Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 115 177
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań682 134

Lowell Elizabeth - Sen zaklęty w krysztale

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :870.6 KB
Rozszerzenie:pdf

Lowell Elizabeth - Sen zaklęty w krysztale.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse L
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 187 stron)

Panno Farrall - spytał fotograf- czy woli pani ustawić ten biały jadeitowy półmisek obok pereł czy obok rzeźby z ko­ ści słoniowej? Reba Farrall przeskoczyła zwinnie wyschnięte łożysko strumyka. Ostry żwir zachrzęścił pod jej sandałami. Zatrzymała się za p ratu. Z roztargnieniem odgarnęła kosmyki jasnomiodowych włosów, niesfornie wysuwających się z węzła, zawiązanego niedbale na czub­ ku głowy. Wyprostowała się i przebiegła wzrokiem notatki. Starała się zachować fachowy i kompetentny wyraz twarzy, choć pragnęła jedy­ nie wymknąć się stąd, choćby na chwilę, i rozpłakać się. - Grupa ósma? - zapytała głosem wyższym i bardziej szorstkim od swego zwykłego kontraltu. - Tak - odparł fotograf, zaglądając w swoje notatki. Reba spojrzała na kosztowności ułożone na marmurowej półce. Po obu stronach wyschniętego koryta potoku wyrastały blade marmuro­ we ściany, wygładzone przez wodę i czas, pełne pofałdowanych krzy­ wizn i zagłębień. Wstęgi barw - kremowej, bladożółtej, złotoszarej i brązowawej - wiły się wzdłuż ścian, nadając atłasowemu kamienio­ wi wrażenie głębi i podkreślając jego delikatną fakturę. Ponad mar­ murem górowały strome, zniszczone erozją wzniesienia cynobrowych, czarnych i czekoladowych skał wulkanicznych tak młodych, że słońce nie zdążyło jeszcze wypalić ich intensywnych barw. - 7 -

Kontrasty w budowie Mosaic Canyon były fascynujące. Wypolero­ wane marmurowe ściany, jakich nie powstydziłby się żaden zamek, są­ siadowały z poszarpanym skalnym rumowiskiem, pozostałością eksplo­ zji wulkanicznych z przeszłości. Powyginane, pozałamywane i nachy­ lone ku krawędzi wstęgi kamiennych warstw niemal szokowały swą gładkością. Nieuarzmiony kamień stanowił doskonałe tło dla spokoj­ nych linii białego jadeitowego półmiska. Jednak barokowe perły nie do końca tu pasowały. Podobnie jak misterna rzeźba z kości słoniowej... - Zrób sam półmisek na tle marmuru. Spróbuj ułożyć barokowe perły w jednym z tych zagłębień - zadecydowała Reba, wskazując jedną z wielu nisz, którymi usiany był marmur i które stanowiły naturalne oparcie dla dłoni i stóp na powierzchni dwu i półmetrowej ściany. - Wydaje mi się, że kość słoniowa będzie wyglądała lepiej na tle ciem­ nej powierzchni i skał wulkanicznych w korycie strumienia. Asystent fotografa poustawiał jadeit, perły i kość słoniową, popra­ wił oświetlenie i odsunął się. Fotograf zerknął przez obiektyw, popra­ wił białe parasolki i ekrany odbijające światło i zaczął robić zdjęcia. Reba przyglądała się cierpliwie. Wiedziała, że nieustannego wydzierania się na pomocników nic nie uzasadniało. Fotograf była świetnym fachowcem. Strażnicy zachowywali się tak dyskretnie, jak tylko mogli. Dwaj agenci ubezpieczeniowi też nie wchodzili jej w drogę, tak samo jak asystenci i gońcy, którzy bardziej pomagali niż przeszka­ dzali. Z wyjątkiem Todda Sinclaira wszyscy robili dokładnie to, co do nich należało. I, w jakimś sensie, robił to także Todd - taki sam tępy gbur, jak za życia dziadka. Cicho szlochając, Reba odwróciła wzrok od pięknych dzieł sztuki, które Jeremy Bouvier Sinclair zebrał w ciągu całego swojego życia. Miesiąc nie wystarczył jej, aby oswoić się ze śmiercią Jeremy'ego. Nawet w wieku osiemdziesięciu lat trzymał się prosto, a jego czujne oczy zachowały młodzieńcząjasność i bystrość. Mówił wyraźną, ele­ gancką francuszczyzną. Wprowadził Rebę w świat, którego sama ni­ gdy by nie odkryła. Pięćdziesiąt lat różnicy nie stanowiło przeszkody w ich wzajem­ nych stosunkach. Reba, która nigdy nie poznała swego ojca, obdarzyła Jeremy'ego dziecięcą miłością. On odwzajemniał to uczucie i odczu­ wał rodzicielską dumę i satysfakcję, przyglądając się, jak dorastała, stając się z czasem wyrafinowaną kolekcjonerką dzieł sztuki. Hojnie dzielił się z nią rozległą wiedząo szlachetnych kamieniach, ich obróbce

i wytwarzanych z nich dziełach sztuki. Nauczył ją wszystkiego i niczego w zamian nie oczekiwał. Cieszył się jej zachwytem, gdy udawało im się znaleźć jakiś wyjątkowy okaz do jego kolekcji. Gdy nadszedł czas, aby Reba rozpoczęła samodzielne życie w świe­ cie, który przed nią otworzył, Jeremy dał jej swoje błogosławieństwo, Jego przekonanie o jej umiejętnościach, smaku i uczciwości było czymś niezwykłym, jeśli chodzi o handel dziełami sztuki. W środowisku, w któ­ rym zwykła uczciwość stanowiła jedyny atut, poparcie Jeremy'ego było bezcenną wartością... lecz nie tak dla Reby cennąjak jego miłość. A teraz nie żył. - Panno Farrall - powiedział fotograf. - Czy mamy wrócić do wy­ lotu kanionu i tam zrobić Zieloną Suitę? Wydaje mi się, że cienie nie wyjdą dobrze na tle marmuru. Może na tej słonej równinie albo na wydmach? -Hej, kochanie! - zawołał Todd, zanim Reba zdążyła odpo­ wiedzieć. - Obudź się! Prawnicy odjechali. Nie ma tu nikogo, na kim mogłabyś zrobić wrażenie swoim wielkim żalem po śmierci starego kozła. Reba skierowała na Todda spojrzenie złotobrązowych oczu, jasne i twarde jak cynamonowej barwy diament, który Jeremy podarował jej na trzynaste urodziny. Zacisnęła pięść, a pierścionek zamigotał ostro. Dzisiaj po raz ostatni musiała znosić Todda Sinclaira, ale nie po raz pierwszy zastanawiała się, jak taki dżentelmen jak Jeremy mógł wy­ chować taką kreaturę. Reba zignorowała Todda i zwróciła się do fotografa: - Chyba na wydmach będzie najlepiej. - Spojrzała na zegarek. - Przerwa dla wszystkich. Spotykamy się na wydmach za pół godziny. Zaczekała, aż ludzie spakują sprzęt, i ruszyła ku wylotowi Mosaic Canyon. Kiedy ostatnia osoba znikła za załomem marmurowej ściany kanionu, Rebeka zamknęła oczy i spróbowała powstrzymać napływa­ jące łzy. Miała jeszcze wiele do zrobienia. Warunki testamentu Jere- my'cgo nakazywały sprzedaż kolekcji. Zrobi to, o co prosił. Przyjmie nawet pięcioprocentową prowizję, a potem przeznaczy pieniądze na wydanie kolorowego albumu z fotografiami okazów z jego kolekcji. Ta książka będzie upamiętnieniem jego smaku, hołdem, jaki Reba chcia­ ła złożyć osobie Jeremy'ego Bouviera Sinclaira. Lecz najpierw musi przeżyć ten dzień, tak jak przeżyła wszyst­ kie poprzednie od śmierci Jeremy'ego, usiłując nie poddawać się - 9 -

