział, jak go używała, więc powinien sprawdzić, co w nim jest.
Zawahał się. Nie chciał naruszać jej prywatności bardziej, niż już to uczynił.
Własna reakcja zaskoczyła go, a nawet wprawiła w zdumienie. Wcześniej nigdy nie miał
skrupułów, gdy naruszał czyjąś prywatność. Po prostu starał się jak najlepiej wykonać zadanie.
Z grzebieniem w dłoni zwrócił się w stronę Raine. W drugiej trzymał notatnik. Podał jej
grzebień. Zauważył, bo zawsze zauważał najdrobniejsze szczegóły, że grzebień był czysty, choć
zniszczony. Między jego zęby wplątało się kilka nitek z plecaka.
- Mogę? - zapytał, wskazując notatnik.
- Oczywiście.
- To wcale nie jest oczywiste. Ale dziękuję, że pozwalasz mi sprawdzić.
- Już powiedziałam - odparła. - W ten sposób obydwoje poczujemy się lepiej.
Wzięła grzebień i zaczęła rozczesywać sięgające do ramion włosy. Czesała je powoli
prawą ręką, na którą upadła, kiedy Cord się na nią rzucił. Nie zważała na ból przedramienia.
Zdarzało się, że skakała przez przeszkody z pękniętymi żebrami, po niewielkim wstrząśnieniu
mózgu lub ze złamaniami kośćmi śródstopia. Kilka sińców nie miało znaczenia.
Cord zakończył przeszukiwanie plecaka i zajął się notatnikiem. Szybko go przekartkował.
To, co tam znalazł, zrobiło na nim wrażenie. Córka Blue nie umiała rysować, ale doskonale
wiedziała, w jaki sposób ukształtowanie terenu wpływa najeźdźca i zwierzę.
W zamyśleniu zamknął notatnik i spojrzał na Raine. Jej włosy kręciły się naturalnie, były
gęste i grube. Ich końce zawijały się uparcie, pomimo usilnych starań Raine, by je wygładzić. W
promieniach słońca połyskiwały złociście, dodając twarzy ciepła i życia.
Raine nie była zachwycona swoimi włosami. Po prostuje rozczesywała, krzywiąc się od
czasu do czasu, gdy natrafiała na supeł lub gdy ramię odmawiało jej posłuszeństwa. Krzywiła się
nie z bólu, lecz z niecierpliwości - Do diabła - mruknęła Raine, kiedy grzebień znów utknął we
włosach.
Jej irytacja dosięgła zenitu, gdy uchwyciwszy wszystkie włosy jedną ręką, nie mogła
znaleźć spinki. Musiała wypaść, gdy Raine upadła na ziemię. Rozejrzała się dookoła, ale nigdzie
nie spostrzegła spinki.
Może Cord ją znalazł.
Spojrzała na niego. Przyglądał się jej, z plecakiem na kolanach i zapomnianym
notatnikiem w dłoni. Na jego twarzy igrał pełen zachwytu uśmiech. Nigdy dotąd nie widziała
mężczyzny, który by się jej przyglądał w taki sposób. Myśl, że to jej widok sprawił mu
przyjemność, wywołała w niej falę gorąca. Taka reakcja była dla Raine czymś zupełnie nowym.
- No i jak? - spytała, unosząc brwi. - Znalazłeś w moim plecaku plany wywołania trzeciej
wojny światowej?
- Butelka z wodą, ołówki, rzemienie z niewyprawionej skóry, notatnik, magnetofon, film
do aparatu, jabłko, tabliczka czekolady, bandaż elastyczny i klamerka.
- Klamerka? Pokaż.
Cord sięgnął do plecaka i wyjął z niego klamerkę nie większą niż paznokieć kciuka.
Raine wypuściła włosy i nachyliła się, żeby ją lepiej widzieć. Wiatr oplatał palce Corda jej
włosami. Z trudem opanował pragnienie, by owinąć jedwabiste pasma wokół dłoni, posadzić
sobie Raine na kolanach i ucałować. Pragnął jej tak, że aż go to przerażało.
Nie dał jednak nic po sobie poznać. Był tego pewien. Gdyby domyśliła się targających
nim uczuć, zerwałaby się i uciekła co sił w nogach.
- A więc tu się zapodziała - mruknęła Raine. - Szczotkowałam Deva, kiedy kapitan Jon
mnie zawołał. Nie miałam czasu jej odłożyć, więc schowałam ją w bezpieczne miejsce.
- Kiedy to było? - zapytał Cord. W jego głosie słychać było śmiech.
- Pięć tygodni temu - odparła. - Zawsze chowam rzeczy w bezpiecznym miejscu, a potem
o nich zapominam. Kapitan Jon twierdzi, że potrzebuję opiekuna.
- Nie masz nikogo? - zapytał Cord obojętnie, ale jego oczy płonęły ciekawością. Blue nie
wspomniał o ukochanym córki, ale ojcowie nie zawsze wiedzą o takich sprawach. Nawet tacy
ojcowie jak Chandler-Smith.
- Nie. A nawet gdybym miała - odparła Raine cierpkim tonem – jego zgubiłabym także.
- To zależałoby od mężczyzny - stwierdził Cord gładko i z uśmiechem, ale jego głos
brzmiał poważnie.
Raine spojrzała szeroko otwartymi oczami na mężczyznę, który siedział obok i wpatrywał
się w nią intensywnie. Uniosła rękę i odgarnęła włosy, starając się, żeby nie musnęły dłoni
Corda. Ten ruch sprawił, że lekko się skrzywiła.
Cord jednak to zauważył. Jego oczy widziały wszystko.
- Boli cię.
- To nic - odparła.
- Pokaż.
- Pewnie tylko siniak.
Wyciągnął rękę i czekał. Jego zachowanie było władcze, ale nie dlatego, że był silniejszy.
Nadąsana odwinęła rękaw wypłowiałej niebieskiej koszuli.
- Widzisz?
Zobaczył czerwoną pręgę na delikatnej skórze. Pręga zaczynała się kilka centymetrów
poniżej łokcia i ginęła pod zawiniętym rękawem. W zgięciu po wewnętrznej stronie skóra była
skaleczona. Lśniły tam maleńkie kropelki krwi.
Szybko wsunął palec ponad skaleczenie, nie pozwalając Raine zaprotestować. Materiał
ustąpił i ukazało się głębokie zadrapanie. Na jego widok Cord zacisnął wargi. Wyjął z kieszeni
czystą chusteczkę, zwilżył wodą z butelki i przycisnął do uszkodzonej skóry.
- Boli? - zapytał, patrząc Raine w oczy.
Chciała odpowiedzieć, przełknęła ślinę i potrząsnęła głową, zawstydzona, że z jej powodu
ma wyrzuty sumienia.
- Nic mi nie jest.
Lekko dotknęła jego ręki. Wyczuła napięte mięśnie.
- Większe urazy zdarzają mi się z własnej winy. Dwa razy na tydzień.
- Ale tego nie zrobiłaś sobie sama. Ja to zrobiłem.
Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc patrzyła w milczeniu, jak Cord opatruje jej
rękę. Kontrast pomiędzy pełną męskości siłą jego barków a nadzwyczajną delikatnością, z jaką
czyścił skaleczoną skórę, sprawił, że Raine poczuła nieznany dreszcz.
Patrzyła na czarne włosy Corda, jego niebieskie oczy, na męską twarz i zmysłowo
wykrojone usta i zastanawiała się, jak to możliwe, że ten mężczyzna najpierw tak bardzo ją
przestraszył, a kilka minut później sprawił, że poczuła się bezpieczna jak nigdy.
Cord zorientował się, że na niego patrzy. Przytknął palce do miejsca, gdzie pod delikatną
skórą nadgarstka pulsowała tętnica.
- Przebaczysz mi? - zapytał.
- Jasne - wyszeptała, nie rozumiejąc dlaczego.
- Nie mam żadnego alkoholu, żeby przemyć ranę. - Spojrzał na czerwoną pręgę. - Myślę,
że zastosuję najstarszy sposób.
- To znaczy?
- Pocałuję i do wesela się zagoi; - Jego głos był głęboki jak cienie pod wonnymi
eukaliptusami.
Zaskoczona Raine rozchyliła usta, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób zaprasza go
do pocałunku.
- Ale - ciągnął Cord aksamitnym głosem - nie będzie to pocałunek ojcowski, choć
uzdrowicielski. Dla nas obojga.
Raine poczuła, że jej tętnica pod palcami Corda pulsuje mocniej i szybciej. Wiedziała, że
on także to poczuł. Odwróciła wzrok, zakłopotana swoją reakcją. Nie należała do kobiet
tracących głowę, tylko dlatego, że przystojny mężczyzna dotknął jej nadgarstka i powiedział, że
ją pocałuje.
I wtedy zdała sobie sprawę, że to nie jego wygląd przyprawiając przyspieszone bicie
serca. To jego nieoczekiwana czułość wtrąciła ją z równowagi. Siłą, którą promieniował, i
pragnienie obudziły w niej uczucia, których istnienia w sobie nie podejrzewała.
Aż dotąd.
Cord uniósł wilgotną chusteczkę i znów obejrzał skaleczone przedramię.
- Lepiej będzie oczyścić to wieczorem - stwierdził rzeczowym tonem. - Nocujesz tutaj?
Była wytrącona z równowagi, niezdolna do odpowiedzi, przejęta myślą, że Cord może
spędzi z nią noc. Szybko jednak uznała, że to jego metoda prowadzenia rozmowy. Lub
przesłuchania. Rzuca myśl, która jest prawdziwa lub fałszywa, a potem zadaje pytanie, które nie
ma z nią żadnego związku. Osoba, do której skierowane jest pytanie, nie wie, czy ma
protestować, czy też odpowiadać.
Odpowiedziała więc na pytanie, a następnie zorientowała się, że w ten sposób zgodziła
się, aby Cord spędził z nią noc. Tak samo, jak zgodziła się, żeby ją pocałował.
- Bardzo sprytne - powiedziała. Czuła, że dała się wywieść w pole, ale nie miała o to
zbytniej pretensji.
- Dziękuję - powiedział z uśmiechem. - Szybka jesteś.
Uniosła brwi.
- W porównaniu z tobą jestem ślamazarna. I nie zostanę tutaj. Chcę obejrzeć jeszcze co
najmniej jedno wzgórze.
- W tamtym kierunku? - zapytał, wskazując nagie wzgórza i wąwozy.
- Niezupełnie. Mogę je oglądać, ale z daleka. Aż do dnia poprzedzającego zawody.
Dlatego - powiedziała, wskazując szczyt wzgórza poza oznaczeniami - wybieram się tam.
- Skończysz przed zmrokiem?
- Tak.
- Szkoda - powiedział, przyglądając się Raine, a nie wzgórzom. - Myślę, że w świetle
księżyca to miejsce jest wystrzałowe. Prawdziwy dynamit.
Raine posmutniała. Przypomniała sobie, do czego używają dynamitu terroryści -
Przepraszam. Źle to ująłem. Chodźmy.
Wstał, podał jej rękę i pomógł się podnieść. Oboje jednocześnie zauważyli zaginioną
spinkę do włosów. Cord schylił się, zanim Raine zdążyła wykonać ruch w stronę spinki.
- Ja się tym zajmę - powiedział, stając za Raine.
Zebrał jej włosy i spiął, potem powoli i z czułością pogładził złociście połyskującą masę.
Raine znieruchomiała pod jego dotykiem. Jej zmysły wyostrzyły się. Czuła na szyi ciepły
oddech Corda i delikatny dotyk jego warg.
- Twoje włosy pachną słońcem - powiedział ochrypłym głosem. - Którędy teraz? - zapytał
zaraz, jak gdyby nigdy nic.
Obejrzała się, znów wytrącona z równowagi. Miała ochotę dotknąć Corda. Nie rozumiała
dlaczego, ale wiedziała jak bardzo.
Za bardzo.
Schyliła się, by podnieść plecak. Cord znów ją wyprzedził i zarzucił go sobie na ramię.
Podniósł aparat i lornetkę i zawiesił je na szyi Raine. Notatnik i ołówek znalazły się w jego dłoni.
- Weź aparat - powiedział. - Ja zajmę się szkicowaniem.
- Bo moje szkice są kiepskie? - spytała rozbawiona. Wiedziała, że jej rysunki są nieudolne
i zrozumiałe wyłącznie dla niej. Kapitan Jon często jej to powtarzał.
- Powiedzmy, że nie stanowisz konkurencji dla Leonarda da Vinci.
-A ty?
- Powiesz mi to wieczorem, kiedy po kolacji obejrzysz moje szkice.
- Panie Elliot... - zaczęła.
- Nie jesteś głodna po długim spacerze? - Nie pozwolił jej skończyć.
- Pewnie, że jestem, ale...
- Świetnie. Zawieziesz mnie do Santa Anita, a ja postawię ci kolację. Uczciwa transakcja,
prawda?
- Ale...
- Dobrze, dwie kolacje - dodał szybko, uśmiechając się do niej. – Niech stracę. A na imię
mam Cord, nie pan Elliot.
Raine zacisnęła zęby. Od lat z nikim nie czuła się równie swobodnie.
- Prowadź na wzgórze - zadysponował Cord. Zduszony śmiech sprawił, że jego głos stał
się jeszcze głębszy niż zwykle. Ale śmiech szybko ucichł. Zostało tylko pragnienie. Spojrzał na
nią tęsknym wzrokiem. - Jeśli chcesz, żebym sobie poszedł, odejdę. Ale wolałbym zostać. Będę
grzeczny. Obiecuję.
W jego oczach zapaliły się ogniki, jasnoniebieskie tęczówki zalśniły jak diamenty. Z
męskiej twarzy spoglądały niezwykle żywe, ocienione gęstymi rzęsami oczy.
Raine zmusiła się, by odwrócić wzrok. Przyszła tu, żeby obejrzeć teren, a nie mężczyznę.
Nawet jeśli ten mężczyzna był tak intrygujący jak Cord Elliot.
Stopniowo jej uwagę bez reszty pochłonęło otoczenie. Wzgórza były nagie, pozbawione
roślinności. Stały na nich nieliczne domy. W wąwozach powoli zapadał zmrok.
Raine była zadowolona z towarzystwa Corda. Pokazał jej, że bezpieczny, cywilizowany
świat zawodów sportowych nie jest jedynym światem. Przypomniał o istnieniu innego, w którym
panowały gwałt i okrucieństwo.
- A ty czym się zajmujesz? - spytała Corda. - Nie masz nic do roboty?
- Robię to, co ty.
Spojrzała na niego zdziwiona.
- Jeździsz konno?
- Niezupełnie. Już nie. - Kącik ust uniósł mu się w półuśmieszku. Kiedyś rzeczywiście
jeździł konno - na mustangach i dzikich koniach kalifornijskich. Na takich wierzchowcach Raine
nigdy nie jeździła, może nawet nigdy podobnych nie widziała. - Ale dzisiaj robię to, co ty:
przeszedłem tu, żeby się zapoznać z terenem zawodów.
- Czego tu szukasz, skoro nie jesteś jeźdźcem?
- Miejsc, gdzie można się ukryć. Miejsc niedostępnych dla fal radiowych. Zakątków, skąd
może strzelać snajper.
Niedbała akceptacja przemocy w jego wypowiedzi wstrząsnęła Raine. Patrzyła z
przykrością, jak Cord wyjmuje z kieszeni małą radiostację i wysuwa antenę.
- Thorne? Inna godzina. To samo miejsce. - Przerwa. - Tak.
Raine nie rozróżniała dźwięków dochodzących z czarnego pudełka, ale Cord zrozumiał
wiadomość. Złożył antenę i wsunął krótkofalówkę do kieszeni. Ujął Raine za rękę i poprowadził
w stronę najbliższego wzgórza. Ze szczytu widać było suche łożysko rzeki, które wiło się po
terenie toru wyścigowego.
- Czego szuka jeździec? - zapytał.
Szła tuż obok niego, ale pytanie do niej nie dotarło. Była zbyt przejęta, bo zrozumiała, w
jakim świecie żyje Cord. W świecie, w którym wszędzie podejrzewano przemoc i oszustwo.
W świecie jej ojca.
W świecie, którego nienawidziła.
W świecie, który - przysięgła to sobie - nigdy nie będzie jej światem.
- Raine? - zapytał Cord, zaskoczony wyrazem jej twarzy.
Zaczerpnęła powietrza i zaczęła opowiadać o czekających ją trzydniowych zawodach. Jej
życie było dla niego zupełnie obce.
- Dzisiaj chcę tylko pobieżnie zapoznać się z terenem. Tutaj jest zupełnie inaczej niż w
Wirginii - dodała, spoglądając na spalone słońcem wzgórza.
Cord rzucił jej szybkie, uważne spojrzenie.
- Nie masz południowego akcentu.
- Mój ojciec pracuje dla rządu. Mieszkałam w tylu miejscach, że nie udało mi się nabrać
akcentu.
