ROZDZIAŁ 1
- Trent, mój chłopcze, czas dać się zaprząc. Trent Davis
Creighton spodziewał się tego typu uwagi, lecz
miał nadzieję, Ŝe skoro jego wizyta na ranczu wujków
dobiegała końca, jakoś uniknie dyskusji na temat jego planów
matrymonialnych. Ranczo nazywało się Triple D, poniewaŜ
jej właścicielami było trzech braci Davisów.
Kończył właśnie podpisywać dokumenty, które
upowaŜniały go do wykupienia świadectwa eksploatacji
znajdującego się na ranczu złoŜa ropy naftowej, ustalającego
wysokość kwartalnych opłat z tego tytułu. Uniósł głowę i
napotkał przenikliwe spojrzenie wujka Clarence'a.
- Czy to znaczy, Ŝe podoba ci się Miranda? - spytał.
Spojrzał przez okno na podwórze, gdzie koło samochodu stała
wysoka blondynka, czekająca niecierpliwie na powrót do
Dallas.
- Nie ma znaczenia, czy ona mi się podoba, czy nie. -
Skórzany fotel zaskrzypiał, gdy Clarence zmienił pozycję, by
ulŜyć swemu zaatakowanemu przez artretyzm biodru. -
Chodzi o to, Ŝe powinieneś szukać Ŝony. Nie znajdziesz jej,
rozglądając się po dziedzińcu.
Trent nie zamierzał w ogóle rozglądać się za Ŝoną, a
Mirandę przywiózł ze sobą w nadziei, Ŝe uśpi czujność
wujków.
- Miranda mogłaby być świetną Ŝoną dla kaŜdego
męŜczyzny. - Trent doskonale wiedział, Ŝe nie zamierzała
wychodzić za mąŜ. Musiał uczciwie przyznać, Ŝe brak
zainteresowania trwałym związkiem w znacznej mierze
stanowił o jej atrakcyjności.
- I będzie - zgodził się Clarence. - Ale to nie jest kobieta
dla ciebie.
- Dlaczego? - Był jak najdalszy od rozwaŜania sprawy
małŜeństwa, ale gdyby miał wybierać... Połączenie klasy i
seksu było niewątpliwie pociągające. Nie wiedział, jakie
zarzuty mogliby przeciw niej wysunąć wujkowie, w kaŜdym
razie był pewien, Ŝe jeŜeli Clarence będzie miał coś przeciwko
niej, to pozostali bracia - Harvey i Doc - takŜe.
- Ona jest jak dobrze utrzymany koń na krótki, dystans.
Efekciarstwo, szybki start, ale całkowity brak wytrzymałości.
Trent wybuchnął śmiechem. Clarence zmierzył go
wzrokiem.
- JuŜ rozmawialiśmy o twoich blondynkach. Odgłos
kroków na drewnianej podłodze zapowiadał drugiego wujka.
Do gabinetu wszedł Doc.
- Co mam ci na to odpowiedzieć? - Trent podał najmniej
rozmownemu z braci plik papierów. - Lubię blondynki.
Wysokie blondynki. - Pokazał, gdzie Doc ma podpisać. - A
ona - skierował kciuk w stronę okna - jest świetną blondynką.
Doc nagryzmolił swój podpis, sapnął i podszedł do okna.
- Ma wąską miednicę. Mogą być trudności z porodem.
Trent był naprawdę zadowolony, Ŝe Miranda nie słyszy tej
rozmowy.
- Nie da ci więcej niŜ jedno, góra dwoje dzieci -
podsumował Doc.
Trent uśmiechnął się krzywo.
- Zakładasz, Ŝe chciałbym mieć więcej. A poza tym jesteś
weterynarzem, a nie połoŜnikiem. - Po co on przedłuŜa tę
dyskusję?
- Wąska miednica to wąska miednica - stwierdził Doc.
- Musisz brać pod uwagę takie sprawy, Trent - dodał
Clarence, ułoŜywszy splecione dłonie na zaokrąglonym
brzuchu. - I lepiej zacznij wychowywać potomstwo, zanim
będziesz za stary, Ŝeby się nim cieszyć.
- Rozumiem. - Spieranie się nie miało sensu. - Gdzie
wujek Harvey? Brakuje jeszcze jego podpisu.
- Szuka pióra - odparł Clarence.
- Ja mam pióro - rzekł Trent. - Nawet kilka i on z
pewnością o tym wie. - Podszedł do drzwi. - Wujku Harveyu?
Musimy z Mirandą wracać do Dallas. Nie chcemy utknąć w
niedzielnym, popołudniowym korku.
Z głębi domu doszła go niewyraźna odpowiedź. Clarence
pogrąŜył się w myślach. Doc nadal wyglądał przez okno,
zapewne wciąŜ oceniając budowę Mirandy.
- Szerokie ramiona. Biorąc pod uwagę twoje, wasi
synowie, choć pewno nieliczni, będą naprawdę barczyści.
Powiem ci na ten temat więcej - spojrzał na Trenta - jak
poznam jej rodziców.
Nikt nie będzie poznawał niczyich rodziców. Trent nie
czuł najmniejszej potrzeby zawarcia małŜeństwa. Miał na
głowie zarządzanie sprawami majątkowymi rancza Triple D, a
takŜe własne interesy. Był bliski osiągnięcia znaczącej pozycji
w świecie biznesu w Dallas, i to bez Ŝadnego wsparcia
kapitałem z zysków, jakie przynosiło ranczo. MałŜeństwo nie
mieściło się w jego planach. Niestety, wujkowie byli
odmiennego zdania.
- Wujku Harveyu! - zawołał znowu i speszył się, słysząc
nutę zniecierpliwienia we własnym głosie. Kochał swych
wujków wraz z ich fanaberiami. Ale są pewne granice.
- To mogłyby być dziewczynki - oznajmił Clarence,
myślami nadal przy przyszłym potomstwie Trenta.
- Jest taka moŜliwość - zgodził się ponuro Doc. Od
dalszej dyskusji wybawiło Trenta pojawienie się Harveya,
ostatniego z braci Davisów.
- Znalazłem je! - wykrzyknął, unosząc triumfalnie
srebrne, kanciaste pióro. - Chłopcze, takich samych uŜywają
astronauci NASA w przestrzeni kosmicznej.
Trent z uśmiechem podsunął mu trzeci plik dokumentów.
- Wujku, mógłbyś to podpisać?
- Patrz, jak działa. Chcesz spróbować? Trent, przystępując
do złoŜenia swego podpisu, pokręcił przecząco głową.
- Dzięki, uŜywam Dyrektorskiego NajwyŜszej Klasy,
które podarowałeś mi na przedostatnią gwiazdkę.
Twarz Harveya pojaśniała.
- I jak ci się nim pisze? Przypominam sobie - roczna
gwarancja albo zwrot ceny.
- Bardzo dobrze. - Działało przy pierwszych literach
nazwiska. Przycisnął mocniej, lecz w Dyrektorskim Piórze
NajwyŜszej Klasy ze szczypczykami i wykałaczką skończył
się wkład. Potrząsnął piórem ze złością.
- Minął juŜ rok od zakupu? - spytał Clarence.
- Tak, ale produkt wysokiej jakości powinien wytrzymać
dłuŜej - rzekł Harvey ze zmarszczonymi brwiami. - Rok to
minimum.
- Nie ma sprawy - przerwał Trent. Wiedział z
doświadczenia, Ŝe taka dyskusja mogłaby jeszcze długo
potrwać. - Piszę więcej niŜ inni.
- Weź to z NASA. - Harvey podał mu swoje. - Polegają
na nim astronauci, sam wiesz.
Trent skończył podpisywać papiery i szybko je zgarnął,
zanim zdąŜyła rozgorzeć dalsza debata. A ze spojrzeń wujków
wyczytał, Ŝe szykuje się następna.
- Ja... hm... będę tu we wrześniu, jeŜeli wcześniej się nie
zobaczymy. - Miał dziwne poczucie winy, gdy trzy pary
piwnych, identycznych oczu wpatrywały się w niego spod
nastroszonych brwi. Dlaczego oni go ciągle zachęcali do
małŜeństwa? Wziął teczkę i wyszedł zza ogromnego, starego
biurka, przy którym załatwiano interesy na ranczu Triple D
jeszcze za czasów dziadka.
Clarence uniósł się przy akompaniamencie skrzypienia
fotela. Trent podał wujowi rękę. Zwykle Clarence odmawiał
przyjęcia takiej pomocy, lecz dzisiaj się nie wzbraniał.
Oni się starzeją, pomyślał Trent, choć podejrzewał, Ŝe
Clarence wyolbrzymiał swe niedołęstwo, To miał być sygnał,
Ŝe szukanie Ŝony jest pilną sprawą. Ale fakt faktem - Trent
wyczuwał zapach końskiego mazidła, które prawdopodobnie
Doc zaordynował Clarence'owi na jego chory staw.
- Muszę lecieć. Miranda i tak juŜ za długo czeka.
- Rozglądaj się chłopcze, ona nie jest tą właściwą. Trent
zamierzał skwitować uwagę uśmiechem. A tymczasem dał się
sprowokować.
- Skąd wiesz, Ŝe nie jest tą właściwą? Co jej zarzucasz?
Poza wąską miednicą - dodał, uprzedzając Doca.
- Nie jest jedną z tych spokojnych kobiet.
- Koścista - wdał się w szczegóły Doc.
- To teŜ - przyznał Clarence, zanim podjął swą myśl. Siła
uścisku jego dłoni przeczyła trudnościom z podźwignięciem
się z fotela. - Nie byłaby szczęśliwa tutaj, w Triple D.
- Mieszkalibyśmy w Dallas - przypomniał mu Trent.
Chodziło mu o przyszłą Ŝonę, niekoniecznie Mirandę, ale nie
było sensu tego rozwijać.
- Nie zawsze będziesz mieszkał w Dallas. My się
starzejemy. - Clarence jeszcze mocniej ścisnął rękę Trenta,
zanim ją uwolnił.
- Ale bardzo dbamy o siebie - wtrącił się Harvey. -
Bierzemy multiwitaminy. Wykonujemy ćwiczenia na
pobudzenie pracy serca trzy razy dziennie po dwadzieścia
minut według programu doktora Pritcharda...
- Harvey, chłopiec to wie.
Starszy pan natychmiast zamilkł. Clarence rzadko mu
przerywał.
- Usiłujemy ci powiedzieć, Ŝe czas zacząć szukać Ŝony. I
zabrać się do tego powaŜnie. Musisz znaleźć kobietę gotową
dzielić z tobą Ŝycie, nie obawiającą się pracy. Dobrą matkę dla
dzieci, którymi cię uszczęśliwi. Powinna dbać o ich ciała i
dusze i dmuchać w domowe ognisko, kiedy ty będziesz
zarabiał na utrzymanie rodziny.
- A takŜe nosić pantofle na wysokich obcasach i perły,
prawda? - Trent zaraz poŜałował tych słów. Wujkowie mieli
dobre intencje, tyle Ŝe temat był draŜliwy. - Z twojego opisu
wyłania się taka gospodarna kura domowa ze starych seriali
telewizyjnych.
- A co w tym złego?
- To styl sprzed czterdziestu lat. Nowoczesne kobiety są
inne.
- Tobie nie jest potrzebna nowoczesna. Powinieneś
znaleźć sobie taką jak ciocia Emma, Panie, świeć nad jej
duszą.
I jak sobie poradzić z takim argumentem? Clarence i jego
Ŝona Emma nie mieli własnych dzieci, lecz ona matkowała
Trentowi od dzieciństwa, od chwili gdy jako siedmiolatek
zamieszkał na ranczu Triple D. Doc i Harvey nigdy się nie
oŜenili, więc ciocia troszczyła się o nich wszystkich.
- Ciocia Emma była wyjątkowa - powiedział Trent cicho.
