Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Mallory Anne - Sekret kurtyzany

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Mallory Anne - Sekret kurtyzany.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 155 stron)

Anne Mallory Sekret kurtyzany Z angielskiego przełożyła Agnieszka Kunecka Tytuł oryginału: „Masquerading the Marquess" Matce, z najserdeczniejszymi podziękowaniami za wszystko Szczególne podziękowania dla Seliny McLemore Artysta musi rozniecić iskrę, zanim rozpali ogień i powstanie sztuka, ale artysta musi też być gotowy na to, że pochłonie go ogień własnego dzieła. Rodin Od autorki W czasach, w których dzieje się akcja tego romansu, w teatrze Adelphi pracowała rodzina Dalych, jednak ich imiona i charaktery są fikcyjne. Robert Cruikshank, karykaturzysta, istniał naprawdę. Choć przyćmiewała go sława brata George'a, był cenionym artystą. Jego osobowość również jest fikcyjna. Anne Mallory dzieli swój czas między domem rodzinnym w Michigan i mieszkaniem w Kalifornii, gdzie pracuje jako informatyk. Po godzinach pracy czyta niewidomym. Anne jest nie tylko utalentowaną pisarką, ale także znakomitym muzykiem i sportowcem. „Tajemnicze porwanie" to jej pierwsza powieść, która znalazła się w finale konkursu Złotego Serca na najlepszy krótki po- wieściowy romans. 1. Londyn, 1823 Gdzie karykaturzystka powinna szukać tematów do rysunków? Calliope Minton przyglądała się pląsającej po parkiecie parze: starzejącemu się księciu i młodziutkiej debiutantce. Mogłaby przedstawić arystokratę jako starego, niedołężnego żółwia, a dziewczynę jako niewinną rybkę. A może książę powinien być żarłocznym wilkiem, a dziewczyna owieczką? Calliope skrzywiła się, bo w gruncie rzeczy oglądana przez nią para w ogóle nie zasługiwała na uwagę. Z nudów Calliope była nawet gotowa wywołać skandal. Gdyby zerwała z siebie suknię na środku udekorowanej z przepychem sali balowej, goście mieliby wreszcie okazję porozmawiać o czymś innym niż tylko o pogodzie! - Zima w tym roku wcale nie ustępuje. Ciekawe, kiedy wreszcie zrobi się cieplej? - zastanawiała się głośno panna Sara Jones, przy której skupiła się dość duża grupa gości.

Calliope zacisnęła pięści, żeby nie potrząsnąć śliczną debiutantką, i utkwiła wzrok w rozłożystym filodendronie ustawionym w kącie sali. Już wcześniej stwierdziła, że ta imponująca roślina jest najciekawszym obiektem w pomieszczeniu. W polu widzenia karykaturzystki znalazła się niepozorna dziewczyna wyglądająca na zmieszaną. Calliope uśmiechnęła się do niej i młoda dama spojrzała weselej dookoła siebie. Dziewczyna była serdeczną i inteligentną, choć nieśmiałą osobą. Calliope z całego serca życzyła jej powodzenia w zakłamanym świecie arystokracji. Taki właśnie temat podjęłaby najchętniej. Zbyt długo te same pozbawione wyrazu damy i nieudolni dżentelmeni wiedli prym w towarzystwie. Choć raz chciałaby zobaczyć, jak mądrzy, młodzi ludzie odważnie stawiają czoło zatwardziałym hipokrytom. Może gdyby zrobili to wspólnie... Stworzyłaby grupę, doprowadziła do swoistej rewolucji. Młodzi ludzie, powstańcie! Przełamcie bariery społeczne! Obalcie wyniosłą elitę! Żądnej zemsty Calliope pomysł ten natychmiast przypadł do gustu. Tak, potrafiłaby ich poprowadzić do zwycięstwa. Obaliłaby wszystkich arystokratów, jednego po drugim. Od którego zacząć? Po sali przeszedł szum, który przerwał jej rozmyślania. Lady Killroy skinęła komuś, by dołączył do nich, i Calliope zastygła w bezruchu, gdy rozpoznała mężczyznę o kruczoczarnych włosach. W jej kierunku szedł przystojny markiz Angelford. Jego arystokratyczną twarz okalały ciemne loki, wręcz emanował bogactwem i władzą. Patrzył prosto na nią. Serce Calliope biło jak szalone, nie była w stanie opanować przyspieszonego oddechu. Dojrzale matrony i młodziutkie debiutantki nie odrywały od markiza wzroku. Zniecierpliwiona Calliope zacisnęła usta. Ze złością stwierdziła, że reaguje na zarozumiałego arystokratę tak samo jak wszyscy. - Powoli, po jednym arystokracie na raz - odezwał się jej wewnętrzny głos. Angelford stanął przy nich i skinął głową lady Killroy. - Bardzo się cieszę, że zechciał pan przyjąć nasze zaproszenie, lordzie - pospiesznie przywitała go gospodyni. Dzięki obecności Angelforda kroniki towarzyskie we wszystkich gazetach zaliczą bal do udanych. - Pojedynczo - powtórzył głos. - Rozmawialiśmy o pogodzie, lordzie - powiedziała Sara. - Czyż nie jest okropna? - Owszem. W zeszły weekend nie mogliśmy pojeździć konno. Niski głos Angelforda przyprawił Calliope o gęsią skórkę. Sara zachichotała. Zawtórowała jej Lucinda Fredericks, jeszcze jedna urocza debiutantką, która nie raz nadużyła cierpliwości Calliope. - Kto by pomyślał, że pogoda odważy się pokrzyżować panu plany, lordzie. Na widok oburzonych min stojących przy niej pań Calliope pożałowała swoich słów. Wyraźnie zirytowana lady Simpson uderzała wachlarzem o suknię. Zbita z tropu Calliope przysięgłaby, że dostrzegła uśmiech w kącikach ust lorda. - Zdarza się. Czasem każdemu trzeba dać nauczkę -zakpił Angelford, patrząc jej prosto w oczy.

Calliope z trudem opanowała zażenowanie i spuściła głowę. Po co próbowała upokorzyć go w obecności innych? Nawet jeśli ją drażnił, powinna poczekać na właściwszy, dyskretniejszy moment. Złośliwy chichot Sary i Lucindy był jej wyraźnie nie w smak. - Na to właśnie zasługujesz - podsumowała Sara wystarczająco głośno, by karykaturzystka ją usłyszała. Calliope oddałaby w tej chwili wszystko za kawałek papieru i pióro. Sarze nie będzie do śmiechu, kiedy zobaczy w gazecie swoją podobiznę opatrzoną odpowiednim komentarzem. Lady Simpson zatrzasnęła wachlarz. - Nawet ja czasem popełniam błędy przy sporządzaniu listy gości, lordzie. Cóż, niestety nie zawsze można ufać rekomendacjom innych. Niektórzy arystokraci nie stawiają wystarczająco wysokich wymagań osobom, które przyjmują w swoim domu. Calliope zaniepokoiła się. Najprawdopodobniej dostanie wymówienie od lady Simpson. Och, te idiotyczne konwenanse. Jak nauczyć się bezpiecznie poruszać w ich labiryncie? Z ciszy, która zapadła, skorzystała lady Killroy. - Tak, o dobrą radę nie jest łatwo. Ale zmieniając temat, chciałabym zauważyć, że panna Jones wspomniała o nowym włoskim marmurze, którym wyłożono wnętrza pałacu St. James. Ona i panna Fredericks niedawno tam debiutowały. Sara w mig chwyciła aluzję. - O, tak. Ten marmur ma piękny szary odcień. Poza tym sprowadzili do pałacu wspaniałe rośliny. Wyglądały wspaniale w... Calliope nie miała najmniejszej ochoty słuchać „wspaniałego" wywodu Sary, która godzinami potrafiła prowadzić puste rozmowy. Spostrzegła znudzony wyraz twarzy Angelforda i poczuła cichą satysfakcje, gdy uświadomiła sobie, że został schwytany w sidła dwóch słodkich idiotek. Lady Simpson i lady Killroy oddaliły się o kilka kroków, by poplotkować. Pochyliły się ku sobie i lady Simpson, nie zwracając uwagi na stojącą tuż obok Calliope, szepnęła przyjaciółce: - Angelford w tym sezonie bywa na wielu przyjęciach. Myślałam, że po tygodniowej przerwie zniknie na dobre, ale dzisiejszy wieczór dowodzi, iż na szczęście się myliłam. - Myślisz, że zaczyna wreszcie myśleć o założeniu rodziny? - Wszystko jest możliwe. Gdybym miała córkę, przygotowałabym się do ostrej walki. - Angelford to chyba najbardziej pożądany kawaler w całej Anglii, chociaż mój mąż twierdzi, że on się nigdy nie ożeni - stwierdziła lady Killroy. Jej rozmówczyni otworzyła wachlarz. - Wszyscy w końcu to robią. - Tak, ale z Angelfordem jest inaczej. On nie ugania się za arystokratkami, mimo że niejedna zrobiłaby wiele, aby go usidlić. - Nie przesadzaj, jest wrażliwy na kobiece wdzięki. - No tak, czegóż innego można by się spodziewać po mężczyznach? - Niektórzy jednak przesadzają.