Ekskluzywne szkoły z internatami nie sprzyjają nabraniu akcentu, ale Raine nie
wspomniała o tym. Bogactwo było ostatnią barierą odgradzającą ją od mężczyzny, który swym
dotykiem, słowem i spojrzeniem przyśpieszał bicie jej serca.
- Czego szukasz? Chciałbym ci pomóc.
Zawahała się, a potem wzruszyła ramionami.
- Wiem, czego się spodziewać w Wirginii, kiedy po wzgórzach galopuje przede mną
dwadzieścia koni. Ale tutaj grunt jest zupełnie inny. Suchy. - Zmarszczyła brwi. - Chyba będę
musiała okleić kopyta Deva dokładniej niż zwykle.
- Uważaj przy skokach przez rowy z wodą. Dookoła jest glina. Śliska jak diabli.
Spojrzała na Corda.
- Na pewno nie jeździsz konno?
- Nie zawodowo. Nie jeżdżę, odkąd skończyłem osiemnaście lat.
- Jesteś za duży na dżokeja - powiedziała, mierząc go wzrokiem. - Silne ramiona i nogi,
mocne ręce, świetna koordynacja. Polujesz?
Skrzywił usta w uśmiechu.
- Tak, ale nie w sposób, jaki masz na myśli. Zawsze zjadam to, co upoluję. Kiedy
jeździłem konno, robiłem to dla przyjemności i dla pieniędzy. Rodeo.
Zaciekawiona czekała, żeby powiedział coś więcej. Milczał, więc spytała:
- Dlaczego przestałeś?
- Wietnam - odparł krótko.
- A potem? - Nie potrafiła opanować ciekawości. Szli, trzymając się za ręce jak na randce.
- Mniej więcej to samo.
Czekała. Cord milczał.
- A potem? - powtórzyła.
- Nie ma żadnego potem.
Raine wiedziała, że nie powinna dalej pytać. Było jasne, że życie Corda można
podsumować jednym określeniem - ŚCIŚLE TAJNE.
Tak samo jak życie jej ojca.
- A więc nadal jesteś w armii, w komandosach czy w czymś takim? - Nie mogła się
powstrzymać. Chciała poznać przeszłość Corda.
Zatrzymał się i obrócił twarzą do niej. Zmrużył oczy. W milczeniu zmierzył ją wzrokiem
od czubka głowy po brudne buty.
W jej oczach malowała się inteligencja, wyzwanie, nieufność i tęsknota.
- Dziwne - jego głos ociekał ironią. - Nie jesteś podobna do kota. Nie masz spiczastych
uszu ani długiego ogona czy wąsów. Ale jesteś wścibska bardziej niż kot.
- A ty jesteś facetem, który lubi zadawać pytania, ale nie lubi na nie odpowiadać. - Głos
Raine brzmiał obojętnie, jej oczy jednak zwęziły się tak jak oczy Corda.
- Wścibstwo i pazurki. - Dłuższą chwilę patrzył na jej owalną twarz, piwne oczy z
zaskakującymi ognikami złota i zieleni, na pełne kobiece usta, które zazwyczaj chętnie się
uśmiechały, ale teraz były zaciśnięte w cienką linię. - Czego właściwie chcesz się dowiedzieć,
Raine Smith?
ROZDZIAŁ 3
Ja... - przerwała i zamilkła.
Nie mogła odpowiedzieć na pytanie Corda po prostu dlatego, że nie wiedziała, o co chce
go zapytać.
Już wcześniej widywała mężczyzn, którzy poruszali się tak jak on. Mężczyzn ostrożnie
prześlizgujących się przez korytarze ambasad. Mężczyzn lustrujących tłum na spotkaniu z
politykami. Ich praca polegała na ochranianiu dyplomatów, dygnitarzy oraz ludzi, których
nazwiska, tytuły i rzeczywiste funkcje okryte były tajemnicą znaną tylko nielicznym.
Mężczyźni w rodzaju jej ojca.
Przez wiele lat nie myślała o takich mężczyznach. Nigdy nie była częścią życia swego
ojca. On zaś nie był częścią jej życia. Raine kochała go, ale w ogóle nie znała. Rzadko zdarzało
jej się widzieć rodziców przez kilka godzin. Pomimo że się kochali, żyli w innych światach.
- Nie wiem, o co chciałam zapytać - powiedziała wreszcie. Wzruszyła ramionami. -
Minęło dużo czasu, odkąd w pobliżu znajdował się mężczyzna taki jak ty.
- Mężczyzna taki jak ja? - uśmiechnął się Cord, W jego głosie nie było słychać wesołości.
- Głowa, ramiona, dwie ręce, dwie nogi...
- I spluwa na krzyżu - przerwała mu lodowato. - A może nosisz ją pod ramieniem?
Na jego twarzy przez chwilę malowało się zaskoczenie, a potem zniknął z niej wszelki
wyraz. Patrzył na nią tak, jak gdyby widział ją po raz pierwszy. Lodowate oczy i zimne
wyrachowanie.
Raine usiłowała się uśmiechnąć. Bez skutku. Bolało zbyt mocno, choć nie było żadnej
racjonalnej przyczyny po temu. Po prostu czuła ból głęboko w sercu.
- Więc miałam rację - powiedziała zmęczonym głosem. - Jesteś mężczyzną w rodzaju
mojego ojca.
Mężczyzną takim jak jej ojciec, poświęcającym ciało i duszę w imię niezdrowej
mieszanki ambicji i idealizmu. Mężczyzną, który - jak jej ojciec -ma mało czasu dla ukochanej
żony i jeszcze mniej czasu dla dzieci.
- Twój ojciec? - zapytał Cord nieporuszony. Był zbyt zdyscyplinowany, by okazać
cokolwiek, choćby zainteresowanie.
Zawahała się. Zazwyczaj przez ostrożność nie wspominała o swojej rodzinie. Ale tym
razem było inaczej. Wszystko - okoliczności i człowiek obok - było niezwykłe. Podobnie jak to,
co czuła do Corda.
Lepiej będzie, jeśli Cord się dowie. Lepiej przerwać to teraz, chowając się za stare,
dobrze znane, szacowne nazwiska.
- Mój ojciec to Justin Chandler-Smith - powiedziała niemal bezgłośnie. - Prawdopodobnie
nie słyszałeś o nim. O ludziach takich jak on mówi się „szara eminencja". To ktoś, dla kogo
międzynarodowa polityka stanowi cały świat. Kiedy mówi, słuchają go prezydenci, królowie i
premierzy.
Z każdym wypowiedzianym słowem coraz bardziej żałowała, że rozmowa zeszła na temat
jej rodziny. Było już jednak za późno. Było za późno, odkąd odkryła, że Cord także przedkłada
pracę ponad wszelkie inne wartości.
- Jedno słowo mojego ojca wystarczy, by zniszczyć kraj i kulturę - ciągnęła spokojnie. -
On żyje i oddycha zdradą, okrucieństwem i przemocą. Wiedzie przerażające życie. Zajmuje się
najgorszą stroną ludzkiej natury.
- Ktoś musi się tym zajmować - powiedział Cord rzeczowo - bo inaczej wszyscy
musielibyśmy żyć w świecie rządzonym przez zło.
- Tak - powiedziała głosem, który dobiegał jakby z bardzo daleka. - Ojciec mówi to samo.
- Nie wierzysz mu?
Wzruszyła ramionami.
- Jestem pewna, że ma rację. On zawsze ma rację.
Cord czekał, ale nie powiedziała nic więcej.
On także milczał. Pod maską spokoju w jego wnętrzu wszystko się gotowało. Każde
słowo Raine oddalało ją od niego.
Nie mógł tego powstrzymać. Mógł tylko czekać i odkrywać, jak wielkie szkody zostały
poczynione i ile będzie musiał odrobić, aby Raine pozwoliła mu się objąć. Wiedział, że nic
więcej nie powie.
Ale potrzebował jej bardziej niż powietrza.
- Mów dalej - powiedział.
- O czym?
- Co sprawiło, że wyglądasz, jakbyś zjadła cytryną.
Poczuła stary gniew. Myślała, że już się z nim uporała, ale nie. Pozostał stłumiony.
- Dobrze - parsknęła, zwracając się ku niemu. - Mój ojciec jest wybitnym obywatelem,
wybawicielem ludzkości. Ale czy musi żyć tym cały czas? Nic więcej się dla niego nie liczy?
Żona? Dzieci? Nic?
- Może właśnie dlatego, że rodzina jest dla niego tak ważna, poświęcił się jej chronieniu -
powiedział Cord z mocą. - Pomyślałaś kiedyś o tym?
- Może - odparła bezbarwnym głosem. - A może po prostu woli życie pełne przygód i
emocji.
- I o to chciałaś mnie spytać? Czy ja lubię świat, w którym żyję?
Uniosła głowę i spojrzała odważnie w jego gniewne oczy.
- Tak - odparła wyraźnie. - Przypuszczam, że właśnie o to chciałam cię spytać.
Wahał się, spoglądając na kobietę, która tak bardzo nie chciała mieć nic wspólnego ze
światem ojca, że nie używała pełnego nazwiska.
- Moja praca zadowala mnie na wiele sposobów - odparł w końcu. - Czasem bywa
podniecająca. Te wszystkie alarmy i wycieczki - ciągnął lekko kpiącym tonem, ale kpił raczej z
siebie, nie z Raine. - Ochrona cywilizacji przed barbarzyńcami, zwycięstwa, przegrane i znów
walka, życie i śmierć tak bliskie jak naboje w magazynku.
Umilkł nagle. Przypomniał sobie, jak proste wydawało mu się wszystko przed piętnastu
laty, kiedy skończył dwudziestkę. Ostatnio coraz częściej myślał o tym, że zamiast ratować życie,
widzi śmierć, miał coraz więcej wątpliwości. W końcu dostrzegł, że świat nie jest czamobiały,
lecz że istnieją tysiące odcieni szarości.
W ciągu ostatnich piętnastu lat nauczył się nie cenić ludzi, którzy wierzyli w slogany, w
proste rozwiązania i w niewątpliwe zwycięstwo cywilizacji nad barbarzyństwem. Nauczył się, że
szczęście bywa rzadkim darem, że ludzie umierają i będą umierali, aby inni mogli żyć... Czasami
- zazwyczaj w godzinach tuż przed świtem - wydawało mu się, że barbarzyństwo zwycięża,
ponieważ cywilizacja po prostu pokpiła sprawę.
Otrząsnął się z czarnych myśli. Dobrze wiedział, że to niebezpieczne. Kiedy go opadały,
czuł się równie bezbronny jak wtedy, gdy w ciemnej uliczce atakowało go pięciu napastników.
Czuł, że nie ma nadziei.
Czuł się wypalony.
Może nadszedł już czas, by ustąpić miejsca komuś, kto znajdzie w takiej pracy więcej
podniety niż rozczarowań.
Komuś, kto nie przestraszy się kobiety o imieniu Raine.
- Cord? - Jej głos był cichy i niepewny.
Z wysiłkiem powrócił do rzeczywistości. Ostatnio takie chwile zadumy zdarzały mu się
coraz częściej i coraz więcej energii potrzebował, by się z nich otrząsnąć. Wreszcie nadejdzie
dzień, gdy zabraknie mu na to siły. Nie będzie mu zależało. Wtedy odejście w mrok okaże się
jedyną drogą, jaka mu pozostała.
Raine wyczuła, że z Cordem dzieje się coś niedobrego. Niewiele myśląc, wyciągnęła do
niego rękę. Nie mogła pogodzić się z tym, że przysporzyła mu zmartwień.
- Przepraszam - powiedziała ochryple. - Nie mam prawa cię krytykować. To nie twoja
wina, że mój ojciec nigdy nie miał czasu dla rodziny. – Jej palce musnęły delikatnie ramię Corda.
Poczuła jego skórę. - Bez względu na to, jak zabrzmiało to, co powiedziałam, nie jestem naiwna
ani głupia. Po prostu nie lubię myśleć o świecie ojca. Nie mogę tam żyć. To by mnie zabiło.
Cord łagodnie ujął jej dłoń. Spojrzał na szczupłe palce o krótko obciętych paznokciach.
Powoli pogłaskał kciukiem zgrubienia po wewnętrznej stronie dłoni - pamiątki po wielu latach
ściskania cugli.
„Nie mogę tam żyć. To by mnie zabiło".
Potrzebuje jej. Ta świadomość wstrząsnęła nim do głębi.
Ale zdobywając Raine, zabiłby ją.
Powoli schylił głowę i ucałował wnętrze jej dłoni. Pieszczota była równie naturalna i
pełna ciepła jak promienie popołudniowego słońca. I podobnie jak to słabnące światło, mówiła
raczej o końcu niż o początku.
- Zdarzają się chwile, gdy ja także nie lubię myśleć o swojej pracy - powiedział cicho. -
Opowiedz mi o tym, co ty robisz, Raine. Jak to się stało, że bierzesz udział w olimpiadzie?
Zmęczenie i rezygnacja w głosie Corda. Wyczuła jego tęsknotę i potrzebę bliskości
silniejsze od zwykłego pociągu płciowego. Musi odpowiedzieć na ten głód i czułość Corda.
Ale Cord też się od niej oddalał. Jego twarz pozostała nieprzenikniona. Gdyby nie mocno
splecione palce, Raine poczułaby się opuszczona.
Postanowiła nie myśleć o tym. Ścisnęła rękę Corda i ruszyli przed siebie. Po kilku
minutach poczuła się tak, jakby znali się od lat, jakby byli sobie niezwykle bliscy. I jakby miało
tak być już zawsze.
Uśmiechnęła się na myśl o tym, choć jednocześnie poczuła ukłucie bólu. Dobrze
wiedziała, że nie ma dla nich wspólnej przyszłości. Prędzej czy później w jakimś małym dzikim
kraju wybuchną zamieszki i Cord opuści ją, aby samemu wkroczyć w mrok.
- Zaczęłam jeździć konno, gdy miałam pięć lat - powiedziała, patrząc na Corda. Bała się;
że on czyta w mej równie łatwo, jak ona w nim. Nie chciała burzyć kruchego spokoju tej chwili,
zajmując się ponurą przyszłością. – Jestem dzieckiem przypadku. Przyszłam na świat, kiedy
najmłodsze z rodzeństwa miało osiem lat.
Ścisnął jej dłoń mocniej, zachęcając do zwierzeń. Dał jej znak, że słucha i rozumie. Jego
oczy nadal jednak lustrowały teren w poszukiwaniu zagrożenia.
- Zawsze byłam najmniejsza i ostatnia we wszystkim, co robiła rodzina - ciągnęła tonem,
w którym słychać było rozbawienie, urazę i pogodzenie z losem. - Znalazłam więc coś, czego nie
robił nikt w rodzinie, i stałam się w tym najlepsza.
- Jazdę konną?
- Tak. Mama i ojciec nie interesowali się końmi, ale ulżyło im. W końcu znalazłam sobie
zajęcie i przestałam stawiać wszystko na głowie.
Cord uśmiechnął się i spojrzał na delikatne palce splecione z jego palcami.
- To znaczy, że nie byłaś małym aniołkiem?
- Byłam prawdziwą wiedźmą. Tylko że wtedy tego nie wiedziałam, tak samo jak nie
rozumiałam, dlaczego koniecznie chcę odnosić sukcesy w jeździectwie. Po prostu musiałam być
najlepsza.
- Tak jak twój ojciec?
- Znasz go? - spytała zdumiona.
- Wielu ludzi z branży zna Chandler-Smitha - swobodnie i wymijająco powiedział Cord.
Tym razem Raine nie naciskała. Dotyk dłoni Corda sprawiał jej przyjemność. Na jego
ustach igrał cień uśmiechu. Lubiła zapach jego skóry zmieszany z wonią słońca, kurzu i
eukaliptusów. Wiedziała, jak szybko może utracić tego mężczyznę. Zadając niepotrzebne
pytania, tylko przyspieszyłaby chwilę rozstania.
Przystanęli na szczycie małego wzniesienia i Cord spojrzał na suche łożysko rzeki.
- Za chwilę będzie zbyt ciemno, żeby robić zdjęcia. Lepiej zabierz się do pracy.
Sięgnęła po aparat i zorientowała się, że wciąż trzymają się za ręce. Uniosła głowę i
spojrzała w jasnoniebieskie oczy Corda. Wysunął swoją dłoń z jej dłoni powolnym ruchem,
podobnym do pieszczoty. Raine poczuła dziwny brak i pustkę.
Drżącymi palcami nastawiła ostrość i zaczęła fotografować okolicę. Cord starał się na nią
nie patrzeć. Gdyby się jej przyglądał, na pewno zechciałby jej dotknąć. Aby się czymś zająć,
wyjął z plecaka szkicownik i ołówek. Szybko zredukował krajobraz do kilku ciemnych plam na
białej kartce.
Skończył szybciej niż Raine. Fotografowanie przy zachodzącym słońcu sprawiało jej
trudność.