- To prawda - przyznał Clarence przy potakujących
pomrukach pozostałych braci. - Co nie znaczy, Ŝe ty nie masz
podobnej szansy.
- Czego wy ode mnie oczekujecie? Mam zamówić Ŝonę z
jednego z waszych katalogów?
- Czemu nie? - Doc pomasował brodę. - Katalogi
obejmują Ŝywy inwentarz.
- Mam taki katalog. - Harvey wybiegł pędem z pokoju.
- Dlaczego mnie to nie dziwi? - mruknął pod nosem
Trent.
- Cieszę się, Ŝe sam o tym pomyślałeś. - Clarence włoŜył
okulary i właśnie sięgał do kieszeni, gdy Harvey wpadł z
powrotem do gabinetu.
- Ale tempo - zauwaŜył Trent zimno, podejrzewając, Ŝe
wujek trzymał coś w zanadrzu.
- Noszę specjalne wyścigowe obuwie. - Harvey uniósł
podeszwę. - Trzymają się asfaltu o sześćdziesiąt siedem
procent lepiej niŜ najlepsze, oferowane w sklepach.
Nie było sensu zwracać uwagi, Ŝe na ranczu nie ma
asfaltu. Bardziej zainteresowało go czasopismo.
- „MęŜczyźni Teksasu"? Co to jest? - Przerzucił kilka
lśniących stron magazynu i westchnął wymownie. - To są
stosy ogłoszeń matrymonialnych. Chyba nie myślicie
powaŜnie, Ŝe ja...
- „Farmer poszukuje Ŝony" - przeczytał Clarence z
pomiętej kartki.
- Jaki farmer? - spytał Trent. Przewidywał, Ŝe odpowiedź
nie będzie mu się podobała.
- Ty, Trent.
- Chyba Ŝartujesz. Nie jestem farmerem - stwierdził
stanowczo.
Clarence spojrzał na niego badawczo znad okularów.
- Masz to we krwi, chłopcze. - Odchrząknąwszy, czytał
dalej: - „Choć obecnie mieszkam w Dallas, moje serce zostało
pośród wzgórz Teksasu, na ranczu Triple D, którego jestem
jedynym spadkobiercą".
- Och, proszę. Wy nie... Clarence powstrzymał go gestem
dłoni.
- „Pobyt w mieście nauczył mnie, co liczy się w Ŝyciu -
rodzina, ziemia i miłość dobrej kobiety. Nie pierwszej lepszej,
lecz wyjątkowej kobiety, która będzie podzielała moje
poglądy, zwłaszcza na znaczenie domowego ogniska. Jestem
prostym człowiekiem, cenię uczciwość i cięŜką pracę.
Chciałbym, Ŝeby Ŝona, z którą dzieliłbym Ŝycie, była gotowa
pracować razem ze mną, wychowywać nasze dzieci i
utrzymywać nasz dom w szczęściu i zdrowiu".
- Opisaliście pionierów! - Poza tym Trent miał zasadnicze
wątpliwości, czy moŜna go nazwać prostym człowiekiem,
kochającym ziemię.
- Czytaj dalej. - Doc wskazał palcem projekt ogłoszenia.
- „Zdaję sobie sprawę, Ŝe taki styl Ŝycia nie jest dziś
modny, ale obecnie ludzie pracują za cięŜko i osiągają w
zamian zbyt mało. Rodzice powierzają wychowanie dzieci
obcym ludziom, na czym cierpi szczęście rodzin. Dlatego
chciałbym wrócić do naturalnego porządku rzeczy -
męŜczyzna zaopatruje rodzinę, kobieta wychowuje dzieci i
prowadzi dom".
- A moŜe ja nie chcę utrzymywać kobiety, która by
całymi dniami przesiadywała w domu?
Clarence, niewzruszony, przeszedł do zakończenia.
- „Moja Ŝona nie będzie musiała się zamęczać, łącząc
pracę zawodową i domową. Jeśli ci to odpowiada i jesteś w
wieku pomiędzy osiemnastym..."
- Wujku Clarence, wykluczam randkę z osiemnastolatką!
- zaprotestował Trent, choć sam nie wiedział, dlaczego
zakwestionował właśnie ten punkt.
Harvey wręczył Clarence'owi pióro NASA. Clarence
wprowadził poprawkę.
- „Pomiędzy dwudziestym pierwszym a trzydziestym
pierwszym rokiem Ŝycia..." Jak sądzisz, Doc? MoŜemy
podwyŜszyć do trzydziestu pięciu?
Doc pomasował kark.
- Młodszym kobietom łatwiej rodzić, ale przy obecnym
stanie medycyny... - Wzruszył ramionami. - Niech będzie i
dodaj, Ŝe mile widziana byłaby taka przy kości.
Nawet przy całej tolerancji dla wujków, płynącej z
czułości dla nich, Trent zaniemówił. Słuchał więc juŜ tylko,
jak Clarence wymienia przymioty, którym mogłaby
odpowiadać chyba tylko córka Betty Crocker i Normana
Rockwella.
- „PomóŜ mi stworzyć dawno zapomniany nastrój
prawdziwych, wiejskich świąt BoŜego Narodzenia tu, na
ranczu Triple D..."
- Zaraz, zaraz...
- To był mój pomysł - pochwalił się Harvey.
- „Przybądź rozwijać swą kulinarną fantazję, mniejsza o
cholesterol..."
- To był pomysł Clarence'a - rzekł Harvey.
- „Grające na pianinie mają pierwszeństwo..."
- Na miłość...
- „W Triple D mamy nowoczesną, świetnie wyposaŜoną
kuchnię..."
- Łącznie z włoskim ekspresem do kawy, nie zapomnij
tego zaznaczyć. - Harvey pokazał, gdzie Clarence powinien
umieścić to zdanie. - Napisz teŜ o telewizji satelitarnej -
polecił.
- Szalone atrakcje - mruknął Trent. Clarence zanotował.
- No i co o tym sądzisz, Trent? Pomyślał, Ŝe Ŝadna
kobieta przy zdrowych zmysłach nie odpowie na to
ogłoszenie. MoŜna spodziewać się jedynie listów
rozwścieczonych feministek. Z drugiej strony moŜe to było
wyjście z sytuacji. Poszukiwanie odpowiedniej kandydatki
pochłonęłoby wujków i nabraliby przekonania, Ŝe zbliŜają się
do celu. Kiedy nie uda im się zainteresować Ŝadnej kobiety
powrotem do średniowiecza, dadzą Trentowi spokój. A on
tymczasem będzie mógł skupić się na pracy.
Nagle zobaczył zmierzającą w stronę domu Mirandę. Nie
dziwił się, Ŝe straciła cierpliwość. Nie chciał, Ŝeby usłyszała
ich rozmowę.
- Chyba napisaliście juŜ o wszystkim, a ja naprawdę
muszę jechać. - Skierował się ku drzwiom. - Trzymajcie się.
- A co będzie, jak przyjdą odpowiedzi?
- Spotkam się z jedną, zdając się na wasz wybór. -
Zakładając, Ŝe znajdzie się choć jedna odwaŜna, dodał w
duchu.
- Trent, synu...
- Z jedną. - Podniósł do góry palec. Clarence,
doświadczony handlarz końmi, wiedział, kiedy się wycofać.
- Przyrzekasz, Ŝe przyjedziesz i ją poznasz?
- Tak.
- Na dwa tygodnie w grudniu łącznie ze świętami? -
spytał Harvey.
- Przyjadę w połowie grudnia - przyrzekł Trent.
- Na dwa tygodnie?
- Wujku Harveyu, nie mogę sobie pozwolić na dwa
tygodnie urlopu w końcu roku.
Wyraz oczu Harveya był nieustępliwy.
- To nie za duŜo czasu na poznanie przyszłej Ŝony. -
Clarence pomasował biodro. Trent powstrzymał się od
wzniesienia oczu do nieba.
- Dobrze, w porządku. Dwa tygodnie przed świętami
BoŜego Narodzenia. - Poczuł się winny, gdyŜ wiedział, Ŝe tej
obietnicy nie dotrzyma.
Rusty Romero otworzyła drzwi swego mieszkania w
Chicago i z lubością pociągnęła nosem. Jedzenie. Pachniało
jedzeniem.
- Babciu, to ty? - spytała, zrzucając z ulgą Ŝakiet i
pantofle.
Nobliwa pani o siwych włosach, upiętych w kok, stanęła
w progu kuchni.
- A któŜ inny mógłby przygrzewać zapiekankę w twojej
kuchni.
- Zapiekanka? Prawdziwie domowe danie. Sama zrobiłaś?
- Oczywiście. - Agnes Romero uśmiechnęła się do
wnuczki.
- Muszę to zobaczyć. - Rusty podąŜyła za babcią,
odłoŜywszy przedtem na kanapę teczkę.
- Gdzie byłaś? - spytała Agnes. - JuŜ wpół do dziesiątej.
- W pracy. - Zawadziła o futrynę. We wzroku babci
wyczytała wyrzut: za duŜo pracujesz.
- Z czego jest tym razem?
Agnes włoŜyła kuchenne rękawice i zdjęła z ognia
naczynie z zapiekanką.
- Tuńczyk z makaronem.
- Na Święto Dziękczynienia? - Babcia od tygodni
wypróbowywała dania, które zamierzała tego dnia podać. To
miało być ich pierwsze wspólne święto, przygotowane
całkowicie w domu, łącznie z pieczeniem indyka.
- Oczywiście, Ŝe nie. To takie małe odstępstwo. Usiądź
sobie wygodnie, przyniosę talerz.
Rusty opadła na kanapę w salonie zbyt zmęczona, by
zaprotestować. W kuchni szczękały sztućce.
- Jak idą przygotowania do kampanii reklamowej?
- Przeglądam stosowne czasopisma.
- Ciągle chodzi o ten płyn po goleniu?
- Babciu, proszę - powiedziała Rusty z Ŝartobliwym
oburzeniem. - Nie tylko o płyn. O cały zestaw rzeczy
potrzebnych przyszłym oblubieńcom, a wszystko wyłącznie z
naturalnych składników.
- A ileŜ jest tych rzeczy? - Agnes Romero wychyliła
głowę z kuchni. - MęŜczyźni nie potrzebują niczego poza
płynem po goleniu, dezodorantem i pomadą do włosów.
- To się teraz juŜ nie nazywa pomada, tylko bioaktywny
utrwalacz.
- Niech zgadnę. Jest jeszcze barwiący nawilŜacz i samo -
opalacz w Ŝelu.
- Nie Ŝaden samoopalacz. Nazywa się teraz "konserwator
stałej opalenizny". I są jeszcze inne róŜne specyfiki. - Rusty
otworzyła teczkę i wyjęła z niej plik publikacji.
Zjawiła się Agnes z tacą.
- OdłóŜ to i trochę odpocznij. - Odsunęła czasopisma,
ustawiła tacę na stoliku i usiadła na kanapie obok wnuczki.
- Dzięki, babciu. - Rusty sięgnęła po talerz. LeŜała na nim
beŜowa, galaretowata bryła.
- Czytałam chyba ze sto przepisów - odezwała się Agnes,
zmarszczywszy brwi. - Wszystkie właściwie takie same,
polecają tę zapiekankę jako niesłychanie odŜywczą.
Pomyślałam, Ŝe sprawdzę, dlaczego to tak reklamują.
- A ty juŜ jadłaś? - Rusty wiedziała z doświadczenia, Ŝe
kulinarne eksperymenty Agnes w najlepszym razie dawały
wątpliwe rezultaty.
- Tak. - Agnes patrzyła, jak Rusty nabiera zapiekankę na
widelec. - MoŜe nie wygląda zbyt apetycznie. Dwie godziny
temu nie było tak źle.
- Przepraszam, gdybym wiedziała, Ŝe dzisiaj
eksperymentujesz, zatelefonowałabym. - Spróbowała. - Hmm.
- Tak myślałam. - Agnes wyciągnęła rękę po talerz.