- Chyba nie sądzisz, że Angelford skończy jak wicehrabia Salisbury? - Zadurzony po uszy w kochance? Moim zdaniem Angelford bardziej przypomina księcia Kent i opamięta się, gdy nadejdzie właściwy moment. Calliope przeszył zimny dreszcz. Ileż można dyskutować o mężczyznach, którzy zamiast ożenić się i ustatkować, woleli spędzić życie u boku kochanek? Cóż, w opinii zacofanych matron był to niewybaczalny grzech. Calliope potrząsnęła głową i kolejny raz rozejrzała się po sali. Był to bal jak każdy inny. Debiutantki w swoich dziewiczych białych sukniach uśmiechały się uroczo do nadskakujących im młodzieńców, wdowy i mężatki odważnie flirtowały, dandysi tanecznym krokiem krążyli po sali, a starzy rozpustnicy śledzili kobiety lubieżnym wzrokiem. Pląsającym po parkiecie parom przygrywała orkiestra. Calliope od dwóch lat była karykaturzystką i podśmiewała się z arystokracji. Przez dwa lata chwytała się różnych podstępów, by dostać się do zamkniętego kręgu śmietanki towarzyskiej i od wewnątrz obserwować, jak bawią się szlachetnie urodzeni. Zaczęła rysować karykatury dla zabawy, ale wytykanie wad arystokracji szybko stało się jej pasją. Obok Calliope, sapiąc ze zmęczenia, pojawił się Terrence Smith z dwiema szklankami lemoniady. - Przyszedłem najszybciej, jak się dało. Obie matrony nie przerwały szeptania, chociaż lady Simpson rzuciła Terrence'owi wymowne spojrzenie. - Co się stało, panie Smith? - spytała Calliope. Na twarzy Terrence'a pojawił się niepokój. - Odniosłem wrażenie, że coś jest nie w porządku -odparł Smith i wetknął Calliope szklankę do ręki. - Wyglądała pani na zrozpaczoną, panno Stafford. Calliope uśmiechnęła się. W rzeczywistości nosiła inne nazwisko, ale nikt tutaj go nie znał. - Czuję się dobrze, ale dziękuję za troskę. Terrence kiwnął głową i spojrzał z ukosa na markiza. Calliope uśmiechnęła się na widok wyrzutu w oczach skądinąd nieśmiałego mężczyzny. Smith był naprawdę uroczy. Usłyszawszy głośny chichot, popatrzył rozanielonym wzrokiem na Lucindę Fredericks. Terrence zadurzył się w tej próżnej dziewczynie po uszy. Pozwalała mu zatańczyć ze sobą jeden raz na każdym balu, ale robiła to tylko na wyraźne polecenie opiekuna. Calliope nie potrafiła zrozumieć jego uczucia, ale przez wzgląd na przyjaciela nie rysowała karykatur Lucindy. Terrence był jedynym przyjacielem Calliope wśród arystokracji. Jego nieśmiałość oraz fakt, że nie posiadał ani majątku, ani urody, sprawiały, że i z niego chętnie drwiono. Calliope pociągnęła łyk słodzonej lemoniady i skrzywiła się. Znowu za dużo cukru. Terrence nadal wpatrywał się w Lucindę maślanym wzrokiem. Dziewczyna skarciła go zirytowanym spojrzeniem, po czym zalotnie dotknęła ramienia Angelforda. Calliope stwierdziła, że nadszedł czas, by zająć przyjaciela czymś innym.

- Panie Smith, jak idzie panu praca nad tomikiem poezji? Terrence rozpogodził się. - Całkiem nieźle, dziękuję. W tym tygodniu napisałem kilka wierszy. - To cudownie. Bardzo chciałabym je przeczytać. Smith spojrzał na nią zaniepokojony. -Ja... ciągle nad nimi pracuję. Terrence marzył o majątku, sławie i małżeństwie z Lucindą Frederick. Wiedział, że pisanie wierszy mu nie pomoże, a mimo to snuł coraz bardziej absurdalne plany na przyszłość. Jego niemodny strój wymownie podkreślał nieskuteczność wszelkich przedsięwzięć. - Przestań marudzić, dziewczyno, i przynieś mi trochę ponczu - przerwała im lady Simpson, patrząc na lemoniadę Calliope. - Umieram z pragnienia. Calliope po raz setny pomyślała o materiale, którego potrzebowała do następnego wydania gazety. Przygryzła wargę i skinęła głową. Lady Simpson nie ominie kara za tę impertynencję. - Lady Simpson, z przyjemnością przyniosę pani lemoniadę - powiedział Terrence. - Ależ nie trzeba. Panna Stafford się tym zajmie. Przecież po to ją zatrudniam. Calliope rzuciła Terrence'owi uspakajające spojrzenie, ale on już przybrał ów zawzięty wyraz twarzy, który nieraz przysporzył mu kłopotów. Oddała mu swoją prawie pełną szklankę. - Dziękuję, panie Smith, ale przyda mi się trochę ruchu. Ćwiczenia dobrze wpływają na moją chorą nogę. Lady Simpson zmrużyła oczy i spuściła wzrok na czubek pantofla Calliope widoczny spod sukni. W tym samym momencie odwrócił się do nich Angelford i też zerknął na dół. Najwyraźniej podsłuchiwał rozmowę. Calliope zrobiło się gorąco i szybko oddaliła się, zanim lady Simpson albo markiz zdążyli rzucić jakąś kąśliwą uwagę. Co innego, gdy krytykuje cię lady Simpson, a co innego, gdy robi to Angelford. Podpierając się laską, podeszła do stołu z przekąskami, sprawnie omijając tańczące pary i grupki gości stojących na skraju parkietu. W sali nie było czym oddychać. Calliope ukradkiem odsunęła suknię od ciała, by się ochłodzić. Czuła, jak wzdłuż kręgosłupa spływa jej strużka potu. Gdyby zrobiła to, na co miała ochotę, czyli powachlowala się rąbkiem sukni, goście zaniemówiliby z oburzenia. Może więc warto zaryzykować? pomyślała rozbawiona. Lady Simpson wpadłaby w szał albo przynajmniej zemdlała. Głuchy odgłos jej pulchnego ciała uderzającego o podłogę wynagrodziłby Calliope wszelkie konsekwencje, które musiałaby ponieść. Wkrótce wygasał jej kontrakt u lady Simpson. Dzięki tej posadzie karykaturzystce nie brakowało ciekawych tematów. Jako dama do towarzystwa jednej z najznamie- nitszych matron mogła brać udział we wszystkich przyjęciach i poznać osobiście ludzi, których w innych okolicznościach nigdy by nie spotkała. Poprzednie dwie posady nie dały jej tylu tematów do karykatur co ta. Lady Simpson uwielbiała plotkować i Calliope często miała ochotę wyjąć kartkę papieru, by na gorąco notować jej uwagi.

Jak zwykle nosiła proste, niewyszukane fryzury, ubierała się skromnie i zakładała okulary. Teraz jednak zaczęła poruszać się w wyższych sferach, gdzie z tego właśnie względu była bardziej narażona na cięte uwagi złośliwych debiutantek. Kilka tygodni temu dość ostro zareagowała na komentarz Cecylii Dort na temat mody. Nie był to mądry krok, bo od tej pory jej stosunki z lady Simpson zaczęły się wyraźnie psuć. Przed stolikiem z przekąskami utworzyła się kolejka. Calliope ucieszyła się, widząc, że ktoś wreszcie otworzył drzwi na taras. Zerknęła szybko na swoją chlebodawczynię, która prowadziła ożywioną rozmowę z księciem Flandersem. Z doświadczenia Calliope wiedziała, że ma co najmniej piętnaście minut wytchnienia. Ostrożnie ruszyła w stronę oszklonych drzwi, starając się, by lady Simpson jej nie zauważyła. Chwila przerwy od obowiązków była jak najbardziej na miejscu. Jeszcze dwa kroki... Lady Simpson wyciągnęła rękę w stronę tarasu i Calliope natychmiast odwróciła się w stronę stołu z przekąskami. Na szczęście książę potrząsnął głową i Calliope mogła bez przeszkód przekroczyć próg. Na zewnątrz panował rześki chłód wiosennej nocy. Taras oświetlały zawieszone na sznurach lampy. Calliope szła w cieniu, by uniknąć kontaktu ze spacerującymi po dworze gośćmi. Odetchnęła z ulgą, gdy za rogiem werandy spostrzegła niewielką, zaciszną altankę. Wciąż czuła się roztrzęsiona po rozmowie z aroganckim Angelfordem. Ominęła niski żywopłot i z przyjemnością spoczęła na gładkiej, marmurowej ławeczce. Wnętrze pomieszczenia tonęło w kwiatach, a powietrze przepełniała słodka woń klematisów i hortensji. Było to idealne miejsce do rozmyślań. Calliope uniosła głowę i wpatrzyła się w gwiazdy. Błyszczały srebrzyście na bezchmurnym niebie Londynu. Wyraźnie widać było gwiazdozbiory Lwa i Smoka. Gdyby odchyliła się trochę bardziej, na pewno dostrzegłaby Wagę i... - Gdyby nie pańska obecność, byłoby to wyjątkowo nudne przyjęcie, lordzie. Do żywopłotu, za którym siedziała Calliope, zbliżali się jacyś ludzie. Karykaturzystka skrzywiła się niezadowolona. Czy nie mógł dotrzeć tu ktoś bardziej inteligentny niż Sara Jones? Ponieważ odpowiedź nie padła od razu, Calliope wychyliła się nieco, żeby sprawdzić, czy to Angelford towarzyszy Sarze. ........ - Tak się cieszę, że podszedł pan do nas, lordzie. Ci wyniośli zarozumialcy zbyt często trzymali pana przy sobie na ostatnich przyjęciach. Na pewno miał już pan dosyć ich towarzystwa. - Wprost przeciwnie. Calliope wróciła na miejsce i zadrżała. To był Angelford. Jego niskiego aksamitnego głosu nie dałoby się pomylić z żadnym innym. -Jest pan wyjątkowo uprzejmy, lordzie. Ich niekończące się debaty muszą być niezwykle nudne. Te naukowe tematy, greka, łacina... W głowie mi się od tego kręci. Calliope nie wierzyła własnym uszom. Jak można odzywać się w ten sposób do inteligentnego, wykształconego człowieka? Z drugiej strony wielu dobrze urodzonych i wykształconych mężczyzn miało bardzo konserwatywne poglądy.