Przed każdym zdjęciem robiła głęboki wdech, a potem powoli wypuszczała powietrze,
aby aparat nie drgnął. Nie spodziewała się, że zostanie tak długo, więc nie zabrała ze sobą
statywu.
Słyszała, jak przesłona otwiera się i zamyka zbyt wolno, a nie umiała utrzymać aparatu w
absolutnym bezruchu.
- Do diabła - mruknęła pod nosem.
Cord uklęknął, zwrócony do niej plecami. Zdziwiona spojrzała na jego szerokie barki i
ciemne włosy.
- Moje plecy zastąpią statyw - powiedział.
Zawahała się, ale oparła obiektyw na ramieniu Corda. Pochyliła się, zaczerpnęła
powietrza, nastawiła ostrość i zrobiła zdjęcie. Cord ani drgnął.
- Odrobinę w prawo - rozkazała.
Przesunął się i znów zastygł w bezruchu.
- Postaram się załatwić to jak najszybciej - powiedziała. - Wiem, że trudno się nie ruszać.
Ale zamiast skupić się na fotografowaniu, zapatrzyła się na czarne włosy Corda, ostro
odcinające się od karku. Poczuła lekki cytrynowy zapach płynu po goleniu zmieszany z
podniecającą wonią mężczyzny.
Czysta gładka skóra była napięta. Cord trwał w bezruchu, tylko tętnica na jego szyi
pulsowała. Raine zaczęła się zastanawiać, jakby to było, gdyby dotknęła tętnicy tak, jak Cord
dotykał jej. Czy jego tętno przyśpieszyłoby pod jej palcami. Jakby to było, gdyby...
- Skończyłaś? - zapytał, poruszając samymi wargami.
- Hmm. - Raine próbowała pozbierać myśli. - Jeszcze jedno. Odrobinkę w prawo.
Cord przesunął się i znów znieruchomiał jak posąg. Raine zrobiła zdjęcie, a potem, na
wszelki wypadek, jeszcze jedno.
- Już - powiedziała szybko. - Gdybyś kiedy chciał zmienić zawód, zarekomenduję cię
jako doskonały statyw. Gdzie się nauczyłeś trwać w tak absolutnym bezruchu?
- Polując w dżungli. - Podniósł się płynnym ruchem i odwrócił do Raine.
Szybkość, z jaką to uczynił, zdumiała dziewczynę. Nie musiała pytać.
Wiedziała, że mężczyzna taki jak on poluje w dżungli tylko na jeden rodzaj zwierzyny.
Na innych mężczyzn.
Unoszone przez wiatr pasmo jej włosów musnęło usta Corda. Jego nozdrza zadrgały, gdy
poczuł jej zapach.
- Mogę dać ci mapę terenu. Jest dokładna co do centymetra – powiedział cicho. - Na
marginesie znajdziesz notatki dotyczące rozmieszczenia stanowisk dla widzów i ewentualnych
kryjówek snajperów, zasięgu strzału i trajektorii lotu pocisków, a także równania określające
rozprzestrzenianie się gazów przy różnej wilgotności i sile wiatru. Ale ty jej nie chcesz, prawda?
Nawet gdybym wytarł te wszystkie paskudne notatki. Nie chcesz nic, co by ci dało nieuczciwą
przewagę nad przeciwnikami.
Raine zastygła. Nie była w stanie powiedzieć ani słowa, więc tylko skinęła głową.
Gazy. Snajperzy. Cel.
Na pracę ludzi w rodzaju ojca i Corda patrzyła zawsze oczami dziecka: tatuś, którego
nigdy nie ma w domu.
Teraz jednak spojrzała na to z innej strony. Nagle zdała sobie sprawę z fizycznego
niebezpieczeństwa, jakie im zagrażało. Życie, nawet kogoś tak ostrożnego i przewidującego jak
Cord, jest kruche, a śmierć czai się na każdym kroku i tylko czeka na chwilę nieuwagi i
nieostrożności.
Ojciec ma przynajmniej żonę, która na niego czeka, dzieci, dom, bezpieczne miejsce,
gdzie może się wycofać i odpocząć, gdy tamten świat dokuczy mu zbytnio. Cord nie ma takiego
azylu. Poświęca życie, żeby zapewnić spokój na świecie, ale sam tego spokoju nie doświadcza.
Może umrzeć, nie zaznawszy ciepła tego nieznanego świata.
Snajper. Bomby. Zasadzka. Śmierć.
Świadomość niebezpieczeństw zagrażających Cordowi mroziła jej krew w żyłach i
rozczulała ją jednocześnie. Ten mężczyzna miał w sobie coś, czego nie mogła odrzucić ani
zignorować, coś co przemawiało bezpośrednio do jej serca.
Raine zastanawiała się, czy Cord czuje to samo co ona, kiedy tak stoi w milczeniu,
zadumany jak ona, jakby świat został wywrócony do góry nogami i nie pozostało w nim nic
rzeczywistego poza nimi.
- Cord - wyszeptała.
Już miała go dotknąć, kiedy rozległ się elektroniczny brzęczyk. Raine natychmiast
rozpoznała ten dźwięk. Opuściła ręce. Zacisnęła pięści. Uświadomiła sobie, jak bardzo cieszyła
się na wspólny powrót do Santa Anita i kolację z Cordem.
Z trudem rozluźniła dłonie.
Nie patrząc na Raine, Cord sięgnął po pagera.
Raine poczuła gniew. Złościła się na samą siebie. Okazała się idiotką, którą zafascynował
mężczyzna podobny do jej ojca, facet tak przejęty swą pracą, że pozwala prowadzić się na
elektronicznej smyczy. Ona świadomie zrezygnowała z takiego życia i nigdy się na nie nie
zgodzi, za żadne skarby.
Gniew zmienił się w urazę, która szybko znikła. Raine przywykła, że bywa druga, trzecia,
ostatnia.
- Pośpiesz się - powiedziała cierpko. Odebrała mu szkicownik i ołówek i schowała je do
plecaka. - Najbliższy telefon jest w klubie.
-Raine...
Wymówił jej imię tak cicho, że ledwie je usłyszała. Położył jej dłonie na ramionach.
Wpatrywał się w nią tak, jakby obawiał się, że zniknie, gdy tylko spuści z niej wzrok.
- Chodź ze mną - powiedział gwałtownie. - Nie zostawaj tu sama. Świat pełen jest
mężczyzn spragnionych ciepła, którzy gotowi są zabić za cenę uśmiechu takiego jak twój.
Niektórzy z nich po prostu biorą, co chcą, niszcząc wszystko, co stanie im na drodze.
Spojrzała na Corda i poczuła jego tęsknotę i siłę. W jego oczach malowała się gotowość
na śmierć, ale i przemożny głód życia. Oczy zaszły jej łzami.
- Nie bój się mnie - powiedział Cord gniewnie. W jego głosie słychać było smutek. - Nie
jestem jednym z nich. Nie wezmę nic, czego nie zechcesz mi ofiarować.
Pokręciła głową, przełknęła ślinę i ze ściśniętym gardłem próbowała się wytłumaczyć.
- Nie boję się ciebie.
- W takim razie, dlaczego płaczesz?
- Tak wiele ryzykujesz - wyszeptała. - Tak wiele dajesz. Nigdy nie zaznałeś nic dobrego
od świata, który chronisz. W każdej chwili możesz zginąć.
Uniósł dłonie i wytarł łzy z kącików jej oczu. .
- Ja także mogę zginąć - dodała ochrypłym głosem. - Uświadomiłeś mi to. Życie nie trwa
wiecznie, choć tak nam się wydaje.
Cord gwałtownie przyciągnął ją do siebie. Ujął twarz Raine w dłonie i powoli się
nachylił. Gdyby nie chciała, żeby ją pocałował, miała czas, żeby się odsunąć.
Nie odwróciła twarzy. Uniosła ją, czekając, aż Cord znajdzie się na tyle blisko, by mogła
dotknąć wargami jego ust.
W ciszy, którą mącił tylko szum wiatru, mężczyzna pocałował jej kasztanowe brwi,
gładką skórę na skroniach, łagodne zagłębienie poniżej kości policzkowej. Pocałunki były lekkie
jak muśnięcie wiatru.
Raine przywarła do Corda, drżała z podniecenia. Nie spodziewała się takiej czułości.
Objął ją. Wodziła palcami po jego ramionach, czuła, jak pulsuje mu w żyłach krew. Ta łagodna
pieszczota zdradzała pragnienia, których Raine nawet sobie nie uświadamiała.
Ale Cord je zrozumiał. Przygarnął dziewczynę jeszcze bliżej. Czuł na szyi jej ciepły
oddech. Powoli, bardzo powoli, muskał ustami jej policzek.
Wiedział, że nie powinien posuwać się dalej. Nie ma prawa prosić o więcej. Nie ośmielił
się nawet błagać ustami i oczami o to, co Raine miała do ofiarowania. Wykorzystał ją przecież w
podstępny sposób. Najpierw ją przestraszył, później pocieszał... a teraz chce się z nią kochać.
Zawsze wyprzedzał Raine, jak mistrz walk wschodnich wytrącający z równowagi ucznia, który w
końcu musi paść w jego ramiona.
Powinien zaprzestać tej gry... Nie ma prawa obejmować kobiety takiej jak ona. Kobiety
stworzonej, by kochać jednego mężczyznę, a nie wdawać się w romanse z twardzielami, których
życie polega na ciągłej walce. Powinien zaprzestać tej gry!
Ale jeszcze nie teraz.
Najpierw musi ogrzać się przy jej płomieniu, pozbyć się chłodu, który zdradziecko
zakradł się do jego duszy.
Raine ż ochotą odpowiedziała na jego pocałunek, rozchylając usta i zapraszając Corda.
Kiedy ich języki się zetknęły, zaskoczona Raine jęknęła z rozkoszy. Wsunęła dłonie pod krótkie
rękawy koszuli Corda i wpiła się palcami w jego ramiona, jakby straciła równowagę i musiała się
go chwycić, by nie upaść.
Jej reakcja wstrząsnęła Cordem. Poczuł falę obezwładniającego pożądania. Zapragnął
upaść z nią na złociste trawy i kochać się, jakby cały świat przestał się liczyć. Jakby zniknęło
dobro i zło, a pozostali tylko kobieta i mężczyzna: dwoje kochanków obejmujących się,
turlających, łączących się z sobą niczym dwa płomienie.
Raine wyczuła jego pragnienie, zanim z piersi Corda wydobył się cichy jęk. Cord pieścił
językiem jej język, smakował go, przedłużając pocałunek w nieskończoność.
Raine lgnęła do niego. Chciała czuć jego ciało pod swymi palcami, chłonąc słodkosłony
smak ust. Ich głód usuwał wszelkie trudności. Chciała, aby ten pocałunek trwał wiecznie. Bała
się chwili, gdy będą się musieli rozłączyć, a Cord odejdzie w ciemność zapadającej nocy.
Siła jej uścisku i tęsknota ciała powiedziały Cordowi więcej niż jakiekolwiek słowa. Brał,
co mu dawała. Spijał jej żar i namiętność, aż cały świat zniknął. Została tylko Raine, słodki ogień
płonący w jego ramionach.
W końcu Cord zmusił się, żeby oderwać usta od jej warg. Obawiał się, że gdyby nie
przerwał pocałunku natychmiast, nie miałby siły skończyć go nigdy. Taka była prawda.
Prosta i wstrząsająca.
Głód, który odczuwał, był nowy i nieznany. To nie było zwykłe pożądanie! Dawno temu
nauczył się panować nad żądzami. Teraz jednak czuł się tak, jakby w głębi niego rwące
strumienie złożonych i nieoczekiwanych potrzeb przerwały jakąś tamę.
Zamknął oczy i starał się opanować, ale pod powiekami wciąż miał obraz spragnionych,
rozchylonych ust Raine.
„Czy wiesz, jak jesteś kusząca, Raine?", pytał się w duchu, bojąc się odezwać, by znów
jej nie przestraszyć.
Kiedy wreszcie uniósł powieki i odważył się spojrzeć na Raine, w jej pełnych zachwytu
szeroko otwartych piwnych oczach zobaczył swoje odbicie. Poczuł dzikie pragnienie, ostre i
palące.
- Pójdziesz ze mną - powiedział cicho i stanowczo. Nie było to pytanie ani nawet
zaproszenie, lecz stwierdzenie faktu.
Raine wiedziała, że musi się zgodzić. Wszystko za tym przemawiało. Po pierwsze,
zrobiło się ciemno. Po drugie, samotne błądzenie w nieznanej okolicy nie miało sensu.
A po trzecie, nie była jeszcze gotowa, by rozstać się z Cordem.
- Tak - odparła ochryple.