- Nie, nie. - Rusty go przytrzymała. - Zjem to. Nie jest
takie złe. - Umierała z głodu.
- Ale nie jest to coś, czego by ci brakowało we wczesnej
młodości, prawda?
Rusty wiedziała, Ŝe za tym Ŝartobliwym pytaniem kryje
się autentyczny niepokój. Od kiedy dwa lata temu Agnes
Romero sprzedała swą agencję obrotu nieruchomościami i
przeszła na emeryturę, usiłowała przeistoczyć się w kapłankę
domowego ogniska, najwyraźniej chcąc wynagrodzić
wnuczce, Ŝe me była nią w okresie jej dzieciństwa.
- Nie. Niczego mi nie brakowało. - Serdecznie ścisnęła
dłoń babci.
- Co za ulga. JuŜ nigdy nie zrobię tej zapiekanki.
Roześmiały się obie.
- A jak postępują prace doświadczalne w związku ze
Świętem Dziękczynienia? - Rusty z rozrzewnieniem
wspominała wspaniałe dwa tygodnie, w czasie których babcia
uczyła się piec ciasto.
- Och, ciągle jeszcze opracowuję ostateczne menu.
Natknęłam się na tego tuńczyka w dziale "Przysmaki
rodziny", gdy przeglądałam „Świąteczne Ognisko Domowe", i
po prostu... - urwała, wzruszając z zakłopotaniem ramionami.
- I poczułaś się winna, Ŝe w dzieciństwie nie piekłaś dla
mnie szarlotki. - Rusty odstawiła talerz i uścisnęła babcię. -
Miałam wspaniałe dzieciństwo. Ty mnie nauczyłaś sztuki
przetrwania w wielkim mieście. Ilu siedmiolatków potrafi
zamówić odpowiednio kaloryczny posiłek dla dwóch osób i
do tego właściwie wyliczyć napiwek?
- A ile musi to robić? - Agnes zachichotała, po czym
dodała powaŜnym tonem: - Odkąd przeszłam na emeryturę,
mam czas zastanowić się nad swoim Ŝyciem. I przyznaję, Ŝe
paru rzeczy Ŝałuję. Kiedy widzę, jakie Ŝycie prowadzisz, to
jakbym patrzyła na siebie sprzed lat.
Rusty wiedziała, co babcię gnębi.
- Nie chcesz, Ŝebym i ja Ŝałowała, prawda? Agnes
pokiwała głową.
- Bez obawy. Uwielbiam swe Ŝycie. Doskonale mi się
układa. Utrzymuję idealną wagę i nie mam zmarszczek. Ile
osób moŜe to o sobie powiedzieć?
- Ale za cięŜko pracujesz.
- Ty byłaś taka sama. Ja przynajmniej w weekendy nie
muszę pokazywać nieruchomości klientom. - Rusty wróciła do
zapiekanki.
- Powinnam była więcej przebywać z tobą w domu.
- AleŜ skąd. Dokonałaś po prostu wyboru.
- Czasami - powiedziała Agnes w zamyśleniu -
zastanawiam się, czy to był dobry wybór.
- Nonsens. - Rusty skończyła jeść. - Zaparzę kawę.
Chcesz?
- JuŜ późno, więc zrób bezkofeinową. Kiedy Rusty
wróciła do pokoju z kawą, babcia z zainteresowaniem czytała
jedno z czasopism.
- To jest nawet pouczające. - Podniosła wzrok na
wnuczkę.
- Które?
- To. - Agnes uniosła egzemplarz pisma „MęŜczyźni
Teksasu".
- A, ta reklama męskiego wigoru. Nie do wiary.
MęŜczyźni umawiający się na randki za pośrednictwem
pisma. TeŜ mi coś - prychnęła Rusty.
- Czy ja wiem... - Babcia z zainteresowaniem czytała
jedno z ogłoszeń. - Rusty, kochanie, nie zastanawiałaś się
nigdy, czyby nie napisać do któregoś z tych męŜczyzn?
- Och, babciu, proszę...
- Nie tak szybko. Widzę tu wysokiego, ciemnookiego
bruneta...
- Czego mu brakuje?
- Niczego. Napisano, Ŝe realizuje pewien projekt
budowlany i nie ma czasu na umawianie się z kobietami.
- Tak, na pewno.
- Rusty, powaŜnie, spójrz, czy nie wydaje ci się
atrakcyjny? - Agnes podsunęła jej zdjęcie.
- Nie.
- CięŜka praca zakłóca działalność twoich hormonów. To
dość małe zdjęcie, ale on wygląda na przystojnego i
interesującego męŜczyznę.
- Babciu, zastanów się, jaki męŜczyzna musi się ogłaszać,
Ŝeby poznać kobietę.
- Okazuje się, Ŝe robią to zapracowani, odnoszący
sukcesy i pełni nadziei na nowe Ŝycie. - Wskazała fotografię
przyciągającego uwagę męŜczyzny.
Zdjęcie przedstawiało typowego biznesmena, lecz Rusty
zauwaŜyła coś szczególnego w wyrazie jego oczu. Jakby
mówiły: „Tego się po mnie oczekuje, ale to nie jest moje
prawdziwe ja". Musiała przyznać, Ŝe było w nich zaproszenie
do poznania tego „prawdziwego ja". I zastanowiło ją, jakie
ono jest.
- Widzisz? - uśmiechnęła się chytrze babcia.
- Rzeczywiście, wygląda sympatycznie. Całkiem
atrakcyjny. Wart uwagi. Czego mu brakuje?
- Rusty!
Odstawiła kawę i chwyciła czasopismo. Agnes dała je
sobie wyrwać.
- „Farmer poszukuje Ŝony". Według mnie wcale nie
wygląda na farmera. - Choć właściwie Ŝadnego nie znała. W
miarę czytania ogłoszenia ogarniało ją coraz większe
zdumienie. - Widziałaś to? On jest neandertalczykiem!
Brakującym ogniwem w łańcuchu ewolucji!
- Rusty, kochanie...
- Posłuchaj. „Dlatego chciałbym wrócić do naturalnego
porządku rzeczy - męŜczyzna zaopatruje rodzinę, kobieta
wychowuje dzieci i prowadzi dom". Nic dziwnego, Ŝe facet
jest kawalerem. A moŜe by tak prosto z mostu: proponuję
domowe niewolnictwo? - Rusty oddała magazyn babci i
zebrała ze stolika filiŜanki.
- No tak, przyznaję, Ŝe jego poglądy odbiegają od
nowoczesnych...
- Ha! On cofa kobietę o sto lat! O dwieście!
- Przeczytaj tę część o odwiedzeniu rancza i spędzeniu na
wsi nastrojowych świąt BoŜego Narodzenia.
- Nastrojowych w tym przypadku oznacza, Ŝe kobiety
będą musiały wziąć na siebie całą pracę. - Rusty wyszła do
kuchni.
Dalszej części ogłoszenia, o wycinaniu z lasu choinki,
jeździe saniami i śpiewaniu kolęd, słuchała juŜ jednym uchem.
- Och, on chciałby kobietę grającą na pianinie.
- Ciekawe, kiedy by miała na to czas. - Rusty wróciła do
salonu, pomrukując gniewnie pod nosem.
- I taką przy kości - dodała Agnes, spoglądając na
wnuczkę. Co za protekcjonalność, co za tupet! Rusty pokręciła
głową.
- Współczuję tej, która się na to nabierze! - Nie ukrywając
złości, dodała: - Tak naprawdę to na tego króla
neandertalczyków naleŜałoby donieść do kogoś zajmującego
się prawami człowieka. Gdzieś musi być taki komitet. Czy
moŜna czemuś takiemu dać wiarę? - Spojrzała na zdjęcie
męŜczyzny. Ten bufon ma jednak urok. Szkoda dla niego
takich oczu. Kobieta, która odpowie na to ogłoszenie,
potrzebuje sesji u psychoterapeuty.
ROZDZIAŁ 2
- Ty odpowiedziałaś temu szowinistycznemu farmerowi?
- Rusty popatrzyła zdumiona na babcię. Siedziały w Święto
Dziękczynienia nad złotobrązowym, nadmiernie spieczonym
indykiem, - Coś podobnego. Czemu mi nie powiedziałaś?
Chętnie wzięłabym udział w tym Ŝarcie.
- To nie był Ŝart. - Niebieskie oczy babci wpatrywały się
w nią powaŜnie.
- Daj spokój, babciu, nie nabierzesz mnie.
- I nie ja jedna mu odpisałam. Wiele kobiet było
gotowych do współzawodnictwa, ale tylko mnie, a właściwie
ciebie, bracia Davisowie zaprosili na BoŜe Narodzenie.
Oczywiście pojadę z tobą jako przyzwoitka.
Spędzić święta na ranczu z obcymi ludźmi, którzy będą
oceniać, czy jest dobrym materiałem na Ŝonę? Babcia z
pewnością Ŝartuje.
- Oczywiście odmówiłaś? Agnes potrząsnęła przecząco
głową.
- Nie miałam takiego zamiaru.
- Wyjaśnijmy to sobie od razu. Odpowiedziałaś na
ogłoszenie w moim imieniu i chcesz, Ŝebym się spotkała z tym
męŜczyzną?
- Tak, choć wiem, Ŝe powinnam najpierw z tobą
porozmawiać.
- Właśnie!
- Właścicielami rancza są trzej bracia Davisowie -
Clarence, Harvey i William, ale na niego wszyscy mówią Doc.
- Nie chcę tego słuchać.
- Trent jest ich siostrzeńcem.
- PrzekaŜ im moje wyrazy współczucia.
- Rusty!
- Przepraszam, babciu, ale to do ciebie niepodobne i nie
rozumiem, jak mogłaś tak postąpić.
Agnes zaczęła zbierać pozostałości po obfitej, świątecznej
kolacji. Przygotowała o wiele za duŜo jedzenia jak dla nich
dwóch i Rusty bardzo się szykowała na te resztki.
- To, co pisali o świętach na wsi, przypomniało mi własne
dzieciństwo na farmie.
- Nie mogłaś się doczekać, kiedy stamtąd wyjedziesz -
przypomniała jej wnuczka. Rozejrzała się po eleganckim,
nowocześnie urządzonym mieszkaniu babci. - Nawet nie
potrafię sobie wyobrazić ciebie na farmie.
- A jednak wieś ma swoje dobre strony. I to będziemy
miały na ranczu. Prawdziwą choinkę, którą sami zetniemy;
praŜoną kukurydzę, kolędy, gorącą czekoladę... i rodzinę. - Z
uśmiechem zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń.
- Chwileczkę. Nie jesteśmy spokrewnione z tymi ludźmi.
Ku przeraŜeniu Rusty oczy babci zaszły łzami.
- Rusty, ja muszę tam pojechać. Chcę przeŜyć święta w
dawnym stylu. Razem z tobą.
Nagle Rusty wydało się, Ŝe ta sentymentalna kobieta nie
jest juŜ babcią, która ją wychowywała. Roześmiała się
niepewnie.
- Wyrzucę wszystkie poradniki domowe, które tu
trzymasz. Mają na ciebie zły wpływ.
Agnes zignorowała tę uwagę.
- Nie moŜesz wygospodarować dwóch wolnych tygodni?
Tak sformułowane pytanie zabrzmiało jak skromna prośba.
Z pozoru.
- Tu nie chodzi o zwykłe dwa tygodnie. Waśnie wtedy
pan Dearsing ocenia projekty reklamowe pod hasłem „Blisko
natury". - Rusty rozłoŜyła bezradnie ręce. - Muszę być w
agencji i zrobić wszystko, Ŝeby moje okazały się najbardziej
dynamiczne. Ta kampania moŜe objąć cały kraj, i mnie,
babciu, ogromnie na niej zaleŜy. Nie mogę zniknąć na dwa
tygodnie.
- Oczywiście, Ŝe nie moŜesz. - Spojrzenie Agnes
przygasło. - To była głupia propozycja.