narastającej rozpaczy i pustce. Odwróciła się i oparła policzek o mar­ murową ścianę, ciesząc się jej chłodem. Nawet w kwietniu suche wia­ try w Dolinie Śmierci nie oszczędzały nagich wzgórz, odcinających się czernią na tle kobaltowego nieba. Nie chciała tu przyjeżdżać. Już sama nazwa doliny denerwowała ją. Jednak, kiedy się tu wreszcie znalazła, nie mogła nie zachwycić się tą dziką, jałową krainą. Brakowało tu roślin, które zakryłyby nieskończe­ nie subtelne zróżnicowanie barw i kształtów, wyznaczających przebieg wydarzeń geologicznych i er. Występowała za to ogromna różnorodność minerałów, zarówno pospolitych, jak i szlachetnych, a ich zróżnicowa­ ne kolory i kształty świadczyły o bogatej przeszłości geologicznej doli­ ny. Można tu było spotkać pozostałości po trzęsieniach ziemi, ślady wy­ pływów lawy, zalewów morza i jezior, okresów suszy i powodzi erodu- jących zbocza oraz wypiętrzeń gór. A wszystko to zostało zapisane na twardej powierzchni ziemi. Ta kraina istniała od tak dawna, a ludzkie życie było krótkie jak okruch złotego kurzu, niesiony przez niespokojny wiatr. Reba usłyszała kroki i odwróciła się, rozgniewana, że ktoś zakłóca jej samotność. Drogą wzdłuż strumienia szedł w jej kierunku Todd Sinc­ lair. Jego miejskie buty i spacerowy krok nie pasowały do pierwotne go krajobrazu. - Czego chcesz? - zapytała ostro. - Tego samego, co dałaś staremu Jeremy'cmu — odpowiedział Todd, starając się jak najszybciej zmniejszyć dystans pomiędzy nimi. Kamyki zachrzęściły pod jego stopami, grożąc potknięciem. Za­ klął i zwolnił nieco. Reba krzyknęła krzywiąc się z obrzydzenia i usi­ łowała go ominąć. Todd zagrodził jej drogę. - No dalej, kochanie - powiedział z uśmiechem i wyciągnął rękę. Wszyscy sobie poszli. Nie ma potrzeby udawać, że tak bardzo tego nie chcesz. Cofnęła się z kocią zwinnością, lecz Todd przyparł jądo marmuro­ wej ściany. Spojrzała na niego i poczuła mdłości. Był wysoki, ciemno­ włosy, przystojny i bogaty. Wyglądał jak prawdziwy książę. A prze­ cież równie dobrze mogłaby pocałować żabę. - Przestanę być uprzejma, Todd. Dosyć mam wysłuchiwania two­ ich dwuznacznych aluzji i „przypadkowego" obłapywania. Chcę, abyś trzymał się ode mnie z daleka. Czy jest to wystarczająco jasne, czy też wolałbyś usłyszeć to od swojego prawnika? - 1 0 -

- Nic z tego, maleńka. Chcę wiedzieć, co według tego starego było warte siedem milionów i sześćset tysięcy dolarów. [ nie martw się - dodał, chwytając ją za rękę. - Jeśli zechcę, będę to miał. Reba odepchnęła go z całej siły. Todd nie spodziewał się, że będzie stawiała opór. Zatoczył się do tyłu i rozciągnął jak długi na żwirze. Z głośnym przekleństwem dźwignął się na nogi. - Wystarczy, Farrali. Chciałem być miły, ale już czas, aby ktoś cię nauczył, gdzie jest miejsce dziwki! Reba rzuciła się do ucieczki, gdy nieoczekiwanie zderzyła się z ja­ kimś mężczyzną Jego nagłe pojawienie się wprawiło ją w takie osłu­ pienie, że stanęła jak wryta. Nie słyszała, żeby ktoś nadchodził, nie widziała nikogo - a przecież był tam, twardy jak ściany kanionu. Pod­ niósł ją i postawił za sobą, zwracając się twarzą do rozwścieczonego Todda. Nie odzywał się. Po prostu stał w oczekiwaniu, spokojny i niewzruszony. Reba wpatrywała się w plecy mężczyzny, zbyt zaskoczona, aby wy­ krztusić z siebie choć słowo, zafascynowana surowym ciepłem jego dłoni, łatwościąi siłą, z jakąjąpodniósł, blaskiem zielonosrebrzystycti oczu. Nieznajomy nie był równie wysoki ani tak dobrze zbudowany jak Todd, ale poruszał się z wdziękiem, świadczącym o sile i niespoty­ kanej wewnętrznej harmonii. Była w nim także jakaś nieokreślona pew­ ność siebie, coś, z czym Reba nigdy się nie spotkała. Todd postąpił dwa kroki w kierunku Reby i zatrzymał się. Choć rozzłoszczony, nie był przecież głupcem. Spojrzał na nieznajomego. - To nie twój interes - warknął. Mężczyzna nie odpowiedział, nie poruszył się, stał cierpliwie i cze­ kał. Jego stanowczość wydawała się przerażająca. Todd postąpił kolejny krok naprzód, dostrzegł nieznaczną zmianę w postawie nieznajomego i cofnął się szybko. Odwrócił się, rzucając wulgarne przekleństwo. Potykając się, ruszył pospiesznie wzdłuż wy­ schniętego koryta strumienia. Zatrzymał się tylko na chwilę, aby za­ wołać przez ramię: - Ta dziwka nie jest tego warta! Mężczyzna obserwował go, dopóki Todd nie zniknął z pola widze­ nia, a potem zwrócił twarz w stronę Reby. Wpatrywała się w niego, ocza­ rowana kolorem jego oczu, bladym migotliwym odcieniem zieleni, od­ cinającym się od spalonej słońcem twarzy. Kręcone, czarne włosy, wy­ suwały się spod ronda ciemnego kowbojskiego kapelusza. Obfite, czarne - 1 1 -

wąsy kontrastowały z doskonale wyrzeźbioną linią warg. Ciemnozielo­ na koszula safari z krótkimi rękawami, wetknięta w wyblakłe dżinsy, nie zdołała ukryć męskiej urody jego ciała. Z pętli przy szerokim skó­ rzanym pasie zwisał geologiczny młotek, zaokrąglony na jednym końcu i spłaszczony jak kilof na drugim. Nieznajomy nie wziął go nawet do ręki, choć mógł posłużyć się nim w obronie przed Toddem. - Dzięki - powiedziała Reba. - Oszczędził mi pan ucieczki przez skały. Uśmiech rozjaśnił ciemną, opaloną twarz. Reba pomyślała, że po­ myliła się co do jego wieku; nie miał więcej niż trzydzieści pięć lat. Nie mogły to być jednak łatwe lata, sądząc po twarzy i zachowaniu mężczyzny. - Następnym razem, gdy zapragnie pani samotności - powiedział - radziłbym wybrać się do doliny. Jest tam tak cicho, że można usłyszeć ziarenka piasku, osuwające się z sykiem po powierzchni wydm. -Mó­ wił z delikatnym zachodnim akcentem, z dodatkiem chropowatych tonów, których pochodzenia nie potrafiła rozpoznać. -1 nie tak łatwo wpaść w pułapkę na otwartej przestrzeni - dodał sucho. - Skąd pan wie, że pragnęłam być sama? - zapytała Reba, odgar­ niając za ucho kosmyk włosów. Cynamonowy diament skrzył się i pło­ nął przy każdym ruchu jej dłoni. - Tak samo jak jestem pewien, że nie kokietowała pani tamtego kochasia, chcąc się z nim zabawić. Język ciała nie kłamie. - A pan tylko stał i czekał, aż Todd się poruszy. Był pan tak pewny siebie, że nie dotknął pan nawet młotka przy pasku. Jego zielone oczy zwęziły się. Otaksował ją jednym wszechogar­ niającym spojrzeniem, któremu nic nie umknęło: brązowawy jedwab jej bluzki, rdzawe szorty, włoskie skórzane sandały, rzucający świetl­ ne błyski pierścionek z cynamonowym diamentem na prawej dłoni, a przede wszystkim krągłości kobiecego ciała, którego kształty były wynikiem długotrwałego uprawiania gimnastyki. - Nie zna pani zbyt dobrze, prawda? - spytał miękko. -Nie. -1 nigdy pani nie pozna - dodał mężczyzna tonem twierdzącym raczej niż pytającym. - Nie, jeśli będę mogła temu przeszkodzić - zgodziła się, czując się w jego towarzystwie tak swobodnie, jak nigdy wobec żadnego męż­ czyzny, prócz Jeremy'ego. 12 -