Elizabeth Lowell Pamiętne lato
Prolog Lato 1984 Była koszmarna. Ziemista cera, blade usta, zaczerwienione oczy i włosy w strąkach. Zdjęcie kobiety przepełniło czarą goryczy. Co za pechowy dzień! Rano telefon, wzywający go do natychmiastowego powrotu, a teraz ten potwór! Ale Robert Johnstone nie dał po sobie poznać niezadowolenia. Siedział na wprost ojca kobiety ze zdjęcia. Justin Chandler-Smith IV, dla przyjaciół Blue, kochał swoją rodzinę równie mocno, jak nienawidził terrorystów. Jednak tylko ślepiec nie zauważyłby, że najmłodsza latorośl Chandler-Smitha nie odziedziczyła po ojcu urody. - Kiedy zrobiono to zdjęcie? - zapytał Johnstone obojętnie. Spokojny ton kosztował go wiele wysiłku. Był wściekły, że musi rzucić wszystko, żeby zająć się tą sprawą. Spojrzał raz jeszcze na fotografię i pomyślał, że Blue nie wzywałby go, gdyby sprawa nie była poważna. - Mniej więcej tydzień temu - powiedział Chandler-Smith. - To fotografia do identyfikatora Baby Lorraine. Johnstone przeniósł wzrok ze zdjęcia na szefa. Poza kolorem oczu - orzechowym - i wydatnym, znamionującym upór podbródkiem, nie dostrzegł podobieństwa między Lorraine i jej niezwykle przystojnym i dystyngowanym ojcem. Chandler-Smith miał większą władzę niż dziewięćdziesiąt dziewięć procent wojskowych z Pentagonu. I więcej rozumu. - Kto jeszcze? - zapytał Johnstone, odkładając fotografię. - Kapitan Jon. Trener, niańka, kwoka. - Chandler-Smith podał mu następne zdjęcie. - Godny zaufania. - Opinia czy fakt? - Fakt. Mój człowiek sprawdził jego rodzinę trzy pokolenia wstecz, zanim powierzyłem mu Baby Lorraine. - Wierzę - mruknął Johnstone. Jego nieprzeniknioną twarz rozświetlił nikły uśmieszek. - A to koledzy z drużyny Baby. - Chandler-Smith zaczął rozkładać zdjęcia na biurku. Stukał palcem w każdą fotografię, wymieniając nazwiska jeźdźców i ich nadzwyczajne umiejętności. Johnstone nie przerywał. Niczym przyczajony drapieżnik zapamiętywał każdą twarz, imię i nazwisko, każdy fakt, który pomoże mu odróżnić uczestnika olimpiady od terrorysty. - A to personel stajni - ciągnął Chandler-Smith, rozkładając następne fotografie. - Zwróć uwagę na kobiety. - Dlaczego? Mamy informację, że to któraś z nich? - Nie. Ale jeśli ktoś dotrze do konia Baby, to właśnie za pośrednictwem tych dziewczyn. To zwierzę nie znosi mężczyzn. Johnstone uniósł czarne brwi. - Niebezpieczny. - Jej ogier? Bardzo. Jeśli Baby nie ma w pobliżu, Devlin's Waterloo jest niebezpieczny jak granat bez zawleczki. - Dziwię ci się, że pozwalasz jej na nim jeździć. - Nie mogę jej zabronić. Baby jest równie uparta jak ja. - A ty jesteś z niej dumny jak paw - skwitował Johnstone cierpko. - Przyznaję się do winy - roześmiał się Chandler-Smith. - Baby ma więcej rozumu i
odwagi niż wszyscy mężczyźni, z którymi pracowałem. Poza tym jest bardzo ładna, choć na tym małym zdjęciu tego nie widać. Johnstone milczał ostrożnie. Nie to ładne, co ładne, ale co się komu podoba. Chandler-Smith był najwyraźniej zaślepiony miłością do córki. - Twoim partnerem znowu będzie Kentucky - ciągnął szef. Johnstone skinął głową. - Jest w porządku. - To samo mówi o tobie. - A co z Bonnerem? - To poufne. - Chandler-Smith zawahał się. Ale gdyby nie mógł zaufać czarnowłosemu mężczyźnie, byłby martwy. - Słyszeliśmy, że... Johnstone ani drgnął, lecz stał się czujny jak drapieżnik, który zwietrzył ofiarę. - Zamieniam się w słuch. Oczy Johnstone'a płonęły ogniem; większość ludzi z pewnością poczułaby się nieswojo. Ale nie Chandler-Smith. Nie znosił mężczyzn pozbawionych cierpliwości, inteligencji i umiejętności koncentracji. - Facet, którego nazywasz Barakuda, grozi, że mnie zabije – spokojnie powiedział Chandler-Smith. - Grozi ci, odkąd rozpracowałeś jego szkółkę dla terrorystów w East Bumblefuck w Libanie. - Prawdę powiedziawszy, to ty strzelałeś. - Żołnierzy jest wielu, strategów tylko kilku. Johnstone był nie tylko żołnierzem, i jego szef doskonale o tym wiedział. Jednak po kilku nieudanych próbach Chandler-Smith nie namawiał go już więcej, żeby zmienił zajęcie. Przez osiem ostatnich lat Johnstone uparcie nie chciał awansować. Mówił, że nie nadaje się do pracy za biurkiem. Chandler-Smith wiedział, że któregoś dnia Johnstone się wypali. O ile wcześniej nie zginie. Tak działo się ze wszystkimi pracującymi w terenie. Dopóki jednak ten dzień nie nadejdzie, Johnstone pozostanie najlepszym agentem, jakiego kiedykolwiek miał Chandler-Smith. - W jaki sposób byś mnie sprzątnął, gdybyś był Barakuda? – zapytał Chandler-Smith. - Płacisz mi za to, żebym ci opowiadał bajki? - Tak. Wciąż ci płacę. Jeszcze mnie nie wykończył. Johnstone uśmiechnął się blado. Lepiej niż ktokolwiek wiedział, że nie sposób uchronić ofiary przed terrorystą, który za cenę jej życia był gotów oddać własne. Na szczęście takich było niewielu. Najczęściej chcieli zabić i chełpić się tym, a nie zabić i zginąć. - Porwałbym jedną z twoich córek - powiedział Johnstone - a potem zaproponował wymianę na ciebie. I zabiłbym cię. Ją prawdopodobnie też. Chandler-Smith skinął głową. - Tak myślałem. - Pytanie, czy Barakuda też na to wpadnie - odparł Johnstone. - I czy gotów jest zaryzykować? - Tak, jeśli chodzi o pierwsze pytanie. Co do drugiego... - Chandler- -Smith wzruszył ramionami. - Mogę się założyć, że tak. Sześć dni temu zniknął nam z oczu. - Niedobrze. - Tyle wiem sam. Lorraine i starsze córki są pod kluczem, ale Baby Lorraine jest inna. -
Skrzywił się. - Jeśli ją zamknę, nie będzie mogła wziąć udziału w olimpiadzie. Na to nie mogę się zgodzić. - Masz dojście do organizacji Barakudy. Przyduś jego ludzi - Robię to. - Przyduś mocniej. - Bonner nad tym pracuje. Ale zanim coś wydobędzie, zacznie się olimpiada. Nie wycofam Baby z zawodów. Do diabła, nawet nie wiem, czy dałbym radę! Ona jest dorosła. - Skoro jest dorosła, to cię posłucha. Zrozumie, co jej grozi, i sama się wycofa. Chandler-Smith uśmiechnął się krzywo. - Jest sportowcem. Te wyścigi są bardziej niebezpieczne niż rodeo. - To daj jej spokój. - Nie rozumiem. Barakuda od lat ostrzy na ciebie zęby. Nie dostał cię z dwóch powodów. Po pierwsze, nie chce zginąć. Po drugie, nigdy nie powtarzasz tych samych posunięć. Jesteś nieprzewidywalny. Skoro się upierasz, żeby oglądać wyścig Baby, nie będzie musiał jej porywać. Weźmie ciebie na celownik. - I tu zaczyna się twoja rola. - Jesteś wyższy ode mnie. Kiepska ze mnie tarcza - stwierdził Johnstone rzeczowym tonem. - Nie martw się. Nie mam zamiaru bawić się w Charles'a de Gaulle'a i otaczać się wysokimi ochroniarzami. Znasz się na wykrywaniu zasadzek. - Chcę, żebyś pojechał do Kalifornii, obejrzał tory jeździeckie w Santa Anita i San Diego i wybrał najbezpieczniejsze miejsce, z którego będę mógł obejrzeć start mojej córki. - Pokój hotelowy z telewizorem. W Londynie. - Nie. Nie tym razem. Niech się dzieje, co chce, a ja i tak pojadę na olimpiadę, żeby obejrzeć Baby. - Nawet za cenę życia? - Jest tego warta - odparł z prostotą Chandler-Smith. - Tyle razy sprawiałem zawód swoim dzieciom. Zwłaszcza Baby. Jestem jej to winien. I sobie. Wybieram się na olimpiadę. Johnstone zbyt dobrze znał szefa, żeby się z nim kłócić. Spojrzał na zegarek. Różnica czasu między biurem Chandler-Smitha a Zachodnim Wybrzeżem wynosiła trzy godziny. - Zarezerwuję lot. - Nie trzeba. - Chandler-Smith podał mu grubą brązową kopertę. - Bilety, nowe prawo jazdy, wszystko, czego potrzebujesz. - Kim jestem tym razem? - Nie sprawdziłem. Czy to ważne? - Nie. Kiedy Kentucky zjawi się w Kalifornii? - Już tam jest. Johnstone skinął głową i ruszył w stronę drzwi. - Robercie? Johnstone obejrzał się i został wynagrodzony rzadkim widokiem szczerego, ciepłego uśmiechu szefa. - Ogól się, dobrze? -poprosił Chandler-Smith. -Nie potrzebujesz szkieł kontaktowych, żeby wyglądać jak libański terrorysta. Na twój widok Baby ucieknie z krzykiem. - Nie ona pierwsza. ROZDZIAŁ 1
Brunatne wzgórza łagodnie wznosiły się ponad szerokimi plażami nad Pacyfikiem. Szyby w oknach luksusowych domów na szczytach odbijały popołudniowe słońce. Chłodne, słone powietrze przenikał zapach kalifornijskich traw. Wśród porośniętych eukaliptusami wzgórz i wąwozów kryło się, suche teraz, koryto rzeki. Rozsiane wzdłuż niego szmaragdowe trawniki pól golfowych Fairbanks Ranch Country Club kontrastowały żywo z brunatnymi stokami. Sztuczne przeszkody z drewna, kamieni i wody przecinały koryto i wspinały się na wzgórza. Właśnie te przeszkody, a nie spokojne piękno krajobrazu, przyciągnęły uwagę Lorraine Chandler-Smith. Poprzedniego dnia maszerowała wokół Koloseum w Los Angeles wśród sportowców z całego świata, którzy przebyli tysiące kilometrów, aby wziąć udział w Letnich Igrzyskach Olimpijskich. Wczoraj znajdowała się pośród tysięcy uczestników oszałamiającej uroczystości w hollywoodzkim stylu. Była oczarowana i podniecona tradycją starą jak cywilizacja Zachodu. Dziś Raine była sama. Oceniała przeszkody wzniesione, aby zmierzyć biegłość jeźdźców, ich wytrzymałość i zaufanie, jakim darzyli swoje konie. Trwające trzy dni zawody były dla jeźdźców tym, czym pięciobój dla lekkoatletów. Jej oczy i umysł analizowały niebezpieczny tor, Raine oddychała głęboko, wchłaniając nieznane zapachy tutejszej ziemi. Wychowana w Wirginii i w Europie, uznała suchość kalifornijskiego lata za obcą i pociągającą. Natrętna mieszanina czystych woni była stara jak wzgórza, ocean i promienie słoneczne. Jeszcze raz rozejrzała się po okolicy, przeciągnęła się i podrzuciła ciężki plecak. Woda w butelce zabulgotała przyjaźnie. Ruszyła naprzód, aparat i lornetka podskakiwały na jej piersi. Zrobiła kilka kroków, wzdrygnęła się i doszła do wniosku, że nadszedł czas, by pozbyć się kamyka z buta. Stanęła na jednej nodze i zdjęła but. Chwiejąc się nieco, wygięła się wdzięcznie, choć sama nigdy nie uznałaby się za osobę pełną wdzięku. W wieku jedenastu lat miała przeszło sto sześćdziesiąt centymetrów wzrostu. Była kanciastą dziewczynką, która rozpaczliwie pragnęła czuć się na ziemi równie swobodnie jak na grzbiecie konia. Ale mimo wszelkich starań, by upodobnić się do swoich pięknych starszych sióstr, jej odbicie w lustrze nie zmieniało się. Raine przestała więc patrzeć w lustro. Skupiła się na jedynej rzeczy, w której była dobra, na swojej pasji - pokonywaniu konno znacznie wyższych od siebie przeszkód. W wieku dwudziestu siedmiu lat Raine była gibka, choć jednocześnie zaokrąglona. Promieniała łagodną kobiecą siłą, wykazując zarazem zdecydowanie jeźdźca, który regularnie bierze udział w międzynarodowych zawodach i zwycięża. Nadal jednak uważała się za niezdarę o pospolitej urodzie. Zwykłe brązowawe włosy, zwykłe brązowawe oczy, zwykła śniada twarz, myślała o sobie. Ostatnio co prawda rzadko rozmyślała o swojej powierzchowności. W dzieciństwie spędziła zbyt wiele czasu, zastanawiając się, jak dorównać urodą starszym siostrom. Bez skutku. Niezdarna brązowa kurka nie może konkurować z parą wspaniałych łabędzic. Jedna siostra była wspólniczką w znakomitej firmie prawniczej, żoną senatora, druga występowała na Broadwayu. Dwaj starsi bracia również odnosili sukcesy, jeden był dyplomatą, a drugi neurochirurgiem. Kiedy Raine miała pięć lat, tak długo błagała i upierała się, aż rodzice pozwolili jej
chodzić na lekcje konnej jazdy. Odtąd życie całej rodziny stało się łatwiejsze. Jazda konna okazała się odpowiedzią na pytanie, co zrobić z Baby Lorraine, która, gdy zorientowała się, że nie jest jedyną Lorraine w rodzinie, uparła się, by ją nazywać Raine. Konie pozwalały Raine być najlepszą. Między nią a zwierzętami istniało doskonałe porozumienie. Konie były jej pasją i miłością. Dzięki nim zapominała, że jest niezręczna i nieładna. Zatracała się w rytmie biegu. Była szczęśliwa, śmigając ponad przeszkodami na grzbiecie ogromnego rasowego ogiera. Wtedy czuła się sobą, istotą pełną życia i absolutnie wolną. - Koniec marzeń, czas brać się do roboty - skarciła samą siebie, sznurując but. - Zamiast fruwać nad przeszkodami, skończę w piachu. Tor wygląda na trudniejszy od wszystkich, po których jeździłam na Devem Podniosła do oczu lornetkę i przyjrzała się suchemu łożysku rzeki u stóp wzgórz. Po kilku minutach wyjęła z plecaka notatnik i naszkicowała w nim wzgórza i koryto. Zainteresowała ją nawet gleba. Schyliła się i wyrwała garść trawy, aby odsłonić ziemię. Pod warstwą niewiarygodnie mocnych korzeni grunt był twardy i suchy - bryły gliny i małe kamyczki. Raine podniosła kilka otoczaków i zbadała ich twardość, zapach i smak. Sucho, bardzo sucho, ale nie tak twardo, jak się wydawało. Marszcząc czoło, robiła notatki na marginesie rysunku. Jeżeli spadnie deszcz, warunki radykalnie się zmienią. Pod wpływem wody glina stanie się bardzo śliska. Ale na czas olimpiady nie zapowiadano opadów. Patrząc na ziemię, Raine nie miała wątpliwości, że pozostanie sucha. Jeszcze raz spojrzała na łożysko rzeki i schowała notatnik do plecaka. Stała na szczycie wzgórza, w roztargnieniu podrzucała kamyczki i rozmyślała o igrzyskach. Zastanawiała się, jak będą wyglądały te wzgórza zaludnione przez tłumy widzów i zabudowane prowizorycznymi pawilonami. Co jakiś czas wyrzucała kamyczek, aż w końcu pozbyła się wszystkich. Dłoń miała suchą. Wycierając rękę o spodnie, modliła się, żeby w czasie trwających trzy dni zawodów nie było zbyt gorąco. Upał pozbawia siły jeźdźców, a jeszcze bardziej konie. - Dobrze, że przynajmniej nie jest wilgotno - mruknęła. - Wilgoć byłaby zabójcza. Podoba mi się tutaj - dodała po chwili. Zdziwiła się. Ta spieczona kraina, która powinna wydać się jej obca, sprawiała wrażenie dawno zapomnianego domu. Uśmiechając się do siebie, otarła palce, uniosła aparat i zabrała się do pracy. Ostrożnie nastawiła bardzo długi teleskopowy obiektyw i zrobiła serię zdjęć. Kiedy filmy zostaną wywołane, będzie miała panoramę terenu, który Fairbanks Ranch Country Club dał do dyspozycji organizatorom olimpiady. To nie było najlepsze rozwiązanie. Wolałaby przejść całą trasę, ale to wbrew przepisom. Wszyscy zawodnicy przejdą trasę razem, na dzień przed startem. Za dziesięć dni. Zostało jej dziesięć dni do wydarzenia, które miało być zwieńczeniem jej dotychczasowej pracy. Nie wiedziała, czym się zajmie po olimpiadzie. Czuła tylko, że będzie robiła coś zupełnie innego niż dotychczas. Była gotowa zrezygnować z ekscytującego, ale bardzo wyczerpującego współzawodnictwa. W ciągu ostatnich trzech lat coraz częściej myślała o tym, żeby zająć się hodowlą koni wyścigowych. Devlin's Waterloo był ogierem, który mógłby dać początek jej hodowli. Zdobycie medalu na olimpiadzie przyczyniłoby się do realizacji tego marzenia. Wokół Raine kołysana wiatrem trawa szeptała słowa tęsknoty za upragnionym deszczem. Dziewczyna przymknęła oczy, chłonąc piękno tej dziwnej krainy. Nigdy nie jeździł konno po
równie suchej ziemi. Niepokoiła się, że straci tu instynktowne wyczucie terenu, które miała na Wschodnim Wybrzeżu, w Anglii czy we Francji. Nic na to nie poradzi. Aż do dnia poprzedzającego wyścig musi zadowolić się poznawaniem toru na odległość. Skrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu. Właściwie odpowiadało jej, że najważniejsze zawody rozegrają się w miejscu, które wolno jej było obserwować z pewnej odległości. Całe lata żyła właśnie w taki sposób, spoglądając na świat z dystansu. Zazwyczaj jej to odpowiadało. Jednak czasami, gdy słyszała szepty zakochanych, gdy widziała ich czułe pieszczoty, tęskniła za czymś nieznanym... Uniosła do oczu lornetkę. Nie miała złudzeń. Wiedziała, że nie znajdzie odpowiedniego partnera. Wielu mężczyzn mówiło jej ze złością, że jest cholernie wybredna. Kilka razy zdarzyło jej się ulec wbrew sobie, poddać nastrojowi chwili. Kończyło się to kiepskim samopoczuciem i niewiarą w siłę własnej kobiecości. Daj sobie z tym spokój, niecierpliwie przywołała siebie do porządku. Jedyny rodzaj jazdy, w jakiej jesteś dobra, to jazda konna. Dokładnie obejrzała teren poniżej szczytu. Nie zwracała uwagi na złocistą trawę ani na niebieskoczarne cienie tańczące na wietrze. Przyglądała się zagajnikowi eukaliptusów. Uznała, że smukłe drzewa przypominają jej konie. Są tak samo pełne wdzięku i elegancji pomimo ogromu i utajonej siły. Zastanawiała się, czy zeschłe liście i złuszczona kora pod drzewami okażą się śliskie i czy grunt będzie wilgotny. Z miejsca, w którym się znajdowała, nie potrafiła odpowiedzieć na te pytania, a nie wolno jej było przekroczyć wyznaczonej granicy. Do diabła. Raine spojrzała przez lornetkę na gęste cienie i szarozielone listowie szeleszczące na wietrze. Tak blisko, a jednak tak daleko... Tak jak jej życie. Opuściła lornetkę i ruszyła w przeciwnym kierunku. Ukryty w gąszczu eukaliptusowego zagajnika Cord Elliot nieruchomo czekał, aż kobieta z lornetką przestanie lustrować zarośla. Nie poruszył się nawet wtedy, gdy odwróciła się i zniknęła za wzgórzem. Przykucnięty powoli liczył do sześćdziesięciu. Nikt więcej nie pojawił się na szczycie, więc Elliot podniósł się ostrożne. Nawet kiedy stał, był dobrze ukryty wśród drzew. Nasłuchiwał w skupieniu, jak człowiek, którego życie zależy od czujności zmysłów. Nie usłyszał nic poza cichym poszumem traw, świstem wiatru i szelestem liści. Po chwili wyszedł z zagajnika. Poruszał się zręcznie i bezszelestnie jak cień. Jego piaskowa wiatrówka i dżinsy zlewały się z tłem brunatnych traw. Nawet lornetka miała maskujący kolor. Cord wspinał się na szczyt. Posuwał się płytkim jarem, który prowadził w pobliże miejsca, gdzie zmierzał. Korzystając z naturalnej osłony, wspinał się zręcznie, dopóki nie znalazł się tuż pod szczytem. Wtedy padł na brzuch i wczołgał się na górę. Uważał, by czubek głowy nawet na chwilę nie znalazł się ponad falującą trawą. Jego czarne włosy byłyby doskonale widoczne na tle złocistego zbocza. Przyjrzał się przeciwległemu zboczu. Szukał kobiety wykazującej zbytnie zainteresowanie miejscem, w którym miały się odbyć zawody olimpijskie. Upewnił się, że nikogo tam nie ma. Jeszcze raz zlustrował zbocze, ale to również nie przyniosło efektu.
