Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 129 805
  • Obserwuję517
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań691 309

Margaret Moore - Cudza narzeczona

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :975.4 KB
Rozszerzenie:pdf

Margaret Moore - Cudza narzeczona.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 311 stron)

Margaret Moore Cudza narzeczona

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Głupstwa pleciesz! - zawołał Dylan DeLanyea,patrząc z łobuzerskim uśmiechem na poważną twarz kuzyna. Obaj młodzi mężczyźni znajdowali się w komnacie, którą oddawano do dyspozycji Dylana, ilekroć odwiedzał wuja w jego zamku Craig Fawr. W tej chwili Dylan leżał wygod­ nie na wielkim łożu. Nogi skrzyżował w kostkach, głowę zaś opierał na splecionych dłoniach. - To nic poważnego. Nie zwodzę jej i ona o tym wie. A ty oszczędziłbyś sobie zmartwienia, gdybyś został w sali ze swoją małżonką. - Skąd ta pewność, że Genevieve Perronet nie tłumaczy sobie twego zachowania opacznie? - Griffydd nie dawał za wygraną. Splótł ramiona na szerokiej, muskularnej piersi i mierzył Dylana surowym spojrzeniem. - Gdybym cię do­ brze nie znał, pomyślałbym, że chcesz zdobyć jej względy z myślą o małżeństwie. Dylan potrząsnął głową, a w jego oczach błysnęły ogniki wesołości. - Przecież powszechnie wiadomo, żem jeszcze nie gotów do żeniaczki. Jestem na to za młody.

- Możeś nie gotów, ale jesteś starszy ode mnie - przy­ pomniał mu Griffydd, który niedawno się ożenił. - Ty już znalazłeś sobie żonę, ale to nie znaczy, że każdy myśli tylko o małżeństwie. Mnie to nie w głowie. Po prostu dobrze się bawię w towarzystwie gładkiej panny. - Lady Genevieve Perronet jest zaręczona. - No właśnie! - triumfująco zawołał Dylan, siadając na posłaniu. - Skoro ona już ma narzeczonego, to nie może są­ dzić, że poważnie chcę zdobyć jej względy. - Nie bądź tego taki pewien, Dylanie. Ludzie czasem zry­ wają zaręczyny, a ja słyszałem, że oprócz zabawiania panny rozmową robiłeś też inne rzeczy - oświadczył Griffydd. Było oczywiste, że nie jest w nastroju do żartów. Na policzki Dylana wypłynął ciemny rumieniec. - Parę skradzionych całusów to jeszcze nie powód do zrywania zaręczyn - odparł obronnym tonem. Zastanawiał się, kto plotkował na jego temat. Pewnie jeden z tych wścib- skich zamkowych sługusów, którzy wszędzie wtykali nos. - Nie dla ciebie - prychnął Griffydd. - Ale Genevieve Perronet może ocenia to inaczej. Pod opieką lady Katherine od dzieciństwa prowadziła bardzo bogobojne życie. - Niech więc cieszy się tymi krótkimi chwilami wolno­ ści. Nie widzę nic złego w zabawianiu lady Genevieve. - Powiedz to jej narzeczonemu. Lord Kirkheathe może mieć inne zdanie. - Jako rycerz i człowiek honoru nigdy nie poróżniłbym przyszłych współmałżonków - z przekonaniem zapewnił Dylan.

- Uważasz się za człowieka honoru? - Na rany Chrystusa, cóż ma znaczyć to pytanie?! - Nie próbujesz jej uwieść? - Brałem to pod uwagę. - Dylanie! - Tylko o tym myślałem, nic więcej. Przecież to zaręczo­ na dama szlachetnego urodzenia, dla której żywię najwyższy szacunek. Już choćby z tego powodu musiałbym zrezygno­ wać z wszelkich niecnych zamiarów. A po drugie, jest jesz­ cze ten jej stryj. Norman do szpiku kości, wcielenie ponurac- twa i ambicji. Wolałbym mu się nie narażać. - Rad jestem, że zdałeś sobie z tego sprawę. Stryj lady Genevieve to surowy i groźny pan. Nie sądzę, aby ci wyba­ czył, gdybyś pokrzyżował mu plany. - Nie mam takiego zamiaru, choć muszę przyznać, że żal mi tej panny. Taką młódkę wydawać za starucha. Cóż za stra­ ta! Ile ten Kirkheathe ma lat - chyba ze sześćdziesiąt? - Czterdzieści. Dylan przeciągnął się jak rozleniwiona pantera. - Robisz z igły widły, Griffyddzie. - A ty za nic masz uczucia lady Genevieve - odparował Griffydd. - Nie wolno bawić się sercem kobiety. - Oboje dobrze się bawimy. To wszystko - z naciskiem odparł Dylan. - A jeśli wyjeżdżając stąd, będzie nieco smut­ na, to nikt się nie zdziwi. Zresztą mnie też będzie żal się żeg­ nać z nią. Naprawdę. - A więc ją lubisz? - Oczywiście. Jakże inaczej? Jest młoda, urodziwa