Uśmiech rozbłysnął nagle pod ciemnymi jak noc wąsami nieznajo­ mego, odbierając ostrym rysom wyraz surowości. - Jeśli jest się ofiarą, można wydostać się z kanionu inną drogą. - Skąd pan wie, że Todd jest typem, który może zaczaić się na mnie przy wyjściu z kanionu? - Tak samo, jak wiedziałem, że nie będę musiał użyć mojego młot­ ka. Instynkt. -1 doświadczenie wyniesione z wielu nieprzyjemnych miejsc? - powiedziała Reba lekko, trochę zaskoczona swobodą, z jaką mówił o uderzeniu Todda młotkiem. Jeśli miała jakieś wątpliwości, czy nie­ znajomy był tak twardy, na jakiego wyglądał, teraz się rozwiały. Męż­ czyzna obserwował ją przez chwilę bez uśmiechu, potem gwałtownie skinął głową. - Z kilku. Wciąż chce pani iść ze mną? - Tak - odparła szybko, niespodziewanie dla samej siebie. Zazwy­ czaj chowała się pod warstwami zawodowej rezerwy, broniąc się przed emocjami. Śmierć Jeremy'ego zmieniła to, krusząc pracowicie budo­ waną fasadę, niczym klejnot uderzony przez nieuważnego szlifierza. Spokój i siła nieznajomego pociągały jąnieodparcie, takjak nagie pięk­ no krajobrazu. Mężczyzna obserwował ją przez kolejną minutę, unosząc brwi w niemym pytaniu. Odwrócił się bez słowa, zrobił trzy kroki i zniknął za załomem marmurowej ściany. Podążyła za nim, obserwując z po­ dziwem, kiedy wspinał się po gładkim marmurze jak po schodach, prze­ nosząc ciężar ciała z dłoni na stopy w regularnym rytmie, świadczą­ cym o latach spędzonych w surowych warunkach. Wyjaśniła się jedna mała zagadka - skąd się tak nagle pojawił. Jego zwinność i spokój były imponujące. Reba zdjęła sandały, uświadomiwszy sobie, że ich śliskie skórza­ ne podeszwy nie ułatwiąjej wspinaczki po marmurowej ścianie. Wsu­ nęła paski sandałów na lewy nadgarstek i odczekała, aż nieznajomy dotrze do szerokiej skalnej półki, gdzie marmur ustępował miejsca stromo nachylonym pokładom skały wulkanicznej. Wzięła kilka głę­ bokich oddechów, jakby przygotowywała się do rutynowej gimna­ styki, znalazła oparcie dla stóp i zaczęła się wspinać. Tylko ostatni fragment był trudny; była o piętnaście centymetrów niższa od nie­ znajomego, a na ostatnim odcinku ściany nie było żadnego zagłębie­ nia dla stóp. - 1 3 -

- Niech pani wyciągnie ręce - powiedział. Wykonała polecenie. Pochylił się i pochwycił ją. Poczuła dotyk twardych, spracowanych dłoni, a potem silne szarpnięcie. Przeniosłją przez ten ostatni odcinek tak szybko, że nie zdążyła nawet zaprotesto­ wać, postawił na ziemi, wziął sandały i ukląkł, aby włożyć je na jej bose stopy. Reba krzyknęła zaskoczona, gdy palce mężczyzny zacisnęły się wokół jej łydki i na łuku stopy. Straciła równowagę i wsparła się dło­ nią o jego plecy, wyczuwając pod palcami drgające sprężyste mięśnie. Nieznajomy strzepnął z jej stóp kilka ostrych odłamków skały, potem zapiął paski sandałów. Robił to tak szybko i pewnie, że w chwili, gdy zdała sobie sprawę, że powinna opierać się jego dotykowi, było już po wszystkim. W głębokiej ciszy obserwowałajak zapina sprzączkę dru­ giego sandała. - To najgorszy odcinek wspinaczki -- powiedział, podnosząc sięjed- nym zgrabnym ruchem. Dostrzegł jej zmieszanie, uśmiechnął się lek­ ko i skinął głową. - W tym także kochaś się pomylił. - Słucham? -Nie jesteś dziwką. Dziwki są przyzwyczajone do dotyku obcych łudzi. - Odwrócił się i ruszył wzdłuż krawędzi skały. Reba wpatrywała się w niego przez kilka sekund, a potem podąży­ ła za nim, zastanawiając się, ile nieznajomy usłyszał z tyrady Todda. Zarumieniła się, a potem zbladła, przypomniawszy sobie oskarżenia Todda. Ogarnęło ją uczucie pustki. Bardziej niż kiedykolwiek brako­ wało jej obecności Jeremy'ego, jego przekonania, że jest osobą godną przyjaźni i miłości. Zanim poznała Jeremy'ego, nikt nigdy nie trakto­ wał jej w ten sposób, ani matka, ani mąż. Nikt. Łzy napłynęły jej pod powieki, przesłaniając trudne podejście. Nie­ cierpliwie otarła oczy. Jeszcze nie. Wieczorem, gdy zostanie zrobione ostatnie zdjęcie kolekcji Jeremy'ego i ostatnia osoba wyjedzie do Los Angeles, wtedy dopiero pozwoli sobie na łzy. Uświadomiła sobie, że nieznajomy odwrócił się i czeka na nią. Wie­ działa, że zauważył jej krótki płacz. Wyzywająco wydęła policzki, przy­ bierając pozę, za którą, jak w skorupie, ukryła emocje. Zawahał się na chwilę, jakby chciał coś powiedzieć albo wyciąg­ nąć do niej rękę, ale powstrzymał się. Zamiast tego odwrócił się i bez­ szelestnie ruszył po pokruszonych wulkanicznych skałach. Podążyła - 1 4 -

za nim ostrożnie, mając świadomość, że uważa na nią w trudniejszych miejscach i podziwia, gdy udawało jej się pokonać niebezpieczne przej­ ścia ze zwinnością nabytą podczas wielogodzinnych ćwiczeń na rów­ noważni. Nie odezwała się jednak słowem ani nie próbowała napotkać jego wzroku. Nie potrafiła znieść myśli, że ktoś mógł usłyszeć wymy­ sły Todda. Gdy tak szła, cisza i dziewicze piękno kanionu zachwyciły ją, uwal­ niając od uczucia gniewu, poniżenia i pustki. Wzrastała w niej cieka­ wość, gdy obserwowała nieświadomą grację mchów nieznajomego, jego jasne oczy przebiegające wzrokiem klif i skały, jego wyczulenie na najmniejszy odgłos. Był niczym dzikie zwierzę. Poruszał się po tej surowej krainie cicho i z poczuciem siły. Zatrzymał się obok strzelającej w niebo czarnej skały, aby zacze­ kać na Rebę. - Prekambr powiedział, wyciągnął młotek i uderzył w skałę. Roz­ legł się ostry, niemal krystaliczny dźwięk. Młotek nie zostawił śladu. - To jedna z najstarszych skał na ziemi. Nie było wtedy życia, nic oprócz wody i skał, błyskawic i wiatru. Po kilku miliardach lat poja­ wiły się pierwsze jednokomórkowe formy życia. Glony. Niewiele to, jak na nasze pojęcie życia, ale cholernie ważne. Dzięki glonom mamy tlen, który oddawały, tak jak my oddajemy dwutlenek węgla. Dzieliły się i rozmnażały, i w końcu tak bardzo zanieczyściły atmosferę tlenem, że same wyginęły. - Zanieczyściły? - spytała Reba, zaskoczona. Wygiął usta. -Z ich punktu widzenia, tak. Ale zostawiły po sobie niezwykle bogate środowisko dla takich form życia, jakie znamy. Dla istot oddy­ chających tlenem. - Plus ca change, plus c 'est la meme chose - powiedziała miękko. Uśmiechnął się krzywo i przetłumaczył jej słowa: - „Im bardziej coś się zmienia, tym bardziej pozostaje takie samo". Właśnie. Cztery miliony lat i nic tak naprawdę się nie zmieniło. - Po­ nownie zastukał w skałę, wsłuchując się w jednostajny odgłos uderze­ nia metalu o kamień. - Czasem zastanawiam się, co przyjdzie po nas. - Tak jak my pojawiliśmy się po glonach? - spytała powoli, wpatru­ jąc się w tę niewiarygodnie starą skałę. Miliardy lat... życie rozwijające się, ginące, podlegające zmianom, rozpoczynające się wciąż od nowa, życie i śmierć trwające w równowadze, niczym struktura nieskazitelnie - 1 5 -