Dokąd cię poniosło, skarbie, pomyślał ponuro. Do tych głazów? Nie, za daleko. A może w zarośla? Zmrużył oczy i dostrzegł ją klęczącą wśród traw. Dlaczego tam klęczy? Co robi? Cord spojrzał na słońce. O tej porze nie było jego sojusznikiem. Gdyby uniósł do oczu lornetkę, promienie odbiłyby się w soczewkach i zdradziły jego położenie. Na razie musi zadowolić się swoim doskonałym wzrokiem. Kopie. Kopie w ziemi. Dlaczego? Co za świństwo chce tam zasadzić? I dlaczego w tym miejscu? Cord wiedział, że najlepiej byłoby podłożyć bombę na trasie wyścigu, w miejscu, gdzie będą galopować wyczerpane konie. To zamierza zrobić? Mrużąc oczy, patrzył na klęczącą kobietę. Czy chce zabić coś silniejszego i lepszego od siebie? A może zamierza zmasakrować widzów? Odpowiedź podsuwało mu doświadczenie, i nie była ona pocieszająca. Leżał nieruchomo na szczycie i patrzył. Czekał. Na razie tylko tyle mógł zrobić. Kiedy kobieta odwróci się do niego plecami, Cord zejdzie ze wzgórza i zada jej kilka pytań. A ona odpowie mu na wszystkie. Raine podniosła się powoli. Zgniotła w palcach wonne liście eukaliptusa i pozwoliła im pofrunąć z wiatrem. W roztargnieniu strzepnęła spodnie koloru khaki i obciągnęła bluzkę. Cierpki zapach eukaliptusów przylgnął do niej, mieszając się z wonią rozgrzanych traw. Oglądając glebę, stwierdziła z radością, że nawet pod drzewami nie zamieni się w błoto, choćby galopowały po niej tabuny koni. Grunt był suchy aż po litą skałę. Spojrzała na eukaliptusy z szacunkiem. - Dawno nie piłyście, prawda? - spytała. - Mogłybyście dawać korepetycje wielbłądom. Wystarczy na was spojrzeć, a człowiekowi od razu chce się pić. Nie spuszczając oczu z drzewa, sięgnęła do plecaka po butelkę z wodą. W tej samej chwili coś dużego spadło jej na plecy i zwaliło z nóg. Kompletnie zaskoczona, zdała się na instynkt jeźdźca i upadła miękko. Przeturlała się kawałek. Gdy odzyskała oddech, leżała twarzą w pyle i zeschłych liściach. Coś przygniatało ją do ziemi. Lornetka, aparat i plecak zniknęły. Usiłowała wstać, ale bezskutecznie. - Nie ruszaj się - rozkazał zimny, męski głos. Usłuchała bez namysłu. Poczuła na ciele dłonie, które poruszały się jak żadne dotąd. Pomimo poufałości dotyk był całkowicie bezosobowy. Nieznajomy nie obmacywał jej, lecz obszukiwał. Świat zawirował, mężczyzna przekręcił ją na plecy. Poczuła jego twarde mięśnie, kiedy nogą przygwoździł do ziemi jej nogi. Przedramieniem przytrzymywał jej gardło: dopóki się nie poruszy, będzie mogła oddychać. Jeśli zacznie się wyrywać, napastnik ją udusi. Walcząc ze strachem, patrzyła w twarz mężczyzny i starała się odgadnąć jego zamiary. Wolną ręką obmacał jej barki, ramiona, klatkę piersiową, brzuch i uda. Wydała z siebie bulgotliwy ochrypły dźwięk, który mógł wyrazić jej strach, gniew i protest. Zimne jak lód niebieskie oczy spoczęły na jej twarzy, podczas gdy dłoń mężczyzny przesuwała się w dół, badając prawą kostkę Raine i zdejmując but. Tak samo sprawdzona została
lewa noga. Mężczyzna odrzucił buty Raine poza jej zasięg. Wylądowały na plecaku, aparacie fotograficznym i lornetce. - Imię. Upłynęła dłuższa chwila, nim zrozumiała, czego chce od niej napastnik. -Raine. - Nazwisko. -Smith. Przełknęła ślinę, aby zwilżyć wyschnięte gardło. - Co tu robisz? Zamknęła oczy i starała się uspokoić. Umiała sobie radzić ze stresem, każdy sportowiec musi się tego nauczyć. Poza tym musi myśleć jasno mimo silnego napięcia. Raine przeanalizowała sytuację i błyskawicznie zrozumiała, że gdyby napastnik chciał ją skrzywdzić, już by to zrobił, zamiast zadawać pytania. Strach ustąpił miejsca wściekłości. Otworzyła oczy i twardo spojrzała w twarz przeciwnika. - Kim jesteś, do cholery? Przedramię mężczyzny przesunęło się nieznacznie, tamując dopływ powietrza. Ucisk zelżał równie gwałtownie, jak się wzmógł. Jasne oczy wpatrywały się w nią, żeby sprawdzić, czy zrozumiała. Zrozumiała. Kiedy znów otworzyła usta, uczyniła to, żeby odpowiedzieć na jego pytanie. - Oglądałam okolicę - powiedziała przez zaciśnięte zęby. - Dlaczego? Żadnej modulacji głosu. Wciąż ten sam beznamiętny ton. - Startuję w olimpiadzie. W oczach mężczyzny zapaliło się światełko. - Udowodnij to. Jego głos nadal był bezbarwny, ale stosunek napastnika do niej zmienił się nieznacznie. Mężczyzna stał się odrobinę mniej... drapieżny. - Zostawiłam Deva w Santa Anita - odparła Raine zwięźle. Gniew sprawił, że w jej głosie słychać było wysokie tony. - Deva? - Po raz pierwszy w głosie mężczyzny zabrzmiała ciekawość. - Devlin's Waterloo. Mój koń. - Opisz go. - Gniady ogier bez śladu bieli, przeszło metr siedemdziesiąt w kłębie, w trzech czwartych czystej krwi arabskiej, w jednej czwartej irlandzkiej lub... - Zupełnie nieźle, Raine Smith - przerwał jej mężczyzna, dziwnie akcentując nazwisko. Spojrzał na nią i napięcie zelżało, jego ciało stało się mniej wrogie, mniej bezosobowe, za to bardziej miękkie i podniecające... Zabrał ramię, uwalniając jej gardło z uścisku. Wciąż jednak przygniatał nogi Raine, wciąż był czujny. - A jeśli o mnie chodzi - powiedział z lekkim uśmiechem - możesz mnie nazywać Cord Elliot. Mógłby dodać, że zupełnie nie przypomina kobiety na zdjęciu do identyfikatora. Fotograf musiał być pijany albo na kacu. Zdjęcie w najmniejszym stopniu nie oddawało inteligencji i wrażliwości jej niezwykłych piwnych oczu, uwodzicielskich ust i urokliwego zarysu mocnego podbródka. Teraz nie miał wątpliwości, że to córka Chandlera-Smitha. No... prawie nie miał. W świecie Corda stuprocentowo pewne nie było nic prócz śmierci.
- Jeśli nie podoba ci się imię Cord, jestem otwarty na sugestie – dodał rozbawiony. Raine patrzyła na niego, zafascynowana ciepłym blaskiem jeszcze przed chwilą lodowatych niebieskich oczu. Wciągnęła powietrze i poczuła zapach słońca, trawy i... mężczyzny. Nagle zdała sobie sprawę, że Cord jest mężczyzną, którego ciało przygniatają do ziemi. Był ciepły, szybki i niebezpieczny, a jego włosy, gęste i czarne, przypominały grzywę ogiera. Ta bliskość zmieszała ją i zawstydziła. - Moje sugestie mogą ci się nie spodobać - powiedziała z wysiłkiem, aby pozbyć się odurzającego ciepła, które zaczęło ogarniać jej ciało. - W stajniach słyszy się najprzeróżniejsze imiona. Zwłaszcza podczas zawodów. - Uczestniczka olimpiady, co? - spytał Cord niskim głosem, spoglądając na szczupłe ciało, tak spokojnie leżące pod nim. Był prawie pewien, że wie, kim jest ta dziewczyna, ale subtelna różnica pomiędzy prawie a absolutnie, zabiła już niejednego. - Tak - powiedziała chłodno. - Biorę udział w zawodach. - To tłumaczy, dlaczego upadłaś miękko i w sposób kontrolowany, a nie umiałaś się obronić. To efekt bardzo cywilizowanego treningu. Nie jesteś wychowanką kubańskich ani libańskich obozów szkolących bandytów. - Obozów? - spytała, podnosząc głos. Obezwładniająca intymność zniknęła bez śladu. Nagle przestraszyła się, że mimo wszystko znalazła się w rękach wariata. - Nie bądź taka zdziwiona. Takie obozy istnieją. - O czym ty mówisz? - O terroryzmie. Cord odpowiedział jej w roztargnieniu. Jego uwagę przykuła miękka krągłość piersi Raine, które uniosły się, gdy dziewczyna raptownie westchnęła. Jednocześnie z przyjemnością poczuł ciepło jej nóg pod swoim udem. - Terroryzm? Ależ to śmieszne! Czy wyglądam na terrorystkę? – spytała rozgniewana. - Nie masz kłów jak wampir, co? - Uśmiechnął się ponuro. – Posłuchaj skarbie, ostatnia terrorystka, która trafiła w moje ręce, miała na sobie balową suknię z żółtego jedwabiu, a czuć od niej było nienawiść i kordyt. Kordyt to materiał wybuchowy - dodał, widząc, że Raine nie rozumie, o czym mówi. - Terrorystka? - powtórzyła Raine wysokim głosem. - Kobieta? - Mężczyźni nie mają monopolu na przemoc. -Ale... Cord mówił dalej, jakby nie słyszał. - Ty nie pachniesz jak terrorystka. Musnął ją wzrokiem bardziej poufale, niż gdy szukał ukrytej broni. Zbliżył twarz do jej szyi i powoli wciągnął powietrze. Poczuł zapach pełen ciepła i obietnic. - Pachniesz słońcem, suchą trawą i cieniem pod eukaliptusami - powiedział cicho. Pachniała jeszcze innymi rzeczami: kobiecym potem, słodkim piżmem, ale Cord wątpił, czy chciałaby to teraz usłyszeć. Raine spostrzegła zmysłowe drganie jego nozdrzy, gdy wdychał jej woń. Zorientowała się, że wstrzymuje oddech jak niewprawny jeździec zbliżający się do przeszkody. Poczuła się bezbronna, zła i zakłopotana. - Nawet jeśli wśród kobiet zdarzają się terrorystki, w pojedynkę nie byłabym chyba groźna? - spytała. - Mogłaś podkładać bomby. - To śmieszne.
- Co rozrzucałaś? - zapytał niedbale, jakby nie zależało mu na odpowiedzi. Tylko jego oczy zrobiły się raptem czyste jak lód i bezwzględne jak zima.Nigdy nie zapominał, że należy mieć absolutną pewność. Śmierć to sprawa ostateczna. Raine wyczuła, że pod pozorną nonszalancją Corda kryje się czujność. Był jak Dev zbierający siły przed nieznaną przeszkodą, czekający na znak jeźdźca. - Kamyki - powiedziała szybko. - Rzucałam kamyki. Mam taki zwyczaj. Spacerując, podnoszę kamyczki i zbieram je w dłoni, kiedy myślę. Twoje przesłuchanie nie ma sensu. - dodała gniewnie. - W plecaku nie mam miejsca na bomby! Cord wiedział, że Chandler-Smith nie wtajemnicza rodziny w swoją pracę, ale i tak trudno mu było uwierzyć, że córka Blue może być równie naiwna. - Kordyt i inne środki wybuchowe nie zajmują wiele miejsca - powiedział niecierpliwie. - W twoim plecaku śmiało mogłoby się zmieścić pięć staromodnych lasek dynamitu. I w ten sposób cały tor wyleciałby w powietrze. - W jego głosie pojawiły się twarde nuty. - Dlaczego kopałaś? - Żeby zobaczyć, jakie jest podłoże. Cord milczał, czekając, aż mu to wyjaśni. To bardzo skuteczna metoda: milczeć i czekać. Cenił ją i często stosował. Jeżeli Raine jest tak niewinna, na jaką wygląda, szybko mu wyjaśni, co miała na myśli. - Chciałam sprawdzić, czy podłoże jest miękkie czy twarde - powiedziała. - Suche czy wilgotne. Czy ziemia jest zwarta i czego mam się spodziewać na zboczu, gdzie kopyta Deva mogą się głęboko zapadać. - Nie przyszłaś, żeby podkładać małe bomby? - Dlaczego ktoś miałby... - Żeby zbiegające ze zbocza konie poczuły przedsmak piekła - powiedział cierpko. - Robić krzywdę koniom! - zawołała wstrząśnięta. - Kto mógłby być tak okrutny? Przyglądał się jej długą chwilę. Jeżeli oburzenie i niewinność były fałszywe, Cord jest już martwy. Jeżeli nie były fałszywe, powinien skopać tyłek Blue za chowanie najmłodszego dziecka pod kloszem. - Skoro tak myślisz, dziecino - w jego głosie słychać było ironię pomieszaną ze zmęczeniem - nie powinnaś sama wychodzić po zmroku. Pamiętasz olimpiadę w Monachium? A jeśli jesteś zbyt młoda, to co powiesz na zamachy IRA? Krwawe szczątki ludzi i koni. - Zrób coś! - wyszeptała z trudem, przerażona jego słowami. - Staram się - powiedział beznamiętnie. - Napastując obce kobiety? - Robię wszystko, co się da. Raine spojrzała w jego zimne, czujne oczy i pomyślała, że opanowanie Corda dorównuje jego morderczym umiejętnościom. Przynajmniej taką ma nadzieję. Nadal leżała na ziemi jak przyszpilony motyl. A przygniatający Raine mężczyzna wcale nie miał zamiaru jej uwolnić. ROZDZIAŁ 2 Cord spojrzał uważnie na Raine. Przeczucie mówiło mu, że nie kłamie. Życie nauczyło go nie ufać ludziom. Zawsze istnieje możliwość pomyłki.
To wystarczająco dużo, by dać się zabić. Przesunął się, tak że ucisk na nogi Raine zelżał, ale jej nie uwolnił. Gdyby chciała wykonać jakiś ruch, natychmiast by to wyczuł. Ona jednak po prostu leżała, przyglądając się twarzy Corda. Pod maską obojętności wyczuwała żywą inteligencję. Traktował ją w sposób zupełnie dla niej nowy. Po kilku minutach jego czarne brwi uniosły się nieco, a lodowato niebieskie oczy spojrzały cieplej. Cokolwiek zagrażało jej ze strony Corda, odeszło w przeszłość. Poczuła ulgę. Zaraz jednak pomyślała o własnej kruchości. Gdyby Cord Elliot był mordercą, byłaby teraz jeszcze jednym zmasakrowanym ciałem zgwałconej kobiety, które pokazują w wieczornych wiadomościach. Zaczęła dygotać. Nieznany mężczyzna zwalił ją z nóg i przydusił do ziemi! Starała się opanować, ale wciąż drżała, przeklinając w duchu własną słabość. Cord zorientował się, że jest wyczerpana. Wprawdzie dotarło już do niej, że nie grozi jej żadne niebezpieczeństwo, ale dopiero teraz uświadomiła sobie, co mogło się zdarzyć. W piwnych oczach Raine zalśniły łzy. Usta zadrżały. Na twarzy pojawił się grymas. Cord zawstydził się. Zaskoczyło go własne zmieszanie. Przecież tylko wykonywał swoją pracę, i to w sposób najbardziej bezpieczny i efektywny. Dziewczyna w każdej chwili mogła wyjąć z plecaka broń. Musiał powalić ją na ziemię. Mimo to czuł się tak, jakby zgwałcił Raine. W pewnym sensie tak właśnie było. W kilka chwil unaocznił dziewczynie, jak bardzo złudne jest jej poczucie bezpieczeństwa, jak bardzo jest słaba i jak nieprzewidywalne i groźne rzeczy mogą jej się przytrafić. Było to okrutne, choć konieczne. A teraz leży tak blisko niego. Oczy ma szeroko otwarte, usta pobladłe. Dłonie zacisnęła w pięści, aby ukryć ich drżenie. Przepraszam, Blue, pomyślał Cord. Miałeś rację. Ona zasługuje na to, by ją chronić. Na świecie i tak jest zbyt wiele okrucieństwa. Kiedy Raine przygryzła wargi, by powstrzymać płacz, poczuł, że dłużej nie zniesie tego napięcia. Wiedząc, że nie powinien tego robić, przygarnął ją do siebie. Teraz jego gesty były pełne czułości. Jego siła już nie zagrażała Raine, lecz miała ją chronić. Długimi, szczupłymi palcami pogłaskał dziewczynę po włosach. Przemawiał do niej głębokim, uspokajającym głosem. Jego ramiona były murem osłaniającym Raine przed złym światem. - Już dobrze - szeptał Cord, gładząc włosy dziewczyny. Przytulił jej głowę do swojej piersi. - Nie chciałem cię przestraszyć. Cholernie mi przykro, że tak się stało. Przy mnie jesteś bezpieczna. Zawsze. Obiecuję ci. Nie potrafiła się powstrzymać. Uniosła ręce i zaczęła gładzić dłońmi jego koszulę, szukając pod nią sprężystych mięśni. Łagodne słowa Corda działały na nią kojąco, podobnie jak siła mięśni. Pokazał jej, jak kruchy jest świat, który dotąd uważała za bezpieczny. Świadomość, że teraz Cord będzie ją chronił, przyniosła ulgę. Westchnęła raz jeszcze i w końcu udało się jej opanować. Łzy spływające po policzkach pozostawiły srebrzyste smugi w kurzu, który pokrywał jej twarz. Spostrzegła nagłą zmianę w oczach Corda. Jego źrenice powiększały się, w miarę jak zapamiętywał rysy twarzy Raine i lśnienie łez na jej skórze. Ukrył palce w jej potarganych włosach i łagodnie scałował łzy migoczące na rzęsach. - Przepraszam - powtórzył ochryple. - Naprawdę nie chciałem cię wystraszyć, Raine... Jakie piękne imię. Piękne oczy, piękna dusza...
