Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

March Catherine - Przysięga rycerza

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

March Catherine - Przysięga rycerza.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 214 osób, 97 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Catherine March

ROZDZIAŁ PIERWSZY Czerwiec 1277 Wiatr świstał, a deszcz bił uporczywie o zamknięte okien­ nice zamku Ashton. W wielkiej sali najwyżsi rangą rycerze pana tego domu grzali się przy ogromnym palenisku, w któ­ rym mieściły się kłody wielkości człowieka. Kilku grało w kości, inni wspominali z powagą bohaterskie czyny dokona­ ne na bitewnych polach, dwu pochłonęła gra w szachy, a je­ den smalił cholewki do ładnej służącej, która na razie tylko go zwodziła. Na piętrze trzasnęły drzwi i skrzypnęły drewniane scho­ dy. Ktoś wyszedł z sypialni suzerena. Rycerze podnieśli gło­ wy i zamarli w oczekiwaniu. Dostojny pan Thurstan wszedł do wielkiej sali. Mimo skończonych czterdziestu sześciu lat, idąc przez wielką salę, emanował niemal młodzieńczą we­ rwą. Skronie mu posiwiały, w kasztanowatej brodzie pojawi­ ły się srebrzyste pasma, ale posturę miał nadal imponującą, jak przystało na jednego z najwyżej cenionych rycerzy króla Edwarda. - Radley! - Tak, panie? - Giles Radley, dowodzący jego drużyną, natychmiast zapomniał o grze w szachy i zerwał się na równe nogi.

- Jutro rano wyruszysz z dostojną panią Beatrice do klaszto­ ru w Glastonbury. Weź czterdziestu żołnierzy. Będą ci towarzy­ szyć. - Zmrużył oczy i zmierzył spojrzeniem dwunastkę swych rycerzy. - Grenville, Montgomery, Woodford, Fitzpons i Bald- slow. Weź także młodego St Legera. Najwyższy czas, żeby ten chłopak pokazał, co potrafi. Wracaj szybko. Z końcem tygodnia ruszamy do Walii. Rycerze, jeszcze przed chwilą rozleniwieni, natychmiast się ożywili i obstąpili lorda Thurstana, jeden przez drugiego wypytując o nowiny z walijskiego pogranicza. - A więc Edward zdecydował, że Llewelyn ap Gruffydd musi dostać nauczkę, aby pożałował, że odmówił mu hołdu? - zapytał rycerz Hugh Montgomery. - W rzeczy samej - odparł dostojny pan Thurstan i wziął kielich wina. - Król upatrzył sobie Gwynedd i ani namową, ani przekonywaniem nie sposób odwieść go od te­ go zamiaru. Rozmowa o pożytkach i szkodach wynikających z ujarz­ mienia Walii przeciągnęła się długo w noc. Ci, którzy mieli rankiem wyruszyć, pokładli się na siennikach ułożonych obok rozgrzanego paleniska. Dostojnemu panu Thurstanowi towarzystwa dotrzymywał jedynie jego rówieśnik Cedrik Baldslow. Ten krzepki mężczyzna miał twarz ogorzałą od słońca i tak mocno spaloną jego promieniami, że przypomi­ nała skórę używaną do wyrobu siodeł. Siwiejącą czuprynę strzygł na jeża. Zaciśnięte usta i zmrużone oczy świadczyły, że to człek zawzięty. W polu bił się dzielnie, więc dostojny pan Thurstan cenił jego waleczność i nic poza tym. - Panie mój - zaczął Cedrik przyciszonym głosem. - Co się tyczy dostojnej pani Beatrice. - Zawahał się, a zakłopotany

Thurstan odwrócił wzrok, bo domyślał się, co usłyszy. - Po­ stanowiła nieodwołalnie złożyć święte śluby? - Owszem. Tak zdecydowała. Będzie zakonnicą i niko­ mu nie uda się odwieść jej od tego zamiaru. Cedrik natarczywie, jakby w desperacji, chwycił za rękaw swego pana i nalegał błagalnym tonem: - Na miłość boską, panie! Nie możecie dać na to zgody! Przekonaj ją, panie mój, żeby za mnie wyszła. Będę dla niej dobrym mężem. Thurstan prychnął gniewnie, upił łyk winą, a potem mocno walnął pucharem w stół na znak, że nie życzy so­ bie dłużej o tym rozmawiać. Ani myślał uświadamiać Cedri- kowi, że nie ufa jego zapewnieniom. Wzdragał się oddać mu rękę swej jedynej córki, która odnosi się nieufnie i wro­ go nie tylko do samego Cedrika, lecz także do innych męż­ czyzn. - Dziewczyna ma dwadzieścia dziewięć lat - odparł szorstko Thurstan. - Sama o sobie decyduje. A teraz pora spać. Dobrej nocy, Cedriku. Wierzę, że bezpiecznie dowie­ ziesz Beatrice do opactwa Glastonbury i przekażesz pod opiekę tamtejszej ksieni. Beatrice klęczała na podłodze w swojej komnacie. Staran­ nie układała ubrania w kufrze z dębowych desek spiętych że­ laznymi taśmami. Między strojami chowała rzeczy osobiste: Biblię, szczotkę do włosów, szkatułkę z przyborami do szy­ cia, broszę, mydło, buty, pergamin, pióra i kałamarz z inkau­ stem. Ciche pukanie do drzwi sprawiło, że oderwała się od tego zajęcia, podniosła głowę i popatrzyła na wchodzącego ojca.