Rozległ się nerwowy chichot i Calliope znów zaczęła przysłuchiwać się rozmowie. - Dał jej pan nauczkę, lordzie. I zrobił pan to niezwykle umiejętnie - przymilnym tonem odezwała się Lucinda Fredericks. - O kim pani mówi? - O Margaret Stafford oczywiście. Złośliwa bestia. Udaje lepszą, niż jest. To istna sawantka! Oczami wyobraźni Calliope zobaczyła, jak Lucinda otrząsa się z obrzydzeniem. - Bardzo daje się we znaki lady Simpson. Naprawdę nie rozumiem, dlaczego została zatrudniona. Ona po prostu nie wie, gdzie jest jej miejsce. James mechanicznie przytakiwał bzdurnej paplaninie dziewcząt. Przypomniał sobie zadanie wywiadowcze, które kiedyś zlecono jemu i Rothowi. Obserwowali z ukrycia dwóch poruczników, gdy do pokoju weszły ich żony i przez godzinę rozmawiały o wachlarzach. Oczywiście obaj Francuzi po pięciu minutach spiesznie opuścili pomieszczenie, ale James i Roth nie mogli się ujawnić i siedzieli schowani, dopóki kobiety nie wyszły. Od tamtej pory, gdy tylko usłyszał słowo „wachlarz", czym prędzej żegnał towarzystwo. Jego towarzyszki podjęły jakiś temat i wałkowały go do znudzenia, więc zaczął je ignorować i myślami wrócił do zeszłotygodniowej debaty w Izbie Lordów w par- lamencie. Była wyjątkowo zagorzała. Gdyby udało mu się przekonać do swojego zdania chociaż trzech książąt... Spostrzegł pytające spojrzenie Sary i kiwnął głową na tak. Najwyraźniej usatysfakcjonowała ją ta reakcja, bo zadowolona kontynuowała wywód. James wrócił do swoich rozważań. Powinien poprosić Finna, żeby sprawdził nastroje wśród przeciwników ustawy. Może uda się utworzyć koalicję? Tym razem i Sara, i Lucida patrzyły na niego wyczekująco. Kiwnął głową, ale zdziwione dziewczęta zmarszczyły brwi. O co właściwie pytała Sara? Aha, o ulubiony smak lodów. - Cytrynowe. Dziewczyna uśmiechnęła się i położyła mu dłoń na rękawie. Najwyraźniej wyczerpały temat panny Stafford. Wyjątkowo się dziś na nią uwzięły i to nie tylko ze względu na jego uszczypliwą uwagę. On sam nieraz jeszcze ostrzej kwitował jej wypowiedzi, choć jego towa- rzyszki nie miały okazji tego słyszeć. Dziwne, że młode dziewczęta, które miały w tym sezonie udane debiuty, czuły się przez nią zagrożone. Przecież Margaret Stafford była jedynie damą do towarzystwa. Sarze i Lucindzie nie dorównywała ani pod względem urody, ani pochodzenia, i nie wzbudzała niczyjego zainteresowania. James miał nawet wrażenie, że dla większości ludzi stanowiła tylko dodatek do wystroju wnętrza. On jednak nie należał do większości. Kąśliwa uwaga panny Stafford w odpowiedzi na upokarzające docinki Cecylii Dort pod adresem pewnej debiutantki zrobiła na nim ogromne wrażenie. Znalazł się pod urokiem tej niepozornej kobiety i do dziś na jej widok serce biło mu szybciej. Nie rozumiał tego uczucia i, co gorsza, niepokoiło go.

Od początku widział w jej oczach dumę i inteligencję, które na próżno starała się ukryć. A gdy tego wieczoru spojrzał na nią, dostrzegł także tłumioną pasję. Poczuł przemożną chęć, by z nią natychmiast porozmawiać i dowiedzieć się, o czym wtedy myślała. Niestety, nie mógł sobie pozwolić na takie zachowanie. Świadomie podczas każdego spotkania doprowadzał pannę Stafford do wściekłości. A widywali się ostatnio dość często, bo chodzili na te same przyjęcia. Jego uwagę zwrócił cichy szelest i delikatna woń lawendy. Uśmiechnął się lekko. Czasem wystarczyło o kimś pomyśleć, by ta osoba zjawiła się obok. - Och, idzie lord Pettigrew, obiecałam mu ten taniec. -Sara popatrzyła na Jamesa, trzepocząc rzęsami. - Ale ostatni walc mam wolny. James mruknął coś niezobowiązująco i Sara zmarszczyła brwi. Zanim jednak zdążyła się odezwać, podeszli do nich lord Pettigrew i Terrence Smith, by zabrać panie do tańca. - Angelford, czy znalazł pan ten egipski rękopis? Smith właśnie mi powiedział, że czeka pan na przesyłkę z Afryki - odezwał się lord Pettigrew. James spojrzał na Terrence'a Smitha. Nie przypominał sobie, żeby z nim kiedykolwiek wcześniej rozmawiał. - Skąd dowiedział się pan o przesyłce? Terrence nerwowo zaszurał nogami i odchrząknął. - Wszyscy wiedzą, że kolekcjonuje pan antyki, lordzie, a mnie w zeszłym tygodniu ktoś napomknął o statku z Egiptu. Rozmawialiśmy z lordem Pettigrew na ten temat, więc wspomniałem o przesyłce. Na czoło Smitha wystąpiły krople potu. James lekko skinął głową i zwrócił się do lorda: - Jutro będę znał więcej szczegółów. - Dobrze, dobrze. A teraz, kochani, może wrócimy do środka? Pettigrew bezceremonialnie położył sobie na ramieniu dłoń Sary. Dziewczyna spojrzała błagalnie na Jamesa, ale ten nie zareagował. Ukłonił się i odprowadził wzrokiem oddalającą się czwórkę. Smith przymilnie nachylał się nad panną Fredericks, a ona chłodno przyjmowała jego zaloty. - Mój opiekun zmusza mnie, bym z panem zatańczyła. Nie robię tego z własnej woli. James potrząsnął głową. Te dziewczyny każdego mężczyznę mogły doprowadzić do obłędu. Rozejrzał się po tarasie. Większość spacerowiczów wróciła na salę balową. Uśmiechnął się na myśl o niewygodnej sytuacji, w której znalazła się kobieta po drugiej stronie żywopłotu. Nie mogła opuścić swojej kryjówki niezauważona, nie wiedziała też, że odgadł jej obecność. Wyciągnął z kieszeni cygaro i zapalił je. - Panno Stafford, czy pani mnie śledzi? - spytał, podszedłszy do niej. Margaret spojrzała na niego przestraszona i James ucieszył się, że udało mu się ją zaskoczyć. Jednak panna Stafford momentalnie odzyskała rezon. - To pan, nie ja, podkrada się i straszy ludzi. Nieładnie. - Rzeczywiście. Podobnie jest z podsłuchiwaniem. Margaret spojrzała na niego wyniośle.

- Nie zrobiłam tego specjalnie. Siedziałam tutaj i odpoczywałam sobie, gdy zjawiła się wasza trójka. James, jak zwykle zresztą, świetnie bawił się rozmową z panną Stafford. - Mnie zawsze uczono, że powinno się oznajmiać swoją obecność, a nie ukrywać w cieniu. - Wcale nie dziwi mnie, iż był pan karany za podpatrywanie dorosłych z ukrycia. Ta kobieta nigdy nie dawała się zbić z tropu. Jej poprzednia uwaga w towarzystwie była bardziej kąśliwa niż zwykle, a gdy nikt ich nie słyszał, obrażała go z widoczną przyjemnością. James uśmiechnął się. - Panno Stafford, gdybym pani nie znał, pomyślałbym, że stęskniła się pani za mną. - Stęskniła? Ja nawet nie zauważyłam pana nieobecności, lordzie. O ile pamiętam, nawet nas sobie oficjalnie nie przedstawiono. James uważnie przyjrzał się swojej rozmówczyni znad cygara. Na pierwszy rzut oka nie należała do piękności, a jej figurę skrzętnie ukrywały liczne warstwy krepy i tiulu. Była zupełnym przeciwieństwem atrakcyjnych kobiet, z którymi flirtował, ale miała w sobie coś, co sprawiało, że ciągle o niej myślał. W półmroku trudno było mu ocenić rysy jej twarzy, ale na sali balowej dostrzegł wymykające się spod peruki kosmyki barwy miodu. Zamiast zalotnych loczków miała niemodny kok, który jednak pozwalał podziwiać wysokie kości policzkowe i ponętne usta. A za okularami kryły się jasne oczy o inteligentnym spojrzeniu. Gdy odgryzł się jej na sali balowej, zobaczył w nich nie tylko zawstydzenie, ale i pogardę. Zaskoczony odkrył, że jest mu przykro. Pochylił się i z oplatającej żywopłot winorośli wyrwał błękitny kwiat. - Panno Stafford, bardzo mi miło panią poznać. Podał jej roślinkę, ale ona spojrzała na niego podejrzliwie i nie przyjęła podarunku. Kwiat miał kolor jej oczu. - A mnie nie, lordzie. James uśmiechnął się. - Właśnie widzę. Zza rogu wyszła pokojówka z tacą w rękach. Potknęła się i pisnęła przestraszona obecnością gości. James przytrzymał ją i złapał tacę, zanim zdążyła upaść na marmurową posadzkę. - Proszę mi wybaczyć, lordzie. Zbierałam puste kieliszki i... - Dziewczyna nie dokończyła i wbiła wzrok w podłogę. James oddał jej tacę i pokojówka czym prędzej się oddaliła. Panna Stafford patrzyła na niego z zaciętą miną. - Czy ma pani ochotę na coś do picia, panno Stafford? A może mogę mówić do pani Margaret? - Nie, nie może pan - oburzyła się jego rozmówczyni. - Dobranoc, lordzie. Szybko wstała i z dumnie podniesioną głową weszła do sali balowej. James odprowadził ją wzrokiem, po czym zgasił cygaro i podniósł z posadzki delikatny kwiat. Zamyślony obrócił go w palcach i wziął do ręki laskę, którą zostawiła na ławeczce Margaret. Nie był pewien, czy powinien się oburzyć, czy roześmiać.