czystego diamentu. Nic nie jest stracone do końca, bezpowrotnie. Zycie i śmierć są częścią tego samego kontinuum, różnymi stanami wyrytymi na twarzy czasu. Nie zdając sobie z tego sprawy, Reba westchnęła głęboko. Lodo­ waty węzeł, który ścisnął jej żołądek w dniu śmierci Jeremy'ego, za­ czął się rozluźniać. Stała i patrzyła na czas zastygły w czarnym kamie­ niu, słuchała tego głębokiego, łagodnego głosu, i to sprawiło, że nie czuła się tak okropnie samotna. - Czy myśl o tym, że gatunki wymierają, nie przeraża pani? - za­ pytał miękko, a jego oczy stały się przejrzy ste jak niebo. -Gatunki podlegają zmianom, ale nie wymierają- powiedziała wolno. - Ptaki na przykład, wyodrębniły się z gadów. Roześmiał się niespodziewanie. - Powinienem się był spodziewać, że spotkam tutaj drugiego geo­ loga. Potrząsnęła głową, a promienie słońca zalśniły w jej bujnych mio­ dowych włosach. - Tylko miłośnika historii naturalnej - odparła. Przypomniała so­ bie lata swojego małżeństwa, gdy jej mąż, profesor, śmiał się z niej, że traci czas na czytanie o „martwej nauce", podczas gdy on odsłaniał przed niążywe światy języków romańskich. Czasem zmuszał siłą, aby zaczynała nimi mówić. Kiedy się rozwiodła, rozumiała i potrafiła czy­ tać po hiszpańsku, portugalsku i włosku i biegle znała francuski. Lecz znajomość języków nie sprawiała jej radości, dopóki nie poznała Jere- my'ego. Jeremy nie chciał nauczyć się języka swego ojca, Anglika, który uwiódł i porzucił jego matkę. Reba po raz pierwszy zobaczyła Jeremy'ego, kiedy stał na stacji serwisowej, próbując wyjaśnić me­ chanikowi, co się zepsuło w jego samochodzie. Mechanik nie znał fran­ cuskiego, więc wyjaśnienia Jeremy'ego polegały na energicznym wy­ machiwaniu rękami. Zaoferowała swoją pomoc i - po raz pierwszy w życiu - poczuła dreszcz satysfakcji z umiejętności posługiwania się kilkoma językami. Kiedy Jeremy odpowiadał jej swoim czystym pary­ skim akcentem, doświadczyła po raz pierwszy piękna języka fran­ cuskiego jako formy porozumiewania się, a nie serii akademickich ćwiczeń. -1 lingwistkę - powiedział nieznajomy. - Słucham? - spytała, zaskoczona zbieżnością swoich myśli ze sło­ wami mężczyzny. -16-

- Miłośniczkę historii naturalnej i lingwistkę, n 'est-ce pas? - uśmiechnął się, widząc jej zdziwienie. - Mój akcent nie jest tak do­ skonały jak pani, lecz większość Francuzów, z którymi miałem do czy­ nienia, nie studiowała na Sorbonie. Reba przyglądała mu się, unosząc dłoń, aby pochwycić niesforny kosmyk włosów. Nagle zapragnęła dowiedzieć się, gdzie bywał i czym się zajmował. Zauważyła, że przeniósł wzrok z jej oczu na pierścionek i znów spojrzał na jej twarz. - To on dał pani diament, prawda? - On? - spytała, zdumiona, że nieznajomy bezbłędnie rozpoznał kamień. Złotopomarańczowobrązowy kolor był tak niespotykany, że niewielu ludzi w ogóle zdawało sobie sprawę, iż diamenty mogą mieć taki odcień. - Kto? - Mężczyzna, w którego pościeli tak pragnie się znaleźć ten ko- chaś. Dłoń Reby opadła. Cofnęła się, rozgniewana i dziwnie zraniona. - To tak nie było z Jeremym. Ocenił zmianę, która w niej nastąpiła, z zimną, bystrą inteligencją. - Ale to on podarował pani ten pierścionek. - Dlaczego jest pan tego taki pewien? — spytała zduszonym gło­ sem, próbując zajrzeć mu w oczy. - Cynamonowe diamenty są zwykle zbyt ciemne albo zbyt blade, brak im wyrazistości. Ten kamień jest bardzo rzadki, bardzo piękny, ma taką samą barwę i blask jak pani oczy. Tylko człowiek bardzo.. .bli­ ski... mógł pani dać taki klejnot. Musiał go bardzo długo szukać. Ścisnęło jej się gardło, gdy przypomniała sobie słowa Jeremy'ego, gdy ofiarowywał jej pierścionek. - Siedem lat - szepnęła. - Szukał go przez siedem lat. Ręka nieznajomego poruszyła się tak szybko, że Reba nie miała nawet czasu się cofnąć. Delikatne palce odgarnęły kosmyki włosów, które suchy wiatr nawiewał na jej twarz. - Każda minuta była tego warta - powiedział, przenosząc wzrok z pierścionka w jasną, cynamonową głębię jej oczu. - To samo powiedział Jeremy. - Głos jej się załamał, a niespodzie­ wane łzy podkreśliły jeszcze piękno jej rysów. Zmrużyła oczy i od­ wróciła wzrok, nie mogąc znieść badawczego spojrzenia nieznajome­ go. Brylantowe łzy zawisły na jej rzęsach, lecz nie spadły. Spojrzała na zegarek. 2 - Sen zaklęty... — 1 7 —

- Za piętnaście minut muszę być przy wydmach. Smukłe palce ujęły ją pod brodę. - Jest pani pewna, że czuje się wystarczająco dobrze, aby stanąć oko w oko z kochasiem? Tym razem nie uciekła wzrokiem i napotkała przejrzyste zielone oczy nieznajomego. - Nie jest moim kochasiem w najmniejszym stopniu - powiedzia­ ła. Pomyślała o Jeremym i ogarnęło ją uczucie pustki. - Tak, jestem gotowa. Nie mam wyboru. Wytrzymał jej spojrzenie przez długą chwilę, wreszcie skinął głową. - W porządku. Odwrócił się i ruszył wzdłuż warstw czarnej skały. Podążyła za nim z uwagą podzieloną pomiędzy surową ziemię i człowieka o suro­ wej twarzy, o delikatnym głosie i rękach. Podczas swoi eh podróży w poszukiwaniu dzieł sztuki poznała wielu mężczyzn. Mężczyzn pełnych ogłady i zupełnie nieokrzesanych, męż­ czyzn, którzy ukończyli najlepsze uniwersytety na świecie i takich, któ­ rych wychowała ulica. Nigdy jednak nie spotkała nikogo, kto byłby podobny do tego mężczyzny, który w tej chwili szedł przed nią. Połą­ czenie inteligencji i wytrwałości, jakie w nim odnalazła, były dla niej czymś zupełnie nowym, niepokojącym, podobnie jak siła i delikatność ukryta w jego dotyku. Okrążyła w ślad za nim poszarpany czekoladowy język archaicz­ nego osuwiska i otworzył się przed nią widok na całą dolinę. Niezna­ jomy doprowadził ją do miejsca poniżej małego nędznego parkingu u wylotu szlaku prowadzącego przez Mosaic Canyon. Pozostały tam tylko dwa samochody, mercedes Todda i jej własne BMW kabriolet. Rozejrzała się, lecz nigdzie nie dostrzegła śladu Todda. - Bez wątpienia czeka u wylotu kanionu - odezwał się nagle nie­ znajomy. - Tak - westchnęła Reba, tym razem nawet nie zaskoczona, że jego myśli po raz kolejny zbiegły się z jej myślami. Wierzchem dłoni otarła z czoła kropelki potu. - Mam nadzieję, że się tam upiecze. - Nie w kwietniu. Dopiero w lipcu. - Uśmiechnął się szeroko. - W lipcu jest tu tak gorąco, że stopy odparzają się nawet przez zelówki butów i pojawiają się na nich pęcherze. W interiorze Australii czasem tak bywa. - 18-