Skrzyżował ramiona na szerokiej piersi, rozejrzał się po ogo­ łoconej komnacie i popatrzył na wypełniony po brzegi kufer. - Postanowione - rzucił nagle. - Jutro rano Radley od­ wiezie cię do Glastonbury. - Dziękuję, ojcze. - Beatrice pochyliła głowę i splotła dłonie, szukając odpowiednich słów. - Podejdź tu, dziewczyno. - Otworzył ramiona, a córka natychmiast się w nie rzuciła. Głowę położyła na potężnym ramieniu, a małe dłonie zacisnęła na ojcowskiej tunice. Thur- stan głaskał ją po włosach, podziwiając ich miodowy kolor, całkiem jak u matki. - Nie zamierzam odwodzić cię więcej od twego postanowienia. Smuci mnie tylko, że nie dane ci będzie zaznać radości małżeństwa i macierzyństwa. - Przy­ krył ręką jej dłoń, czując, że chce zaprotestować. - Ruszam do Walii z twoimi braćmi i królewskimi wojskami, a zatem dobrze się stało, że jedziesz do sióstr. Bóg raczy wiedzieć, kiedy wrócimy. Nie miałbym chwili spokoju, gdybyś została sama w Ashton. - Ojcze, na pewno przybędziesz tu wkrótce zdrów i cały! Będę się codziennie modlić za ciebie, za Hala, Osmonda i wszystkich rycerzy wyruszających z wami do Walii. Z uśmiechem pogłaskał złocistą główkę przytuloną do je­ go ramienia, a drugą ręką poklepał córkę po plecach. - Poczciwie z ciebie stworzenie, Beatrice. Jesteś taka sa­ ma jak twoja matka, niech odpoczywa w pokoju - rzekł, od­ sunął się i wyszedł, żeby dokończyła pakowanie. Zajęta własnymi myślami Beatrice nie mogła się skupić na układaniu rzeczy. Trudno zaprzeczyć, że niechętnie opu­ szczała rodzinny dom, ale od śmierci matki, zmarłej przed dwoma miesiącami, nie mogła niczym wypełnić pustki, która

stanowiła ustawiczne przypomnienie, że jej własne życie nie ma ani sensu, ani celu. Każdego ranka musiała pokonywać wewnętrzny opór, żeby wstać i podjąć codzienne obowiązki. Borykała się z domowymi problemami, rozstrzygała kłótnie i spory między służącymi, a mimo to czuła się wśród tych wszystkich ludzi przeraźliwie samotna i z obawą myślała, że nie sposób tego zmienić. W klasztorze będzie miała przynaj­ mniej towarzystwo innych sióstr, spokój i czas na modlitwę do Boga uwielbionego ponad wszystko. Dzień wstał zimny i mlecznobiały od gęstej mgły. Krople wody kapały z dachów i gałęzi drzew. Beatrice z samego ra­ na poszła do kaplicy na mszę, a potem samotnie posiliła się w swoim pokoju. Gdy kończyła ostatnią kromkę chleba z se­ rem, wezwała służącą Elwyn, która przybiegła ochoczo i z twarzą mokrą od łez zaczęła długimi, powolnymi ruchami szczotkować włosy swojej pani. - Daj spokój, Elwyn - strofowała ją dobrodusznie Bea­ trice, biorąc szczotkę i chowając do kufra. - To nie koniec świata. - Niech dostojna pani nie wyjeżdża! - łkała służąca. - To niesprawiedliwe, żeby taka młoda i śliczna panna zamykała się wśród starych wiedźm. Beatrice cmoknęła na nią karcąco. - Wcale nie jestem taka młodziutka, a siostry zakonne od świętej Judyty trudno nazwać starymi wiedźmami. Ciesz się ze mną, bo to wielki zaszczyt, że zostałam przyjęta do nowi­ cjatu. Będę wieść spokojne życie poświęcone modlitwie do naszego Pana. Troszczyłaś się o mnie, odkąd skończyłam dwanaście lat, i zawsze byłam z ciebie zadowolona. Teraz

należy ci się wytchnienie. Może wyjdziesz za mąż? Bóg je­ den wie, ile razy kowal Al prosił, żebyś go poślubiła. Zasta­ nów się. Przecież to kawał chłopa. - Oj, za stara jestem na takie bzdury - żachnęła się El- wyn, zajęta splataniem włosów Beatrice w gruby warkocz. Długo milczały, zajęte swoimi myślami. Służąca odezwa­ ła się pierwsza. - Włosy panienka ma całkiem jak świętej pamięci mamu­ sia, choć ona była bardziej ogniście ruda, a warkocze panien­ ki to czysty miód. I nie szkoda ich panience? Mniszki prze­ cież ścinają włosy. Panience też zrobią postrzyżyny. - Zobaczymy - odpowiedziała hardo Beatrice. - Kto po­ wiedział, że mam się godzić na wszystko? Reguła regułą, ale mnie należą się pewne przywileje. Nie zapominaj, że pocho­ dzę ze szlachetnego rodu. Poza tym wniosłam zakonowi piękne wiano. Przeorysza będzie się musiała liczyć z moim zdaniem. Wiele szlachetnie urodzonych pań wybiera życie kontemplacyjne oraz drogę nieustannego duchowego dosko­ nalenia. Składają śluby, zachowując rozliczne prawa. Zwykle to wdowy, ale zdarzają się wśród nich również panny, którym wstrętna jest myśl o zamążpójściu. Nie martw się. Dopilnuję, żeby sprawy ułożyły się po mojej myśli. Będę haftować or­ naty, modlić się w intencji wszystkich potrzebujących i od­ dawać się pobożnej lekturze. Długie włosy z pewnością mi w tym nie przeszkodzą. Mogę ukrywać je pod zakonnym we­ lonem, gdyby inne mniszki krzywym okiem patrzyły na taki przywilej. Elwyn jak zaczarowana słuchała tyrady swojej pani. W pierwszej chwili dała się porwać szlachetnej wizji, lecz gdy Beatrice umilkła, służącą znów opadły wątpliwości. Niewie-