Jego usta musnęły wargi Raine tak delikatnie, że nie była pewna, czy nie uległa złudzeniu. Ale srebrzysty ślad jej łez na ustach Corda nie był złudzeniem, podobnie jak dotyk i ciepło jego twardego ciała. Wstrzymała oddech, choć nie ze strachu. Jej ciałem wstrząsnął namiętny dreszcz. Cord poczuł to drżenie. Uniósł głowę, i spojrzał na Raine. - Nic ci nie jest? Pokręciła głową. Nie ufała swojemu głosowi. - Przepraszam - wyszeptała z wahaniem. Odgarnął jej z twarzy gęste, brązowe włosy. - Za co? - Za to, że zachowałam się jak dziecko. - Kiedy nas coś zaskoczy, wszyscy zachowujemy się jak dzieci. - Ty nie. Cord szerzej otworzył oczy. Powiedziała to takim pewnym tonem, jakby znała go od lat. A przecież widziała go raz pierwszy. - Co masz na myśli? - Od dawna nikt cię nie zaskoczył - powiedziała cicho. - Ty mnie zaskoczyłaś. Teraz. - Spojrzał na nią uważnie. - Jesteś niezwykłą kobietą, Raine. Bardzo niezwykłą. I bardzo piękną. Pokręciła głową. Kasztanowe włosy zatańczyły wokół jej twarzy. Niecierpliwym ruchem odgarnęła je za uszy. Nie uważała się za piękną ani atrakcyjną. Komplementy mężczyzn uznawała za nic nie znaczące pochlebstwa. Irytowały ją, sądziła bowiem, że mężczyźni uważają ją za na tyle głupią, by mogła uwierzyć. Cord spostrzegł, że Raine sztywnieje i odsuwa się od niego, więc szybko ją puścił. Wiedział, że jeśli zechce ją powstrzymać, Raine zacznie z nim walczyć. Miała prawo. Teraz nic już nie usprawiedliwiało przemocy. Odsunął się od niej z ociąganiem. Raine usiadła ostrożnie. Wmawiała sobie, że poczuła ulgę, kiedy ją oswobodził. Ale tak nie było. Najpierw zaatakował ją brutalnie, potem jednak obejmował ostrożnie, jakby była bardzo cenna i delikatna. Cord nie przeszkadzał jej, kiedy siadała, ale kiedy sięgnęła po plecak, chwycił ją za nadgarstek i unieruchomił rękę. Spojrzała na niego, wstrzymując oddech. Przypomniał sobie, że nie sprawdził zawartości plecaka. Przecież mogła tam mieć broń. - Nadal mi nie ufasz, prawda? - spytała zaskoczona i rozczarowana. Dłuższą chwilę spoglądał w jej zdumione, piwne oczy. W końcu uwolnił nadgarstek, pozwalając, by cofnęła delikatną rękę. - Mam dziewięćdziesiąt siedem procent pewności, że jesteś osobą, za którą się podajesz. Pozostałe trzy - dodał rzeczowym tonem - mogą mnie kosztować życie. Gwałtownie cofnęła rękę, jakby plecak parzył. - Chciałam wyjąć grzebień. - To go wyjmij. - Nie. Ty go wyjmij. Nie krępuj się. Oboje będziemy czuli się bezpieczniej, gdy będziesz miał sto procent pewności. - Stuprocentowo pewne nie jest nic prócz śmierci. Sięgnął po rzeczy Raine. Najpierw podał jej buty, następnie położył sobie plecak na kolanach i otworzył go.
Podczas gdy Raine zakładała buty, przeglądał zawartość niebieskiego plecaka, szukając grzebienia. Nie trafił na nic podejrzanego. Z całą pewnością plecak nie zawierał nic niebezpiecznego. To, co nosiła przy sobie, było równie niewinne jak ona sama. Albo tak mu się wydawało. Te przeklęte trzy procenty. Namacał notatnik. Widział, jak go używała, więc powinien sprawdzić, co w nim jest. Zawahał się. Nie chciał naruszać jej prywatności bardziej, niż już to uczynił. Własna reakcja zaskoczyła go, a nawet wprawiła w zdumienie. Wcześniej nigdy nie miał skrupułów, gdy naruszał czyjąś prywatność. Po prostu starał się jak najlepiej wykonać zadanie. Z grzebieniem w dłoni zwrócił się w stronę Raine. W drugiej trzymał notatnik. Podał jej grzebień. Zauważył, bo zawsze zauważał najdrobniejsze szczegóły, że grzebień był czysty, choć zniszczony. Między jego zęby wplątało się kilka nitek z plecaka. - Mogę? - zapytał, wskazując notatnik. - Oczywiście. - To wcale nie jest oczywiste. Ale dziękuję, że pozwalasz mi sprawdzić. - Już powiedziałam - odparła. - W ten sposób obydwoje poczujemy się lepiej. Wzięła grzebień i zaczęła rozczesywać sięgające do ramion włosy. Czesała je powoli prawą ręką, na którą upadła, kiedy Cord się na nią rzucił. Nie zważała na ból przedramienia. Zdarzało się, że skakała przez przeszkody z pękniętymi żebrami, po niewielkim wstrząśnieniu mózgu lub ze złamaniami kośćmi śródstopia. Kilka sińców nie miało znaczenia. Cord zakończył przeszukiwanie plecaka i zajął się notatnikiem. Szybko go przekartkował. To, co tam znalazł, zrobiło na nim wrażenie. Córka Blue nie umiała rysować, ale doskonale wiedziała, w jaki sposób ukształtowanie terenu wpływa najeźdźca i zwierzę. W zamyśleniu zamknął notatnik i spojrzał na Raine. Jej włosy kręciły się naturalnie, były gęste i grube. Ich końce zawijały się uparcie, pomimo usilnych starań Raine, by je wygładzić. W promieniach słońca połyskiwały złociście, dodając twarzy ciepła i życia. Raine nie była zachwycona swoimi włosami. Po prostuje rozczesywała, krzywiąc się od czasu do czasu, gdy natrafiała na supeł lub gdy ramię odmawiało jej posłuszeństwa. Krzywiła się nie z bólu, lecz z niecierpliwości - Do diabła - mruknęła Raine, kiedy grzebień znów utknął we włosach. Jej irytacja dosięgła zenitu, gdy uchwyciwszy wszystkie włosy jedną ręką, nie mogła znaleźć spinki. Musiała wypaść, gdy Raine upadła na ziemię. Rozejrzała się dookoła, ale nigdzie nie spostrzegła spinki. Może Cord ją znalazł. Spojrzała na niego. Przyglądał się jej, z plecakiem na kolanach i zapomnianym notatnikiem w dłoni. Na jego twarzy igrał pełen zachwytu uśmiech. Nigdy dotąd nie widziała mężczyzny, który by się jej przyglądał w taki sposób. Myśl, że to jej widok sprawił mu przyjemność, wywołała w niej falę gorąca. Taka reakcja była dla Raine czymś zupełnie nowym. - No i jak? - spytała, unosząc brwi. - Znalazłeś w moim plecaku plany wywołania trzeciej wojny światowej? - Butelka z wodą, ołówki, rzemienie z niewyprawionej skóry, notatnik, magnetofon, film do aparatu, jabłko, tabliczka czekolady, bandaż elastyczny i klamerka. - Klamerka? Pokaż. Cord sięgnął do plecaka i wyjął z niego klamerkę nie większą niż paznokieć kciuka. Raine wypuściła włosy i nachyliła się, żeby ją lepiej widzieć. Wiatr oplatał palce Corda jej włosami. Z trudem opanował pragnienie, by owinąć jedwabiste pasma wokół dłoni, posadzić sobie Raine na kolanach i ucałować. Pragnął jej tak, że aż go to przerażało.
Nie dał jednak nic po sobie poznać. Był tego pewien. Gdyby domyśliła się targających nim uczuć, zerwałaby się i uciekła co sił w nogach. - A więc tu się zapodziała - mruknęła Raine. - Szczotkowałam Deva, kiedy kapitan Jon mnie zawołał. Nie miałam czasu jej odłożyć, więc schowałam ją w bezpieczne miejsce. - Kiedy to było? - zapytał Cord. W jego głosie słychać było śmiech. - Pięć tygodni temu - odparła. - Zawsze chowam rzeczy w bezpiecznym miejscu, a potem o nich zapominam. Kapitan Jon twierdzi, że potrzebuję opiekuna. - Nie masz nikogo? - zapytał Cord obojętnie, ale jego oczy płonęły ciekawością. Blue nie wspomniał o ukochanym córki, ale ojcowie nie zawsze wiedzą o takich sprawach. Nawet tacy ojcowie jak Chandler-Smith. - Nie. A nawet gdybym miała - odparła Raine cierpkim tonem – jego zgubiłabym także. - To zależałoby od mężczyzny - stwierdził Cord gładko i z uśmiechem, ale jego głos brzmiał poważnie. Raine spojrzała szeroko otwartymi oczami na mężczyznę, który siedział obok i wpatrywał się w nią intensywnie. Uniosła rękę i odgarnęła włosy, starając się, żeby nie musnęły dłoni Corda. Ten ruch sprawił, że lekko się skrzywiła. Cord jednak to zauważył. Jego oczy widziały wszystko. - Boli cię. - To nic - odparła. - Pokaż. - Pewnie tylko siniak. Wyciągnął rękę i czekał. Jego zachowanie było władcze, ale nie dlatego, że był silniejszy. Nadąsana odwinęła rękaw wypłowiałej niebieskiej koszuli. - Widzisz? Zobaczył czerwoną pręgę na delikatnej skórze. Pręga zaczynała się kilka centymetrów poniżej łokcia i ginęła pod zawiniętym rękawem. W zgięciu po wewnętrznej stronie skóra była skaleczona. Lśniły tam maleńkie kropelki krwi. Szybko wsunął palec ponad skaleczenie, nie pozwalając Raine zaprotestować. Materiał ustąpił i ukazało się głębokie zadrapanie. Na jego widok Cord zacisnął wargi. Wyjął z kieszeni czystą chusteczkę, zwilżył wodą z butelki i przycisnął do uszkodzonej skóry. - Boli? - zapytał, patrząc Raine w oczy. Chciała odpowiedzieć, przełknęła ślinę i potrząsnęła głową, zawstydzona, że z jej powodu ma wyrzuty sumienia. - Nic mi nie jest. Lekko dotknęła jego ręki. Wyczuła napięte mięśnie. - Większe urazy zdarzają mi się z własnej winy. Dwa razy na tydzień. - Ale tego nie zrobiłaś sobie sama. Ja to zrobiłem. Nie wiedziała, co na to odpowiedzieć, więc patrzyła w milczeniu, jak Cord opatruje jej rękę. Kontrast pomiędzy pełną męskości siłą jego barków a nadzwyczajną delikatnością, z jaką czyścił skaleczoną skórę, sprawił, że Raine poczuła nieznany dreszcz. Patrzyła na czarne włosy Corda, jego niebieskie oczy, na męską twarz i zmysłowo wykrojone usta i zastanawiała się, jak to możliwe, że ten mężczyzna najpierw tak bardzo ją przestraszył, a kilka minut później sprawił, że poczuła się bezpieczna jak nigdy. Cord zorientował się, że na niego patrzy. Przytknął palce do miejsca, gdzie pod delikatną skórą nadgarstka pulsowała tętnica. - Przebaczysz mi? - zapytał. - Jasne - wyszeptała, nie rozumiejąc dlaczego.
- Nie mam żadnego alkoholu, żeby przemyć ranę. - Spojrzał na czerwoną pręgę. - Myślę, że zastosuję najstarszy sposób. - To znaczy? - Pocałuję i do wesela się zagoi; - Jego głos był głęboki jak cienie pod wonnymi eukaliptusami. Zaskoczona Raine rozchyliła usta, nie zdając sobie sprawy, że w ten sposób zaprasza go do pocałunku. - Ale - ciągnął Cord aksamitnym głosem - nie będzie to pocałunek ojcowski, choć uzdrowicielski. Dla nas obojga. Raine poczuła, że jej tętnica pod palcami Corda pulsuje mocniej i szybciej. Wiedziała, że on także to poczuł. Odwróciła wzrok, zakłopotana swoją reakcją. Nie należała do kobiet tracących głowę, tylko dlatego, że przystojny mężczyzna dotknął jej nadgarstka i powiedział, że ją pocałuje. I wtedy zdała sobie sprawę, że to nie jego wygląd przyprawiając przyspieszone bicie serca. To jego nieoczekiwana czułość wtrąciła ją z równowagi. Siłą, którą promieniował, i pragnienie obudziły w niej uczucia, których istnienia w sobie nie podejrzewała. Aż dotąd. Cord uniósł wilgotną chusteczkę i znów obejrzał skaleczone przedramię. - Lepiej będzie oczyścić to wieczorem - stwierdził rzeczowym tonem. - Nocujesz tutaj? Była wytrącona z równowagi, niezdolna do odpowiedzi, przejęta myślą, że Cord może spędzi z nią noc. Szybko jednak uznała, że to jego metoda prowadzenia rozmowy. Lub przesłuchania. Rzuca myśl, która jest prawdziwa lub fałszywa, a potem zadaje pytanie, które nie ma z nią żadnego związku. Osoba, do której skierowane jest pytanie, nie wie, czy ma protestować, czy też odpowiadać. Odpowiedziała więc na pytanie, a następnie zorientowała się, że w ten sposób zgodziła się, aby Cord spędził z nią noc. Tak samo, jak zgodziła się, żeby ją pocałował. - Bardzo sprytne - powiedziała. Czuła, że dała się wywieść w pole, ale nie miała o to zbytniej pretensji. - Dziękuję - powiedział z uśmiechem. - Szybka jesteś. Uniosła brwi. - W porównaniu z tobą jestem ślamazarna. I nie zostanę tutaj. Chcę obejrzeć jeszcze co najmniej jedno wzgórze. - W tamtym kierunku? - zapytał, wskazując nagie wzgórza i wąwozy. - Niezupełnie. Mogę je oglądać, ale z daleka. Aż do dnia poprzedzającego zawody. Dlatego - powiedziała, wskazując szczyt wzgórza poza oznaczeniami - wybieram się tam. - Skończysz przed zmrokiem? - Tak. - Szkoda - powiedział, przyglądając się Raine, a nie wzgórzom. - Myślę, że w świetle księżyca to miejsce jest wystrzałowe. Prawdziwy dynamit. Raine posmutniała. Przypomniała sobie, do czego używają dynamitu terroryści - Przepraszam. Źle to ująłem. Chodźmy. Wstał, podał jej rękę i pomógł się podnieść. Oboje jednocześnie zauważyli zaginioną spinkę do włosów. Cord schylił się, zanim Raine zdążyła wykonać ruch w stronę spinki. - Ja się tym zajmę - powiedział, stając za Raine. Zebrał jej włosy i spiął, potem powoli i z czułością pogładził złociście połyskującą masę. Raine znieruchomiała pod jego dotykiem. Jej zmysły wyostrzyły się. Czuła na szyi ciepły oddech Corda i delikatny dotyk jego warg.