- Lightning Ridge - powiedziała i poczuła absurdalne zadowole­ nie, gdy rzucił jej zdumione spojrzenie. - Skąd pani wie? - Większość ludzi uznałaby ten kamień za topaz albo cyrkonie - odrzekła, spoglądając na diament na swoim palcu. Wzruszył ramionami. - Zbyt dobrze rozszczepia światło, to z całą pewnością diament. - To potwierdza moje przypuszczenia - powiedziała Reba. - Zna się pan na kamieniach szlachetnych. A dla znawców interior może ozna­ czać tylko jedną rzecz: opale. Sprawia pan wrażenie człowieka, który nie traci czasu na rzeczy byle jakie, a to oznacza czarne opale, a to oznacza Lightning Ridge. Do tego dochodzi fakt, że wygląda pan- zawahała się - cóż, na kogoś wystarczająco twardego, aby mógł prze­ trwać w kopalni czarnych opali. - Och, nie jest tam aż tak strasznie - odrzekł i uśmiechnął się. Po­ tem jego usta wygięły się, rysy stwardniały, a oczy nabrały koloru sre­ bra. Jego wspomnienia z pewnością nie były przyjemne. - Kopalnie diamentów w Ameryce Południowej są dużo gorsze. Oczy Reby rozszerzyły się. Chciała zadać mu tysiące pytań, ale nie była pewna, czy zechciałby na nie odpowiedzieć. Kopalnie diamen­ tów w Ameryce Południowej były jak wojna w Wietnamie- ludzie, którzy widzieli najwięcej, najmniej o tym mówili. - Idzie pani prosto na wydmy? — zapytał. -Tak. - Czy ma pani zamiar spędzić na wydmach cały dzień? - Kiedy mówił, jego bladozielone oczy oceniały wysokość słońca nad hory­ zontem. - Prawdopodobnie tak. - Czy ma pani wodę w samochodzie? Pokręciła przecząco głową. - Myślałam, że w kwietniu nie będę jej potrzebować. - Na pustyni woda jest zawsze potrzebna. - Sięgnął do paska i od­ czepił od niego obciągniętą płótnem manierkę. Z kieszeni spodni wy­ ciągnął skórzany rzemień i zawiązał na niej pętlę. - Proszę to wziąć. Reba oblizała spieczone wargi i przeniosła wzrok znad manierki na surową twarz nieznajomego, który ofiarował jej resztkę swojej wody. - A pan? - 1 9 -

Wzruszył ramionami. - Jak pani słusznie zauważyła, jest kwiecień. A poza tym -uśmiech­ nął się lekko i dotknął jej wciąż wilgotnych rzęs czubkami palców- pani potrzebuje jej bardziej ode mnie. - Ja... - zaparło jej dech i przez chwilę mogła tylko wpatrywać się w jego oczy o niespotykanym kolorze. Czysta, prawie przezroczysta zieleń z iskierką srebra. - Cieszę się, że nie muszę szukać klejnotu, który pasowałby do koloru pana oczu - powiedziała w zadumie. - Za­ jęłoby mi to całe życie. Gdy dotarło do niej, jak to zabrzmiało, pokręciła głową i roześmiała się bezradnie. - Proszę mi wybaczyć. Zazwyczaj nie jestem taka... taka bezpo­ średnia. Odwróciła wzrok od jego niezwykłych oczu i energicznie potrzą­ snęła manierką. Pełna. Odkręciła zakrętkę, napiła się szybko, zamknę­ ła manierkę i podała mu ją. - To powinno mi wystarczyć. Dzięki. Nie odwracając od niej oczu, nieznajomy odkręcił ponownie na­ krętkę, pociągnął głęboki łyk, zakręcił manierkę i zwrócił ją Rebie. Przez sekundę potrafiła myśleć tylko o tym, że jego wargi dotykały miejsca, gdzie przed chwilą znajdowały się jej usta. Ta myśl sprawiła, że przepełniło jąnieznane uczucie. Próbowała odwrócić wzrok od jego spojrzenia, ale nie mogła. - Mięta - mruknął. - Dobre. - Mięta? - Uświadomiła sobie, że musiała zostawić na brzegu ma­ nierki smak swoich ulubionych cukierków. - Och, mięta - powtórzy­ ła. Roześmiała się i podniosła ręce do pałających policzków. - Mój Boże, co też pan sobie o mnie pomyśli. Zdjął kapelusz i przebiegł palcami po gęstych czarnych włosach. -Myślę, że może pani pić z mojej manierki, ilekroć będzie pani miała na to ochotę - odparł ze śmiechem. Reba przyłapała się na tym, że zastanawia się, czy jego włosy są w dotyku tak jedwabiście miękkie, jak na to wyglądają. Uśmiechnął się do niej nagle, jakby wiedział, o czym myśli i ta myśl sprawiła mu przyjemność. Niepewnie zaczerpnęła powietrza. Wzbudzał w niej taki niepokój, jak żaden inny mężczyzna. - Spóźnię się - powiedziała szybko. Obróciła się na pięcie i jesz­ cze raz się obejrzała. - Dziękuję za pomoc. - 2 0 -

W uśmiechu ukazał białe zęby. - Gdyby nie miała pani na sobie tych nieodpowiednich sandałów, pozwoliłbym, aby zrzuciła pani tego kochasia prosto na skały - powie­ dział spoglądając na gładkie linie jej nóg, na ich kobiecą siłę i gra­ cję. - Jest pani w nieporównanie lepszej kondycji od niego. Nic dziw­ nego, że nie mógł się doczekać, aby sprawdzić, czy pani ciało jest w po­ łowie tak jędrne, jak wygląda. - Czy zdarza się, że zatrzymuje pan swoje myśli dla siebie? - spy­ tała cierpko. - Cały czas - mruknął ze swoim chropawym akcentem, patrząc na jej usta, na kształt piersi odcinających się pod przylegającą do ciała jedwabną bluzką, na jej bose nogi i gładkie stopy. - Lepiej niech pani pójdzie, zanim rzeczywiście zacznę myśleć głośno. Przechyliła głowę i spojrzała na niego. - Nie boi się pan, że rzucę go na ziemię? Jego łagodny uśmiech wywołał w niej falę ciepła. - Chce pani spróbować? Przez ułamek sekundy miała ochotę to właśnie zrobić. Powrócił jednak rozsądek. Lecz on dostrzegł w niej ten moment słabości i w je­ go postawie zaszła ledwie dostrzegalna zmiana, jak wtedy, gdy wyda­ wało się, że Todd zamierza go zaatakować. Jego mięśnie były napięte, srebrne oczy spoglądały bacznie, a całe ciało szykowało się do odpar­ cia ataku. Nieznajomy czekał, aż wykona pierwszy ruch. Reba zamknęła oczy i zadrżała, przestała nagle ufać własnym reakcjom. Tygodnie po śmierci Jeremy'ego osłabiły jej samokontrolę, doprowadziły do odsłaniania najgłębszych uczuć. Aten nieokrzesany nieznajomy miał jakąś tajemniczązdotność dotykania tych uczuć. Nie­ ważne, jak delikatny był ten dotyk, przerażał ją. Nie była tak podatna na zranienie od czasu, gdy była dzieckiem. Wcale jej się to nie po­ dobało. Gdy otworzyła oczy, nieznajomy obserwował ją. Rozdrażnienie minęło, ustępując miejsca łagodności. - On nie żyje, prawda? Mężczyzna, którego kochaś chce zastąpić. -Tak. Od miesiąca. Podniósł rękę i pozwolił, by opadła, nie dotknąwszy jej. - Pierwsze tygodnie są najgorsze - powiedział z prostotą. - Mam nadzieję - wyszeptała. - Nie mogę tak żyć, trzymając ner­ wy na wodzy. -21 -