le widziała o życiu zakonnic, ale wydawało jej się, że rozmi­ łowana w lubej swobodzie natura panienki nie zniesie usta­ wicznego zamknięcia ani klasztornego rygoru. Chociaż, być może, spokojna egzystencja za kratą będzie dla niej lepsza niż ustawiczna tęsknota za utraconym szczęściem. Wzruszona Elwyn ukradkiem otarła łzę i wzięła się w garść. Narzuciła pelerynę na ramiona swej pani i zasznu­ rowała jej trzewiki. Z ociąganiem przyjęła ostatni uścisk, pomogła zamknąć wieko skrzyni. Gdy Beatrice postano­ wiła zejść do wielkiej sali, służąca postępowała za nią jak cień. Czekało tam na jaśnie panienkę mnóstwo służących. Każ­ dego wzięła za rękę, przyciszonym głosem dziękowała im i życzyła szczęścia. W końcu doszła do ojca stojącego na sa­ mym końcu długiego szeregu. Wziął ją pod ramię i popro­ wadził do ogromnych wrót. Zeszli razem po schodach. Be­ atrice chętnie by się obejrzała, ale zwalczyła pokusę. Nie po­ zwoliła sobie również na łzy. Nie sądziła, że pożegnanie bę­ dzie dla niej takie bolesne. Zakładała wcześniej, że poczuje ulgę, opuszczając dom po tylu latach samotnego panieńskie­ go żywota, a tymczasem było jej bardzo smutno. Na dzie­ dzińcu konie gryzły wędzidła i parskając, dreptały w miej­ scu. Nerwowo zamiatały ogonami, gdy podciągano im po­ pręgi. Zewsząd dobiegał szczęk mieczy i włóczni oraz niskie głosy mężczyzn, kończących przygotowania do wyprawy. Mieli ważne zadanie: bezpiecznie dowieźć do klasztoru cór­ kę swego suzerena. Sami rycerze dotarliby do Glastonbury w jeden dzień, lecz dla wygody dostojnej Beatrice musieli jechać wolniej i po drodze nocować w gospodzie. Swoje zadanie traktowali z

wielką powagą i nie zamierzali ryzykować, byle tylko jak najszybciej dotrzeć na miejsce. Stajenny przyprowadził Beatrice jej klacz, niemłodą ka­ sztankę imieniem Gałązka: powolną, spokojną i wytrwałą. Beatrice pogładziła delikatne różowe chrapy, odwlekając chwilę, gdy będzie musiała pożegnać ojca na długie miesią­ ce. Gdy dotknął jej ramienia, podniosła głowę i uśmiechnęła się smutno. - Pojadę z tobą - zaproponował, pełen nadziei. Pokręciła głową, objęła go w pasie i uścisnęła mocno. Z trudem powstrzymała się od płaczu. Pokręciła głową i odsu­ nęła się niechętnie. - Nie, ojcze. Lepiej będzie, jeśli wyruszę sama, bo ina­ czej zabraknie mi odwagi, żeby cię opuścić - tłumaczyła ze ściśniętym gardłem. - Choćby nas dzieliło wiele mil, zawsze będziesz przy mnie - szepnął jej do ucha. - Tutaj. - Wielką pięścią uderzył się w pierś tuż koło serca. Uścisnęli się ponownie. W końcu dostojny Thurstan cof­ nął się, mocno wzruszony odchrząknął i pomógł Beatrice wsiąść na kasztankę. Córka pochyliła się i ujęła jego rękę. - Żegnaj, ojcze. Niech cię Bóg ma w swojej opiece. - Bywaj, córeczko. Pamiętaj, że jeśli nie będzie ci się tam podobało, wystarczy mi posłać słowo. - Nie zapomnę, ojcze. - Beatrice uśmiechnęła się łagod­ nie. - Uściskaj ode mnie Hala i Osmonda, kiedy do nich do­ łączysz. Oboje unieśli ręce w geście pożegnania. Beatrice obróciła klacz i ruszyła wraz z siedmioma rycerzami, którzy otoczyli ją ciasnym kręgiem. Po chwili drewniany most zwodzony za-

dudnił pod końskimi kopytami, gdy przejeżdżał po nim cały orszak, łącznie z czterdziestką żołnierzy zbrojnych w miecze, łuki, włócznie i tarcze. Rozpogodziło się i słońce wyjrzało zza chmur, więc i Be­ atrice poweselała. Śpiew skowronków i świsty szpaków zda­ wały jej się dzisiaj wyjątkowo melodyjne, a czarny bez i głóg kwitły nadzwyczaj obficie. Do kamiennych murów tuliły się żółte skalnice i ciemne pierwiosnki, wśród nich niebieścił się barwinek, a obsypane bladoróżowymi kwiatami pędy dzikiej róży pięły się w górę. Beatrice podziwiała urodę gór­ skiego stoku i otwierającą się przed nią szeroko zieloną dolinę. Trudno jej było skupić się na urokach krajobrazu, ponie­ waż zewsząd dobiegało dzwonienie kolczug, skrzypienie sio­ deł i głośne rozmowy mężczyzn, nie mogła więc w pełni cie­ szyć się ostatnim dniem wolności. Skarciła się w duchu za takie myślenie. Wstąpienia do zakonu nie powinna uważać za kres lubej swobody, tylko za początek nowego, wspania­ łego życia. Mimo to... Cedrik Baldslow zrównał swego rumaka z kasztanką i próbował wciągnąć Beatrice do rozmowy. Uśmiechnęła się do niego powściągliwiej niż do innych rycerzy, ale zdawał się tego nie dostrzegać. Był zadufany w sobie i głęboko prze­ konany, że wystarczy mu jedynie pomówić z panną, aby go przyjęła. Trzykrotnie został już przez Beatrice odrzucony, lecz wcale się tym nie przejął. Giles Radley spostrzegł zakłopotanie panny, więc zaraz posłał Baldsłowa na tył kolumny, żeby sprawdził, co się dzie­ je z wozem, na którym jechał kufer Beatrice. Gdy przejeżdżał