Calliope podeszła do stołu z przekąskami. Co za irytujący człowiek! Gdy sięgała po szklankę, dostrzegła ją lady Simpson. - Panno Stafford, gdzie pani była? Na tarasie, gdzie musiałam wysłuchiwać bezmyślnej paplaniny, odpowiedziała w myślach Calliope. - Przepraszam panią - odparła rezolutnie na głos. -Zrobiło mi się gorąco i wyszłam się ochłodzić. - Spacerowała pani samotnie po ogrodzie? Naprawdę powinna pani większą uwagę zwracać na dobre obyczaje. Calliope wiedziała z doświadczenia, że lepiej nie sprzeciwiać się lady Simpson, gdy już zaczyna swoje wywody. - Tak, oczywiście. Proszę, to pani lemoniada. Lady Simpson spojrzała na nią z naganą. - Nie wracała pani tak długo, że lord Flanders zgodził się łaskawie przynieść mi napój. Zaschło mi w gardle i byłam bliska omdlenia. Calliope kiwnęła głową współczująco i odstawiła szklankę. - Czy chce już pani opuścić bal? - spytała. -Nie - odparła chłodno lady Simpson. - Jednak sądzę, że na panią już czas. I to najwyższy. Zwrócono mi dziś słusznie uwagę, że zupełnie nie nadaje się pani na moją damę do towarzystwa. Pani zachowanie jest oburzające, a uwagi skandaliczne. Będzie pani musiała poszukać sobie innej posady. Niestety nie mogę dać pani pochlebnych referencji, więc nie przygotuję żadnych. Po sali przeszedł szmer. Tu i ówdzie słychać było stłumione chichoty. Calliope rozejrzała się dookoła. Przyglądało im się kilkanaście osób. Niektórzy goście dobrze się bawili, inni patrzyli na nią ze współczuciem, jeszcze inni wydawali się zakłopotani. Wzrok Calliope padl na stojącego w drzwiach Angelforda. Był zbyt daleko i nie widziała wyrazu jego twarzy, ale na pewno czuł satysfakcję. Calliope wyprostowała się i odwróciła do lady Simpson. - Dziękuję, Georgino - zwróciła się po imieniu do swojej byłej chlebodawczyni. - Gdybym dostała od ciebie referencje, mogłabym szukać posady u jednej z twoich przyjaciółek, na przykład lady Turville. Podawane u niej co wieczór na kolację kotlety z cielęciny prawdopodobnie zupełnie odebrałyby mi apetyt tak jak tobie. Albo zaoferowałabym swoje usługi pani Dunleavy. Pamiętam, że nazwałaś ją handlarką. No i nie zapominajmy o lady Flanders, która według ciebie ubiera się i zachowuje jak ladacznica. Padałabym ze zmęczenia, musząc otwierać drzwi jej licznym wielbicielom. Przerażona lady Simpson nie mogła wykrztusić z siebie ani słowa. Machała jedynie wachlarzem. Calliope natomiast nawet się nie zająknęła. Dało o sobie znać gromadzące się w niej od tygodni rozgoryczenie. -Jak to uprzejmie z twojej strony, że nie polecisz mnie żadnej ze swoich przyjaciółek. Nie uśmiecha mi się szukać całymi dniami cudownego kremu wygładzającego cerę dla lady Killroy. Jak o niej mówiłaś? Ach, tak, pryszczata. Nie, nie potrzebuję twoich referencji. -Calliope skierowała się do wyjścia. - Przyjmij ode mnie jeszcze

jedną radę. Byłaby z ciebie świetna pokojówka. Miej to na uwadze, jeśli fortuna się od ciebie odwróci. Calliope opuściła salę. Oszołomieni jej tyradą goście bez słowa rozstępowali się przed nią. Zbliżyła się do drzwi wyjściowych i spojrzała na odświętnie ubraną służbę. Nikt się jednak nie ruszył, więc postanowiła zostawić płaszcz. Wyszła z rezydencji Killroyów i zatrzymała się na podjeździe, pocierając ramiona. Ciekawe, jak wrócę do siebie? pomyślała. W dodatku przez tego przeklętego Angelforda zostawiła laskę na tarasie. Co prawda, krótkie odległości mogła spokojnie pokonywać bez jej pomocy, ale do domu było stąd zbyt daleko. - Panno Stafford! Panno Stafford! Ze schodów zbiegł zaniepokojony Terrence. - Dokąd pani pójdzie? Gdzie będzie pani pracować? Calliope zgarbiła się. Łatwo było pojawiać się i znikać, jeśli zmieniało się nazwiska i nie przyciągało uwagi, ale po dzisiejszym wystąpieniu trudno będzie ponownie znaleźć się w kręgach arystokracji. - Nie jestem pewna, panie Smith. Później się nad tym zastanowię. Teraz muszę jakoś wrócić do domu. Terrence spojrzał zakłopotany na wejście do rezydencji. Za chwilę pojawią się tu ciekawscy goście, żeby sprawdzić, czy scena będzie miała ciąg dalszy na zewnątrz. - Proszę wziąć mój powóz. Stangret zabierze panią do domu. Powiedział jej, do której karety wsiąść, i wyjął z kieszeni dwie zniszczone wizytówki. Na jednej był wyciśnięty czerwony wizerunek orła, najprawdopodobniej symbol pozycji ojca. Drugą kartę wręczył Calliope. - Proszę oddać to stangretowi i podać adres, pod który ma panią zawieźć. Dopiero teraz Calliope poczuła się zmęczona wydarzeniami dnia. Ścisnęła z wdzięcznością ramię Terrence'a. - Dziękuję. Smith poklepał ją po dłoni. - Proszę napisać mi, jak sobie pani radzi. Calliope kiwnęła głową i podeszła do ustawionych w rzędzie powozów. Wrzawa wewnątrz rezydencji robiła się coraz głośniejsza, więc szybko znalazła karetę Terrence'a i podała rozespanemu stangretowi wizytówkę i swój adres. Służący o nic nie pytał. Usiadła wygodnie na podniszczonym siedzeniu i oparła głowę o drzwi. Poniosła dziś porażkę. W głębi duszy wiedziała, że znalazła się w tej sytuacji przez swój niewyparzony język, ale by uspokoić nerwy, wolała obarczyć odpowiedzialnością markiza Angelforda. To na pewno on poradził lady Simpson, by ją zwolniła. Obalić każdego arystokratę. Jednego po drugim. Pogrążona w myślach nie zauważyła stojącej w drzwiach rezydencji smukłej postaci z laską w dłoniach. 2. - Cal, nie sądzisz, że za bardzo zawracasz sobie głowę markizem Angelfordem? Calliope rzuciła gniewne spojrzenie Robertowi Cruikshankowi, swojemu mentorowi i wybitnemu karykaturzyście, po czym opadła na miękki skórzany fotel.

- Przecież on dostarcza mi tylu tematów. Jak mogę go zlekceważyć? Robert potrząsnął głową i przesunął dłonią po modnej fryzurze. - Kolejne trzy rysunki na ten sam temat, „Kłopoty markiza". Nie powinnaś się koncentrować na jednej osobie, szczególnie że jest to arystokrata, który ceni sobie prywatność. - Wiem, ale przyznaj, że rysunki są dobre. Robert popatrzył na kartki trzymane w dłoniach. - Powiem więcej: są natchnione. Ale lepiej uważaj. Angelford jest wpływową osobistością i nie przywykł skupiać na sobie uwagi tego rodzaju. Oprócz ciebie nikt nie śmie tak z niego kpić. Cruikshank podał Calliope karykatury i oparł się o mahoniowe biurko. - Na tym etapie kariery powinnaś dla własnego dobra żartować tylko z tych, którzy naprawdę mają złą reputację. Calliope jęknęła. - Ależ ich rysują wszyscy. Zirytowany Robert potrząsnął głową. - Cal, musisz pogodzić się z jedną rzeczą. Nie wszystko musi być nowe. Dla artysty największe wyzwanie stanowi wydobycie czegoś niezwykłego właśnie z codzienności. - Rozumiem, Robercie, naprawdę rozumiem. Po prostu uważam, że Angelford stanowi interesujący obiekt. I powinien dostać za swoje, dodała w myślach. Jej rysunek pokazywał markiza unikającego pułapek zastawionych na niego przez matki debiutantek, a uganiają- cego się za skąpo odzianymi kurtyzanami. Patrząc na tę karykaturę, Calliope poczuła satysfakcję, ale i smutek. W lewym dolnym rogu podpisała się zamaszyście jako Thomas Landes i oddała rysunek Robertowi. Cruikshank z westchnieniem odłożył go razem z pozostałymi. - Wydawcy są bardzo zadowoleni ze współpracy z tobą. Zwiększyła się sprzedaż gazety i ze zniecierpliwieniem czekają na kolejne dzieła tajemniczego pana Landesa. Zwiększyli ci gażę. Gdy podawał Calliope banknoty, kobieta zauważyła, że patrzy na nią z dumą, którą na próżno starał się ukryć. Wyprostowała się uradowana. - Dziękuję, Robercie. Jesteś wspaniałym przyjacielem. Nie wiem, co zrobiłabym bez ciebie. W przyszłym tygodniu zobaczysz nowe rysunki i obiecuję, że będą na zupełnie inny temat. Ścisnęła kciuki za plecami i obiecała sobie, że naprawdę się o to postara. Robert spoważniał. - Bardzo cię o to proszę, Cal. Coś mnie martwi w twoim stosunku do markiza. Ten cykl trzech szkiców będzie publikowany co dwa tygodnie. - Potrząsnął głową. - Wcześniej przedstawiałaś Angelforda w zupełnie innym świetle. Więc licz się z tym, że te rysunki wywołają burzę i że możesz na tym ucierpieć. Z drugiej strony jednak - dodał po chwili - skoro twoje prace tak dobrze się sprzedają, może nie musisz się przejmować i słuchać moich rad. Calliope roześmiała się, ale była to raczej nerwowa reakcja. Robert popatrzył na nią pytająco.