Rusty poczuła się podle. Miała dług wdzięczności za te
wszystkie lata, które Agnes poświęciła jej wychowaniu.
Przysięgła sobie, Ŝe teraz, kiedy babcia przeszła na emeryturę,
nie zabraknie jej niczego do końca Ŝycia. Uzyskanie zlecenia
na tę kampanię oznaczałoby awans i podwyŜkę. Nie mogła
zlekcewaŜyć takiej sposobności.
- Nie, nie głupia, tylko nierealistyczna. Nie umiem
gotować.
- On nie musi tego wiedzieć.
- Wyszłoby na jaw bardzo szybko.
- Ja się nauczyłam. - Agnes wskazała na stół. - Mogłabym
nauczyć ciebie... albo gotować za ciebie.
Rozbrajająca szczerość.
- To nie byłoby uczciwe.
- Co? śe babka pomaga swej wnuczce w kuchni? Nie
sądzę.
- Nawet gdybyś mi pomagała, to, dzięki Bogu, nie jestem
w najmniejszej mierze taką kobietą, jaką on opisał.
- Skąd wiesz, skoro nawet nigdy nie próbowałaś?
- Mam zawód i nie zrezygnuję ze wszystkiego, Ŝeby
usługiwać jakiemuś męŜczyźnie. - Przeszły ją ciarki na samą
taką myśl. Zabrała półmisek z indykiem i ruszyła za babcią do
kuchni. - Nie musimy bawić się w dom na tym ranczu.
MoŜemy we dwie spędzić wspaniałe BoŜe Narodzenie, jak
zawsze.
- Oczywiście. - Agnes zaczęła zmywać talerze ze
sceptycznym uśmiechem.
Rusty nie mogła tego znieść. Z jakichś niezrozumiałych
powodów babcia uparła się pojechać na święta do braci
Davisów, a nie mogłaby tego dokonać bez wnuczki. Co za
niewiarygodna sytuacja. Nie moŜe się zgodzić, nie powinna
tego robić, choć... Byłaby sposobność w imieniu niewieściego
rodu zadać cios pewnemu farmerowi z Teksasu, oświecając go
w kwestiach realiów współczesnego Ŝycia. Babcię z
pewnością znudziłoby przygotowywanie trzy razy dziennie
posiłków dla tych wszystkich panów. Ich pobyt trwałby cztery
dni. NajwyŜej. Przez ten czas babcia straciłaby entuzjazm do
tych idiotycznych prac domowych.
Cztery dni. Hm. Rusty mogłaby się wyrwać na cztery dni,
gdyby wzięła ze sobą przenośny komputer, modem, faks i
drukarkę. Warto poświęcić tyle czasu, by babcia znowu była
sobą.
- Dobrze - powiedziała łaskawym tonem wskazującym,
jak wielkie czyni ustępstwo. - Jeśli tak ci na tym zaleŜy,
spróbujmy. Ale pamiętaj, jedziemy tam tylko dlatego, Ŝe ty
chcesz. I niech ci nie przyjdzie do głowy, Ŝe mnie wydasz za
mąŜ za relikt średniowiecza.
Trent, kompletnie oszołomiony, odkładał słuchawkę po
rozmowie z rozradowanymi wujkami. Sądząc po listach, które
otrzymali, zgłosiło się mnóstwo zdecydowanych na wszystko
kobiet. A teraz miał poznać jedną z nich i jej babcię. W czasie
najgorszym z moŜliwych.
Odchyliwszy się do tyłu z krzesłem, spoglądał przez okno
gabinetu mieszczącego się na dwudziestym drugim piętrze
biurowca w Dallas. Wujkowie oczekiwali, Ŝe spędzi z nimi
dwa tygodnie grudnia łącznie z BoŜym Narodzeniem. Obiecał
im to. Choć nie zamierzał dotrzymać słowa, przyrzekł im to.
Po lewej stronie stały sztalugi, a na nich artystycznie
wykonany rysunek urbanistycznej koncepcji Miasteczka
Pogodnej Jesieni projektu Trenta. ZaangaŜował w to
przedsięwzięcie czas i pieniądze. Projekt wraz z planem
finansowym musi być zapięty na ostatni guzik na
trzydziestego pierwszego grudnia. Wyjazd z Dallas na dwa
tygodnie w tym decydującym okresie nie był moŜliwy.
A nie do pomyślenia było złamać dane wujkom słowo.
MoŜe uda mu się wszystko ze sobą pogodzić. Spotka się z
tą kobietą i okaŜe brak zainteresowania zarówno nią, jak i jej
gospodarskimi talentami. Taką taktykę obierze. Uprzejmą
obojętność. Nie będzie ani o nią zabiegał, ani jej zachęcał. Po
kilku dniach cięŜkiej pracy na ranczu połoŜonym na odludziu i
bez nadziei na złapanie męŜa, kandydatka na kapłankę
domowego ogniska wróci - sprawdził w swoich zapiskach - do
Chicago, zanim zabrzmią kolędy. Przed końcem tygodnia on
juŜ będzie z powrotem w Dallas.
Teraz tylko trzeba znaleźć sposób na stały kontakt z
biurem. Obecnie ludzie z reguły porozumiewają się za pomocą
komputerów. Nie ma powodu, Ŝeby on tego nie robił. Będzie
musiał.
- Jadą! Jadą! Jakie usługi moŜe oddać powiększająca
dziesięciokrotnie lornetka!
Podniecenie Harveya udzieliło się pozostałym braciom.
Jeszcze nigdy ich takich nie widział. Nawet Doc się
uśmiechał, a Trent, choć sceptycznie nastawiony do całego
pomysłu, był zadowolony, Ŝe jest z nimi w takim momencie.
- Twoja lornetka to nic w porównaniu z Teleskopem
Młodego Astronoma. - Clarence poklepał stojący koło niego
trójnogi statyw. - Lepiej to zapisz.
Harveyowi zrzedła mina.
- Czy mogę jako pierwszy powitać te damy?
- Wszyscy razem je powitamy. Prawda, Trent?
- Tak, wujku Clarence. - Trent zmusił się do uśmiechu i
podąŜył za nimi na ganek. Postanowił grać przekonująco rolę
uprzejmego i obojętnego. Bez względu na entuzjazm wujków
te nieszczęsne kobiety zostały tu zwabione pod fałszywym
pozorem i im szybciej wyjadą, tym prędzej on wróci do pracy.
JeŜeli wszystko pójdzie dobrze, będzie w Dallas w pierwszy
dzień świąt, a moŜe nawet w Wigilię.
Trent obserwował mały, niebieski samochód trudnej do
określenia marki, wzbijający za sobą chmurę pyłu na
podwórzu przed domem. Świadomy, Ŝe ma poznać kobietę
szczególnego typu - jedną z tych, które marzą o furgonetce
pełnej dzieci, a z takimi do tej pory nie miał do czynienia -
zastanawiał się, jak się ma zachować. Nie mógł demonstrować
braku uprzejmości - nie leŜało to w jego zwyczajach, a poza
tym ta biedna kobieta nie ponosiła odpowiedzialności za to, Ŝe
został jej przedstawiony w fałszywym świetle. Znalazł się w
takiej sytuacji z własnej winy i był zły na siebie, Ŝe do niej
dopuścił. Samochód zatrzymał się.
- Trent, idź i otwórz paniom drzwi samochodu. Omal się
nie roześmiał. Mimo wmawiania mu, Ŝe czas się Ŝenić,
wujkowie stale pouczali go jak chłopca. Podszedł do drzwi od
strony pasaŜera, zakładając, Ŝe babcia nie prowadziła
samochodu. Otworzył je, wyciągnął rękę, spodziewając się
uchwycić sękatą dłoń i pomóc wysiąść siwowłosej pani w
fartuchu.
Wysunęły się ku niemu szczupłe nogi w opiętych dŜinsach
i jeden but, sięgający kostki, zderzył się z jego golenią.
- Przepraszam. Ten głos nie tylko nie brzmiał starczym
drŜeniem, lecz takŜe najmniejszą nutą usprawiedliwienia.
Trent powstrzymał się od pomasowania łydki i zniŜył głowę,
Ŝeby spojrzeć na pasaŜerkę.
Odpowiedziało mu spojrzenie kobiety o kasztanowych
włosach, która uniósłszy do góry brwi, spytała:
- Da mi pan wyjść z samochodu, czy moŜe inspekcja nie
wypadła pomyślnie?
Trent odsunął się. Z pewnością to nie ona odpowiedziała
na ogłoszenie w piśmie „MęŜczyźni Teksasu". Przez moment
pomyślał nawet, Ŝe jakaś feministka przyjechała z protestem.
Stała koło samochodu ubrana w kamizelkę włoŜoną na
bluzkę z długimi rękawami, lecz według Trenta pod tym
strojem kryły się odpowiednie kształty. Co najmniej
odpowiednie.
Zatrzasnęła drzwi z siłą dającą mu do zrozumienia, Ŝe
spotkanie nie wzbudziło w niej miłych doznań. Musiał
przyznać, Ŝe nie bez przyczyny. Zwykle tak jawnie nie
taksował kobiet, lecz i sytuacja nie naleŜała do zwyczajnych.
Zanim zdąŜył jakoś usprawiedliwić nieuprzejme zachowanie,
wyciągnęła do niego rękę.
- Cześć, jestem Rusty Romero. Romero. A więc jednak to
te dwie korespondowały z wujkami.
- Trent Creighton - odparł, mile zaskoczony. Uścisk jej
dłoni był mocny. Witała się z nim jak równy z równym.
Patrzyła mu prosto w oczy. Ta postawa go zdezorientowała.
Spotykał juŜ takie kobiety, które w przemyśle budowlanym,
zdominowanym przez męŜczyzn, musiały walczyć o
szacunek. Trent miał z nimi bardzo dobre stosunki, gdyŜ nie
widział w nich kobiet. Były przeciwnikami lub
sprzymierzeńcami w interesach. Stanowiły rodzaj nijaki.
Ta dama tutaj była z powołania kurą domową, posiadającą
rozliczne talenty. Miała strzec domowego ogniska,
wychowywać dzieci, dogadzać męŜowi. Bardzo specyficzny
rodzaj. Najwyraźniej niepracujące panie domu zasadniczo
róŜniły się od swych poprzedniczek pokazywanych w filmach
z lat pięćdziesiątych.
- Czy uznamy to za remis, czy oprzemy łokcie na masce i
zaczniemy się siłować?
Natychmiast wypuścił jej dłoń.
- Propozycja jest kusząca, ale zrezygnuję.
- Na pewno? Nie chciałabym uchybić jakimś lokalnym
zwyczajom powitalnym.
- Tutaj zwykle robimy to dopiero przy drugim spotkaniu.
- A co robicie przy trzecim?
Ani cienia potulności córki Betty Crocker. CzyŜby
wujkowie padli ofiarą oszustwa? Obejrzał się, Ŝeby zobaczyć,
co z nimi, i doznał kolejnego szoku.
Rozmawiali z elegancko ubraną panią, wyglądającą jak
typowa Ŝona biznesmena. Zwrócił wzrok ku Rusty, która
odpowiedziała mu pełnym wyŜszości uśmiechem.
- Moja babcia, Agnes.
- Naprawdę? - Ponownie spojrzał na starszą panią. - Nie
tak ją sobie wyobraŜałem. - To miał być komplement, lecz
Rusty inaczej potraktowała jego uwagę.
- Pewnie dlatego, Ŝe zostawiła swój fartuch i wałek do
ciasta w samochodzie.
- Razem z twoim? - Nie mógł się powstrzymać od
złośliwości. '
- Zakładam, Ŝe będę mogła od ciebie poŜyczyć - odparła
po chwili.
- Naturalnie - zapewnił, choć nie miał zielonego pojęcia,
czy kuchnia w Triple D moŜe się poszczycić takim
przyrządem.