obok niej, podziękowała mu uśmiechem i chcąc przerwać krępującą ciszę, zapytała: - Kim jest ten wysoki młodzieniec z ciemnymi włosami? - To Remy St Leger, pani, syn dawnego przyjaciela twe­ go ojca, który poślubił hrabinę Akwitanii. Oboje rodzice nie­ dawno mu umarli, a rodowe majętności dostały się braciom. We Francji ma opinię mistrza nad mistrzami w walce na mie­ cze. Znakomicie radzi sobie na turniejach. - Nie przypominam sobie, żebym widziała go w Ashton. - Przebywał w Hepple Hill. To majątek twego ojca, pani, leżący w Wesseksie. Szkolił tam zaciężnych, którzy wyruszą z nami do Walii. Dwa dni temu przybył do Ashton. Od śmier­ ci naszej pani minęły zaledwie dwa miesiące, więc dostojny Thurstan sam musi teraz czuwać nad tobą i na wszelki wy­ padek woli, żeby jurny młodzik taki jak Remy St Leger trzy­ mał się z daleka od jego dzielnej i pięknej córki. Ciemny rumieniec zabarwił policzki Beatrice, ale roze­ śmiała się cicho i odparła: - Dajcie spokój, panie rycerzu. Jestem starą panną. Ża­ den jurny młodzik na mnie nie spojrzy. Szkoda mu na to czasu. Giles przyjrzał się Beatrice, jak zwykle mocno zadziwio­ ny, że nie jest świadoma własnego uroku. - Piękno i miłość nie poddają się czasowi, pani. - Przyj­ rzał się twarzyczce w kształcie serca, lekko zadartemu nos­ kowi, piwnym oczom ocienionym gęstymi długimi rzęsami, mlecznobiałej skórze i różanym ustom. - Co jutro kościół zyska, my tracimy. Beatrice znieruchomiała w siodle i odwróciła wzrok. Nie chciała słuchać krytycznych uwag na temat obranej przez sie-

bie drogi życia z obawy, że łatwo da się namówić, aby wró­ ciła do domu. - Wyjaśnij mi, panie rycerzu, dlaczego mój ojciec zdecy­ dował, że Remy St Leger na być jego drużynnikiem i do­ mownikiem? - To znakomity wojownik, a nam potrzeba takich ludzi, bo ruszamy do Walii, pani. - Rozumiem. - Beatrice przyjrzała się szerokim barom St Legera i zmarszczyła brwi. - To naprawdę młodzik. - Liczy sobie dwadzieścia i cztery lata, ale po raz pierwszy stawał w bitwie jako szesnastolatek. Z daleka ma wygląd młodzieńca, ale dość mu spojrzeć w oczy, aby pojąć, że to człek dojrzały i mądry życiowym doświadcze­ niem. Podobno z górą dwustu przeciwników padło już z jego ręki. Beatrice wzdrygnęła się. - Moim zdaniem to smutne, że młodzi na wojnie dojrze­ wają przed czasem. - Tak jest urządzony ten świat, pani. Z obawy, że dostojna Beatrice za bardzo zainteresuje się młodym Akwitańczykiem, Giles zmienił temat i zaczął roz­ mawiać o pogodzie. Późnym popołudniem Woodford został wysłany na reko­ nesans z oddziałem dziesięciu żołnierzy i trzosem srebrnych monet. Polecono mu wynająć w gospodzie „Pod Czerwonym Lwem" komnatę dla dostojnej pani Beatrice. Żołnierze mieli spać w namiotach rozbitych na łące obok zajazdu, a siódem­ ka rycerzy: Radley, Grenville, Montgomery, Woodford i Fitzpons, Baldslow i St Leger w dużej izbie na siennikach.

Ustalono, że każdy z nich po kolei będzie stał na straży przed drzwiami córki suzerena, żeby strzec jej przed wszelkimi nie­ bezpieczeństwami. Pod wieczór niebo znów się zachmurzyło i lunął deszcz. Kiedy dojechali do gospody „Pod Czerwonym Lwem", Bea­ trice przemokła do nitki. Ulewa była tak silna, że dziedziniec gospody zmienił się w bajoro. Rycerze grzęźli w nim po ko­ stki. Krzyku było co niemiara, gdy Radley, Baldslow i Mont­ gomery kierowali oddział do polowej kwatery pod namiota­ mi. Grenville i Fitzpons zajęli się kufrem. Beatrice rozgląda­ ła się bezradnie, szukając pomocy. Napotkała spojrzenie in­ tensywnie niebieskich męskich oczu i natychmiast odwróciła wzrok. Remy St Leger nie bacząc na to, zsiadł z konia i pod­ szedł do Gałązki przez błotnisty dziedziniec. Uniósł ręce, ob­ jął Beatrice w talii, zsadził ją z konia i bez trudu poniósł w stronę budynków zajazdu. Raz poślizgnął się, więc krzyknęła słabym głosem i chwyciła go mocniej za ramiona, czując pod palcami węzły mięśni. Popatrzył na nią z kpiącym uśmie­ chem, przygarnął do piersi, mocniej przytulił i śmiało podjął wędrówkę. Gdy wszedł na brukowaną część dziedzińca przy drzwiach zajazdu, postawił Beatrice na ziemi. Był wysokiego wzrostu. Musiała odchylić głowę do tyłu, żeby na niego po­ patrzeć. Przypomniała sobie słowa rycerza Gilesa i zajrzała w błękitne oczy, ale szybko odwróciła wzrok. Remy St Leger nie należał do mężczyzn, z którymi panna może igrać bez­ karnie. Właściciel gospody na próżno usiłował kilkakrotnie zło­ żyć uszanowanie dostojnej pani Beatrice z Ashton, bo ota­ czało ją stale pięciu uzbrojonych po zęby rycerzy o imponu-