- No, słucham. - Zwolniła mnie lady Simpson. Margaret Stafford musi odejść. - Tak, wiem. Nawet w klubach dla mężczyzn mówi się o skandalu u Killroyów. Dzięki tobie bal u lady Killroy stal się wydarzeniem sezonu. Gospodyni umiera ze szczęścia, mimo że na przyjęciu i jej nie oszczędzono przykrych słów. Robert musiał dostrzec zakłopotanie Calliope, bo poklepał ją pocieszająco po dłoni. - W sumie powinnaś cieszyć się z takiego obrotu sprawy. O ile się nie mylę, nazwałaś lady Simpson wiedźmą, i to w obecności całej śmietanki towarzyskiej miasta. Bez względu na uczucia, które do niej żywiłaś, i fakt, że dzięki niej mogłaś obserwować arystokrację z bliska, sama przyznałaś, iż skończyły ci się pomysły na rysunki. -Wskazał na czystą kartkę papieru. - Naprawdę sądzę, że powinnaś przedstawić to wydarzenie tak, jak widziała je Margaret. Inni artyści na pewno poruszą ten temat, więc byłoby dobrze, gdybyś i ty z niego skorzystała. Calliope przytaknęła, otworzyła górną szufladę i wręczyła mu przygotowany rysunek. Robert spojrzał i wybuchnął śmiechem. Szkic przedstawiał wróbla w okularach z obandażowaną nogą, który oblewał smołą i posypywał pierzem przerażoną piranię o ogromnej paszczy. Na drugim planie kolorowe ptaki przyglądały się tej scenie z otwartymi dziobami, a reszta stada posilała się rozsypanym na podłodze ziarnem. -Jest jeszcze jeden. Calliope wyciągnęła kolejny rysunek, na którym lady Simpson wbijała nóż w pieczoną świnię o twarzy lady Killroy. - Są świetne. Czytelnicy będą zachwyceni. Calliope uśmiechnęła się. Zemsta jest słodka. - Mimo to twoja sytuacja nie jest godna pozazdroszczenia. - Robert schował szkice do skórzanej saszetki. - Możesz nie dostać już posady jako dama do towarzystwa. Zresztą za ile osób dasz radę się przebrać i pozostać nierozpoznana? Bo o to ci przecież chodzi, prawda? Tak, anonimowość była konieczna. Calliope dobrze znała zasady, którymi kierowała się arystokracja. Niezliczeni przyjaciele lady Salisbury na pewno chętnie donosili jej najnowsze plotki. Margaret Stafford była w tej chwili na ustach wszystkich i Calliope mogła tylko odetchnąć z ulgą, że nie występowała w roli damy do to- warzystwa pod własnym nazwiskiem. Robert skrzyżował ramiona, czekając na odpowiedź przyjaciółki. Calliope westchnęła głęboko. - Robercie, po długim zastanowieniu doszłam do wniosku, że teraz chcę obserwować arystokrację z zupełnie innego punktu widzenia. Cruikshank spojrzał na nią zdziwiony, ale nie przerywał. - Będę jednak potrzebowała twojej pomocy w znalezieniu wysoko postawionego mężczyzny, któremu można zaufać. Zdaję sobie sprawę, że jest to niemal nie- możliwe. Robert wyraźnie się zainteresował. - Mów, proszę. Nie trzymaj mnie w niepewności. - Postanowiłam zostać kurtyzaną. Robert zbladł.

- Kim?! - Kurtyzaną. - Kurtyzaną? - Tak - niepewnym głosem odparła Calliope. - Zaraz, zaraz. Chcesz być panią nocy, ptaszkiem w raju, kobietą upadłą? Calliope z trudem zachowywała spokój. - Tak, ale tylko w teorii. - To śmieszne. - Nie, to wspaniały pomysł. - A dlaczego nie szwaczka? - Zbyt nudny zawód i daje bardzo ograniczone możliwości. - Guwernantka? - Za mała swoboda działania. - Kucharka? Calliope skrzywiła się. - Nie. Jako służąca byłabym skazana na przebywanie w domu. Cruikshank zacisnął zęby. - Robercie, posłuchaj, zanim skrytykujesz mój pomysł. Zastanawiałam się nad tym od wielu dni. - Calliope wbiła wzrok w poplamione atramentem palce. - Ta rola by- łaby wręcz idealna. Miałabym dostęp do miejsc, w których spotykają się panowie, i mogłabym spojrzeć na nich z innej perspektywy. Poznam wszystkie tajemnice arystokracji, a kurtyzaną będę jedynie z nazwy. Robert podszedł do okna. Calliope wstrzymała oddech. W pokoju zapanowała pełna napięcia cisza. Wygodny fotel, który kupiła za pieniądze z karykatur, nagle wydał się jej twardy jak kamień. Robert na pewno rozumiał, że to jedyne możliwe wyjście. Nie mogła przecież zatrudnić się jako dama do towarzystwa, a żadna inna posada już jej nie odpowia- dała. Musiał się zgodzić. Po chwili, która zdawała się trwać wieczność, Robert odwrócił się do niej z zamyślonym wyrazem twarzy. - Twój dobroczyńca będzie musiał wiedzieć wszystko o twojej sytuacji i rozumieć swoją rolę w całym przedsięwzięciu, aby nie doszło do przykrych nieporozumień. Aby móc spotykać się z wpływowymi ludźmi, sam musi należeć do arystokracji. W Calliope zaczęła się budzić nadzieja. Najwyraźniej odbiła się w jej oczach, bo Robert spojrzał na nią surowo. - Ta rola nie będzie łatwa, Cal. Reguły gry są zupełnie inne od dotychczasowych. Calliope gorliwie pokiwała głową i Robert znów popatrzył na nią karcąco. - Moim zdaniem to bardzo niebezpieczny pomysł. Calliope przytaknęła. Robert namyślał się chwilę, po czym przybrał swój zwykły nonszalancki ton. - Może ci się to wydać dziwnym zbiegiem okoliczności, ale znam osobę, która spełnia wszystkie wymogi, by towarzyszyć ci w tej grze. Sprawia wrażenie rozpustnika, ale jest to dżentelmen w każdym calu i ufam mu bezgranicznie. Na pewno spodobałby mu się ten pomysł. Wprawdzie dopiero niedawno wrócił do kraju, ale ma świetne koneksje i niezwykłe poczucie humoru. Z przyjemnością utrze nosa arystokracji. Robert podszedł do drzwi i położył dłoń na klamce.

- Skontaktuję się z moim dalekim kuzynem, Stephenem, i odezwę się do ciebie pod koniec tygodnia. Tylko proszę, pamiętaj o tym, co ci mówiłem. Calliope odetchnęła z ulgą. Pierwszą przeszkodę pokonała. Jej nowa rola dawała możliwości, jakich do tej pory nie miała. Czuła, że musi jak najszybciej porozmawiać z Deirdre. Tydzień później w teatrze Adelphi zniecierpliwiona Deirdre Daly zatarła ręce. - Pozwól, że powtórzę, iż moim zdaniem pomysł jest świetny. Miałam już dosyć szykowania cię na te nudne wieczorki. - Dee skrzywiła się z niesmakiem. - Co za przygnębiająca rola, nie wspominając o tym, jak straszne musi być życie ludzi, którzy tak właśnie spędzają czas. Calliope uśmiechnęła się do przybranej siostry. Razem plądrowały właśnie garderobę pani Daly. - Tak, te role nie należały do najciekawszych. Po chwili jednak nie było jej już do śmiechu. - Chociaż miały swoje zalety. Można było się na przykład przekonać, jak trudna jest sytuacja debiutantek, które co wieczór muszą walczyć o względy mężczyzn. -Jednak na wspomnienie przykrości, których doznała od niektórych dziewcząt, w głosie Calliope pojawiła się twarda nuta. - Ale ja im nie współczuję. To małe egoistki, które korzystają z hojności krewnych, niewiele sobą reprezentują i godzinami obgadują innych. Deirdre przestała przeglądać teatralną garderobę matki i spojrzała zaniepokojona na siostrę. - Callie, coś się stało? Twoje wywody brzmią dziś ostrzej niż zwykle. Calliope czuła się, jakby miała znacznie więcej niż dwadzieścia cztery lata. Potarła dłonią czoło. - Nie, Dee, wszystko jest w porządku. Po prostu mam tremę. Deirdre nie wyglądała na przekonaną, ale nie drążyła tematu. - Pamiętasz, że w tę sobotę pracujesz w teatrze? Pan Franklin ciągle ma gorączkę. Calliope westchnęła. Od lat pomagała w przygotowywaniu spektakli w teatrze Adelphi, przejmując obowiązki osób, które akurat były nieobecne. Należało do nich również przygotowanie scenografii. -Jak ja dałam się do tego namówić? Deirdre pogroziła jej palcem. - Żadnego marudzenia, pamiętasz? - Żałuję, że tak się cieszyłam, gdy sprzedałam pierwszą karykaturę. Nie prosiłabym cię wtedy o przypominanie mi, że mam się nie skarżyć na pracę za kulisami. - Ale nie wolno ci zwalać winy na mnie. Ja nawet nie występowałam w Życiu w Londynie. Powinnaś mieć pretensje do Roberta. Calliope jednak nie miała Cruikshankowi nic do zarzucenia. Spotkała go za kulisami teatru dwa lata temu, gdy wystawiali właśnie Życie w Londynie. Robert pomagał dobrać scenografię do słynnej powieści w odcinkach napisanej przez Pierce'a Egana i obejrzał kilka przedstawień. Spektakl nie schodził ze sceny przez ponad trzysta wieczorów. Pewnego dnia za kulisami zobaczył, jak Calliope rysuje dandysów odwiedzających garderoby aktorek po przedstawieniu. Od tamtej pory