i śmieje się z moich dowcipów. A także... - Dylan przysunął się bliżej i dodał konspiracyjnym szeptem: - Nie widziałem bardziej kształtnego ciała, a jej pocałunki - aczkolwiek po­ śpieszne - okazały się nad wyraz przyjemne. - Nie dostąpisz boskiego przebaczenia - skarcił go Grif­ fydd. - Bzdura! Nie uczyniłem nic, co by go wymagało. - Powiedziałeś jej o swoich dzieciach? Dylan spochmurniał. - Nie było okazji, aby o nich wspomnieć. Nie prowadzi­ my poważnych dysput o życiu, tylko staramy się przyjemnie spędzić czas. Pannie Perronet przyda się nieco niewinnej roz­ rywki, zanim zostanie żoną owego starego rycerza. - Jesteś całkowicie pewien, że ona rozumie twoje pobud­ ki i na nic nie liczy? - Griffydd utkwił w kuzyna nieruchome spojrzenie. Dylan trochę się zmieszał i umknął wzrokiem. - Przecież już ci wyjaśniłem, jak się sprawy mają. Nie dałem jej żadnych podstaw do jakichkolwiek złudzeń. - Mam nadzieję, że to prawda. Nie chciałbym, aby co­ kolwiek zepsuło święto naszego Trystana. Bardzo się starał, aby zasłużyć na rycerski tytuł. Dzisiejszych uroczystości nie powinny zakłócić konsekwencje tego, że nie umiesz utrzy­ mać portek na tyłku. - Anwyl, Griffyddzie, zastanów się, co mówisz! Już ci powiedziałem, że nie czynię nic złego. A co do Trystana... Może warto, abyś sprawdził, jak się czuje po wczorajszym czuwaniu i modlitwach? Południe już dawno minęło, a on

wciąż spał, gdym niedawno zaglądał do niego. Mam nadzie­ ję, że zbierze siły na dzisiejszą ucztę. Griffydd skinął głową. - A ty na niej będziesz? - spytał. - Gdzież indziej miałbym być? Kuzyn znacząco uniósł brew. - Może z uwagi na dawne czasy zajrzę do karczmy zo­ baczyć się z Berthą - oświadczył Dylan. - Jesteś niepoprawny - z niesmakiem mruknął Griffydd i ruszył do wyjścia. - Tylko żartowałem! - zawołał za nim Dylan, gdy drzwi już się zamknęły. Na przystojnej twarzy Dylana pojawił się wyraz nietypo­ wej dla niego zadumy. Zaraz jednak zniknął, zastąpiony sze­ rokim uśmiechem. Dylan nie zwykł długo zachowywać po­ wagi. Wstał z łoża i wesoło pogwizdując, przemknął korytarza­ mi zamku. Był ciekaw, czy słodka lady Genevieve dotrzyma słowa i zjawi się na schadzce w ogrodzie. Co prawda obie­ cała, ale kto wie... Genevieve szczelniej otuliła się podbitą futrem peleryną. Mimo ciepłego okrycia drżała z zimna, ponieważ ten marco­ wy poranek był wyjątkowo chłodny. Na klombach i kamien­ nej ścieżce tu i ówdzie leżały resztki śniegu, a poruszane wiatrem nagie łodygi pnących róż lekko uderzały w ogrodo­ wy mur. Dopiero teraz Genevieve zaczęła się zastanawiać, czy do-