Było oczywiste, Ŝe Rusty Romero poczuła do niego
antypatię od pierwszego wejrzenia. Powinno go to uradować,
lecz z jakichś niejasnych przyczyn tak się nie stało. Trent,
trzydziestotrzyletni męŜczyzna, wiedział, jak oczarować
kobietę, nawet tak napastliwą jak Rusty, a podczas
decydujących pierwszych chwil ich znajomości nic w tym
kierunku nie zrobił. Przywołał milszy uśmiech i poniewczasie
powiedział:
- Witaj na ranczo Triple D. - To zabrzmiało
nieprzekonująco. Mógł się bardziej postarać. Najwidoczniej
Rusty teŜ tak to oceniła, gdyŜ mruknęła „dzięki" i sięgnęła
przez okno samochodu po torebkę i kluczyki.
Trenta ogarnął niepokój. Miała tu przyjechać potulna,
nieśmiała domatorka, zachwycona, Ŝe dzięki szczęśliwemu
HEATHER MACALLISTER OGŁOSZENIE MATRYMONIALNE
ROZDZIAŁ 1 - Trent, mój chłopcze, czas dać się zaprząc. Trent Davis Creighton spodziewał się tego typu uwagi, lecz miał nadzieję, Ŝe skoro jego wizyta na ranczu wujków dobiegała końca, jakoś uniknie dyskusji na temat jego planów matrymonialnych. Ranczo nazywało się Triple D, poniewaŜ jej właścicielami było trzech braci Davisów. Kończył właśnie podpisywać dokumenty, które upowaŜniały go do wykupienia świadectwa eksploatacji znajdującego się na ranczu złoŜa ropy naftowej, ustalającego wysokość kwartalnych opłat z tego tytułu. Uniósł głowę i napotkał przenikliwe spojrzenie wujka Clarence'a. - Czy to znaczy, Ŝe podoba ci się Miranda? - spytał. Spojrzał przez okno na podwórze, gdzie koło samochodu stała wysoka blondynka, czekająca niecierpliwie na powrót do Dallas. - Nie ma znaczenia, czy ona mi się podoba, czy nie. - Skórzany fotel zaskrzypiał, gdy Clarence zmienił pozycję, by ulŜyć swemu zaatakowanemu przez artretyzm biodru. - Chodzi o to, Ŝe powinieneś szukać Ŝony. Nie znajdziesz jej, rozglądając się po dziedzińcu. Trent nie zamierzał w ogóle rozglądać się za Ŝoną, a Mirandę przywiózł ze sobą w nadziei, Ŝe uśpi czujność wujków. - Miranda mogłaby być świetną Ŝoną dla kaŜdego męŜczyzny. - Trent doskonale wiedział, Ŝe nie zamierzała wychodzić za mąŜ. Musiał uczciwie przyznać, Ŝe brak zainteresowania trwałym związkiem w znacznej mierze stanowił o jej atrakcyjności. - I będzie - zgodził się Clarence. - Ale to nie jest kobieta dla ciebie. - Dlaczego? - Był jak najdalszy od rozwaŜania sprawy małŜeństwa, ale gdyby miał wybierać... Połączenie klasy i
seksu było niewątpliwie pociągające. Nie wiedział, jakie zarzuty mogliby przeciw niej wysunąć wujkowie, w kaŜdym razie był pewien, Ŝe jeŜeli Clarence będzie miał coś przeciwko niej, to pozostali bracia - Harvey i Doc - takŜe. - Ona jest jak dobrze utrzymany koń na krótki, dystans. Efekciarstwo, szybki start, ale całkowity brak wytrzymałości. Trent wybuchnął śmiechem. Clarence zmierzył go wzrokiem. - JuŜ rozmawialiśmy o twoich blondynkach. Odgłos kroków na drewnianej podłodze zapowiadał drugiego wujka. Do gabinetu wszedł Doc. - Co mam ci na to odpowiedzieć? - Trent podał najmniej rozmownemu z braci plik papierów. - Lubię blondynki. Wysokie blondynki. - Pokazał, gdzie Doc ma podpisać. - A ona - skierował kciuk w stronę okna - jest świetną blondynką. Doc nagryzmolił swój podpis, sapnął i podszedł do okna. - Ma wąską miednicę. Mogą być trudności z porodem. Trent był naprawdę zadowolony, Ŝe Miranda nie słyszy tej rozmowy. - Nie da ci więcej niŜ jedno, góra dwoje dzieci - podsumował Doc. Trent uśmiechnął się krzywo. - Zakładasz, Ŝe chciałbym mieć więcej. A poza tym jesteś weterynarzem, a nie połoŜnikiem. - Po co on przedłuŜa tę dyskusję? - Wąska miednica to wąska miednica - stwierdził Doc. - Musisz brać pod uwagę takie sprawy, Trent - dodał Clarence, ułoŜywszy splecione dłonie na zaokrąglonym brzuchu. - I lepiej zacznij wychowywać potomstwo, zanim będziesz za stary, Ŝeby się nim cieszyć. - Rozumiem. - Spieranie się nie miało sensu. - Gdzie wujek Harvey? Brakuje jeszcze jego podpisu. - Szuka pióra - odparł Clarence.
- Ja mam pióro - rzekł Trent. - Nawet kilka i on z pewnością o tym wie. - Podszedł do drzwi. - Wujku Harveyu? Musimy z Mirandą wracać do Dallas. Nie chcemy utknąć w niedzielnym, popołudniowym korku. Z głębi domu doszła go niewyraźna odpowiedź. Clarence pogrąŜył się w myślach. Doc nadal wyglądał przez okno, zapewne wciąŜ oceniając budowę Mirandy. - Szerokie ramiona. Biorąc pod uwagę twoje, wasi synowie, choć pewno nieliczni, będą naprawdę barczyści. Powiem ci na ten temat więcej - spojrzał na Trenta - jak poznam jej rodziców. Nikt nie będzie poznawał niczyich rodziców. Trent nie czuł najmniejszej potrzeby zawarcia małŜeństwa. Miał na głowie zarządzanie sprawami majątkowymi rancza Triple D, a takŜe własne interesy. Był bliski osiągnięcia znaczącej pozycji w świecie biznesu w Dallas, i to bez Ŝadnego wsparcia kapitałem z zysków, jakie przynosiło ranczo. MałŜeństwo nie mieściło się w jego planach. Niestety, wujkowie byli odmiennego zdania. - Wujku Harveyu! - zawołał znowu i speszył się, słysząc nutę zniecierpliwienia we własnym głosie. Kochał swych wujków wraz z ich fanaberiami. Ale są pewne granice. - To mogłyby być dziewczynki - oznajmił Clarence, myślami nadal przy przyszłym potomstwie Trenta. - Jest taka moŜliwość - zgodził się ponuro Doc. Od dalszej dyskusji wybawiło Trenta pojawienie się Harveya, ostatniego z braci Davisów. - Znalazłem je! - wykrzyknął, unosząc triumfalnie srebrne, kanciaste pióro. - Chłopcze, takich samych uŜywają astronauci NASA w przestrzeni kosmicznej. Trent z uśmiechem podsunął mu trzeci plik dokumentów. - Wujku, mógłbyś to podpisać?
- Patrz, jak działa. Chcesz spróbować? Trent, przystępując do złoŜenia swego podpisu, pokręcił przecząco głową. - Dzięki, uŜywam Dyrektorskiego NajwyŜszej Klasy, które podarowałeś mi na przedostatnią gwiazdkę. Twarz Harveya pojaśniała. - I jak ci się nim pisze? Przypominam sobie - roczna gwarancja albo zwrot ceny. - Bardzo dobrze. - Działało przy pierwszych literach nazwiska. Przycisnął mocniej, lecz w Dyrektorskim Piórze NajwyŜszej Klasy ze szczypczykami i wykałaczką skończył się wkład. Potrząsnął piórem ze złością. - Minął juŜ rok od zakupu? - spytał Clarence. - Tak, ale produkt wysokiej jakości powinien wytrzymać dłuŜej - rzekł Harvey ze zmarszczonymi brwiami. - Rok to minimum. - Nie ma sprawy - przerwał Trent. Wiedział z doświadczenia, Ŝe taka dyskusja mogłaby jeszcze długo potrwać. - Piszę więcej niŜ inni. - Weź to z NASA. - Harvey podał mu swoje. - Polegają na nim astronauci, sam wiesz. Trent skończył podpisywać papiery i szybko je zgarnął, zanim zdąŜyła rozgorzeć dalsza debata. A ze spojrzeń wujków wyczytał, Ŝe szykuje się następna. - Ja... hm... będę tu we wrześniu, jeŜeli wcześniej się nie zobaczymy. - Miał dziwne poczucie winy, gdy trzy pary piwnych, identycznych oczu wpatrywały się w niego spod nastroszonych brwi. Dlaczego oni go ciągle zachęcali do małŜeństwa? Wziął teczkę i wyszedł zza ogromnego, starego biurka, przy którym załatwiano interesy na ranczu Triple D jeszcze za czasów dziadka. Clarence uniósł się przy akompaniamencie skrzypienia fotela. Trent podał wujowi rękę. Zwykle Clarence odmawiał przyjęcia takiej pomocy, lecz dzisiaj się nie wzbraniał.
Oni się starzeją, pomyślał Trent, choć podejrzewał, Ŝe Clarence wyolbrzymiał swe niedołęstwo, To miał być sygnał, Ŝe szukanie Ŝony jest pilną sprawą. Ale fakt faktem - Trent wyczuwał zapach końskiego mazidła, które prawdopodobnie Doc zaordynował Clarence'owi na jego chory staw. - Muszę lecieć. Miranda i tak juŜ za długo czeka. - Rozglądaj się chłopcze, ona nie jest tą właściwą. Trent zamierzał skwitować uwagę uśmiechem. A tymczasem dał się sprowokować. - Skąd wiesz, Ŝe nie jest tą właściwą? Co jej zarzucasz? Poza wąską miednicą - dodał, uprzedzając Doca. - Nie jest jedną z tych spokojnych kobiet. - Koścista - wdał się w szczegóły Doc. - To teŜ - przyznał Clarence, zanim podjął swą myśl. Siła uścisku jego dłoni przeczyła trudnościom z podźwignięciem się z fotela. - Nie byłaby szczęśliwa tutaj, w Triple D. - Mieszkalibyśmy w Dallas - przypomniał mu Trent. Chodziło mu o przyszłą Ŝonę, niekoniecznie Mirandę, ale nie było sensu tego rozwijać. - Nie zawsze będziesz mieszkał w Dallas. My się starzejemy. - Clarence jeszcze mocniej ścisnął rękę Trenta, zanim ją uwolnił. - Ale bardzo dbamy o siebie - wtrącił się Harvey. - Bierzemy multiwitaminy. Wykonujemy ćwiczenia na pobudzenie pracy serca trzy razy dziennie po dwadzieścia minut według programu doktora Pritcharda... - Harvey, chłopiec to wie. Starszy pan natychmiast zamilkł. Clarence rzadko mu przerywał. - Usiłujemy ci powiedzieć, Ŝe czas zacząć szukać Ŝony. I zabrać się do tego powaŜnie. Musisz znaleźć kobietę gotową dzielić z tobą Ŝycie, nie obawiającą się pracy. Dobrą matkę dla dzieci, którymi cię uszczęśliwi. Powinna dbać o ich ciała i
dusze i dmuchać w domowe ognisko, kiedy ty będziesz zarabiał na utrzymanie rodziny. - A takŜe nosić pantofle na wysokich obcasach i perły, prawda? - Trent zaraz poŜałował tych słów. Wujkowie mieli dobre intencje, tyle Ŝe temat był draŜliwy. - Z twojego opisu wyłania się taka gospodarna kura domowa ze starych seriali telewizyjnych. - A co w tym złego? - To styl sprzed czterdziestu lat. Nowoczesne kobiety są inne. - Tobie nie jest potrzebna nowoczesna. Powinieneś znaleźć sobie taką jak ciocia Emma, Panie, świeć nad jej duszą. I jak sobie poradzić z takim argumentem? Clarence i jego Ŝona Emma nie mieli własnych dzieci, lecz ona matkowała Trentowi od dzieciństwa, od chwili gdy jako siedmiolatek zamieszkał na ranczu Triple D. Doc i Harvey nigdy się nie oŜenili, więc ciocia troszczyła się o nich wszystkich. - Ciocia Emma była wyjątkowa - powiedział Trent cicho. - To prawda - przyznał Clarence przy potakujących pomrukach pozostałych braci. - Co nie znaczy, Ŝe ty nie masz podobnej szansy. - Czego wy ode mnie oczekujecie? Mam zamówić Ŝonę z jednego z waszych katalogów? - Czemu nie? - Doc pomasował brodę. - Katalogi obejmują Ŝywy inwentarz. - Mam taki katalog. - Harvey wybiegł pędem z pokoju. - Dlaczego mnie to nie dziwi? - mruknął pod nosem Trent. - Cieszę się, Ŝe sam o tym pomyślałeś. - Clarence włoŜył okulary i właśnie sięgał do kieszeni, gdy Harvey wpadł z powrotem do gabinetu.