- Wciąż pani z tym walczy. Gdy ta walka ustanie, zacznie pani zdrowieć. -Jeszcze wczoraj odpowiedziałabym: „To niemożliwe!" Ale dzi­ siaj, kiedy pokazał mi pan skałę tak starąjak sam czas... - pod wpływem impulsu Reba musnęła czubkami palców jego policzek. - Dziękuję. Odwróciła się i szybko podeszła do samochodu. Jeszcze raz się odwróciła, uświadomiwszy sobie, że wciąż ma ze sobąjego manierkę. Z tyłu nie było nikogo. Odszedł tak cicho, jak się pojawił. Mogłaby pomyśleć, że jej się przyśnił. Jeśli pozostały jej jakiekolwiek wątpli­ wości co do tego, czy nieznajomy istniał w rzeczywistości, obecność Todda na wydmach od razu je rozwiała. Kręcił się, udając, że jest zaję­ ty, niczym posępna chmura szukająca miejsca, gdzie mogłaby spuścić deszcz. Reba starała się go unikać. Gdy po raz trzeci zrobiła unik przed Toddem, usiłującym znaleźć się z nią sam na sam, przypomniała sobie słowa nieznajomego: „Nie jest łatwo wpaść w pułapkę na otwartej prze­ strzeni". Reba czekała cierpliwie, aż fotograf ustawi ostatnie części Zielo­ nej Suity na brzegu wydmy. Zachodzące słońce rzucało długie ostre cienie, uwypuklając pofałdowane ślady na piasku. Oszlifowane kamie­ nie i szlachetne kryształy, wciąż zatopione w macierzystej skale, iskrzy­ ły się na tle piasku koloru umbry, w półtonach, odcieniach i wszyst­ kich możliwych tonacjach zieleni. Szmaragdy szlifowane i te tkwiące wciąż w kawernach, tsaworyt oszlifowany i surowy, perydot i diopsyd, i korund, topaz i iskrzące się diamenty, oszałamiający blask brazylijskiego turmalinu, nadający nowe znaczenie słowu „zielony". Uśmiech rozchylił usta Reby, gdy patrzyła na turmalin. Był czymś, czego czas nie mógł jej odebrać, jedynym, co pozostało jej z dzieciń­ stwa: połowa udziałów w „Cesarzowej Chin", opuszczonej kopalni tur­ malinu w Pala, prowincji San Diego. Kopalnię tę otrzymała w spadku po swojej praprababce. Jej testa­ ment stanowił, iż kopalnię obejmowała w posiadanie najstarsza córka w każdym pokoleniu w dniu swoich dwudziestych szóstych urodzin. To działało bez przeszkód, dopóki nie urodziła sięjej matka i jej sio­ stra bliźniaczka. Narodziny odbyły się na tylnym siedzeniu samocho­ du. Kiedy babka i nowo narodzone bliźniaczki znalazły się w szpitalu, nikt nie umiał powiedzieć, która z nich pierwsza przyszła na świat. Matka dostała więc jedną połowę kopalni, a ciotka - drugą. Ciotka - 2 2 -

poślubiła Australijczyka i znikła gdzieś w interiorze, zabierając przy­ padającą na nią część spadku. W przeszłości Reba marzyła o tym, aby otworzyć „Cesarzową Chin" i znaleźć niezliczone skarby, które przeoczyli górnicy. Czasem zasta­ nawiała się, czy to marzenie nie było tym, co pchnęło ją do handlu szlachetnymi kamieniami: snem o skarbach, który się ziścił. Lecz jeśli chodzi o samą kopalnię... pozostała tylko dziecięcą fantazją. Koszty wydobycia były oszałamiające, a sama kopalnia zaniedbana, po osiem­ dziesięciu latach porzucenia. Reba nie odwiedzała „Cesarzowej Chin" od czasów dzieciństwa. - Panno Farrall? Jeśli jest pani gotowa, możemy jechać. - Przepraszam — mruknęła Reba. - Zielona Suita zawsze mnie roz­ marza. Fotograf skrzywił się. Dopilnował, aby ostatnie cenne okazy zapa­ kowano do właściwych skrzyń. To przyprawia agentów ubezpieczeniowych obol głowy. Nie mogą się doczekać, kiedy wrócą do Los Angeles i zaplombują piwni­ cę. Obecność tego faceta, który kręci się po wydmach, też nie działa na nich uspokajająco. Reba odwróciła się i spostrzegła sylwetkę mężczyzny odcinającą się na tle wieczornego nieba. Nawet w bezruchu emanowała z niego siła i niezłomność. Był to ten sam człowiek, którego manierka podska­ kiwała przyjacielsko na jej biodrze. - Powiedz strażnikom, aby się uspokoili - poleciła. - Ten człowiek widział więcej rzadkich kamieni niż przewodnik turystyczny w Smith- sonian Institution. - Niech pani to powie panu Sinclairowi. Próbuje namówić strażni­ ków, żeby przepędzili stąd tego faceta. - Death Valley to narodowy pomnik przyrody, Ten człowiek ma takie samo prawo tu przebywać, jak my. - To właśnie powiedział jeden ze strażników. Kilka razy. - Foto­ graf wzruszył ramionami i odwrócił się. - Zadzwonię do pani, jak tyl­ ko będę miał dzisiejsze odbitki. Z wierzchołka wydmy Reba odprowadziła wzrokiem oddalającą się powoli grupkę ludzi. Spojrzała przez ramię, spodziewając się, że zobaczy nieznajomego. Wzgórze było puste, hulał tam tylko wiatr. Kiedy się odwróciła, ujrzała za to Todda gramolącego się na wydmę z determinacją w każdym ruchu. Odwróciła się i lekko zbiegła z wydmy. - 23 -

Gdy Todd dotarł do miejsca, gdzie się przed chwilą znajdowała, była już kilka wydm dalej. Poruszała się z łatwością, o której on nie mógł nawet marzyć. Dźwięk niósł się na pustyni bardzo daleko, lecz znaczenie słów szybko umykało. Bardzo była z tego zadowolona. Nie chciała słyszeć, epitetów, jakimi obrzucał ją Todd. Chociaż Reba zmierzała w kierun­ ku, gdzie przed chwilą widziała nieznajomego, nigdzie nie było po nim śladu. Wspięła się na kilka kolejnych wydm, aż wreszcie przysta­ nęła i obejrzała się. W purpurowym świetle zachodzącego słońca zo­ baczyła jedynie pokonującego wydmy Todda. Powoli zmierzał w kie­ runku samochodów, które wydawały się nie większe niż jednokarato- we kamienie. Reba odczekała, aż Todd wsiądzie do samochodu i odjedzie. Było teraz niemal chłodno, temperatura spadała wraz z zachodem słońca. Wolno obróciła się dookoła. Nic się nie poruszyło, tylko jej cień i wiatr. W zasięgu wzroku nie było nikogo, tylko miękko pofałdowane wy­ dmy, lśniące we wspaniałym świetle wieczoru. Otaczały ją cisza i pięk­ no. Góry na zachodzie były roziskrzonymi zarysami czarnego kryszta­ łu, zawieszonymi na tle rubinowego nieba. Szczyty gór na wschodzie obleczone przejrzystą różową poświatą, pocięte na kształt iglic i wie­ życzek, jarzyły się w mroku. Każdy kolor odznaczał się przejrzysto­ ścią! blaskiem kryształu. Reba czuła się tak, jakby znajdowała się w ser­ cu czarnego opalu, w ciemnościach otaczających ogniste centrum życia. Sama nie wiedziała, kiedy zaczęła płakać. Na początku łzy płynęły jak łagodny deszcz. Potem zamieniły się w nawałnicę, która wstrząsa­ ła nią bezlitośnie, a w końcu rzuciła na kolana. Próbowała powstrzy­ mać szloch, lecz nie mogła. Opanowanie i dyscyplina, które pomogły jej przetrwać ten miesiąc, ulotniły się gdzieś, pozostało tylko lodowate zimno i rozdzierający smutek. Osunęła się na piasek i płakała bezsil­ nie, wtulając głowę w ramiona jak dziecko. Poczuła ręce nieznajomego. Podniósł ją, otoczył silnymi ramiona­ mi, posadził sobie na kolanach i kołysząc, szeptał słowa otuchy, z u- stami wtulonymi w jej włosy. Próbowała mówić, opowiedzieć mu o Je- remym, ale zdołała tylko wyszeptać przez łzy: - Ja... kochałam go, a teraz on nie... nie żyje. - Pauvre petite - powiedział łagodnie. - Biedne maleństwo. Znajomy francuski zwrot pozbawił ją całkowicie zdolności obrony. Z bolesnym westchnieniem przytuliła się do nieznajomego i poddała ... 24 -