brze zrobiła, przychodząc tutaj. Wczoraj bez namysłu umó­ wiła się z Dylanem, lecz dzisiaj ogarnęły ją wątpliwości. Po­ winna była zostać w swojej komnacie. Stryj sądził, że jego bratanica właśnie tam teraz przebywa. Jako skromnej pannie wypadało jej spędzić ten dzień na modlitwie, a nie siedzieć w pustym ogrodzie, czekając na młodego mężczyznę. Na nadzwyczaj przystojnego, pełnego uroku mężczyznę. Pierwszy raz ujrzała Dylana DeLanyea na zamkowym dziedzińcu. Stał pośród innych rycerzy. Wszyscy oni odwró­ cili się, aby spojrzeć na wjeżdżający do zamku orszak jej stryja. Od razu zwróciła uwagę na ciemnookiego, urodziwego męż­ czyznę o sięgających do ramion czarnych włosach. Był wysoki, miał szerokie bary i długie muskularne nogi. Uśmiechnął się do niej szeroko, a ona nieco się zmieszała, zaskoczona jego śmia­ łym zachowaniem. I natychmiast zabrzmiały jej w uszach nauki lady Kathe- rine, która ostrzegała przed młodymi niegodziwcami. Jej zdaniem mieli oni w głowie tylko jedno, gdy chodziło o bia­ łogłowy - oczywiście chcieli je zbałamucić. Mówiąc o tym, lady Katherine przybierała ton, który nie pozostawiał wątpli­ wości, że owo bałamucenie to coś strasznego. Każda porząd­ na panna powinna wystrzegać się go jak ognia. Początkowo Genevieve nie wiedziała, na czym bałamuce­ nie polega. Coś niecoś zrozumiała dopiero wtedy, gdy pew­ nego wieczoru starsze dziewczęta powierzone opiece lady Katherine postanowiły osobiście oświecić te młodsze. Dys-

kusja okazała się fascynująca. Pewne jej fragmenty natych- miast przypomniały się Genevieve, gdy usiłowała oderwać wzrok od przystojnego młodzieńca o uwodzicielskim uśmie- chu i wesołym błysku w oku. Udało się jej tego dokonać do- piero wtedy, gdy jej stryj ostrym tonem kazał swoim ludziom zsiąść z koni. Ona zaś była rozdarta między obawą a nadzie­ ją, niepewna, czy ów mężczyzna do niej podejdzie. Chciała, aby to zrobił, choć przecież go nie znała. Nie podszedł, ona zaś później dowiedziała się, że to Dylan DeLanyea, synowiec barona DeLanyea, pana zamku Craig Fawr. Co powiedziałby jej stryj, gdyby teraz zobaczył ją samą w ogrodzie, czekającą na Dyłana? Wzdrygnęła się na tę myśl. Nawet nie była w stanie wy­ obrazić sobie jego gniewu. Byli gośćmi barona i jego mał­ żonki. Zatrzymali się u nich w drodze na północ i przypad­ kiem trafili na uroczystości związane z pasowaniem na ryce­ rza młodszego syna barona. Genevieve dobrze znała swego stryja. Nie miała wątpliwości, że bez wahania potępiłby ją w obecności wszystkich, gdyby postąpiła w sposób niegod­ ny damy. Wiedziała również, że surowo oceniłaby ją także lady Katherine. Genevieve spędziła pod jej dachem ostatnie osiem lat, ucząc się wraz z innymi pannami dobrych manier i obo­ wiązków wzorowej pani domu. Lady Katherine niewątpliwie uznałaby Dylana DeLanyea za człowieka, któremu, mimo jego uśmiechów i urody, nie można ufać. Ale Genevieve miała na ten temat inne zdanie. Dylan po-

chodził ze szlacheckiego rodu, był rycerzem i mężczyzną godnym zaufania. Cóż, pocałował ją, choć wiedział, że jest zaręczona. Lecz dalej się nie posunął. Tylko pocałował. Głupie trzy razy. Raz w policzek i dwukrotnie w usta. Serce Genevieve zabiło szybciej. Podczas długiej i nudna­ wej ceremonii pasowania na rycerza Trystana DeLanyea - ku­ zyna i przybranego brata Dylana - szybko spostrzegła, że Dy- lan często na nią spogląda. Początkowo tylko zerkał, lecz potem przypatrywał się jej coraz uważniej. I uśmiechał się do niej. Później, podczas uczty, nie odrywał od niej wzroku. Wieczorem rozpoczęły się tańce. Dylan podszedł do niej i poprosił, aby stanęła obok niego w rzędzie. Omal wtedy nie zemdlała z wrażenia. A gdy ujął jej dłoń, na moment zaparło jej dech w piersiach. Na szczęście dzięki naukom lady Katherine znała wszyst­ kie kroki dworskich tańców. Mimo to ledwie sobie poradziła, ponieważ bliskość Dylana działała na nią dziwnie rozstraja- jąco. Odetchnęła więc z ulgą, gdy grajkowie odłożyli instru­ menty. Dylan grzecznie odprowadził ją do lorda Perroneta. Po czym znów porwał do tańca, gdy tylko zabrzmiały pierwsze dźwięki muzyki. Później już nie zaprowadził jej do stryja, który żywo dysku­ tował z baronem i jego starszym synem Griffyddem. Wciąż trzymając ją za rękę, powiódł swoją partnerkę w głąb sali. Byli tutaj sami, lecz oczywiście nadal na widoku wszystkich zgro­ madzonych gości. Musieli zachowywać się godnie.