- Ale tempo - zauwaŜył Trent zimno, podejrzewając, Ŝe wujek trzymał coś w zanadrzu. - Noszę specjalne wyścigowe obuwie. - Harvey uniósł podeszwę. - Trzymają się asfaltu o sześćdziesiąt siedem procent lepiej niŜ najlepsze, oferowane w sklepach. Nie było sensu zwracać uwagi, Ŝe na ranczu nie ma asfaltu. Bardziej zainteresowało go czasopismo. - „MęŜczyźni Teksasu"? Co to jest? - Przerzucił kilka lśniących stron magazynu i westchnął wymownie. - To są stosy ogłoszeń matrymonialnych. Chyba nie myślicie powaŜnie, Ŝe ja... - „Farmer poszukuje Ŝony" - przeczytał Clarence z pomiętej kartki. - Jaki farmer? - spytał Trent. Przewidywał, Ŝe odpowiedź nie będzie mu się podobała. - Ty, Trent. - Chyba Ŝartujesz. Nie jestem farmerem - stwierdził stanowczo. Clarence spojrzał na niego badawczo znad okularów. - Masz to we krwi, chłopcze. - Odchrząknąwszy, czytał dalej: - „Choć obecnie mieszkam w Dallas, moje serce zostało pośród wzgórz Teksasu, na ranczu Triple D, którego jestem jedynym spadkobiercą". - Och, proszę. Wy nie... Clarence powstrzymał go gestem dłoni. - „Pobyt w mieście nauczył mnie, co liczy się w Ŝyciu - rodzina, ziemia i miłość dobrej kobiety. Nie pierwszej lepszej, lecz wyjątkowej kobiety, która będzie podzielała moje poglądy, zwłaszcza na znaczenie domowego ogniska. Jestem prostym człowiekiem, cenię uczciwość i cięŜką pracę. Chciałbym, Ŝeby Ŝona, z którą dzieliłbym Ŝycie, była gotowa pracować razem ze mną, wychowywać nasze dzieci i utrzymywać nasz dom w szczęściu i zdrowiu".
- Opisaliście pionierów! - Poza tym Trent miał zasadnicze wątpliwości, czy moŜna go nazwać prostym człowiekiem, kochającym ziemię. - Czytaj dalej. - Doc wskazał palcem projekt ogłoszenia. - „Zdaję sobie sprawę, Ŝe taki styl Ŝycia nie jest dziś modny, ale obecnie ludzie pracują za cięŜko i osiągają w zamian zbyt mało. Rodzice powierzają wychowanie dzieci obcym ludziom, na czym cierpi szczęście rodzin. Dlatego chciałbym wrócić do naturalnego porządku rzeczy - męŜczyzna zaopatruje rodzinę, kobieta wychowuje dzieci i prowadzi dom". - A moŜe ja nie chcę utrzymywać kobiety, która by całymi dniami przesiadywała w domu? Clarence, niewzruszony, przeszedł do zakończenia. - „Moja Ŝona nie będzie musiała się zamęczać, łącząc pracę zawodową i domową. Jeśli ci to odpowiada i jesteś w wieku pomiędzy osiemnastym..." - Wujku Clarence, wykluczam randkę z osiemnastolatką! - zaprotestował Trent, choć sam nie wiedział, dlaczego zakwestionował właśnie ten punkt. Harvey wręczył Clarence'owi pióro NASA. Clarence wprowadził poprawkę. - „Pomiędzy dwudziestym pierwszym a trzydziestym pierwszym rokiem Ŝycia..." Jak sądzisz, Doc? MoŜemy podwyŜszyć do trzydziestu pięciu? Doc pomasował kark. - Młodszym kobietom łatwiej rodzić, ale przy obecnym stanie medycyny... - Wzruszył ramionami. - Niech będzie i dodaj, Ŝe mile widziana byłaby taka przy kości. Nawet przy całej tolerancji dla wujków, płynącej z czułości dla nich, Trent zaniemówił. Słuchał więc juŜ tylko, jak Clarence wymienia przymioty, którym mogłaby
odpowiadać chyba tylko córka Betty Crocker i Normana Rockwella. - „PomóŜ mi stworzyć dawno zapomniany nastrój prawdziwych, wiejskich świąt BoŜego Narodzenia tu, na ranczu Triple D..." - Zaraz, zaraz... - To był mój pomysł - pochwalił się Harvey. - „Przybądź rozwijać swą kulinarną fantazję, mniejsza o cholesterol..." - To był pomysł Clarence'a - rzekł Harvey. - „Grające na pianinie mają pierwszeństwo..." - Na miłość... - „W Triple D mamy nowoczesną, świetnie wyposaŜoną kuchnię..." - Łącznie z włoskim ekspresem do kawy, nie zapomnij tego zaznaczyć. - Harvey pokazał, gdzie Clarence powinien umieścić to zdanie. - Napisz teŜ o telewizji satelitarnej - polecił. - Szalone atrakcje - mruknął Trent. Clarence zanotował. - No i co o tym sądzisz, Trent? Pomyślał, Ŝe Ŝadna kobieta przy zdrowych zmysłach nie odpowie na to ogłoszenie. MoŜna spodziewać się jedynie listów rozwścieczonych feministek. Z drugiej strony moŜe to było wyjście z sytuacji. Poszukiwanie odpowiedniej kandydatki pochłonęłoby wujków i nabraliby przekonania, Ŝe zbliŜają się do celu. Kiedy nie uda im się zainteresować Ŝadnej kobiety powrotem do średniowiecza, dadzą Trentowi spokój. A on tymczasem będzie mógł skupić się na pracy. Nagle zobaczył zmierzającą w stronę domu Mirandę. Nie dziwił się, Ŝe straciła cierpliwość. Nie chciał, Ŝeby usłyszała ich rozmowę. - Chyba napisaliście juŜ o wszystkim, a ja naprawdę muszę jechać. - Skierował się ku drzwiom. - Trzymajcie się.
- A co będzie, jak przyjdą odpowiedzi? - Spotkam się z jedną, zdając się na wasz wybór. - Zakładając, Ŝe znajdzie się choć jedna odwaŜna, dodał w duchu. - Trent, synu... - Z jedną. - Podniósł do góry palec. Clarence, doświadczony handlarz końmi, wiedział, kiedy się wycofać. - Przyrzekasz, Ŝe przyjedziesz i ją poznasz? - Tak. - Na dwa tygodnie w grudniu łącznie ze świętami? - spytał Harvey. - Przyjadę w połowie grudnia - przyrzekł Trent. - Na dwa tygodnie? - Wujku Harveyu, nie mogę sobie pozwolić na dwa tygodnie urlopu w końcu roku. Wyraz oczu Harveya był nieustępliwy. - To nie za duŜo czasu na poznanie przyszłej Ŝony. - Clarence pomasował biodro. Trent powstrzymał się od wzniesienia oczu do nieba. - Dobrze, w porządku. Dwa tygodnie przed świętami BoŜego Narodzenia. - Poczuł się winny, gdyŜ wiedział, Ŝe tej obietnicy nie dotrzyma. Rusty Romero otworzyła drzwi swego mieszkania w Chicago i z lubością pociągnęła nosem. Jedzenie. Pachniało jedzeniem. - Babciu, to ty? - spytała, zrzucając z ulgą Ŝakiet i pantofle. Nobliwa pani o siwych włosach, upiętych w kok, stanęła w progu kuchni. - A któŜ inny mógłby przygrzewać zapiekankę w twojej kuchni. - Zapiekanka? Prawdziwie domowe danie. Sama zrobiłaś?
- Oczywiście. - Agnes Romero uśmiechnęła się do wnuczki. - Muszę to zobaczyć. - Rusty podąŜyła za babcią, odłoŜywszy przedtem na kanapę teczkę. - Gdzie byłaś? - spytała Agnes. - JuŜ wpół do dziesiątej. - W pracy. - Zawadziła o futrynę. We wzroku babci wyczytała wyrzut: za duŜo pracujesz. - Z czego jest tym razem? Agnes włoŜyła kuchenne rękawice i zdjęła z ognia naczynie z zapiekanką. - Tuńczyk z makaronem. - Na Święto Dziękczynienia? - Babcia od tygodni wypróbowywała dania, które zamierzała tego dnia podać. To miało być ich pierwsze wspólne święto, przygotowane całkowicie w domu, łącznie z pieczeniem indyka. - Oczywiście, Ŝe nie. To takie małe odstępstwo. Usiądź sobie wygodnie, przyniosę talerz. Rusty opadła na kanapę w salonie zbyt zmęczona, by zaprotestować. W kuchni szczękały sztućce. - Jak idą przygotowania do kampanii reklamowej? - Przeglądam stosowne czasopisma. - Ciągle chodzi o ten płyn po goleniu? - Babciu, proszę - powiedziała Rusty z Ŝartobliwym oburzeniem. - Nie tylko o płyn. O cały zestaw rzeczy potrzebnych przyszłym oblubieńcom, a wszystko wyłącznie z naturalnych składników. - A ileŜ jest tych rzeczy? - Agnes Romero wychyliła głowę z kuchni. - MęŜczyźni nie potrzebują niczego poza płynem po goleniu, dezodorantem i pomadą do włosów. - To się teraz juŜ nie nazywa pomada, tylko bioaktywny utrwalacz. - Niech zgadnę. Jest jeszcze barwiący nawilŜacz i samo - opalacz w Ŝelu.
- Nie Ŝaden samoopalacz. Nazywa się teraz "konserwator stałej opalenizny". I są jeszcze inne róŜne specyfiki. - Rusty otworzyła teczkę i wyjęła z niej plik publikacji. Zjawiła się Agnes z tacą. - OdłóŜ to i trochę odpocznij. - Odsunęła czasopisma, ustawiła tacę na stoliku i usiadła na kanapie obok wnuczki. - Dzięki, babciu. - Rusty sięgnęła po talerz. LeŜała na nim beŜowa, galaretowata bryła. - Czytałam chyba ze sto przepisów - odezwała się Agnes, zmarszczywszy brwi. - Wszystkie właściwie takie same, polecają tę zapiekankę jako niesłychanie odŜywczą. Pomyślałam, Ŝe sprawdzę, dlaczego to tak reklamują. - A ty juŜ jadłaś? - Rusty wiedziała z doświadczenia, Ŝe kulinarne eksperymenty Agnes w najlepszym razie dawały wątpliwe rezultaty. - Tak. - Agnes patrzyła, jak Rusty nabiera zapiekankę na widelec. - MoŜe nie wygląda zbyt apetycznie. Dwie godziny temu nie było tak źle. - Przepraszam, gdybym wiedziała, Ŝe dzisiaj eksperymentujesz, zatelefonowałabym. - Spróbowała. - Hmm. - Tak myślałam. - Agnes wyciągnęła rękę po talerz. - Nie, nie. - Rusty go przytrzymała. - Zjem to. Nie jest takie złe. - Umierała z głodu. - Ale nie jest to coś, czego by ci brakowało we wczesnej młodości, prawda? Rusty wiedziała, Ŝe za tym Ŝartobliwym pytaniem kryje się autentyczny niepokój. Od kiedy dwa lata temu Agnes Romero sprzedała swą agencję obrotu nieruchomościami i przeszła na emeryturę, usiłowała przeistoczyć się w kapłankę domowego ogniska, najwyraźniej chcąc wynagrodzić wnuczce, Ŝe me była nią w okresie jej dzieciństwa. - Nie. Niczego mi nie brakowało. - Serdecznie ścisnęła dłoń babci.