smutkowi. Jego palce prześliznęły się po jej włosach, odpinając rzeź­ biony grzebień z kości słoniowej, który podtrzymywał węzeł zawiąza­ ny na czubku głowy. Włosy opadły ciężkimi falami na jej ramiona i na jego ręce. Wolno gładził ją po głowie i po plecach, trzymając mocno w ramionach i próbując uspokoić. Po długiej, długiej chwili mogła oddychać, nie szlochając. Okryłją swoją kurtką i łagodnie obmył jej twarz wodą z manierki. W świetle księżyca jego oczy miały kolor srebra i nieodgadniony wyraz. Zdrowy rozsądek podpowiadał jej, że powinna się bać: była sama na wydmach z dziwnym mężczyzną, którego nie znała nawet z imienia. Jednak, kiedy na niego patrzyła, ogarniał ją jedynie spokój i przenikające ciepło, które od niego biło. Z cichym westchnieniem Reba oparła głowę na piersi nieznajome­ go, zbyt zmęczona, aby się wyprostować. Jego ramiona objęły jąmoc- niej, podtrzymując bez słowa. Silne palce wolno masowały jej plecy i kark, rozluźniając napięte od tygodni mięśnie. Mruczała coś i wzdy­ chała cicho, odprężając się powoli. Stopniowo wracały jej siły. - Lepiej? - zapytał miękko. Skinęła głową; jej włosy osrebrzyło światło księżyca. Wstał, po­ ciągając ją za sobą i podtrzymywał, dopóki nie upewnił się, że może stanąć na nogach. - Odprowadzę cię do samochodu. - Nie trzeba - odpowiedziała. — Sama sobie poradzę. - Ale głos miała zachrypnięty od płaczu, a twarz bladąjak tarcza księżyca. - Na­ prawdę, poradzę sobie. - Nie wątpię w to - powiedział - ale nie musisz iść sama. Wziął ją za rękę i poprowadził w stronę wschodzącego księżyca. Gdy tak szli przez tę czarnosrebrną krainę, nie towarzyszył im żaden odgłos, jedynie szept piasku osuwającego się ze stromych brzegów wydm. Żadne z nich nie przemówiło, nie chcąc zakłócać uroczystej ciszy. Kiedy dotarli do samochodu, odwrócił się w stronę Reby i przesu­ nął palcami po jej włosach, szukając ciepła pod chłodnym jedwabiem. Przechylił głowę dziewczyny, pozwalając, aby światło księżyca rozla­ ło się po twarzy. Powoli nachylił się, aby musnąć jej usta, wahając się przez długie sekundy, obawiając, że może nie zechcieć pocałunku. Czuła, jak ją delikatnie dotyka, widziała jego szerokie ramiona, które zasłoniły księżyc, usłyszała jego westchnienie, gdy zamknęła oczy, - 2 5 -

godząc się na jego pieszczotę. Jego pocałunek był łagodnym ciepłem tańczącym wokół jej ust, wywoływał słodkie napięcie, któremu nie potrafiła się oprzeć. Jej usta nabrały miękkości w geście poddania i za­ proszenia. Mężczyzna całował jądelikatnie, powściągliwie. Reba wes­ tchnęła głęboko. A potem jego ramiona zacisnęły się wokół niej i całował ją z gło­ dem, głębokim jak sama noc. Jego kanciasta sylwetka zmiękła, a ciało doskonale dopasowało się do jej ciała. Z cichym westchnieniem Reba przylgnęła do niego, wstrząśnięta żarem odpowiedziała mu, jak nigdy nie odpowiedziała żadnemu mężczyźnie. Gdy w końcu odsunął usta, z trudem utrzymała się na nogach. Po­ patrzył na niąprzeciągle, oddychając głęboko; ciało miał twarde i bar­ dzo męskie. Głos brzmiał ochryple, niemal ostro. - Jeśli go kochałaś, umarł jako szczęśliwy człowiek. Odwrócił się i powędrował w noc. Zniknął w cieniu wydmy, zo­ stawiając palący głód w jej żyłach. 2 bjet d'Art był jednym z wielu małych sklepików, usytuowa­ nych wzdłuż Rodeo Drive, dyskretnie strzeżonym systemem najnowszych elektronicznych zabezpieczeń. Reba zrezygno­ wała z brzydkich czarnych kabli i krat, jakie widuje się w lombardach. Jej własność była chroniona za pomocą pra­ wie niewidocznych włókien optycznych i przewodów grubości włosa, zatopionych w ciężkich szklanych drzwiach i witrynach sklepu. Same witryny miały kształt stożka i iskrzyły się tak jak kamienie, które były w nich wyeksponowane. Tego dnia Reba wyłożyła na wystawie kilka okazów z kolekcji o na­ zwie Zielona Suita: na przezroczystych postumentach poukładała mi­ nerały i wspaniale oszlifowane kamienie, a następnie owinęła je zręcz­ nie fałdami jedwabiu. Niespodziewanie padło na wystawę niezwykle intensywne świa­ tło, rzucając barwne błyski na czarny matowy jedwab. Był to znak firmowy Reby, ona sama ubrana była w strój uszyty z identycznego jedwabiu: prostą bluzkę z długimi rękawami i dopasowane do niej 0 ••26

marynarskie spodnie. Czarne sandały na wysokim obcasie dodawały jej kilka centymetrów wzrostu, podobnie jak masa lśniących miodo­ wych włosów, upiętych nad bladą owalną twarzą. W uszach jaśniały dwa doskonale dobrane czarne opale. Oprócz nich Reba nie nosiła żad­ nej biżuterii, jedynie pierścionek, podarowanyjej przez Jeremy'ego. Nie zdejmowała go z palca od dnia swoich urodzin dwanaście lat temu. Jednak, ilekroć przyglądała się cynamonowemu blaskowi diamen­ tu, jej myśli wypełniał nie Jeremy, lecz tajemniczy nieznajomy. Minę­ ło już dziesięć dni od chwili, gdy trzymał ją w ramionach jak dziecko, a potem całował, jakby była jedyną kobietą na świecie, a wspomnie­ nie to wciąż wywoływało w niej tajemniczy dreszcz. - Mamy tu wszystkie odcienie zieleni - zauważył Tim. - Niezupełnie - odpowiedziała z roztargnieniem asystentowi. - Ist­ nieje pewne połączenie zieleni ze srebrem, które... Westchnęła ze zniecierpliwieniem i powróciła do rzeczywistości. Nie znała nawet imienia tamtego mężczyzny i mało prawdopodobne, aby kiedykolwiek miała je poznać. Zniknął na zawsze jak wczorajszy zachód słońca. Gdyby jeszcze mógł zniknąć z jej pamięci. Lecz nie znikał. Pomógł jej wypełnić jedną pustkę, aby wjej miejsce pozosta­ wić inną i wypełnić ją tęsknotą równie głęboką, co nieracjonalną. Jak mogła odczuwać brak czegoś, czego nigdy nie miała? - O której mamy pierwsze spotkanie? - spytała zduszonym gło­ sem. Tim przekartkował notatnik. - O jedenastej. - Z kim? - Z Toddem Sinclairem. Reba skrzywiła się. - Czego chce? - Zielonej Suity. - Prędzej piekło zamarznie, niż on dostanie Zieloną Suitę. Tim podniósł na nią bystre, taksujące spojrzenie brązowych oczu. - Czy to oznacza, że już podjęłaś decyzję? Reba z wysiłkiem powstrzymała wybuch zniecierpliwienia. Wy­ dawało się, że połowa ludzkości domaga się od niej deklaracji, którą z dwóch części kolekcji Jeremy'ego zamierza zachować. Od chwili, gdy postanowienia testamentu Jeremy'ego zostały podane do publicznej -27