Ona przecież była zaręczona. Nieważne, że z mężczyzną, który mógłby mieć córkę w jej wieku. Genevieve spłoniła się na myśl o tym, co stało się później. Jakimś cudem - sama nie wiedziała, jak do tego doszło - znaleźli się w cieniu wspierających strop kolumn. Nie potra­ fiła też sobie przypomnieć, czy i ewentualnie o czym rozma­ wiali. Pamiętała tylko to, co zdarzyło się w tamtym mrocz­ nym miejscu. Dylan DeLanyea nieoczekiwanie się pochylił i pocałował ją. Ciepłe, miękkie wargi najpierw lekko dotknęły jej policzka, przesunęły się po nim i przelotnie spoczęły na jej ustach. Nigdy jeszcze nie uczynił tego żaden mężczyzna, toteż pocałunek cał­ kiem ją oszołomił. Na chwilę zapomniała nawet o lady Kathe- rine i jej pouczeniach. A teraz, mimo marcowego chłodu, zrobiło jej się gorąco. - I o tej porze roku można w ogrodzie znaleźć kwitnącą różę. Genevieve drgnęła, słysząc melodyjny męski głos mówią­ cy z walijskim akcentem. Dylan właśnie zamknął skobel drewnianej furtki i przez chwilę z uśmiechem patrzył na oczekującą go dziewczynę. Jego rozpuszczone, gęste włosy lekko falowały, poruszane lodowatymi powiewami wiatru. Dylan najwyraźniej nie przej­ mował się zimnem, ponieważ wyszedł z zamku bez opończy. Miał na sobie koszulę bez kołnierza i skórzany kaftan ściągnięty szerokim pasem służącym do przytraczania miecza. Jego dół sięgał do połowy muskularnych ud odzianych w rajtuzy. Go­ lenie i buty były osłonięte futrzanymi ochraniaczami.

Mimo tego skromnego stroju prezentował się wspaniale. Tak przynajmniej sądziła Genevieve. Jej zdaniem Dylan na pewno wyglądał lepiej niż niejeden książę. Zwłaszcza że spoglądał na nią z tym cudownym uśmiechem, a jego oczy tak oszałamiająco lśniły. - Obawiałem się, pani, że nie przyjdziesz - powiedział, zbliżając się do niej. Skromnie spuściła wzrok i wbiła go w ziemię. - Prawdopodobnie nie powinnam była tego robić. - Pogrążyłbym się w wielkim smutku, pani, gdybym cię tu nie ujrzał. Zaryzykowała i zerknęła na niego. - Doprawdy? - Ależ tak. Zechciej spocząć obok mnie. Usiadł na kamiennej ławce, z której Genevieve niedawno wstała. Teraz zawahała się, ponieważ jej serce waliło bardzo głośno. Bała się, że Dylan je usłyszy. Odetchnęła głęboko, aby trocheje uspokoić, po czym usiadła na końcu ławki -jak najdalej od Dylana. Co prawda nie zdołała zwalczyć pokusy i zdecydowała się na sam na sam w ogrodzie, ale przecież była damą. Musiała zachować pewne formy i postępować przyzwoicie. Zgodnie z przynajmniej niektórymi naukami wpojonymi jej przez la­ dy Katherine. Natomiast Dylan najwyraźniej miał za nic wszelkie obowiązujące zasady. Zanim Genevieve zdążyła cofnąć odzianą w rękawiczkę dłoń, już trzymał ją w swoich rę­ kach.