jącej posturze. Odprowadzili ją pod drzwi najlepszego poko­ ju w gospodzie. Beatrice odetchnęła z ulgą, gdy dotarła wreszcie do swojej kwatery. W porównaniu z jej zamkową komnatą pokój był niewielki, ale jedną noc spokojnie mogła tu przespać. Nicze­ go jej nie brakowało. Miała łoże z baldachimem i kolumien­ kami, ogień na kominku, dwa fotele stojące obok paleniska, stół i talerze z wybornym jadłem oraz dzban wina. Szczelne okiennice były zamknięte. Zdjęła przemoczoną pelerynę i powiesiła ją na zagłówku fotela. Już miała zdjąć trzewiki, ale usłyszała pukanie do drzwi. - Proszę wejść. Rycerz Giles przyniósł duży dzban gorącej wody, a za nim pojawił się rycerz Hugh z miską. Ustawili wszystko przy og­ niu i sprawdzili, czy nie zabraknie drew do paleniska, jedze­ nia, wina. Na koniec skłonili się nisko. - Czy jeszcze czegoś ci potrzeba, pani? - zapytał Giles. - Nie, dziękuję. Mam wszystko. - Zdobyła się na wy­ muszony uśmiech, masując obolały krzyż. - Zasnę dziś jak kamień. - Nic ci w tym nie przeszkodzi, dostojna pani. Opuścili komnatę. Beatrice wiedziała, że nie musi ryglo­ wać drzwi, bo przez całą noc będą dobrze strzeżone. Zdjęła ubranie i buty, żeby się umyć. Gorąca woda cudownie roz­ grzewała, lecz w komnacie było dość chłodno, więc szybko zakończyła wieczorne ablucje. Owinięta prześcieradłem wy­ jęła z sakwy nocną koszulę z długimi rękawami, wiązaną wy­ soko pod szyją jedwabnymi wstążkami. Ogrzała ją, stojąc przy kominku i włożyła pospiesznie. Usiadła w fotelu z pod-

winiętymi nogami, rozplotła warkocz i dłońmi przygładziła włosy. Potem spróbowała po trochu przygotowanych dla niej specjałów: kurczaka, szynki w cieście, pieczonego kapłona, świeżego białego chleba, kruchego sera wyrabianego w Lei­ cester, placka ze śliwkami i jabłek duszonych z przyprawa­ mi. Nieuchronnie nadszedł moment, gdy skończyła się posi­ lać, i nie miała już nic do roboty. Usiadła przy ogniu, wydana na pastwę własnym myślom. Była sama jak palec. Nagle uświadomiła sobie, co ją czeka jutro, i ogarnięta wątpliwo­ ściami poczuła lęk. Dźwięczały jej w uszach ojcowskie słowa: „Smutno mi, że nie będzie ci dane zaznać radości małżeństwa i macie- rzyństwa". Wzdychając, podniosia się z fotela, boso przeszła po drewnianej podłodze do wielkiego łoża i odsunęła na­ rzutę. Przez chwilę spoglądała na ogromny siennik i dwie po­ duszki u wezgłowia. Posłanie dla dwojga: dla męża i żony albo dla pary kochanków. Łzy stanęły jej w oczach. Wsunęła się pod narzutę i przyciągnęła kolana do piersi, bo lniane prześcieradło było chłodne, a chciała się szybko rozgrzać. Po chwili ułożyła się na plecach i utkwiła wzrok w ozdobionym falbanami baldachimie. Co sprawiło, zastanawiała się, że mimo skończonych dwudziestu dziewięciu łat nie spotkała mężczyzny godnego jej miłości, szacunku i wierności. W swoim czasie miała wie­ lu kandydatów do ręki, ale w każdym znajdowała jakiś feler. Teraz była za stara, żeby ktoś się nią zainteresował. Jedyny wyjątek to ten okropny Baldslow, ale jego starania spełzły na niczym.

Jako szesnastolatka zaręczyła się z młodzieńcem, który pod każdym względem wydawał się odpowiedni. Niestety, William de Warenne, jej narzeczony, zginął na wojnie. Nie przebolała do końca jego śmierci i zapewne dotąd się z nią nie pogodziła. Matka ostrzegała ją, że nie można trzymać się kurczowo miłości sprzed lat, bo się w niej zatraci i nie będzie w stanie pokochać innego mężczyzny. Wiele lat minęło od tamtego koszmaru, ale dawna rana jeszcze się nie zabliźniła. Cierpienie wciąż dawało o sobie znać. Przenikliwy ból jakby stępiał i zmienił się w chronicz­ ną dolegliwość. Może powinna raz jeszcze zastanowić się nad oświadczynami Baldslowa? Miał swoje lata, ale nie na­ leży lekceważyć doświadczenia i życiowej mądrości. Mimo to wzdrygnęła się na samą myśl o tym, że miałby jej dotknąć szorstkimi łapami z mnóstwem blizn. I tu jest właśnie pies pogrzebany. Beatrice nie była w stanie oddać się mężczyźnie, którego nie kochała. Kiedy się nad tym zastanawiała, od razu dostała gęsiej skórki. Po śmierci Williama szalała ze złości i winiła samego Pa­ na Boga. Z czasem ochłonęła, a wtedy zawstydzona i pełna skruchy wobec Najwyższego i jego kościoła gorliwie czyniła pokutę. Nadmierna pobożność nie podobała się rodzicom, ale nie potrafili jej od tego odwieść. Odwróciła się na drugi bok. Myśli dziesiątkami cisnęły się jej do głowy, wołając o uwagę. Jęknęła przeciągle, odrzuciła kapę i usiadła na posłaniu. Szkoda, że nie spakowała Biblii do podręcznej sakwy, zamiast chować ją do kufra. Mogłaby poczytać, aż umysł się uspokoi. Wtedy przyszedłby sen. Wstała z łóżka, nalała wina do pucharu, ukroiła kawałek placka ze śliwkami i usiadła przy kominku. Zastanawiała się,