wiadomości, bez przerwy zadręczali ją prywatni kolekcjonerzy, mu­ zea, gazety, magazyny, prawnicy i Todd Sinclair. Ludzie, którzyjej nie znali i nigdy zapewne nie poznają, spekulowali prywatnie i na łamach prasy na temat natury jej związku ze zmarłym Jeremym Bouvierem Sinclairem. Z pewnością była jego protegowaną, ale może kimś wię­ cej? Może łączył ich bardziej intymny związek? A jaką część kolekcji swego, hm... opiekuna chciałaby zatrzymać? Czy będzie się kierować wartością, czy sentymentem.? Tim podniósł ręce, jakby chciał się osło­ nić przed uderzeniem. - Proszę mnie nie bić, szefowo! Podobnie jak cała reszta świata umieram z ciekawości. Reba posłała młodemu człowiekowi poirytowane spojrzenie. Tim był nieoceniony. Ten wybitny znawca kamieni szlachetnych potrafił instynktownie wyczuwać falsyfikaty. Pod jego swobodnym sposobem bycia kryła się doskonała znajomość rynku kosztowności i natury ludz­ kiej. A co najważniejsze, był bez pamięci zakochany we własnej żo­ nie. Do Reby odnosił się tak samo jak do klejnotów, które przechodzi­ ły przez jego ręce: z podziwem, szacunkiem i całkowitym brakiem żą­ dzy posiadania. W ciągu dwóch lat, kiedy dla niej pracował, zrodziło się między nimi bratersko-siostrzane przywiązanie, które Reba ogrom­ nie ceniła, podobnie jak jego niewyczerpane poczucie humoru. - Zatrzymam Zieloną Suitę - oświadczyła. Tim wydał z siebie okrzyk triumfu, a potem spojrzał na nią po­ dejrzliwie. - Właśnie wygrałem tysiąc dolców - wyjaśnił. - Kto przegrał? - Pewien drań nazwiskiem Sinclair. Usta Reby rozszerzyły się w mimowolnym uśmiechu. - Nie licz pieniędzy, dopóki Todd nie zapłaci. - Och, zapłaci — powiedział Tim - nawet jeśli każdego dolara będę musiał wycisnąć z niego siłą. Był tak cholernie pewny, że weźmiesz Diamentowego Asa. A może i jego wybrałaś? Pokręciła głową. - Jest piękny, ale to tylko duży diament. - „Tylko", szefowo, że jego wartość oszacowano na ostatniej wy­ cenie na milion osiemset pięćdziesiąt tysięcy dolarów, a było to dwa lata temu. Mogłabyś go sprzedać, zainwestować pieniądze i długo od­ cinać kupony - 28 -

- Wolałabym raczej zarobić własne pieniądze. To pewnie staro­ modne. Tim przyjrzał się jej uważnie. - Nie chcesz, aby mówiono, że „przykleiłaś się" do Jeremy'ego dla jego pieniędzy, prawda? - Daj spokój, Tim - odparła sztywno. - Gdyby cię o to pytano, po­ wiedz po prostu, że As był, jak na mój gust, zbyt krzykliwy. Tim dotknął jej dłoni. - Przepraszam, Rebo, wiem, ile Jeremy dla ciebie znaczył. Tylko że był takim skurczy... - zakaszlał. - Był nie do wytrzymania dla wszyst­ kich, oprócz ciebie. - Znam francuski - odpowiedziała i głos jej złagodniał. Przypo­ mniała sobie, ile radości sprawiała Jeremy'emu możliwość posługi­ wania się ojczystym językiem. - Ja też - gderał Tim. - Masz okropny akcent - zauważyła. - To nieistotne szczegóły. - Zamknął z trzaskiem notatnik i scho­ wał go do kieszeni płowej wełnianej marynarki. - Więc co jeszcze wy­ brałaś? - To właśnie w tobie lubię - powiedziała Reba cierpko. - Wyczu­ wasz cienkie aluzje. - Dobra, wal. - Były jeszcze jakieś zakłady? Tim uśmiechnął się. - Tygrysi Bóg - poddała się w końcu. -Co?! - Wybrałam rzeźbę z tygrysiego oka. - Och... - mruknął cicho. - Skąd ona to wiedziała? -Kto? - Giną. Założyła się ze mną, że wybierzesz właśnie tę statuetkę. - Ile przegrałeś? - spytała Reba z satysfakcją. Giną była recepcjo­ nistką;, księgową i sekretarką w Objet d'Art. A także żoną Tima. -Och, w tego rodzaju zakładach nikt nie przegrywa- odpowie­ dział Tim i uśmiechnął się szelmowsko. Reba odwzajemniła uśmiech. Miała nadzieję, że Tim nie dostrzegł w nim lodowatej pustki. Jakie to uczucie być z kimś tak blisko, że nie ma przegranych, są tylko zwycięzcy? Jakie to uczucie, trzymać kogoś w ramionach, umierać - 2 9 -

w nich co noc i odradzać się na nowo każdego ranka? Jakie to uczucie wiedzieć, że komuś strasznie na tobie zależy? W porównaniu z nim najdroższe klejnoty były warte mniej niż garstka piasku, który osuwał się z sykiem z obrzeży wydm. - Wszystko w porządku, Reba? - Doskonale - odparła posępnie. - Boli mnie tylko głowa. Wspomnienia nawiedzały jąbez ustanku: piaszczyste wydmy, świa­ tło księżyca i żar mężczyzny, którego imienia nawet nie znała. - Mam zamiar przejrzeć zdjęcia kolekcji Jeremy'ego. Kiedy poja­ wi się nasz kochaś, przyprowadź go do mojego biura. - Kochaś? - Sinclair - odpowiedziała Reba i zmarszczyła brwi. Tylko jedna osoba nazywała Todda Sinclaira „kochasiem". Tim spojrzał na nią badawczo. - Czy Sinclair bardzo zalazł ci za skórę w Death Valley? - Nie tak bardzo, jak ja jemu- odparła zwięźle. Tim uśmiechnął się. - Szkoda, że mnie tam nie było. Przydałaby mu się mała lekcja w jakimś ciemnym zakamarku. - Niestety, nie przytrafiło mu się nic tak brutalnego — odrzekła Reba. Ale mogło, gdyby posunął się o krok dalej. Wspomnienie agre­ sywności nieznajomego przerażało Rebę, ale zarazem działało na nią uspokajająco. Świadomość, że jakiś mężczyzna przyszedł jej z pomo­ cą, a nie wykorzystał słabości, takjak Todd, przynosiłajej ulgę. Nawet gdy była całkowicie bezbronna wobec przepełniającego ją żalu, nie­ znajomy ją tylko podtrzymywał, a ona zanosiła się płaczem w jego ra­ mionach. - Chyba zjem dzisiaj lunch trochę później- powiedział Tim obo­ jętnie. Zazwyczaj jadał między jedenastą a dwunastą. O jedenastej miał przyjść Todd. - To nie jest konieczne - powiedziała Reba - Późno dziś jadłem śniadanie. - Zanim zdążyła zaprotestować, ubiegł ją pytaniem: - Czy chcesz, aby Gina napisała artykuł do prasy i poinformowała opinię publiczną, co wybrałaś? - Biedna Gina. Z niczym nie może nadążyć. - Uwielbia tę pracę. Naprawdę. Mogłabyś o niej pomyśleć, gdy­ byś szukała kogoś, kto ułożyłby tekst do twojej książki o kolekcji - 3 0 -