wziął ją pod swoją opiekę i przekazywał jej rysunki do wydawnictwa Ackermanna. Dzięki jego wskazówkom karykatury Calliope zyskały sporą popularność. - Chyba uda mi się wpaść do was wieczorem. Rysowanie w parku nie jest nawet w połowie tak przyjemne jak wdychanie oparów farby przez cały dzień. Z półki spadło pudło na kapelusz i uderzyło Deirdre w ramię. - Wcale nie zamierzam ci współczuć, jeśli o to ci chodzi. Przynajmniej nie będziesz uczyć się tańca u tego wątpliwego mistrza St. Albina. - Deirdre wzdrygnęła się i podniosła pudło. - Założę się, że ten człowiek pobierał lekcje u samego Szatana. - Dee! Deirdre spojrzała niewinnie na siostrę. -Ja tylko stwierdzam fakt, Callie. Calliope parsknęła śmiechem i podeszła do szafy. - Co ty tam robisz? Niedługo mam spotkanie z kuzynem Roberta i muszę mieć odpowiedni strój. Deirdre mruknęła coś pod nosem, po czym triumfalnym gestem podniosła do góry kawałek materiału. - Proszę! - Hmm, a gdzie jest reszta tej sukni? Deirdre spojrzała na nią z politowaniem. - Będziesz w tym wyglądała zniewalająco. Przymierz. Deirdre rzuciła suknię siostrze. Delikatny jedwab przyjemnie zaszeleścił. Miał piękny turkusowy odcień i kusząco układał się na ciele. Deirdre popchnęła ją w stronę przebieralni i zaczęła krzątać się po pokoju. Calliope powoli rozebrała się i założyła suknię. Deirdre pomogła jej zasznurować gorset. - Wyglądasz cudownie. Calliope zmarszczyła brwi. - Powtarzam, gdzie jest reszta? - Daj spokój. Sama chciałaś udawać kurtyzanę, a nie możesz tego robić w swoich zwykłych ubraniach. Poza tym najwyższy czas, żebyś przebrała się w coś odważniej szego. Nic dziwnego, że w tych okropnych ciemnych sukniach nie zwróciłaś na siebie uwagi mężczyzn. - Dee, przecież wiesz, że nie chciałam wcale przyciągać niczyjej uwagi. Zniweczyłoby to mój plan. - Miałaś świetne referencje. Nasz kontakt dobrze się spisywał i za każdym razem dostarczał idealnie sfałszowane dokumenty. A ty - dodała drwiąco Deirdre - i tak stałaś się gwiazdą wieczoru. Podczas balu u Killroyów. - Tak, i niestety sama jestem sobie winna. - W każdym razie teraz zacznie się wreszcie prawdziwa zabawa. Musisz się dobrze wczuć w rolę. Kochanka mężczyzny, który jest kuzynem księcia i hrabiego, wspaniale! Calliope nie do końca była przekonana do sukni podkreślającej kobiece kształty. - Będę kochanką, ale tylko z nazwy. Zresztą zawsze wolałam występować w zespole. - Ale teraz będziesz solistką. Tylko w ten sposób możesz przyciągnąć uwagę i zdobyć najciekawsze informacje. Masz dobre przygotowanie teatralne, na pewno świetnie sobie poradzisz w głównej roli. - Deirdre podniosła z toaletki szczotkę do włosów. - Usiądź i pozwól, że cię przygotuję na dzisiejszy występ. Przystojny dżentelmen,

atrakcyjna suknia, modna fryzura, olśniewająca biżuteria i nowa osobowość. Naprawdę ci zazdroszczę! Calliope roześmiała się i opadła na krzesło. - Tak, wiem, że zawsze chętnie wspierałaś mnie w moich przedsięwzięciach. Deirdre przeciągnęła szczotką po włosach siostry i zamyśliła się. - Ale to ja zawsze miałam kłopoty. Mama i tata sądzili, że ty jesteś niewiniątkiem, a ja nakłaniam cię do złego, podczas gdy było zupełnie odwrotnie. W głosie Deirdre nie było zawiści, jedynie tęsknota za dzieciństwem. Nagle Calliope poczuła woń spalenizny. - O, nie. Żelazko jest za gorące. Deirdre podniosła je do góry i Calliope odetchnęła z ulgą. Od dzieciństwa bała się ognia. Wydarzyło się to tak dawno temu, a ona wciąż pamiętała dzień, gdy w domu wybuchł pożar. Oczami wyobraźni zobaczyła matkę wbiegającą w płomienie. Przymknęła powieki, żeby odsunąć od siebie bolesny obraz. Właśnie tamtej nocy trafiła do rodziny Dalych. Nie miała pojęcia, jak do nich dotarła, ale lubiła myśleć, że to duch matki wskazał jej właściwą drogę. Matka przyjaźniła się z rodziną aktorów, choć nie odwiedzała ich często. Tuż nad ranem pani Daly znalazła skuloną, przerażoną i zziębniętą Calliope na schodach przed drzwiami. Zabrała ją do środka i nakarmiła, a potem położyła spać razem z Deirdre. W ten sposób Calliope została członkiem klanu Dalych. Powoli wspomnienia odchodziły i Calliope rozluźniła się. Dee wprawnie upięła jej włosy i nałożyła kasztanową perukę. Ze stojących na blacie farb i pudrów zaczęła wybierać najbardziej odpowiedni odcień. W końcu znalazła to, o co jej chodziło, i nałożyła kosmetyk na twarz siostry. Powieki oprószyła proszkiem antymonowym, a policzki i usta różem. - Idealnie. Mężczyźni będą za tobą szaleć. A to wcale nie będziesz ty. - Deirdre mrugnęła szelmowsko. Calliope spojrzała w lustro. Chociaż patrzyła na swoje odbicie, z trudem rozpoznała w nim siebie. Ogarnęło ją trudne do wytłumaczenia poczucie wolności. Zostawała nową osobą, której nie obciążała żadna przeszłość. Rozległo się pukanie do drzwi. Nie czekając na zaproszenie, do pokoju wszedł Robert z wysokim blondynem o błyszczących zielonych oczach. - Cal? - z trudem wykrztusił Robert po przekroczeniu progu. Calliope i Deirdre uśmiechnęły się szeroko, a przystojny nieznajomy w stroju wieczorowym zrobił kilka kroków do przodu. Na jego twarzy odbijały się bardzo różne emocje. Patrzył na Calliope, jakby właśnie odnalazł przyjaciółkę, którą stracił dawno temu. Potem odwrócił się do Deirdre. - Robercie, nie wspomniałeś, że chodzi o dwie piękne kobiety. Deirdre spojrzała zalotnie na przybysza. - Callie, myślę, że na dziś wieczór powinnyśmy zamienić się rolami. Obiecuję, że dostarczę ci pierwszorzędny materiał. Nieznajomy mrugnął do niej zawadiacko, a Robert wyglądał, jakby się krztusił.

- Dajcie spokój, ta sytuacja i tak jest wyjątkowo trudna. Pozwólcie, że was sobie przedstawię. Stephen Chalmers, panna Calliope Minton i panna Deirdre Daly. Nie zapominaj, że tak należy się do nich zwracać, dobrze? - Oczywiście, kuzynie. Witam panie. Stephen ukłonił się nisko i uśmiechnął znacząco do Roberta. - Cal, opowiedziałem już Stephenowi o twoim planie. Później wtajemniczysz go w szczegóły. Dziś po raz pierwszy pojawicie się publicznie jako para. Sprawdzimy, czy pasujecie do siebie i jak poradzicie sobie z rolami. Calliope przytaknęła. - Czeka was dość długa droga, więc będziecie mieli czas, żeby porozmawiać. - Robert odchrząknął. - Ona ma wrócić o rozsądnej porze. Sama. Spojrzał ostrzegawczo na kuzyna, ale ten zbył go śmiechem. - Panno Minton, zaczynamy? - spytał niecierpliwie, biorąc Calliope za rękę i puszczając oczko do Deirdre. Pachniał lasem. Bardzo nietypowy wybór wody kolońskiej. Mężczyźni zwykle woleli słodkie, kobiece perfumy. Wyszli na zewnątrz. Na końcu podjazdu stał wspaniały powóz zaprzężony w cztery ogiery. Calliope poczuła, jak wilgotnieją jej dłonie. - Jest pani gotowa? - upewnił się Stephen. Calliope zawahała się, ale przytaknęła. Wsiedli do karety i ruszyli w stronę opery. - Obejrzymy Cyrulika Sewilskiego - powiedział Stephen. - II Barbiere di Siviglia to moja ulubiona opera - ucieszyła się Calliope. - A więc zna pani fabułę? Świetnie. - Tak. Zawsze współczułam Bartolowi. Jego zazdrość o piękną Rozynę jest komiczna, ale i smutna. - Widziałem tę operę w La Scali w Mediolanie kilka lat temu. Przyjaciel rodziny grał tam Figara i jego aria „Largo al factorum" zrobiła na widzach ogromne wrażenie. - To wspaniale. Żałuję, że moja matka nie miała okazji obejrzeć tej opery. Stephen poklepał Calliope po dłoni. Była to dość niespodziewana reakcja, ale sprawiła jej przyjemność. - Od Roberta dowiedziałem się jedynie, że mam być dżentelmenem i udawać pani protektora. Nie zdradził mi jednak żadnych szczegółów. Jestem zaszczycony, że mogę dziś pani towarzyszyć, ale muszę przyznać, iż z niecierpliwością czekam na dalsze wyjaśnienia. Calliope uznała, że jeśli Stephen rzeczywiście ma jej pomóc, powinna być z nim szczera. -Jestem karykaturzystką, jak pan na pewno wie. Niedawno przestałam pracować jako dama do towarzystwa. Okropna posada, ale miała swoje dobre strony. Calliope myślała, że Stephen zaprzeczy, lecz pomyliła się. - Dama do towarzystwa lady Simpson, prawda? Nie zazdroszczę. -Jak to możliwe, że nigdy nie spotkałam pana na żadnym przyjęciu? - zdziwiła się. - Długo nie mieszkałem w Londynie. Chyba za długo. Chalmers wyjrzał przez okno. Na chwilę zapadła cisza i Calliope zaczęła nerwowo splatać palce.

- Robert powiedział, że nie powinienem publicznie używać pani prawdziwego imienia - odezwał się w końcu Stephen - chociaż Calliope idealnie pasuje do kobiety tak niezwykłej jak pani. Bardzo niespotykane. - Podoba mi się Maria. - Mało wyszukane. - Cecylia? - Nie, potrzebujemy bardziej charakterystycznego imienia. Pasującego do syreny. Calliope zaczerwieniła się i przesunęła palcami po jedwabnej niebiesko-zielonej sukni. Oczy Stephena rozbłysły. - Mam! Esmeralda. Przerażona Calliope o mało się nie zakrztusiła. - Może lepiej Selina? - Esmeralda! - To imię wcale mi nie odpowiada. Stephen wzruszył ramionami. - Szkoda, bo przez cały wieczór będę tak do pani mówił. Calliope pokręciła głową z niedowierzaniem. - Sprawia mi pan sporo kłopotów. Chalmers uśmiechnął się zuchwale. - Moi przyjaciele twierdzą, że kłopoty to moja specjalność. Co za nieznośny człowiek! Stephen roześmiał się i krótko opowiedział jej o swojej rodzinie i zainteresowaniach. Obiecał, że przedstawi także przyjaciół. Jego władczy sposób bycia i wysławiania się świadczyły o wysokiej kulturze i wykształceniu. Calliope nie przerywała mu, choć niedopowiedzenia pobudzały jej ciekawość. - Według mnie dziś wieczorem powinniśmy... - Kobieta, która wie, czego chce. Już jestem zakochany. - Mam niejasne wrażenie, że zdarza się to panu dość często, panie Chalmers - odparowała Calliope, która zaczynała się czuć coraz swobodniej w towarzystwie Stephena. - Moim zdaniem po ostatniej uwerturze nie powinniśmy zostawać we foyer, tylko wymknąć się do domu. Dzięki temu będzie pan miał możliwość wyco- fania się z naszego planu. - Nie zmienię zdania, panno Minton, ale myślę, że ma pani rację co do szybkiego wyjścia. Pojawimy się w ostatniej chwili i pierwsi opuścimy operę. To zwróci uwagę wszystkich zebranych. -Właśnie. A ja spokojnie opracuję dalsze kroki. - Nie miałem jeszcze okazji obejrzeć pani karykatur. Co pani rysuje? - Arystokratów - odpowiedziała nieco spięta Calliope. Zakładała, że Robert wyjaśnił to kuzynowi, który przecież należał do wyższych sfer. A jeśli poczuje się urażony? - Ach, tak, oczywiście. - Stephen machnął ręką lekceważąco. - Idealny temat na karykatury. Calliope odetchnęła z ulgą. - Kogo nie lubi pani w szczególności? - Wkrótce się pan przekona. Stephen spojrzał na nią zdziwiony, ale po chwili roześmiał się wesoło. - Ale z pani ziółko! Wolałbym nie znaleźć jutro w gazecie swojej podobizny.