- Co za ulga. JuŜ nigdy nie zrobię tej zapiekanki. Roześmiały się obie. - A jak postępują prace doświadczalne w związku ze Świętem Dziękczynienia? - Rusty z rozrzewnieniem wspominała wspaniałe dwa tygodnie, w czasie których babcia uczyła się piec ciasto. - Och, ciągle jeszcze opracowuję ostateczne menu. Natknęłam się na tego tuńczyka w dziale "Przysmaki rodziny", gdy przeglądałam „Świąteczne Ognisko Domowe", i po prostu... - urwała, wzruszając z zakłopotaniem ramionami. - I poczułaś się winna, Ŝe w dzieciństwie nie piekłaś dla mnie szarlotki. - Rusty odstawiła talerz i uścisnęła babcię. - Miałam wspaniałe dzieciństwo. Ty mnie nauczyłaś sztuki przetrwania w wielkim mieście. Ilu siedmiolatków potrafi zamówić odpowiednio kaloryczny posiłek dla dwóch osób i do tego właściwie wyliczyć napiwek? - A ile musi to robić? - Agnes zachichotała, po czym dodała powaŜnym tonem: - Odkąd przeszłam na emeryturę, mam czas zastanowić się nad swoim Ŝyciem. I przyznaję, Ŝe paru rzeczy Ŝałuję. Kiedy widzę, jakie Ŝycie prowadzisz, to jakbym patrzyła na siebie sprzed lat. Rusty wiedziała, co babcię gnębi. - Nie chcesz, Ŝebym i ja Ŝałowała, prawda? Agnes pokiwała głową. - Bez obawy. Uwielbiam swe Ŝycie. Doskonale mi się układa. Utrzymuję idealną wagę i nie mam zmarszczek. Ile osób moŜe to o sobie powiedzieć? - Ale za cięŜko pracujesz. - Ty byłaś taka sama. Ja przynajmniej w weekendy nie muszę pokazywać nieruchomości klientom. - Rusty wróciła do zapiekanki. - Powinnam była więcej przebywać z tobą w domu. - AleŜ skąd. Dokonałaś po prostu wyboru.
- Czasami - powiedziała Agnes w zamyśleniu - zastanawiam się, czy to był dobry wybór. - Nonsens. - Rusty skończyła jeść. - Zaparzę kawę. Chcesz? - JuŜ późno, więc zrób bezkofeinową. Kiedy Rusty wróciła do pokoju z kawą, babcia z zainteresowaniem czytała jedno z czasopism. - To jest nawet pouczające. - Podniosła wzrok na wnuczkę. - Które? - To. - Agnes uniosła egzemplarz pisma „MęŜczyźni Teksasu". - A, ta reklama męskiego wigoru. Nie do wiary. MęŜczyźni umawiający się na randki za pośrednictwem pisma. TeŜ mi coś - prychnęła Rusty. - Czy ja wiem... - Babcia z zainteresowaniem czytała jedno z ogłoszeń. - Rusty, kochanie, nie zastanawiałaś się nigdy, czyby nie napisać do któregoś z tych męŜczyzn? - Och, babciu, proszę... - Nie tak szybko. Widzę tu wysokiego, ciemnookiego bruneta... - Czego mu brakuje? - Niczego. Napisano, Ŝe realizuje pewien projekt budowlany i nie ma czasu na umawianie się z kobietami. - Tak, na pewno. - Rusty, powaŜnie, spójrz, czy nie wydaje ci się atrakcyjny? - Agnes podsunęła jej zdjęcie. - Nie. - CięŜka praca zakłóca działalność twoich hormonów. To dość małe zdjęcie, ale on wygląda na przystojnego i interesującego męŜczyznę. - Babciu, zastanów się, jaki męŜczyzna musi się ogłaszać, Ŝeby poznać kobietę.
- Okazuje się, Ŝe robią to zapracowani, odnoszący sukcesy i pełni nadziei na nowe Ŝycie. - Wskazała fotografię przyciągającego uwagę męŜczyzny. Zdjęcie przedstawiało typowego biznesmena, lecz Rusty zauwaŜyła coś szczególnego w wyrazie jego oczu. Jakby mówiły: „Tego się po mnie oczekuje, ale to nie jest moje prawdziwe ja". Musiała przyznać, Ŝe było w nich zaproszenie do poznania tego „prawdziwego ja". I zastanowiło ją, jakie ono jest. - Widzisz? - uśmiechnęła się chytrze babcia. - Rzeczywiście, wygląda sympatycznie. Całkiem atrakcyjny. Wart uwagi. Czego mu brakuje? - Rusty! Odstawiła kawę i chwyciła czasopismo. Agnes dała je sobie wyrwać. - „Farmer poszukuje Ŝony". Według mnie wcale nie wygląda na farmera. - Choć właściwie Ŝadnego nie znała. W miarę czytania ogłoszenia ogarniało ją coraz większe zdumienie. - Widziałaś to? On jest neandertalczykiem! Brakującym ogniwem w łańcuchu ewolucji! - Rusty, kochanie... - Posłuchaj. „Dlatego chciałbym wrócić do naturalnego porządku rzeczy - męŜczyzna zaopatruje rodzinę, kobieta wychowuje dzieci i prowadzi dom". Nic dziwnego, Ŝe facet jest kawalerem. A moŜe by tak prosto z mostu: proponuję domowe niewolnictwo? - Rusty oddała magazyn babci i zebrała ze stolika filiŜanki. - No tak, przyznaję, Ŝe jego poglądy odbiegają od nowoczesnych... - Ha! On cofa kobietę o sto lat! O dwieście! - Przeczytaj tę część o odwiedzeniu rancza i spędzeniu na wsi nastrojowych świąt BoŜego Narodzenia.
- Nastrojowych w tym przypadku oznacza, Ŝe kobiety będą musiały wziąć na siebie całą pracę. - Rusty wyszła do kuchni. Dalszej części ogłoszenia, o wycinaniu z lasu choinki, jeździe saniami i śpiewaniu kolęd, słuchała juŜ jednym uchem. - Och, on chciałby kobietę grającą na pianinie. - Ciekawe, kiedy by miała na to czas. - Rusty wróciła do salonu, pomrukując gniewnie pod nosem. - I taką przy kości - dodała Agnes, spoglądając na wnuczkę. Co za protekcjonalność, co za tupet! Rusty pokręciła głową. - Współczuję tej, która się na to nabierze! - Nie ukrywając złości, dodała: - Tak naprawdę to na tego króla neandertalczyków naleŜałoby donieść do kogoś zajmującego się prawami człowieka. Gdzieś musi być taki komitet. Czy moŜna czemuś takiemu dać wiarę? - Spojrzała na zdjęcie męŜczyzny. Ten bufon ma jednak urok. Szkoda dla niego takich oczu. Kobieta, która odpowie na to ogłoszenie, potrzebuje sesji u psychoterapeuty.
ROZDZIAŁ 2 - Ty odpowiedziałaś temu szowinistycznemu farmerowi? - Rusty popatrzyła zdumiona na babcię. Siedziały w Święto Dziękczynienia nad złotobrązowym, nadmiernie spieczonym indykiem, - Coś podobnego. Czemu mi nie powiedziałaś? Chętnie wzięłabym udział w tym Ŝarcie. - To nie był Ŝart. - Niebieskie oczy babci wpatrywały się w nią powaŜnie. - Daj spokój, babciu, nie nabierzesz mnie. - I nie ja jedna mu odpisałam. Wiele kobiet było gotowych do współzawodnictwa, ale tylko mnie, a właściwie ciebie, bracia Davisowie zaprosili na BoŜe Narodzenie. Oczywiście pojadę z tobą jako przyzwoitka. Spędzić święta na ranczu z obcymi ludźmi, którzy będą oceniać, czy jest dobrym materiałem na Ŝonę? Babcia z pewnością Ŝartuje. - Oczywiście odmówiłaś? Agnes potrząsnęła przecząco głową. - Nie miałam takiego zamiaru. - Wyjaśnijmy to sobie od razu. Odpowiedziałaś na ogłoszenie w moim imieniu i chcesz, Ŝebym się spotkała z tym męŜczyzną? - Tak, choć wiem, Ŝe powinnam najpierw z tobą porozmawiać. - Właśnie! - Właścicielami rancza są trzej bracia Davisowie - Clarence, Harvey i William, ale na niego wszyscy mówią Doc. - Nie chcę tego słuchać. - Trent jest ich siostrzeńcem. - PrzekaŜ im moje wyrazy współczucia. - Rusty! - Przepraszam, babciu, ale to do ciebie niepodobne i nie rozumiem, jak mogłaś tak postąpić.
Agnes zaczęła zbierać pozostałości po obfitej, świątecznej kolacji. Przygotowała o wiele za duŜo jedzenia jak dla nich dwóch i Rusty bardzo się szykowała na te resztki. - To, co pisali o świętach na wsi, przypomniało mi własne dzieciństwo na farmie. - Nie mogłaś się doczekać, kiedy stamtąd wyjedziesz - przypomniała jej wnuczka. Rozejrzała się po eleganckim, nowocześnie urządzonym mieszkaniu babci. - Nawet nie potrafię sobie wyobrazić ciebie na farmie. - A jednak wieś ma swoje dobre strony. I to będziemy miały na ranczu. Prawdziwą choinkę, którą sami zetniemy; praŜoną kukurydzę, kolędy, gorącą czekoladę... i rodzinę. - Z uśmiechem zapatrzyła się gdzieś w przestrzeń. - Chwileczkę. Nie jesteśmy spokrewnione z tymi ludźmi. Ku przeraŜeniu Rusty oczy babci zaszły łzami. - Rusty, ja muszę tam pojechać. Chcę przeŜyć święta w dawnym stylu. Razem z tobą. Nagle Rusty wydało się, Ŝe ta sentymentalna kobieta nie jest juŜ babcią, która ją wychowywała. Roześmiała się niepewnie. - Wyrzucę wszystkie poradniki domowe, które tu trzymasz. Mają na ciebie zły wpływ. Agnes zignorowała tę uwagę. - Nie moŜesz wygospodarować dwóch wolnych tygodni? Tak sformułowane pytanie zabrzmiało jak skromna prośba. Z pozoru. - Tu nie chodzi o zwykłe dwa tygodnie. Waśnie wtedy pan Dearsing ocenia projekty reklamowe pod hasłem „Blisko natury". - Rusty rozłoŜyła bezradnie ręce. - Muszę być w agencji i zrobić wszystko, Ŝeby moje okazały się najbardziej dynamiczne. Ta kampania moŜe objąć cały kraj, i mnie, babciu, ogromnie na niej zaleŜy. Nie mogę zniknąć na dwa tygodnie.