co teraz robi ojciec. Zapewne ucztuje jak ona albo pakuje rzeczy przed wyprawą do Walii. Ona jutro zapuka do klasz­ tornej furty. Rozgrzana ciepłem bijącym z kominka popatrzyła na swoje stopy wystające spod długiej nocnej koszuli. William powiedział, że są ładne, gdy spotkali się przypadkowo nad strumieniem, w którym brodziła. Niewiele brakowało, żeby ją wtedy pocałował. Kilka dni później pojechał na wojnę i po kilku tygodniach zginął. Żując słodkie, kruche ciasto zastanawiała się, co czuje ko­ bieta całowana przez mężczyznę. Matka zawsze marudziła, że mężowska broda okropnie łaskocze, więc na tej podstawie Beatrice uznała, że woli gładko ogolonego adoratora. Przed oczyma stanęła jej urodziwa męska twarz, intensywnie nie­ bieskie oczy i ciemna czupryna zasłaniająca kark. Remy St Leger. Nie pamiętała, jakie ma usta, ale z pewnością nie nosił brody. Wkrótce wróciła do łóżka i nareszcie zasnęła. Ale nie na dłu­ go. Obudziła się w środku nocy. Polana żarzyły się jeszcze. Dłu­ go leżała bez ruchu wsłuchana w nocne odgłosy: skrzypienie belek dachowych, pohukiwanie sowy, szum wiatru w koronach drzew. Wtuliła się w rozgrzaną pościel, choć łóżko okazało się niezbyt wygodne. Pomyślała, że roztropnie byłoby dorzucić drew do ognia, żeby nie zgasł przed świtem. Na palcach podbiegła do stołu, zapaliła świecę w lichta­ rzu, wzięła polano ze stosu, ostrożnie położyła na ruszcie i sięgnęła po następne. Znalazła pogrzebacz, wsunęła go w żar i odskoczyła z krzykiem, gdy kawałek drewna leżący na samej górze stoczył się na ruszt, sypiąc świetlistymi iskierka­ mi. Jęknęła z bólu, gdy jedna z nich upadła jej na stopę.

Drzwi rozwarły się natychmiast. Do komnaty wpadł ry­ cerz z mieczem na wpół wyciągniętym z pochwy. Rozejrzał się wokół zmrużonymi oczyma. - Spokojnie, panie rycerzu! - zawołała Beatrice. Odwró­ ciła się i wstrzymała oddech, bo stał przed nią Remy St Le­ ger. - Nic mi się nie stało. Sama jestem sobie winna - dodała zduszonym głosem. Młodzieniec jednym spojrzeniem ogarnął leżący przed kominkiem kawał drewna i pogrzebacz w kobiecej dłoni, a także smukłą sylwetkę, wyraźnie widoczną przy blasku og­ nia przez cienkie, białe płótno nocnej koszuli oraz rozpusz­ czone włosy o barwie miodu, spływające jasną falą aż do bio­ der. Rozległ się szczęk miecza wsuwanego do pochwy. Mło­ dy rycerz przeszedł przez komnatę, ukląkł, sięgając po dy­ miącą głownię i rzucił ją na kratę paleniska. Zerknął na Be­ atrice, wyciągnął ramię i czekał bez słowa, aż poda mu po­ grzebacz. Stanęła z boku. Gdy klęczał przy kominku, rozniecając na nowo przygasły ogień, spoglądała na szerokie bary, musku­ larne uda i zgrabne pośladki. Czuła, że rumieńce występują jej na policzki. St Leger wstał, dotknął jej łokcia i wskazał fotel, zachęcając bez słów, żeby usiadła. Milczek, uznała rozczarowana. Nie była pewna, o co mu chodzi. Wzdrygnęła się, gdy dotknął jej stopy, a po­ tem uniósł ją i starannie obejrzał, unosząc brzeg koszuli aż do kolan. Pospiesznie obciągnęła białe giezło, okrywając łydki. Błysk w oczach rycerza upewnił ją, że panieńska wstydliwość nie pozostała niezauważona. Zaskoczył ją, gdy dźwięcznym głosem przemówił znakomitą angielsz­ czyzną z odrobiną uroczego obcego akcentu. Jego ojczystym

językiem był francuski. Słodkie tony natychmiast zapadły jej w serce. - Przyniosę gęsi smalec i bandaże. - Nie trzeba! - Zerwała się z fotela zbyt raptownie i ko­ lanem uderzyła francuskiego rycerza w podbródek. Trzask był tak donośny, że echo szło po komnacie. - Och, przepra­ szam! Bardzo boli? St Leger nie stracił równowagi, bo obiema rękami uchwy­ cił się poręczy fotela, ale Beatrice znalazła się nagle między jego rozsuniętymi kolanami i ramionami, które wyciągnął przed siebie. Spojrzała na ciemną czuprynę i wstrzymała od­ dech. Po raz pierwszy w życiu była tak blisko obcego męż­ czyzny. Na domiar złego nie miała na sobie nic prócz nocnej koszuli. Remy potarł podbródek i podniósł się wolno. Bea­ trice poczuła się przy nim jak karlica, ponieważ sięgała mu zaledwie do obojczyka. - Brałem cięgi gorsze niż panieński kopniak - odparł, uśmiechając się do niej niemal zuchwale. Beatrice nie mogła się cofnąć, bo za plecami miała ma­ sywny fotel, którego dotykała łydkami. Instynktownie czuła, że nie godzi się im tak stać. Gdyby wiedziała, że wysoki wzrost pozwalał mu dostrzec w wycięciu koszuli kształtne piersi, nie posiadałaby się z oburzenia. Beatrice ledwie mogła uwierzyć, że ten mężczyzna jest od niej młodszy o całe pięć lat. Czuła się przy nim jak młódka. Podniosła głowę i uświadomiła sobie, gdzie błądzi jego spo­ jrzenie. Natychmiast przeskoczyła niezbyt zręcznie nad jego obutą stopą i odwrócona plecami zacisnęła dłoń na rzeźbio­ nej kolumience łoża, bo zakręciło jej się w głowie. - Możesz odejść - powiedziała lodowatym tonem.