Genevieve wiedziała, co powinna zrobić. Oczywiście ostro zaprotestować przeciwko takiej poufałości. I oswobo- dzić dłoń. Nie odezwała się jednak ani słowem i nie wyko­ nała żadnego gestu. - Baron DeLanyea powiedział mi, że jutro opuszczasz nas, pani. - Głos Dylana zabrzmiał cicho i łagodnie. Genevieve skinęła głową. - Będzie mi ciężko na sercu po twoim wyjeździe - za- pewnił z westchnieniem. Spojrzała na niego, ośmielona jego zachowaniem i słowami. - Mnie także, panie. Dylan uśmiechnął się smutno. - Już za miesiąc twój ślub, prawda? - Tak, za miesiąc - potwierdziła, a w jej głosie zabrzmia­ ło nieskrywane przerażenie. - Mam poślubić starego czło- wieka. - Często tak bywa - ponuro stwierdził Dylan. - Staruch bierze za żonę młódkę. - Dlaczego tak się dzieje? - zawołała. - Przecież to okropne! Spostrzegła, że jej protest trochę zdumiał Dylana, i zmi- tygowała się. - Wiem, że to częsta praktyka, a stryj jako mój prawny opiekun jest zadowolony, że zostanę żoną lorda Kirkhea- the'a, ale wolałabym nie być z nim zaręczona. - Ale jesteś zaręczona, pani - po chwili milczenia z pra­ wdziwym smutkiem odparł Dylan i ścisnął jej dłoń. - Chciałabym tu zostać.

- Gdyby tylko było to możliwe... - Dylan delikatnie po­ głaskał ją po policzku. - Czy już nic nie można zrobić? - Obawiam się, że nie, pani. Niestety musimy się pożeg­ nać. Zróbmy to tutaj, gdzie nikt nas nie widzi. Jej oczy wypełniły się łzami. - Nie chcę mówić „żegnaj". - Więc nie mów nic - szepnął i pochylił się, aby ją po­ całować. Przemknęło jej przez głowę, że nie powinna pozwolić na taką poufałość. Przez ułamek sekundy zmagała się ze sobą - i poddała się. Nie mogła powstrzymać ani jego, ani siebie. Z westchnieniem zarzuciła Dy łanowi ramiona na szyję, przy­ tuliła się do niego i zatraciła w cudownych doznaniach, które niósł ze sobą dotyk jego ust. Dylan przysunął się bliżej i włożył ręce pod pelerynę Ge- nevieve, aby ją objąć. Zaczął gładzić jej smukłe plecy, a jego pocałunek nabrał żaru. Zachwycony jej słodką bliskością, pozwolił sobie dryfować po bezkresnym morzu rozkosznych szczegółów. Było ich tak wiele. Idealna miękkość warg Genevieve. Jedwabista gładkość jej skóry. Łagodne wgłębienie w talii. Muśnięcia futrzanego podbicia peleryny, które czuł na grzbietach dłoni. Wargi Genevieve rozchyliły się lekko. To mu wystarczyło. Natychmiast delikatnie wsunął między nie język i jednocześ­ nie sięgnął do stanika aksamitnej sukni, częściowo okrywa­ jącego piersi. Okazały się zadziwiająco bujne oraz ciepłe i jędrne.

Gdy język Genevieve zaczął śmiało zmagać się z języ­ kiem Dylana, z gardła dziewczyny wydarł się ni to jęk, ni to westchnienie. Dźwięk był stłumiony i cichy, lecz sprawił, że czar chwili prysł, a Dylan trochę oprzytomniał. I przypo­ mniał sobie, kogo objął tak zuchwale i całuje. Trzymał w ramionach nie jakąś hożą wiejską dziewkę, lecz lady Genevieve Perronet, bratanicę słynącego z surowości lorda Pomphreya Perroneta i narzeczoną lorda Kirkheathe'a. A on, Dylan DeLanyea, w najlepsze usiłował ją uwieść. W skrytości ducha musiał przyznać, że chętnie by to zrobił, ale nie mógł sobie pozwolić na taki niegodny rycerza czyn. Dlatego odsunął się - acz niechętnie - i z wymuszonym uśmiechem spojrzał na piękną pannę. Jej śliczną twarzyczkę otaczała masa złocistych loków, teraz w lekkim nieładzie. Policzki wydawały się bardziej zaróżowione niż jeszcze przed chwilą, a wielkie błękitne oczy patrzyły odważnie. Ge- nevieve nie spuściła ich, gdy w nie spojrzał, a malująca się w nich śmiałość sprawiła, że Dylan oniemiał. I jednocześnie poczuł przypływ obezwładniającego pożą­ dania. Nie zamierzał dłużej rozmawiać ani tym bardziej mówić „żegnaj". Zapragnął bowiem czegoś zupełnie innego i ta chęć stłumiła wszystkie inne uczucia - a zwłaszcza zdrowy rozsądek. Bez wahania uniósł więc Genevieve i posadził ją sobie na kolanach. A pocałunek, który wycisnął na jej ustach, nie miał w sobie żadnej niepewności czy wahania. Był namiętny i pe­ łen zdecydowania. Odpowiedziała na niego równie gwałtow­ nie. Przylgnęła też do Dylana i zacisnęła palce na jego ra-