- Oczywiście, Ŝe nie moŜesz. - Spojrzenie Agnes przygasło. - To była głupia propozycja. Rusty poczuła się podle. Miała dług wdzięczności za te wszystkie lata, które Agnes poświęciła jej wychowaniu. Przysięgła sobie, Ŝe teraz, kiedy babcia przeszła na emeryturę, nie zabraknie jej niczego do końca Ŝycia. Uzyskanie zlecenia na tę kampanię oznaczałoby awans i podwyŜkę. Nie mogła zlekcewaŜyć takiej sposobności. - Nie, nie głupia, tylko nierealistyczna. Nie umiem gotować. - On nie musi tego wiedzieć. - Wyszłoby na jaw bardzo szybko. - Ja się nauczyłam. - Agnes wskazała na stół. - Mogłabym nauczyć ciebie... albo gotować za ciebie. Rozbrajająca szczerość. - To nie byłoby uczciwe. - Co? śe babka pomaga swej wnuczce w kuchni? Nie sądzę. - Nawet gdybyś mi pomagała, to, dzięki Bogu, nie jestem w najmniejszej mierze taką kobietą, jaką on opisał. - Skąd wiesz, skoro nawet nigdy nie próbowałaś? - Mam zawód i nie zrezygnuję ze wszystkiego, Ŝeby usługiwać jakiemuś męŜczyźnie. - Przeszły ją ciarki na samą taką myśl. Zabrała półmisek z indykiem i ruszyła za babcią do kuchni. - Nie musimy bawić się w dom na tym ranczu. MoŜemy we dwie spędzić wspaniałe BoŜe Narodzenie, jak zawsze. - Oczywiście. - Agnes zaczęła zmywać talerze ze sceptycznym uśmiechem. Rusty nie mogła tego znieść. Z jakichś niezrozumiałych powodów babcia uparła się pojechać na święta do braci Davisów, a nie mogłaby tego dokonać bez wnuczki. Co za niewiarygodna sytuacja. Nie moŜe się zgodzić, nie powinna
tego robić, choć... Byłaby sposobność w imieniu niewieściego rodu zadać cios pewnemu farmerowi z Teksasu, oświecając go w kwestiach realiów współczesnego Ŝycia. Babcię z pewnością znudziłoby przygotowywanie trzy razy dziennie posiłków dla tych wszystkich panów. Ich pobyt trwałby cztery dni. NajwyŜej. Przez ten czas babcia straciłaby entuzjazm do tych idiotycznych prac domowych. Cztery dni. Hm. Rusty mogłaby się wyrwać na cztery dni, gdyby wzięła ze sobą przenośny komputer, modem, faks i drukarkę. Warto poświęcić tyle czasu, by babcia znowu była sobą. - Dobrze - powiedziała łaskawym tonem wskazującym, jak wielkie czyni ustępstwo. - Jeśli tak ci na tym zaleŜy, spróbujmy. Ale pamiętaj, jedziemy tam tylko dlatego, Ŝe ty chcesz. I niech ci nie przyjdzie do głowy, Ŝe mnie wydasz za mąŜ za relikt średniowiecza. Trent, kompletnie oszołomiony, odkładał słuchawkę po rozmowie z rozradowanymi wujkami. Sądząc po listach, które otrzymali, zgłosiło się mnóstwo zdecydowanych na wszystko kobiet. A teraz miał poznać jedną z nich i jej babcię. W czasie najgorszym z moŜliwych. Odchyliwszy się do tyłu z krzesłem, spoglądał przez okno gabinetu mieszczącego się na dwudziestym drugim piętrze biurowca w Dallas. Wujkowie oczekiwali, Ŝe spędzi z nimi dwa tygodnie grudnia łącznie z BoŜym Narodzeniem. Obiecał im to. Choć nie zamierzał dotrzymać słowa, przyrzekł im to. Po lewej stronie stały sztalugi, a na nich artystycznie wykonany rysunek urbanistycznej koncepcji Miasteczka Pogodnej Jesieni projektu Trenta. ZaangaŜował w to przedsięwzięcie czas i pieniądze. Projekt wraz z planem finansowym musi być zapięty na ostatni guzik na trzydziestego pierwszego grudnia. Wyjazd z Dallas na dwa tygodnie w tym decydującym okresie nie był moŜliwy.
A nie do pomyślenia było złamać dane wujkom słowo. MoŜe uda mu się wszystko ze sobą pogodzić. Spotka się z tą kobietą i okaŜe brak zainteresowania zarówno nią, jak i jej gospodarskimi talentami. Taką taktykę obierze. Uprzejmą obojętność. Nie będzie ani o nią zabiegał, ani jej zachęcał. Po kilku dniach cięŜkiej pracy na ranczu połoŜonym na odludziu i bez nadziei na złapanie męŜa, kandydatka na kapłankę domowego ogniska wróci - sprawdził w swoich zapiskach - do Chicago, zanim zabrzmią kolędy. Przed końcem tygodnia on juŜ będzie z powrotem w Dallas. Teraz tylko trzeba znaleźć sposób na stały kontakt z biurem. Obecnie ludzie z reguły porozumiewają się za pomocą komputerów. Nie ma powodu, Ŝeby on tego nie robił. Będzie musiał. - Jadą! Jadą! Jakie usługi moŜe oddać powiększająca dziesięciokrotnie lornetka! Podniecenie Harveya udzieliło się pozostałym braciom. Jeszcze nigdy ich takich nie widział. Nawet Doc się uśmiechał, a Trent, choć sceptycznie nastawiony do całego pomysłu, był zadowolony, Ŝe jest z nimi w takim momencie. - Twoja lornetka to nic w porównaniu z Teleskopem Młodego Astronoma. - Clarence poklepał stojący koło niego trójnogi statyw. - Lepiej to zapisz. Harveyowi zrzedła mina. - Czy mogę jako pierwszy powitać te damy? - Wszyscy razem je powitamy. Prawda, Trent? - Tak, wujku Clarence. - Trent zmusił się do uśmiechu i podąŜył za nimi na ganek. Postanowił grać przekonująco rolę uprzejmego i obojętnego. Bez względu na entuzjazm wujków te nieszczęsne kobiety zostały tu zwabione pod fałszywym pozorem i im szybciej wyjadą, tym prędzej on wróci do pracy. JeŜeli wszystko pójdzie dobrze, będzie w Dallas w pierwszy dzień świąt, a moŜe nawet w Wigilię.
Trent obserwował mały, niebieski samochód trudnej do określenia marki, wzbijający za sobą chmurę pyłu na podwórzu przed domem. Świadomy, Ŝe ma poznać kobietę szczególnego typu - jedną z tych, które marzą o furgonetce pełnej dzieci, a z takimi do tej pory nie miał do czynienia - zastanawiał się, jak się ma zachować. Nie mógł demonstrować braku uprzejmości - nie leŜało to w jego zwyczajach, a poza tym ta biedna kobieta nie ponosiła odpowiedzialności za to, Ŝe został jej przedstawiony w fałszywym świetle. Znalazł się w takiej sytuacji z własnej winy i był zły na siebie, Ŝe do niej dopuścił. Samochód zatrzymał się. - Trent, idź i otwórz paniom drzwi samochodu. Omal się nie roześmiał. Mimo wmawiania mu, Ŝe czas się Ŝenić, wujkowie stale pouczali go jak chłopca. Podszedł do drzwi od strony pasaŜera, zakładając, Ŝe babcia nie prowadziła samochodu. Otworzył je, wyciągnął rękę, spodziewając się uchwycić sękatą dłoń i pomóc wysiąść siwowłosej pani w fartuchu. Wysunęły się ku niemu szczupłe nogi w opiętych dŜinsach i jeden but, sięgający kostki, zderzył się z jego golenią. - Przepraszam. Ten głos nie tylko nie brzmiał starczym drŜeniem, lecz takŜe najmniejszą nutą usprawiedliwienia. Trent powstrzymał się od pomasowania łydki i zniŜył głowę, Ŝeby spojrzeć na pasaŜerkę. Odpowiedziało mu spojrzenie kobiety o kasztanowych włosach, która uniósłszy do góry brwi, spytała: - Da mi pan wyjść z samochodu, czy moŜe inspekcja nie wypadła pomyślnie? Trent odsunął się. Z pewnością to nie ona odpowiedziała na ogłoszenie w piśmie „MęŜczyźni Teksasu". Przez moment pomyślał nawet, Ŝe jakaś feministka przyjechała z protestem. Stała koło samochodu ubrana w kamizelkę włoŜoną na bluzkę z długimi rękawami, lecz według Trenta pod tym
strojem kryły się odpowiednie kształty. Co najmniej odpowiednie. Zatrzasnęła drzwi z siłą dającą mu do zrozumienia, Ŝe spotkanie nie wzbudziło w niej miłych doznań. Musiał przyznać, Ŝe nie bez przyczyny. Zwykle tak jawnie nie taksował kobiet, lecz i sytuacja nie naleŜała do zwyczajnych. Zanim zdąŜył jakoś usprawiedliwić nieuprzejme zachowanie, wyciągnęła do niego rękę. - Cześć, jestem Rusty Romero. Romero. A więc jednak to te dwie korespondowały z wujkami. - Trent Creighton - odparł, mile zaskoczony. Uścisk jej dłoni był mocny. Witała się z nim jak równy z równym. Patrzyła mu prosto w oczy. Ta postawa go zdezorientowała. Spotykał juŜ takie kobiety, które w przemyśle budowlanym, zdominowanym przez męŜczyzn, musiały walczyć o szacunek. Trent miał z nimi bardzo dobre stosunki, gdyŜ nie widział w nich kobiet. Były przeciwnikami lub sprzymierzeńcami w interesach. Stanowiły rodzaj nijaki. Ta dama tutaj była z powołania kurą domową, posiadającą rozliczne talenty. Miała strzec domowego ogniska, wychowywać dzieci, dogadzać męŜowi. Bardzo specyficzny rodzaj. Najwyraźniej niepracujące panie domu zasadniczo róŜniły się od swych poprzedniczek pokazywanych w filmach z lat pięćdziesiątych. - Czy uznamy to za remis, czy oprzemy łokcie na masce i zaczniemy się siłować? Natychmiast wypuścił jej dłoń. - Propozycja jest kusząca, ale zrezygnuję. - Na pewno? Nie chciałabym uchybić jakimś lokalnym zwyczajom powitalnym. - Tutaj zwykle robimy to dopiero przy drugim spotkaniu. - A co robicie przy trzecim?
Ani cienia potulności córki Betty Crocker. CzyŜby wujkowie padli ofiarą oszustwa? Obejrzał się, Ŝeby zobaczyć, co z nimi, i doznał kolejnego szoku. Rozmawiali z elegancko ubraną panią, wyglądającą jak typowa Ŝona biznesmena. Zwrócił wzrok ku Rusty, która odpowiedziała mu pełnym wyŜszości uśmiechem. - Moja babcia, Agnes. - Naprawdę? - Ponownie spojrzał na starszą panią. - Nie tak ją sobie wyobraŜałem. - To miał być komplement, lecz Rusty inaczej potraktowała jego uwagę. - Pewnie dlatego, Ŝe zostawiła swój fartuch i wałek do ciasta w samochodzie. - Razem z twoim? - Nie mógł się powstrzymać od złośliwości. ' - Zakładam, Ŝe będę mogła od ciebie poŜyczyć - odparła po chwili. - Naturalnie - zapewnił, choć nie miał zielonego pojęcia, czy kuchnia w Triple D moŜe się poszczycić takim przyrządem. Było oczywiste, Ŝe Rusty Romero poczuła do niego antypatię od pierwszego wejrzenia. Powinno go to uradować, lecz z jakichś niejasnych przyczyn tak się nie stało. Trent, trzydziestotrzyletni męŜczyzna, wiedział, jak oczarować kobietę, nawet tak napastliwą jak Rusty, a podczas decydujących pierwszych chwil ich znajomości nic w tym kierunku nie zrobił. Przywołał milszy uśmiech i poniewczasie powiedział: - Witaj na ranczo Triple D. - To zabrzmiało nieprzekonująco. Mógł się bardziej postarać. Najwidoczniej Rusty teŜ tak to oceniła, gdyŜ mruknęła „dzięki" i sięgnęła przez okno samochodu po torebkę i kluczyki. Trenta ogarnął niepokój. Miała tu przyjechać potulna, nieśmiała domatorka, zachwycona, Ŝe dzięki szczęśliwemu