Usłyszała odgłos kroków, a potem trzask zamykanych drzwi. Odwróciła się natychmiast i popatrzyła na solidne dę­ bowe deski. Jak on śmiał! Zuchwały młodzik! Ojciec usłyszy o tej bezczelności! Po chwili przypomniała sobie, że rano się z nim nie zoba­ czy. Co więcej, nie ujrzy go zapewne przez wiele miesięcy, bo ma wstąpić do klasztoru i zostać zakonnicą. Remy St. Le- ger będzie ostatnim mężczyzną, spoglądającym na nią pożąd­ liwie, tym, który dostrzegł w niej kobietę. Czy mu się spodobała? Ukryła twarz w dłoniach, przera­ żona grzesznymi myślami. Remy miał pięknie wykrojone usta, duże, lecz nie za szerokie. Gładko ogolone policzki. Nie! Nie! Beatrice wróciła do łóżka, wślizgnęła się pod kołdrę i okryła z głową. Dyszała w ciemności jak dzikie zwierzę. Czuła się nieswojo: bolały ją piersi, nogi były ocię­ żałe. Nadal miała w nozdrzach charakterystyczną męską woń. Nie mogła się od niej uwolnić. Walczyły w niej dwie natury: jedna piętnowała srogo ludzkie słabości, druga zachę­ cała do szukania nowych wrażeń, przypominając, że to z woli Boga Beatrice jest kobietą. Jak by się czuła, gdyby Remy wziął ją w ramiona i przy­ garnął do siebie? Zrobiło się jej gorąco, a w głowie tłukła się jedna myśl: jutro, jutro, jutro. Była przekonana, że ma tylko tę jedną noc, żeby poznać tajemnicze sprawy, które nie staną się nigdy treścią jej życia. Nie posiadł jej dotąd żaden mężczyzna, nie zaznała nawet pocałunku. A gdyby tak? Cóż to zmieni? Wstąpiłaby przecież do klasztoru jak czysta dziewica, choć pozwoliłaby skraść sobie całusa. Nie pragnęła niczego więcej. O to poprosi. Nie­ wiele myśląc, postanowiła, że mężczyzną, który ją pocałuje,

będzie Remy St Leger. Z pewnością nie będzie miał nic prze­ ciwko temu, a gdyby zgłaszał jakieś obiekcje, trzeba mu przypomnieć, że przysiągł wiernie służyć dostojnemu panu Thurstanowi i jego rodzinie oraz spełniać wszelkie ich roz­ kazy! Odrzuciła kołdrę, wyskoczyła z posłania i pomknęła do drzwi. Wyciągnęła rękę, żeby je otworzyć, i zaraz cofnęła ją pod wpływem zwykłej ludzkiej ostrożności. Odwróciła się i pełna wątpliwości chodziła niespokojnie po komnacie. Raz po raz ze zmarszczonymi brwiami spoglądała na dębowe od­ rzwia. Jutro, jutro, jutro. Zdecydowanym krokiem wróciła pod drzwi i natychmiast otworzyła je szeroko, lękając się, że po­ nownie zmieni zdanie. Remy siedział przed jej komnatą na zydlu, oparty plecami o ścianę. W jednej ręce trzymał sztylet, w drugiej osełkę. Podniósł wzrok, przerywając ostrzenie, i pytająco uniósł brwi, a potem schylił głowę i wrócił do swego zajęcia. - Chcę z tobą pomówić, rycerzu. - Pani? - Znowu na nią popatrzył. - Na osobności. W mojej komnacie. Lśniące żelazo zazgrzytało o kamień. - Lepiej nie. - Masz mnie słuchać, rycerzu! Natychmiast wejdź do komnaty! - Niewiele brakowało, a tupnęłaby nogą, lecz na szczęście się powstrzymała. Ostatnio coraz częściej zacho­ wywała się jak rozkapryszone dziewczątko. Najwyższy czas z tym skończyć. - Dobrze. Jest późno. Wolałbym, pani, żeby nasze głosy nie pobudziły wszystkich w gospodzie.

Beatrice spłonęła rumieńcem, słysząc jawną przyganę w jego głosie i cofnęła się w głąb komnaty. Wstał ze stołka i poszedł za nią. Zamknęła drzwi, minęła go, podeszła do ko­ minka i odwróciła się plecami do młodego rycerza. - Co rozkażesz, pani? - spytał z rękoma opartymi na biodrach, zachwycając się jej smukłą sylwetką. Zdawał sobie sprawę, że nie powinien być tu z nią sam. - Jak wiesz, zamierzam przyłączyć się do zakonnic od świętej Judyty. - Owszem. - Poświęcę życie Panu Bogu. Skłonił się, bez słowa potwierdzając ogrom jej wyrzecze­ nia. - Ja... - zawahała się - idę do klasztoru nieskalana... Dziewicza. Remy St Leger przestąpił z nogi na nogę, wpatrując się w swoje buty. Nie miał pojęcia, dokąd zmierza ta dziwna roz­ mowa. Zrobił krok w stronę drzwi. - Mam dwadzieścia dziewięć lat, rycerzu, ale nikt mnie dotąd nie całował. Nie wiem, czym jest pocałunek męż­ czyzny. Nie chodzi mi o serdeczne całusy krewnych. Rozu­ miesz, o czym mówię. Zerknął na nią w świetle gasnącego ognia. - Jako zakonnica pożyję dwadzieścia, może trzydzieści lat... samotna, niekochana. Chciałabym wiedzieć, jak to jest. Czy mógłbyś mnie pocałować? Patrzył na nią w milczeniu. - Żebym wiedziała, czym jest pocałunek, i to wspomnie­ nie zabrała ze sobą za klasztorną kratę - dodała. Remy pokręcił głową.