- Twoje włosy pachną słońcem - powiedział ochrypłym głosem. - Którędy teraz? - zapytał zaraz, jak gdyby nigdy nic. Obejrzała się, znów wytrącona z równowagi. Miała ochotę dotknąć Corda. Nie rozumiała dlaczego, ale wiedziała jak bardzo. Za bardzo. Schyliła się, by podnieść plecak. Cord znów ją wyprzedził i zarzucił go sobie na ramię. Podniósł aparat i lornetkę i zawiesił je na szyi Raine. Notatnik i ołówek znalazły się w jego dłoni. - Weź aparat - powiedział. - Ja zajmę się szkicowaniem. - Bo moje szkice są kiepskie? - spytała rozbawiona. Wiedziała, że jej rysunki są nieudolne i zrozumiałe wyłącznie dla niej. Kapitan Jon często jej to powtarzał. - Powiedzmy, że nie stanowisz konkurencji dla Leonarda da Vinci. -A ty? - Powiesz mi to wieczorem, kiedy po kolacji obejrzysz moje szkice. - Panie Elliot... - zaczęła. - Nie jesteś głodna po długim spacerze? - Nie pozwolił jej skończyć. - Pewnie, że jestem, ale... - Świetnie. Zawieziesz mnie do Santa Anita, a ja postawię ci kolację. Uczciwa transakcja, prawda? - Ale... - Dobrze, dwie kolacje - dodał szybko, uśmiechając się do niej. – Niech stracę. A na imię mam Cord, nie pan Elliot. Raine zacisnęła zęby. Od lat z nikim nie czuła się równie swobodnie. - Prowadź na wzgórze - zadysponował Cord. Zduszony śmiech sprawił, że jego głos stał się jeszcze głębszy niż zwykle. Ale śmiech szybko ucichł. Zostało tylko pragnienie. Spojrzał na nią tęsknym wzrokiem. - Jeśli chcesz, żebym sobie poszedł, odejdę. Ale wolałbym zostać. Będę grzeczny. Obiecuję. W jego oczach zapaliły się ogniki, jasnoniebieskie tęczówki zalśniły jak diamenty. Z męskiej twarzy spoglądały niezwykle żywe, ocienione gęstymi rzęsami oczy. Raine zmusiła się, by odwrócić wzrok. Przyszła tu, żeby obejrzeć teren, a nie mężczyznę. Nawet jeśli ten mężczyzna był tak intrygujący jak Cord Elliot. Stopniowo jej uwagę bez reszty pochłonęło otoczenie. Wzgórza były nagie, pozbawione roślinności. Stały na nich nieliczne domy. W wąwozach powoli zapadał zmrok. Raine była zadowolona z towarzystwa Corda. Pokazał jej, że bezpieczny, cywilizowany świat zawodów sportowych nie jest jedynym światem. Przypomniał o istnieniu innego, w którym panowały gwałt i okrucieństwo. - A ty czym się zajmujesz? - spytała Corda. - Nie masz nic do roboty? - Robię to, co ty. Spojrzała na niego zdziwiona. - Jeździsz konno? - Niezupełnie. Już nie. - Kącik ust uniósł mu się w półuśmieszku. Kiedyś rzeczywiście jeździł konno - na mustangach i dzikich koniach kalifornijskich. Na takich wierzchowcach Raine nigdy nie jeździła, może nawet nigdy podobnych nie widziała. - Ale dzisiaj robię to, co ty: przeszedłem tu, żeby się zapoznać z terenem zawodów. - Czego tu szukasz, skoro nie jesteś jeźdźcem? - Miejsc, gdzie można się ukryć. Miejsc niedostępnych dla fal radiowych. Zakątków, skąd może strzelać snajper. Niedbała akceptacja przemocy w jego wypowiedzi wstrząsnęła Raine. Patrzyła z
przykrością, jak Cord wyjmuje z kieszeni małą radiostację i wysuwa antenę. - Thorne? Inna godzina. To samo miejsce. - Przerwa. - Tak. Raine nie rozróżniała dźwięków dochodzących z czarnego pudełka, ale Cord zrozumiał wiadomość. Złożył antenę i wsunął krótkofalówkę do kieszeni. Ujął Raine za rękę i poprowadził w stronę najbliższego wzgórza. Ze szczytu widać było suche łożysko rzeki, które wiło się po terenie toru wyścigowego. - Czego szuka jeździec? - zapytał. Szła tuż obok niego, ale pytanie do niej nie dotarło. Była zbyt przejęta, bo zrozumiała, w jakim świecie żyje Cord. W świecie, w którym wszędzie podejrzewano przemoc i oszustwo. W świecie jej ojca. W świecie, którego nienawidziła. W świecie, który - przysięgła to sobie - nigdy nie będzie jej światem. - Raine? - zapytał Cord, zaskoczony wyrazem jej twarzy. Zaczerpnęła powietrza i zaczęła opowiadać o czekających ją trzydniowych zawodach. Jej życie było dla niego zupełnie obce. - Dzisiaj chcę tylko pobieżnie zapoznać się z terenem. Tutaj jest zupełnie inaczej niż w Wirginii - dodała, spoglądając na spalone słońcem wzgórza. Cord rzucił jej szybkie, uważne spojrzenie. - Nie masz południowego akcentu. - Mój ojciec pracuje dla rządu. Mieszkałam w tylu miejscach, że nie udało mi się nabrać akcentu. Ekskluzywne szkoły z internatami nie sprzyjają nabraniu akcentu, ale Raine nie wspomniała o tym. Bogactwo było ostatnią barierą odgradzającą ją od mężczyzny, który swym dotykiem, słowem i spojrzeniem przyśpieszał bicie jej serca. - Czego szukasz? Chciałbym ci pomóc. Zawahała się, a potem wzruszyła ramionami. - Wiem, czego się spodziewać w Wirginii, kiedy po wzgórzach galopuje przede mną dwadzieścia koni. Ale tutaj grunt jest zupełnie inny. Suchy. - Zmarszczyła brwi. - Chyba będę musiała okleić kopyta Deva dokładniej niż zwykle. - Uważaj przy skokach przez rowy z wodą. Dookoła jest glina. Śliska jak diabli. Spojrzała na Corda. - Na pewno nie jeździsz konno? - Nie zawodowo. Nie jeżdżę, odkąd skończyłem osiemnaście lat. - Jesteś za duży na dżokeja - powiedziała, mierząc go wzrokiem. - Silne ramiona i nogi, mocne ręce, świetna koordynacja. Polujesz? Skrzywił usta w uśmiechu. - Tak, ale nie w sposób, jaki masz na myśli. Zawsze zjadam to, co upoluję. Kiedy jeździłem konno, robiłem to dla przyjemności i dla pieniędzy. Rodeo. Zaciekawiona czekała, żeby powiedział coś więcej. Milczał, więc spytała: - Dlaczego przestałeś? - Wietnam - odparł krótko. - A potem? - Nie potrafiła opanować ciekawości. Szli, trzymając się za ręce jak na randce. - Mniej więcej to samo. Czekała. Cord milczał. - A potem? - powtórzyła. - Nie ma żadnego potem. Raine wiedziała, że nie powinna dalej pytać. Było jasne, że życie Corda można
podsumować jednym określeniem - ŚCIŚLE TAJNE. Tak samo jak życie jej ojca. - A więc nadal jesteś w armii, w komandosach czy w czymś takim? - Nie mogła się powstrzymać. Chciała poznać przeszłość Corda. Zatrzymał się i obrócił twarzą do niej. Zmrużył oczy. W milczeniu zmierzył ją wzrokiem od czubka głowy po brudne buty. W jej oczach malowała się inteligencja, wyzwanie, nieufność i tęsknota. - Dziwne - jego głos ociekał ironią. - Nie jesteś podobna do kota. Nie masz spiczastych uszu ani długiego ogona czy wąsów. Ale jesteś wścibska bardziej niż kot. - A ty jesteś facetem, który lubi zadawać pytania, ale nie lubi na nie odpowiadać. - Głos Raine brzmiał obojętnie, jej oczy jednak zwęziły się tak jak oczy Corda. - Wścibstwo i pazurki. - Dłuższą chwilę patrzył na jej owalną twarz, piwne oczy z zaskakującymi ognikami złota i zieleni, na pełne kobiece usta, które zazwyczaj chętnie się uśmiechały, ale teraz były zaciśnięte w cienką linię. - Czego właściwie chcesz się dowiedzieć, Raine Smith? ROZDZIAŁ 3 Ja... - przerwała i zamilkła. Nie mogła odpowiedzieć na pytanie Corda po prostu dlatego, że nie wiedziała, o co chce go zapytać. Już wcześniej widywała mężczyzn, którzy poruszali się tak jak on. Mężczyzn ostrożnie prześlizgujących się przez korytarze ambasad. Mężczyzn lustrujących tłum na spotkaniu z politykami. Ich praca polegała na ochranianiu dyplomatów, dygnitarzy oraz ludzi, których nazwiska, tytuły i rzeczywiste funkcje okryte były tajemnicą znaną tylko nielicznym. Mężczyźni w rodzaju jej ojca. Przez wiele lat nie myślała o takich mężczyznach. Nigdy nie była częścią życia swego ojca. On zaś nie był częścią jej życia. Raine kochała go, ale w ogóle nie znała. Rzadko zdarzało jej się widzieć rodziców przez kilka godzin. Pomimo że się kochali, żyli w innych światach. - Nie wiem, o co chciałam zapytać - powiedziała wreszcie. Wzruszyła ramionami. - Minęło dużo czasu, odkąd w pobliżu znajdował się mężczyzna taki jak ty. - Mężczyzna taki jak ja? - uśmiechnął się Cord, W jego głosie nie było słychać wesołości. - Głowa, ramiona, dwie ręce, dwie nogi... - I spluwa na krzyżu - przerwała mu lodowato. - A może nosisz ją pod ramieniem? Na jego twarzy przez chwilę malowało się zaskoczenie, a potem zniknął z niej wszelki wyraz. Patrzył na nią tak, jak gdyby widział ją po raz pierwszy. Lodowate oczy i zimne wyrachowanie. Raine usiłowała się uśmiechnąć. Bez skutku. Bolało zbyt mocno, choć nie było żadnej racjonalnej przyczyny po temu. Po prostu czuła ból głęboko w sercu. - Więc miałam rację - powiedziała zmęczonym głosem. - Jesteś mężczyzną w rodzaju mojego ojca. Mężczyzną takim jak jej ojciec, poświęcającym ciało i duszę w imię niezdrowej
mieszanki ambicji i idealizmu. Mężczyzną, który - jak jej ojciec -ma mało czasu dla ukochanej żony i jeszcze mniej czasu dla dzieci. - Twój ojciec? - zapytał Cord nieporuszony. Był zbyt zdyscyplinowany, by okazać cokolwiek, choćby zainteresowanie. Zawahała się. Zazwyczaj przez ostrożność nie wspominała o swojej rodzinie. Ale tym razem było inaczej. Wszystko - okoliczności i człowiek obok - było niezwykłe. Podobnie jak to, co czuła do Corda. Lepiej będzie, jeśli Cord się dowie. Lepiej przerwać to teraz, chowając się za stare, dobrze znane, szacowne nazwiska. - Mój ojciec to Justin Chandler-Smith - powiedziała niemal bezgłośnie. - Prawdopodobnie nie słyszałeś o nim. O ludziach takich jak on mówi się „szara eminencja". To ktoś, dla kogo międzynarodowa polityka stanowi cały świat. Kiedy mówi, słuchają go prezydenci, królowie i premierzy. Z każdym wypowiedzianym słowem coraz bardziej żałowała, że rozmowa zeszła na temat jej rodziny. Było już jednak za późno. Było za późno, odkąd odkryła, że Cord także przedkłada pracę ponad wszelkie inne wartości. - Jedno słowo mojego ojca wystarczy, by zniszczyć kraj i kulturę - ciągnęła spokojnie. - On żyje i oddycha zdradą, okrucieństwem i przemocą. Wiedzie przerażające życie. Zajmuje się najgorszą stroną ludzkiej natury. - Ktoś musi się tym zajmować - powiedział Cord rzeczowo - bo inaczej wszyscy musielibyśmy żyć w świecie rządzonym przez zło. - Tak - powiedziała głosem, który dobiegał jakby z bardzo daleka. - Ojciec mówi to samo. - Nie wierzysz mu? Wzruszyła ramionami. - Jestem pewna, że ma rację. On zawsze ma rację. Cord czekał, ale nie powiedziała nic więcej. On także milczał. Pod maską spokoju w jego wnętrzu wszystko się gotowało. Każde słowo Raine oddalało ją od niego. Nie mógł tego powstrzymać. Mógł tylko czekać i odkrywać, jak wielkie szkody zostały poczynione i ile będzie musiał odrobić, aby Raine pozwoliła mu się objąć. Wiedział, że nic więcej nie powie. Ale potrzebował jej bardziej niż powietrza. - Mów dalej - powiedział. - O czym? - Co sprawiło, że wyglądasz, jakbyś zjadła cytryną. Poczuła stary gniew. Myślała, że już się z nim uporała, ale nie. Pozostał stłumiony. - Dobrze - parsknęła, zwracając się ku niemu. - Mój ojciec jest wybitnym obywatelem, wybawicielem ludzkości. Ale czy musi żyć tym cały czas? Nic więcej się dla niego nie liczy? Żona? Dzieci? Nic? - Może właśnie dlatego, że rodzina jest dla niego tak ważna, poświęcił się jej chronieniu - powiedział Cord z mocą. - Pomyślałaś kiedyś o tym? - Może - odparła bezbarwnym głosem. - A może po prostu woli życie pełne przygód i emocji. - I o to chciałaś mnie spytać? Czy ja lubię świat, w którym żyję? Uniosła głowę i spojrzała odważnie w jego gniewne oczy. - Tak - odparła wyraźnie. - Przypuszczam, że właśnie o to chciałam cię spytać. Wahał się, spoglądając na kobietę, która tak bardzo nie chciała mieć nic wspólnego ze
światem ojca, że nie używała pełnego nazwiska. - Moja praca zadowala mnie na wiele sposobów - odparł w końcu. - Czasem bywa podniecająca. Te wszystkie alarmy i wycieczki - ciągnął lekko kpiącym tonem, ale kpił raczej z siebie, nie z Raine. - Ochrona cywilizacji przed barbarzyńcami, zwycięstwa, przegrane i znów walka, życie i śmierć tak bliskie jak naboje w magazynku. Umilkł nagle. Przypomniał sobie, jak proste wydawało mu się wszystko przed piętnastu laty, kiedy skończył dwudziestkę. Ostatnio coraz częściej myślał o tym, że zamiast ratować życie, widzi śmierć, miał coraz więcej wątpliwości. W końcu dostrzegł, że świat nie jest czamobiały, lecz że istnieją tysiące odcieni szarości. W ciągu ostatnich piętnastu lat nauczył się nie cenić ludzi, którzy wierzyli w slogany, w proste rozwiązania i w niewątpliwe zwycięstwo cywilizacji nad barbarzyństwem. Nauczył się, że szczęście bywa rzadkim darem, że ludzie umierają i będą umierali, aby inni mogli żyć... Czasami - zazwyczaj w godzinach tuż przed świtem - wydawało mu się, że barbarzyństwo zwycięża, ponieważ cywilizacja po prostu pokpiła sprawę. Otrząsnął się z czarnych myśli. Dobrze wiedział, że to niebezpieczne. Kiedy go opadały, czuł się równie bezbronny jak wtedy, gdy w ciemnej uliczce atakowało go pięciu napastników. Czuł, że nie ma nadziei. Czuł się wypalony. Może nadszedł już czas, by ustąpić miejsca komuś, kto znajdzie w takiej pracy więcej podniety niż rozczarowań. Komuś, kto nie przestraszy się kobiety o imieniu Raine. - Cord? - Jej głos był cichy i niepewny. Z wysiłkiem powrócił do rzeczywistości. Ostatnio takie chwile zadumy zdarzały mu się coraz częściej i coraz więcej energii potrzebował, by się z nich otrząsnąć. Wreszcie nadejdzie dzień, gdy zabraknie mu na to siły. Nie będzie mu zależało. Wtedy odejście w mrok okaże się jedyną drogą, jaka mu pozostała. Raine wyczuła, że z Cordem dzieje się coś niedobrego. Niewiele myśląc, wyciągnęła do niego rękę. Nie mogła pogodzić się z tym, że przysporzyła mu zmartwień. - Przepraszam - powiedziała ochryple. - Nie mam prawa cię krytykować. To nie twoja wina, że mój ojciec nigdy nie miał czasu dla rodziny. – Jej palce musnęły delikatnie ramię Corda. Poczuła jego skórę. - Bez względu na to, jak zabrzmiało to, co powiedziałam, nie jestem naiwna ani głupia. Po prostu nie lubię myśleć o świecie ojca. Nie mogę tam żyć. To by mnie zabiło. Cord łagodnie ujął jej dłoń. Spojrzał na szczupłe palce o krótko obciętych paznokciach. Powoli pogłaskał kciukiem zgrubienia po wewnętrznej stronie dłoni - pamiątki po wielu latach ściskania cugli. „Nie mogę tam żyć. To by mnie zabiło". Potrzebuje jej. Ta świadomość wstrząsnęła nim do głębi. Ale zdobywając Raine, zabiłby ją. Powoli schylił głowę i ucałował wnętrze jej dłoni. Pieszczota była równie naturalna i pełna ciepła jak promienie popołudniowego słońca. I podobnie jak to słabnące światło, mówiła raczej o końcu niż o początku. - Zdarzają się chwile, gdy ja także nie lubię myśleć o swojej pracy - powiedział cicho. - Opowiedz mi o tym, co ty robisz, Raine. Jak to się stało, że bierzesz udział w olimpiadzie? Zmęczenie i rezygnacja w głosie Corda. Wyczuła jego tęsknotę i potrzebę bliskości silniejsze od zwykłego pociągu płciowego. Musi odpowiedzieć na ten głód i czułość Corda. Ale Cord też się od niej oddalał. Jego twarz pozostała nieprzenikniona. Gdyby nie mocno splecione palce, Raine poczułaby się opuszczona.