Calliope nie zdążyła się odgryźć, bo powóz zatrzymał się. Serce zabiło jej mocniej, a Stephen spoważniał. - Gotowa? Calliope kiwnęła głową i wysiedli. Przed teatrem zebrał się tłum ludzi. Przed głównym wejściem kłębili się żebracy, kieszonkowcy, prostytutki, kurtyzany, arystokracja i mieszczanie. Każda z tych grup miała swoją rolę do spełnienia. Na oczach Calliope jakiś obdartus wsunął dłoń do kieszeni mężczyzny, który targował się z prostytutką. Nieco dalej żebrak prosił jakiegoś młodzieńca o drobne. Powoli ruszyli do wejścia. Calliope uważnie obserwowała zachowanie i sposób poruszania się wysoko opłacanych kurtyzan i kopiowała ich ruchy i miny. Szybki ruch nadgarstka, rzucone z ukosa spojrzenie, kołysanie biodrami. Zanim znaleźli się w środku, poruszała się jak one. Calliope wzięła głęboki oddech. Próg przestąpiła Esmeralda. Stephen uśmiechnął się z aprobatą i uścisnął jej dłoń, dodając otuchy. Od czasu do czasu zatrzymywali się i Chalmers rozmawiał ze znajomymi. Mężczyźni patrzyli na nią z wyraźnym zainteresowaniem, niektórzy bezczelnie wytrzeszczali oczy, inni spoglądali z ciekawością, ale przyjaźnie. Calliope poczuła się władczo i pewnie. Przyjmowano ją tu o wiele lepiej niż na jakimkolwiek balu. Wcześniejsze obawy zniknęły bez śladu. Stephen skierował się wstronę schodów.Tam Calliope zauważyła ognistowłosą piękność. Podążyła za rozmarzonym wzrokiem kobiety i spojrzała prosto w oczy markizowi Angelfordowi. Patrzył dokładnie na nią. Calliope potknęła się i poczuła, jak krew napływa jej do policzków. Stephen objął ją mocniej i przytrzymał. Spojrzał na nią pytająco, ale pokręciła głową. Weszli na schody i odnaleźli lożę Chalmersa. Dobry nastrój Calliope ulotnił się w jednej chwili. Wiedziała jednak, że musi się wziąć w garść. Co z tego, że był tu Angelford. Przecież nie mogła się spodziewać, że go już nigdy nie zobaczy! Stephen zaczął opowiadać jej anegdotki z życia arystokracji, które Calliope starała się zapamiętać. Podświadomie jednak rozglądała się po wszystkich lożach w po- szukiwaniu Angelforda. Gdy zorientowała się, co robi, skarciła się w myślach. Twarze i lornetki zebranych zwracały się w jej stronę. Zainteresowanie publiczności nieco ją speszyło. - Ta scena jest całkiem zabawna - zauważył Stephen. - Tak - uśmiechnęła się Calliope. - Znajdowanie tematów do karykatur jest pasjonujące. - Nie, chyba źle mnie pani zrozumiała. Siedzimy tu sobie i ja opowiadam pani historyjki o ludziach, którzy dziś przyszli, a tymczasem oni skupiają się na mojej pięknej towarzyszce i zastanawiają się, co powiedzą jutro o nas swoim znajomym. Czy to nie ironia losu? Rozejrzał się po sali i szepnął: - Nie zdradziłem nikomu naszego sekretu. James i Stella nie wiedzą, co nas naprawdę łączy.

Calliope chciała zapytać, o kim mówi, ale usłyszała, jak ktoś wchodzi do ich loży. Odwróciła się do przybyszów i znieruchomiała na widok Angelforda. Tylu mężczyzn miało na imię James, dlaczego akurat musiało paść na niego? Ognistowłosa kobieta, najprawdopodobniej Stella, uśmiechnęła się szeroko. - Tak dawno się nie widzieliśmy, Stephenie. Chalmers wstał i ucałował jej wyciągniętą dłoń. - Stello, wyglądasz olśniewająco - przywitał się i wyciągnął rękę do markiza. - Witaj, Jamesie. Angelford uśmiechnął się serdecznie. Calliope przyglądała się im zaciekawiona. Odniosła wrażenie, że są starymi, dobrymi przyjaciółmi. Czyżby zaufała najlep- szemu przyjacielowi swojego wroga? -Jamesie, Stello, pozwólcie, że przedstawię wam Esmeraldę. Calliope nie mogła się powstrzymać i rzuciła Stephenowi wściekłe spojrzenie. To imię w towarzystwie brzmiało znacznie bardziej pretensjonalnie. Stephen spojrzał na nią rozbawiony. Najwyraźniej odgadł jej myśli. Stella uśmiechnęła się, ale Angelford przeszywał Calliope groźnym wzrokiem. - Stephena tak długo nie było w Londynie. Gdzie się poznaliście? - spytała Stella. - Chętnie posłucham. Calliope przymknęła powieki i opowiedziała historię, którą wymyślili razem ze Stephenem. - Spotkaliśmy się w Vauxhall. To była miłość od pierwszego wejrzenia. Angelford wpatrywał się w Calliope, czekając na odpowiedź przyjaciela. - Tak, najdroższa, coś od razu między nami zaiskrzyło. Markiz z niedowierzaniem wbił wzrok w Stephena. Tymczasem podniosła się kurtyna i nadszedł czas zająć fotele. Calliope przypadło miejsce obok Angelforda. Siedzieli tak blisko siebie, że dotykali się nogami. Calliope czuła ciepło bijące od jego ciała i próbowała ukradkiem przysunąć się do Chalmersa. Angelford odchylił się, żeby pomóc Stelli ułożyć suknię, ale gdy potem usadowił się wygodnie, był jeszcze bliżej niż wcześniej. Calliope nie miała dokąd się odsunąć. Złożyła wilgotne dłonie na kolanach i próbowała się uspokoić, ale markiz, krzyżując kostki, musnął jej łydkę. Krople potu wystąpiły na czoło Calliope. Zastanawiała się, jak wybrnąć z tej niezręcznej sytuacji, i zerknęła na swojego sąsiada. Uśmiechał się do niej znacząco. Calliope ogarnęła wściekłość. Zrozumiała, że Angelford się z nią bawi. Typowe zachowanie rozpustnika, który próbuje flirtować nawet z ukochaną przyjaciela. Rzuciła markizowi pogardliwe spojrzenie i zwróciła wzrok na scenę. Niestety nie potrafiła skupić się na muzyce. Jamesowi huczało w uszach. To była panna Stafford. Rozpoznał ją jeszcze we foyer, choć musiał przyznać, że była świetnie przebrana. Makijaż i kolor włosów miała zupełnie inne, ale groźne spojrzenie ciskające błyskawice nie zmieniło się ani trochę. Dość dobrze modulowała głos, ale nie udało jej się ukryć melodyjnych nutek, które przyprawiały go o gęsią skórkę. Woń perfum i pewna siebie mina zdradzały ją jednoznacznie.

Ta kobieta stanowiła nie lada zagadkę. W co grała? Dlaczego z zaniedbanej starej panny zmieniła się w piękną kurtyzanę? I co, u diabła, łączyło ją ze Stephenem? Ostatnie pytanie wydawało się najbardziej istotne. Stephen dopiero co wrócił z tajnej rządowej misji i jak dotąd nigdy nie utrzymywał kochanek. Dlaczego wybrał tę kobietę? W jakich okolicznościach naprawdę się poznali? James strzepnął niewidoczny pyłek z rękawa idealnie skrojonej marynarki. Trzeba będzie wyjaśnić tę tajemnicę, popytać tu i ówdzie. Wiązało się to niestety z koniecznością bywania na balach i przyjęciach, które zawsze go nudziły. Na szczęście nauczył się radzić sobie w tym świecie, gdy zrozumiał, że nawet na stopie towarzyskiej należy arystokratów traktować jak partnerów w interesach. A w tej dziedzinie James nie miał sobie równych. Ktoś, komu udało się odbudować zaprzepaszczoną fortunę, musiał być inteligentnym i zręcznym negocjatorem. Jedna myśl nie dawała mu spokoju. Ostatnio brał udział w wielu przyjęciach, ale wybierał jedynie te, o których wiedział, że będzie na nich lady Simpson, a więc i panna Stafford. Co ona tu dziś robiła? Wyczuł jej obecność, nawet zanim dostrzegł ją we foyer. Gdy się odwracał, spodziewał się, że zaraz zobaczy postać w okularach z laską i w niemodnym ubraniu. Tymczasem w niewielkiej odległości stała skąpo odziana piękność rozkoszująca się uwagą, którą na sobie skupiała. Kiedy zbliżyła się do niego i spojrzał jej w oczy, prysły wszelkie wątpliwości. To była ona. Może była szpiegiem. To wyjaśniłoby przynajmniej, dlaczego tak dziwnie na nią reaguje. Zakończył się pierwszy akt przedstawienia i publiczność podniosła się z miejsc. Panowie ze swoimi towarzyszkami zaczęli spacerować po foyer i gawędzić ze znajomymi. Interesy, ciągle interesy. Stella powiedziała coś do Esmeraldy i kobiety razem wyszły z loży. Stephen odwrócił się do Jamesa i swobodnym ruchem założył nogę na nogę. - Panie nas teraz nie potrzebują. Więc jak, zdradzisz mi, o co chodzi? James wzruszył ramionami. - Po prostu spędzam przyjemny wieczór w operze. Stephen nie wyglądał na przekonanego. - Hmm, tak. To dlatego cały czas mam wrażenie, że ostrzegasz mnie przed moją towarzyszką. James zachował kamienną twarz, ale w myślach skarcił się za nieostrożne zachowanie. Stephen był świetnym obserwatorem. - Nie wiem, o czym mówisz. Stephen groźnie zmrużył oczy, więc James czym prędzej zmienił temat. - Czy trochę nie za wcześnie nawiązałeś tę znajomość? Jesteś pewien, że ona nie jest oszustką? Stephen rozchmurzył się. - Och, z jej strony nic mi nie grozi. Niezadowolony James nie dawał za wygraną.