- Nie mogę się zgodzić. To może mnie kosztować życie. Twój ojciec, pani... - Na pewno się nie dowie! Przysięgam. Nikt nie będzie wiedział. - Odmawiam. - Remy odwrócił się, zamierzając wyjść. - Błagam, poczekaj! Obiecuję ci na przyszłość swoją po­ moc. Wyjednam dla ciebie wszelkie łaski u mego ojca i w miarę możliwości będę się u niego wstawiać za tobą. Proszę o jeden pocałunek. Niczego więcej od ciebie nie chcę. Sły­ szałam, że mężczyźni chętnie całują się z dziewczętami. Uśmiechnął się, słysząc te słowa, ale zaraz spoważniał, odwrócił się i popatrzył na Beatrice. Zmierzył ją taksującym spojrzeniem, od którego serce zatrzepotało w panieńskiej piersi. Ruszył w jej stronę, ale zatrzymał się, gdy dzieliła ich odległość równa długości miecza. - Być może nie jesteś świadoma, pani, do czego może do­ prowadzić pocałunek. Odnoszę wrażenie, że nie masz pojęcia o tych sprawach. - Dobrze wiem, z czym się łączy całowanie. Ogarnęło go zdumienie, ale się z tym nie zdradził i spo­ jrzał jej prosto w oczy. Była filigranowa i wyglądała na młódkę, lecz miała już swoje lata. Trudno uznać ją za lękli­ wą. Kto wie, czy naprawdę pozostała niewinną panienką. Beatrice popatrzyła na swoje dłonie, złożone skromnie na piersi. - Polegam na twoim honorze, panie rycerzu, i ufam, że powstrzymasz się od tego. Roześmiał się, podszedł bliżej i śmiało objął ją w talii. - Po co ta wstydliwość? Oboje wiemy, czego chcesz: po- swawolić ostatni raz, nim włożysz habit.

- Co takiego? - Obcesowy uścisk był dla niej zdumiewa­ jącym doświadczeniem, a zuchwałe słowa wprawiły ją w osłupienie. - Chyba nie chcesz mi wmówić, że kobieta w twoim wie­ ku nie pokładała się nigdy z mężczyzną? - Ani razu! Rzucił jej wyzywające spojrzenie, ale nie odwróciła wzro­ ku. - Doskonale. Moja pani zapragnęła pocałunku, więc go dostanie. Zbliżył się o krok. Wstrzymała oddech, gdy wolno prze­ sunął rękoma po jej bokach, piersiach i szczupłych ramio­ nach. Palce gładziły przez chwilę wypukłość obojczyków, a potem wsunęły się we włosy, podtrzymując głowę. Szeroko otwartymi oczyma wpatrywała się w Remy'ego. Pochylił się i zbliżył twarz do jej twarzy. Przymknęła powie­ ki, czekając na kolejne doznanie. Poczuła ciepło jego odde­ chu i chłodne wargi na swoich ustach. Uniosła ręce i oparła je na muskularnym torsie, szukając pewnej podpory. Remy całował ją czule i cierpliwie, zachęcając, żeby rozchyliła wargi. Przeżyła wstrząs, gdy wsunął między nie ciepły, wilgotny język. Poznawał jej smak i rozkoszował się nim, całując co­ raz zachłanniej. Uniósł głowę, po czym znów wpił się w usta Beatrice. Pocałunki stawały się zaborcze i namiętne. Oboje dyszeli ciężko. Beatrice miała wrażenie, że zalewa ją fala ra­ dosnego oczekiwania. Z westchnieniem przeciągnęła dłońmi po szerokiej piersi Remy'ego i objęła go za szyję. Z kolei on przesunął rękami po szczupłych plecach Beatrice, ścisnął pośladki, a gdy przy-

ciągnął ją do siebie, poczuła, że jest bardzo podniecony. Ca­ łowali się bez opamiętania. W końcu Remy, nie odrywając warg od ust Beatrice, porwał ją na ręce, zaniósł do łóżka i po­ łożył na posłaniu, wyciągając się obok niej. Przez chwilę na­ dal całował namiętnie, jakby nie pragnął niczego więcej. Beatrice poddała się najcudowniejszym doznaniom, jakie kiedykolwiek były jej udziałem. Rozkoszowała się pieszczo­ tą męskich ust, ich smakiem, zapachem skóry, bliskością mu­ skularnego ciała. Było to dla niej ekscytujące i upajające przeżycie. Nowe odczucia zawładnęły nią tak dalece, że za­ pragnęła poddać im się całkowicie. Nie potrafiła tego wyra­ zić i dlatego jęknęła bezradnie, jakby prosiła Remy'ego o po­ moc. Gdy usłyszał ten odgłos, dobrze znany sygnał kobiecej uległości, uśmiechnął się do siebie i nabrał śmiałości. Wsu­ nął kolano między jej uda i dłonią objął pierś. Beatrice uniosła powieki i spojrzała w niebieskie oczy. Zda­ wała sobie sprawę, że powinna mu tego zabronić, ale była tak rozpalona pieszczotami, że nie bacząc na nic, westchnęła cicho i przymknęła oczy. Gdy niespodziewanie cofnął rękę obejmującą pierś, ogar­ nęło ją rozczarowanie. Znowu popatrzyła na niego i wstrzy­ mała oddech, bo koszulę miała podwiniętą do talii, tak że Re­ my mógł swobodnie dotykać jej ud i łona. Krzyknęła, ale zamknął jej usta pocałunkiem. Leżała bez ruchu, nie śmiała drgnąć, ale gdy wsunął dłoń między szczu­ płe uda, przerwała pocałunek i zawołała: - Dość! Przestań! - Dlaczego? - zapytał szeptem. - Nikt się nie dowie, czy jesteś dziewicą, czy nie.