Postanowiła nie myśleć o tym. Ścisnęła rękę Corda i ruszyli przed siebie. Po kilku minutach poczuła się tak, jakby znali się od lat, jakby byli sobie niezwykle bliscy. I jakby miało tak być już zawsze. Uśmiechnęła się na myśl o tym, choć jednocześnie poczuła ukłucie bólu. Dobrze wiedziała, że nie ma dla nich wspólnej przyszłości. Prędzej czy później w jakimś małym dzikim kraju wybuchną zamieszki i Cord opuści ją, aby samemu wkroczyć w mrok. - Zaczęłam jeździć konno, gdy miałam pięć lat - powiedziała, patrząc na Corda. Bała się; że on czyta w mej równie łatwo, jak ona w nim. Nie chciała burzyć kruchego spokoju tej chwili, zajmując się ponurą przyszłością. – Jestem dzieckiem przypadku. Przyszłam na świat, kiedy najmłodsze z rodzeństwa miało osiem lat. Ścisnął jej dłoń mocniej, zachęcając do zwierzeń. Dał jej znak, że słucha i rozumie. Jego oczy nadal jednak lustrowały teren w poszukiwaniu zagrożenia. - Zawsze byłam najmniejsza i ostatnia we wszystkim, co robiła rodzina - ciągnęła tonem, w którym słychać było rozbawienie, urazę i pogodzenie z losem. - Znalazłam więc coś, czego nie robił nikt w rodzinie, i stałam się w tym najlepsza. - Jazdę konną? - Tak. Mama i ojciec nie interesowali się końmi, ale ulżyło im. W końcu znalazłam sobie zajęcie i przestałam stawiać wszystko na głowie. Cord uśmiechnął się i spojrzał na delikatne palce splecione z jego palcami. - To znaczy, że nie byłaś małym aniołkiem? - Byłam prawdziwą wiedźmą. Tylko że wtedy tego nie wiedziałam, tak samo jak nie rozumiałam, dlaczego koniecznie chcę odnosić sukcesy w jeździectwie. Po prostu musiałam być najlepsza. - Tak jak twój ojciec? - Znasz go? - spytała zdumiona. - Wielu ludzi z branży zna Chandler-Smitha - swobodnie i wymijająco powiedział Cord. Tym razem Raine nie naciskała. Dotyk dłoni Corda sprawiał jej przyjemność. Na jego ustach igrał cień uśmiechu. Lubiła zapach jego skóry zmieszany z wonią słońca, kurzu i eukaliptusów. Wiedziała, jak szybko może utracić tego mężczyznę. Zadając niepotrzebne pytania, tylko przyspieszyłaby chwilę rozstania. Przystanęli na szczycie małego wzniesienia i Cord spojrzał na suche łożysko rzeki. - Za chwilę będzie zbyt ciemno, żeby robić zdjęcia. Lepiej zabierz się do pracy. Sięgnęła po aparat i zorientowała się, że wciąż trzymają się za ręce. Uniosła głowę i spojrzała w jasnoniebieskie oczy Corda. Wysunął swoją dłoń z jej dłoni powolnym ruchem, podobnym do pieszczoty. Raine poczuła dziwny brak i pustkę. Drżącymi palcami nastawiła ostrość i zaczęła fotografować okolicę. Cord starał się na nią nie patrzeć. Gdyby się jej przyglądał, na pewno zechciałby jej dotknąć. Aby się czymś zająć, wyjął z plecaka szkicownik i ołówek. Szybko zredukował krajobraz do kilku ciemnych plam na białej kartce. Skończył szybciej niż Raine. Fotografowanie przy zachodzącym słońcu sprawiało jej trudność. Przed każdym zdjęciem robiła głęboki wdech, a potem powoli wypuszczała powietrze, aby aparat nie drgnął. Nie spodziewała się, że zostanie tak długo, więc nie zabrała ze sobą statywu. Słyszała, jak przesłona otwiera się i zamyka zbyt wolno, a nie umiała utrzymać aparatu w absolutnym bezruchu. - Do diabła - mruknęła pod nosem.
Cord uklęknął, zwrócony do niej plecami. Zdziwiona spojrzała na jego szerokie barki i ciemne włosy. - Moje plecy zastąpią statyw - powiedział. Zawahała się, ale oparła obiektyw na ramieniu Corda. Pochyliła się, zaczerpnęła powietrza, nastawiła ostrość i zrobiła zdjęcie. Cord ani drgnął. - Odrobinę w prawo - rozkazała. Przesunął się i znów zastygł w bezruchu. - Postaram się załatwić to jak najszybciej - powiedziała. - Wiem, że trudno się nie ruszać. Ale zamiast skupić się na fotografowaniu, zapatrzyła się na czarne włosy Corda, ostro odcinające się od karku. Poczuła lekki cytrynowy zapach płynu po goleniu zmieszany z podniecającą wonią mężczyzny. Czysta gładka skóra była napięta. Cord trwał w bezruchu, tylko tętnica na jego szyi pulsowała. Raine zaczęła się zastanawiać, jakby to było, gdyby dotknęła tętnicy tak, jak Cord dotykał jej. Czy jego tętno przyśpieszyłoby pod jej palcami. Jakby to było, gdyby... - Skończyłaś? - zapytał, poruszając samymi wargami. - Hmm. - Raine próbowała pozbierać myśli. - Jeszcze jedno. Odrobinkę w prawo. Cord przesunął się i znów znieruchomiał jak posąg. Raine zrobiła zdjęcie, a potem, na wszelki wypadek, jeszcze jedno. - Już - powiedziała szybko. - Gdybyś kiedy chciał zmienić zawód, zarekomenduję cię jako doskonały statyw. Gdzie się nauczyłeś trwać w tak absolutnym bezruchu? - Polując w dżungli. - Podniósł się płynnym ruchem i odwrócił do Raine. Szybkość, z jaką to uczynił, zdumiała dziewczynę. Nie musiała pytać. Wiedziała, że mężczyzna taki jak on poluje w dżungli tylko na jeden rodzaj zwierzyny. Na innych mężczyzn. Unoszone przez wiatr pasmo jej włosów musnęło usta Corda. Jego nozdrza zadrgały, gdy poczuł jej zapach. - Mogę dać ci mapę terenu. Jest dokładna co do centymetra – powiedział cicho. - Na marginesie znajdziesz notatki dotyczące rozmieszczenia stanowisk dla widzów i ewentualnych kryjówek snajperów, zasięgu strzału i trajektorii lotu pocisków, a także równania określające rozprzestrzenianie się gazów przy różnej wilgotności i sile wiatru. Ale ty jej nie chcesz, prawda? Nawet gdybym wytarł te wszystkie paskudne notatki. Nie chcesz nic, co by ci dało nieuczciwą przewagę nad przeciwnikami. Raine zastygła. Nie była w stanie powiedzieć ani słowa, więc tylko skinęła głową. Gazy. Snajperzy. Cel. Na pracę ludzi w rodzaju ojca i Corda patrzyła zawsze oczami dziecka: tatuś, którego nigdy nie ma w domu. Teraz jednak spojrzała na to z innej strony. Nagle zdała sobie sprawę z fizycznego niebezpieczeństwa, jakie im zagrażało. Życie, nawet kogoś tak ostrożnego i przewidującego jak Cord, jest kruche, a śmierć czai się na każdym kroku i tylko czeka na chwilę nieuwagi i nieostrożności. Ojciec ma przynajmniej żonę, która na niego czeka, dzieci, dom, bezpieczne miejsce, gdzie może się wycofać i odpocząć, gdy tamten świat dokuczy mu zbytnio. Cord nie ma takiego azylu. Poświęca życie, żeby zapewnić spokój na świecie, ale sam tego spokoju nie doświadcza. Może umrzeć, nie zaznawszy ciepła tego nieznanego świata. Snajper. Bomby. Zasadzka. Śmierć. Świadomość niebezpieczeństw zagrażających Cordowi mroziła jej krew w żyłach i rozczulała ją jednocześnie. Ten mężczyzna miał w sobie coś, czego nie mogła odrzucić ani
zignorować, coś co przemawiało bezpośrednio do jej serca. Raine zastanawiała się, czy Cord czuje to samo co ona, kiedy tak stoi w milczeniu, zadumany jak ona, jakby świat został wywrócony do góry nogami i nie pozostało w nim nic rzeczywistego poza nimi. - Cord - wyszeptała. Już miała go dotknąć, kiedy rozległ się elektroniczny brzęczyk. Raine natychmiast rozpoznała ten dźwięk. Opuściła ręce. Zacisnęła pięści. Uświadomiła sobie, jak bardzo cieszyła się na wspólny powrót do Santa Anita i kolację z Cordem. Z trudem rozluźniła dłonie. Nie patrząc na Raine, Cord sięgnął po pagera. Raine poczuła gniew. Złościła się na samą siebie. Okazała się idiotką, którą zafascynował mężczyzna podobny do jej ojca, facet tak przejęty swą pracą, że pozwala prowadzić się na elektronicznej smyczy. Ona świadomie zrezygnowała z takiego życia i nigdy się na nie nie zgodzi, za żadne skarby. Gniew zmienił się w urazę, która szybko znikła. Raine przywykła, że bywa druga, trzecia, ostatnia. - Pośpiesz się - powiedziała cierpko. Odebrała mu szkicownik i ołówek i schowała je do plecaka. - Najbliższy telefon jest w klubie. -Raine... Wymówił jej imię tak cicho, że ledwie je usłyszała. Położył jej dłonie na ramionach. Wpatrywał się w nią tak, jakby obawiał się, że zniknie, gdy tylko spuści z niej wzrok. - Chodź ze mną - powiedział gwałtownie. - Nie zostawaj tu sama. Świat pełen jest mężczyzn spragnionych ciepła, którzy gotowi są zabić za cenę uśmiechu takiego jak twój. Niektórzy z nich po prostu biorą, co chcą, niszcząc wszystko, co stanie im na drodze. Spojrzała na Corda i poczuła jego tęsknotę i siłę. W jego oczach malowała się gotowość na śmierć, ale i przemożny głód życia. Oczy zaszły jej łzami. - Nie bój się mnie - powiedział Cord gniewnie. W jego głosie słychać było smutek. - Nie jestem jednym z nich. Nie wezmę nic, czego nie zechcesz mi ofiarować. Pokręciła głową, przełknęła ślinę i ze ściśniętym gardłem próbowała się wytłumaczyć. - Nie boję się ciebie. - W takim razie, dlaczego płaczesz? - Tak wiele ryzykujesz - wyszeptała. - Tak wiele dajesz. Nigdy nie zaznałeś nic dobrego od świata, który chronisz. W każdej chwili możesz zginąć. Uniósł dłonie i wytarł łzy z kącików jej oczu. . - Ja także mogę zginąć - dodała ochrypłym głosem. - Uświadomiłeś mi to. Życie nie trwa wiecznie, choć tak nam się wydaje. Cord gwałtownie przyciągnął ją do siebie. Ujął twarz Raine w dłonie i powoli się nachylił. Gdyby nie chciała, żeby ją pocałował, miała czas, żeby się odsunąć. Nie odwróciła twarzy. Uniosła ją, czekając, aż Cord znajdzie się na tyle blisko, by mogła dotknąć wargami jego ust. W ciszy, którą mącił tylko szum wiatru, mężczyzna pocałował jej kasztanowe brwi, gładką skórę na skroniach, łagodne zagłębienie poniżej kości policzkowej. Pocałunki były lekkie jak muśnięcie wiatru. Raine przywarła do Corda, drżała z podniecenia. Nie spodziewała się takiej czułości. Objął ją. Wodziła palcami po jego ramionach, czuła, jak pulsuje mu w żyłach krew. Ta łagodna pieszczota zdradzała pragnienia, których Raine nawet sobie nie uświadamiała. Ale Cord je zrozumiał. Przygarnął dziewczynę jeszcze bliżej. Czuł na szyi jej ciepły
oddech. Powoli, bardzo powoli, muskał ustami jej policzek. Wiedział, że nie powinien posuwać się dalej. Nie ma prawa prosić o więcej. Nie ośmielił się nawet błagać ustami i oczami o to, co Raine miała do ofiarowania. Wykorzystał ją przecież w podstępny sposób. Najpierw ją przestraszył, później pocieszał... a teraz chce się z nią kochać. Zawsze wyprzedzał Raine, jak mistrz walk wschodnich wytrącający z równowagi ucznia, który w końcu musi paść w jego ramiona. Powinien zaprzestać tej gry... Nie ma prawa obejmować kobiety takiej jak ona. Kobiety stworzonej, by kochać jednego mężczyznę, a nie wdawać się w romanse z twardzielami, których życie polega na ciągłej walce. Powinien zaprzestać tej gry! Ale jeszcze nie teraz. Najpierw musi ogrzać się przy jej płomieniu, pozbyć się chłodu, który zdradziecko zakradł się do jego duszy. Raine ż ochotą odpowiedziała na jego pocałunek, rozchylając usta i zapraszając Corda. Kiedy ich języki się zetknęły, zaskoczona Raine jęknęła z rozkoszy. Wsunęła dłonie pod krótkie rękawy koszuli Corda i wpiła się palcami w jego ramiona, jakby straciła równowagę i musiała się go chwycić, by nie upaść. Jej reakcja wstrząsnęła Cordem. Poczuł falę obezwładniającego pożądania. Zapragnął upaść z nią na złociste trawy i kochać się, jakby cały świat przestał się liczyć. Jakby zniknęło dobro i zło, a pozostali tylko kobieta i mężczyzna: dwoje kochanków obejmujących się, turlających, łączących się z sobą niczym dwa płomienie. Raine wyczuła jego pragnienie, zanim z piersi Corda wydobył się cichy jęk. Cord pieścił językiem jej język, smakował go, przedłużając pocałunek w nieskończoność. Raine lgnęła do niego. Chciała czuć jego ciało pod swymi palcami, chłonąc słodkosłony smak ust. Ich głód usuwał wszelkie trudności. Chciała, aby ten pocałunek trwał wiecznie. Bała się chwili, gdy będą się musieli rozłączyć, a Cord odejdzie w ciemność zapadającej nocy. Siła jej uścisku i tęsknota ciała powiedziały Cordowi więcej niż jakiekolwiek słowa. Brał, co mu dawała. Spijał jej żar i namiętność, aż cały świat zniknął. Została tylko Raine, słodki ogień płonący w jego ramionach. W końcu Cord zmusił się, żeby oderwać usta od jej warg. Obawiał się, że gdyby nie przerwał pocałunku natychmiast, nie miałby siły skończyć go nigdy. Taka była prawda. Prosta i wstrząsająca. Głód, który odczuwał, był nowy i nieznany. To nie było zwykłe pożądanie! Dawno temu nauczył się panować nad żądzami. Teraz jednak czuł się tak, jakby w głębi niego rwące strumienie złożonych i nieoczekiwanych potrzeb przerwały jakąś tamę. Zamknął oczy i starał się opanować, ale pod powiekami wciąż miał obraz spragnionych, rozchylonych ust Raine. „Czy wiesz, jak jesteś kusząca, Raine?", pytał się w duchu, bojąc się odezwać, by znów jej nie przestraszyć. Kiedy wreszcie uniósł powieki i odważył się spojrzeć na Raine, w jej pełnych zachwytu szeroko otwartych piwnych oczach zobaczył swoje odbicie. Poczuł dzikie pragnienie, ostre i palące. - Pójdziesz ze mną - powiedział cicho i stanowczo. Nie było to pytanie ani nawet zaproszenie, lecz stwierdzenie faktu. Raine wiedziała, że musi się zgodzić. Wszystko za tym przemawiało. Po pierwsze, zrobiło się ciemno. Po drugie, samotne błądzenie w nieznanej okolicy nie miało sensu. A po trzecie, nie była jeszcze gotowa, by rozstać się z Cordem. - Tak - odparła ochryple.