mionach, jak gdyby chciała zatrzymać go przy sobie na za­ wsze. On zaś pieścił ją, poczynając sobie coraz śmielej. Jej ciche westchnienia wzmagały jego podniecenie, a ruchy jej ciała były jak dolewana do ognia oliwa. Dylan zazwyczaj wolał zdobywać kobietę powoli, rozko­ szować się każdym małym prowadzącym do celu krokiem. Lubił smakować każdą najdrobniejszą pieszczotę. Nigdy się nie śpieszył, ponieważ wiedział, że i tak skończy to, co za­ czął, w wysoce zadowalający sposób. A przedłużanie przy­ jemności jeszcze ją potęgowało. Ale tym razem wszystko wyglądało inaczej. Ta młoda, piękna kobieta podziałała na niego jak do tej pory żadna inna. Wyglądała na wcielenie słodkiej niewinności, lecz całowała z taką nieokiełznaną swobodą, że po prostu nie mógł dłużej się powstrzymywać. Nie odrywając warg od jej ust, spróbował rozwiązać troczki peleryny. Nie zdołał tego zrobić, więc zniecierpliwio­ ny rozerwał je jednym ruchem. Zsunął okrycie z ramion Ge- nevieve i sięgnął do sznurówki ściągającej na plecach stanik sukni. Tym razem poszło lepiej - rozluźnił ją na tyle, aby móc wsunąć pod nią obie dłonie. Spoczęły na ciepłym, je­ dwabistym ciele Genevieve. Ten dotyk sprawił, że drgnęła i głośno wciągnęła powie­ trze. A gdy Dylan delikatnie przesunął opuszkami palców wzdłuż jej kręgosłupa, wygięła się w łuk, z jej gardła zaś wy­ darł się cichy jęk. Wtedy Dylan pocałował ją w zagłębienie u nasady smu­ kłej szyi.

- Dylan... - Genevieve oddychała teraz szybko i płytko, a jej piersi gwałtownie unosiły siei opadały. - Muszę... mu­ szę już iść. Ale mówiąc te słowa, ujęła jego twarz w dłonie i obsypała policzki drobnymi pocałunkami. Nie uznał tego za pożegnanie. - Zostań - mruknął i w odpowiedzi na nacisk jej poślad­ ków poruszył biodrami. Wysunął jedną rękę spod aksamitnego stanika i położył ją na kolanie Genevieve. Teraz zaczął powoli podciągać fałdzi- stą spódnicę, aż dotarł do nagiego smukłego uda. Pożądanie domagało się spełnienia. Musiał posiąść Gene- vieve. Natychmiast. Nagle głośny dźwięk dzwonu wezwał służbę na posiłek. Dylan skamieniał, ponieważ dopiero teraz w pełni dotarło do jego świadomości to, co właśnie zamierzał zrobić. Z pan­ ną szlacheckiego rodu. Zaręczoną z innym mężczyzną. W różanym ogrodzie ciotki. A przecież nie planował nawet przelotnego pocałunku. Przyszedł tu tylko po to, aby się pożegnać. Powiedzieć przed ucztą kilka uprzejmych, miłych i stosownych słów. W rozmowie z Griffyddem był absolutnie szczery. Nie mógłby zhańbić Genevieve Perronet. Flirtował z nią całkiem niewinnie, bez żadnych ukrytych, niecnych zamiarów. Są­ dził, że podczas pobytu w Craig Fawr oboje potrzebują o- drobiny rozrywki. Ale czekała go niespodzianka. Nie przewidział tego przej­ mującego żaru w oczach Genevieve ani tego bezdennego