- Ale ja czuję, że tu święci się coś złego. Jest coś dziwnego w tej historii i waszym spotkaniu. - A niech mnie! - uśmiechnął się szeroko Stephen. -Markiz Angelford jest zazdrosny. James zmarszczył brwi. - Nieprawda. Ja tylko martwię się o ciebie. - Niepotrzebnie. James spojrzał wymownie na przyjaciela. - Uwierz mi, proszę, że dla kobiet nie warto tracić głowy. Zakochany mężczyzna to słaby mężczyzna. Stephen nadal się uśmiechał, ale nie patrzył już na Jamesa. - Moja droga, znalazłaś coś ciekawego? James odwrócił się i zobaczył piękność o kasztanowych włosach, która gromiła go wzrokiem. Nie zauważył, kiedy weszła. Co się z nim działo? Co z jego czujnością i koncentracją? Najwyraźniej ostatnia uwaga jej nie umknęła. Niespodziewanie dla samego siebie pożałował tych słów. Co takiego było w tej kobiecie, że jej obecność budziła w nim sumienie? Esmeralda odwróciła się do Stephena. - Liczyłam na to, że już wyjdziemy. Mam na dziś dość Rossiniego. Myślę, że moglibyśmy teraz zająć się czymś ciekawszym - zaproponowała kuszącym tonem i zakołysała biodrami zachęcająco. James poczuł, jak krew uderza mu do głowy, ale Stephen nie spuszczał z niego wzroku, więc czym prędzej przybrał znudzony wyraz twarzy. Przyjaciel najwyraź- niej świetnie bawił się jego zmieszaniem. Chalmers wstał i wziął Esmeraldę za rękę. - Tak, kochanie, to świetny pomysł. Dobranoc, Jamesie, i pożegnaj od nas Stellę. Gdy wyszli, James długo nie mógł dojść do siebie. Ta kobieta była całkowicie nieprzewidywalna. Ukrywała jakąś tajemnicę, a on bardzo lubił zagadki. Postanowił, że rozwiąże i tę. 3. - Nie wiedziałem, że znacie się z Jamesem - zauważył Stephen, gdy znaleźli się w powozie. - Nie znamy się - nieco nerwowo odparła Calliope. Stephen popatrzył na nią uważnie. - Myślałem, że mieliśmy zostać na drugi akt. - Tak, ale stwierdziłam, że po ekscytującym antrakcie druga część przedstawienia będzie nam się dłużyć. No i mam tyle pomysłów, których nie chciałabym zapomnieć. - Jakich na przykład? Calliope z przejęciem zaczęła mu opisywać karykatury, które zamierzała narysować po powrocie do domu, zadowolona, że udało jej się zmienić temat. Nie bardzo wiedziała, jak przyznać się Stephenowi, iż wkrótce w gazetach ukażą się rysunki ośmieszające jego przyjaciela.

Chalmersowi spodobały się propozycje Calliope i sam podsunął jej kilka własnych. Przez całą drogę powrotną do Teatru Adelphi prześcigali się w pomysłach. Świetnie się bawili, dopóki Stephen nie stwierdził: -James podobnie jak pani ma świetny zmysł obserwacji. Na pewno dobrze by wam się pracowało razem. Rozległ się donośny grzmot, od którego zadrżały ściany powozu. Calliope próbowała zbyć uwagę Stephena śmiechem, ale bezskutecznie. Z jej gardła wydobyło się jedynie chrząknięcie. Na szczęście dojechali właśnie na miejsce i powóz się zatrzymał. Chalmers zarzucił jej na ramiona swój płaszcz i w ulewnym deszczu odprowadził do tylnych drzwi teatru. - Odwiedzę panią jutro po południu, abyśmy mogli omówić dalszą strategię. Dobranoc, Calliope. Dziękuję za wyjątkowy wieczór. Calliope położyła mu dłoń na ramieniu. - Przepraszam, że nie zostaliśmy do końca przedstawienia, panie Chalmers, ale dzisiejszy dzień był dla mnie trochę męczący. Jestem panu bardzo wdzięczna, że zgodził się pan mi pomóc. Proszę powiedzieć, gdy będzie miał pan dosyć. Stephen uśmiechnął się. - Proszę się o mnie nie martwić, Calliope. Czy mógłbym zaproponować, abyśmy mówili sobie po imieniu? Calliope skinęła głową. - Dobranoc, Stephenie. Chalmers ukłonił się szarmancko i ucałował jej dłoń na pożegnanie. Calliope weszła do teatru i od razu skierowała się do garderoby. Chwilę później dołączyła do niej Deirdre. -Opowiadaj! Jak było? Jak zareagowali ludzie? Jak udało się wasze wejście? Czy podobała się wam opera... Calliope opadła na krzesło. - Chyba wszystko się udało. Deirdre spojrzała zdziwiona na siostrę. - Chyba? - Myślę, że jeśli Stephen Chalmers wytrzyma ze mną, pomysłów mi nie zabraknie. Niestety ciągle będę spotykać tych samych aroganckich ludzi. Deirdre przewróciła oczami. - Pozwolisz, że ci przypomnę, iż o to właśnie chodziło. - Daj spokój - zirytowała się Calliope. - Czyżbyś spotkała swojego wyniosłego lorda? - spytała znacząco Deirdre. - On nie jest moim lordem - oburzyła się Calliope. - Nie mogę się doczekać, żeby zobaczyć kolejną karykaturę Angelforda. To chyba najlepsze z twoich rysunków. - Nie będę na razie rysować Angelforda. Robert mi to odradzał i myślę, że słusznie. Szczególnie teraz, gdy pojawił się kolejny problem, o którym zaraz ci opowiem. - Calliope wstała i zaczęła zmywać makijaż. - Zresztą jutro powinna ukazać się pierwsza z trzech jego karykatur. Jeśli dostanę zamówienie na więcej, chętnie przygotuję je później.

James z niedowierzaniem wpatrywał się w gazetę. - Czym się tak zdenerwowałeś? - spytał Stephen. Przyjaciele siedzieli naprzeciwko siebie w wygodnych fotelach w klubie White'a, sącząc brandy. James zmarszczył brwi na widok podejrzanie wesołej miny Stephena. Najpierw chciał zignorować jego pytanie, ale w końcu podał przyjacielowi gazetę i wskazał karykaturę. Stephen spojrzał na rysunek. Zakrztusił się alkoholem i odruchowo zmiął papier w dłoni. James wstał i klepnął go kilka razy po plecach. Stephen spojrzał na niego rozzłoszczony, ale Jamesowi humor wyraźnie się poprawił. Gdy Chalmers doszedł do siebie, James wrócił na swoje miejsce i poprosił o jeszcze jedną szkocką. - To idiotyczny rysunek. Gdybym mógł, skręciłbym kark jego autorowi. Stephen bez słowa wpatrywał się w gazetę. Gdy w końcu podniósł głowę, krztusił się ze śmiechu. - Przestań mnie drażnić! - zdenerwował się James. Chalmers wybuchnął głośnym śmiechem, który zwrócił uwagę kilku siedzących niedaleko gości. - Ten rysunek jest genialny. Przedstawia ciebie? - Tak - wycedził James, który nie rozumiał rozbawienia przyjaciela. Stephen kolejny raz zerknął do gazety i chociaż starał się to ukryć, w kącikach jego ust znowu pojawił się uśmiech. - Widzę, że wydarzenia przybierają ciekawy obrót. Przy ich stoliku pojawił się kelner i James wziął od niego kieliszek. - Co masz na myśli? - Autor włożył w ten rysunek sporo wysiłku i uczucia, nieprawdaż? James wzruszył ramionami. Już gdy pojawiła się pierwsza karykatura, wiedział, że chodzi o osobiste porachunki. - Owszem. - Moim zdaniem, ktoś uwziął się na ciebie. Podejrzewasz dlaczego? - Stephen pociągnął długi łyk brandy i kiwnął głową z uznaniem. - Ależ skąd. Wiesz, że nie lubię rozgłosu. Jestem uosobieniem nudziarza. Chyba będę musiał wynająć detektywa, żeby sprawdził tego dowcipnisia. Jest zbyt do- ciekliwy i może zaszkodzić moim interesom. Stephen znów się zakrztusił. - Naprawdę sądzisz, że to konieczne? Przecież w gruncie rzeczy nic się nie stało. James spojrzał z ukosa na przyjaciela. -Jeden kieliszek to za dużo dla ciebie? Przypominają mi się nasze dni w Eton. Stephen zdenerwował się i burknął coś pod nosem. James uśmiechnął się szeroko. - Wygląda na to, że ktoś chciał się na tobie zemścić w ten sposób. Może nieświadomie uraziłeś karykaturzystę? Jak on się nazywa? Thomas Landes? Wątpię, żeby ten człowiek mógł ci fizycznie zagrozić. Pewność siebie przyjaciela wydała się Jamesowi podejrzana. - Czy to twoja robota, Stephenie? - Wskazał na gazetę. - A może znasz autora? Chalmers spojrzał na niego zaskoczony.