smutku, gdy mówiła o wyjeździe. A jeszcze bardziej oszała­ miająca okazała się namiętność, której pełny był każdy z jej pocałunków. Dylan nie posiadał się ze zdumienia. On, mężczyzna, któ­ ry miał za sobą intymne związki z tyloma kobietami, a nawet został ojcem, nigdy by się nie domyślił, że z pozoru nieśmia­ ła i pełna rezerwy Genevieve Perronet okaże się tak niesły­ chanie podniecająca. Sprawiła, że prawie zapomniał o całym świecie. Zdziwiony i trochę przerażony swoimi reakcjami, Dylan postanowił wziąć się w garść. Delikatnie zsunął Genevieve z kolan na ławkę i wstał. - Pokornie błagam cię o wybaczenie, pani. Podniosła głowę i spojrzała na niego zaskoczona i za­ kłopotana, jakby niezupełnie wiedziała, co się dzieje. Jej wło­ sy były potargane, usta - nabrzmiałe od jego pocałunków, policzki - czerwone, a stanik sukni niebezpiecznie obsuwał się w dół. Dylan obciągnął swój kaftan i ruszył do furtki. Zatrzymał się z ręką na skoblu i popatrzył na Genevieve. Właśnie na­ rzuciła na siebie pelerynę i szczelnie się nią otuliła. - Żegnaj, pani - powiedział cicho, otworzył furtkę i wy­ szedł z ogrodu. Tego wieczoru podczas uczty Genevieve dyskretnie roz­ glądała się po sali. Szukała wzrokiem Dylana DeLanyea. Wiedziała, że musi uważać, ponieważ obok niej siedział stryj. Co prawda dyskutował z innymi panami o sprawach

wagi państwowej, lecz bynajmniej nie zapomniał o obecno- ści bratanicy. Sala, w której biesiadowano, była wielka, o wysokim, sklepionym suficie. Przy suto zastawionych stołach siedzieli zaproszeni na uroczystość goście - ludzie szlachetnego uro­ dzenia i utytułowani oraz ich małżonki. Do grona przyjaciół gospodarza zaliczali się zarówno Normanowie, jak i Walij­ czycy, na przykład baron DeGuerre, sir Urien Fitzroy, sir Hu Morgan, sir Roger de Montmorency, żeby wymienić tylko kilku. Pan na zamku Craig Fawr cieszył się powszechnym szacunkiem, lecz zdaniem Genevieve budził grozę swoim wyglądem. Miał bowiem tylko jedno oko i blizny na twarzy, a na dodatek utykał. Kobiety z rodu DeLanyea były przyjacielskie i sprawiały sympatyczne wrażenie. Genevieve bardzo je polubiła, może z wyjątkiem żony Griffydda. Seona DeLanyea znów oczeki- wała dziecka i błogosławiony stan najwyraźniej źle wpływał na jej sposób bycia. Prawdopodobnie dlatego, że zaszła w ciążę wkrótce po urodzeniu pierwszego dziecka - jej mały synek jeszcze nie skończył roku. Mimo że Seonie zdarzało się okazywać złe humory, Genevieve zazdrościła jej dzieci. Sama marzyła, aby zostać matką, i to jak najszybciej. W skrytości ducha zazdrościła też żonie barona DeLa­ nyea. Uważała ją za wcielenie wszelkich cnót, jakie zdaniem lady Katherine powinna posiadać idealna pani na zamku. La­ dy Roanna była nad wyraz uprzejma, mądra i miła w obej- ściu. Dzięki jej talentom i pracowitości życie w Craig Fawr płynęło gładko. Genevieve miała nadzieję, że nauki lady Ka-

therine także jej pomogą dobrze wykonywać swoje obowiąz­ ki w domu małżonka. Gdyby tylko nie został nim lord Kirk- heathe... Ale dzisiaj uwaga zgromadzonych skupiała się na synu gospodarzy - młodym Trystanie DeLanyea. Podobnie jak wszyscy mężczyźni z jego rodu, Trystan był niezmiernie uro­ dziwy. Miał długie do ramion, czarne, kręcone włosy - takie same jak włosy ojca, brata i Dylana. Z tego powodu przypo­ minali Genevieve bandę dzikich Celtów. Usta Trystana miały w sobie zmysłowość warg jego kuzyna, lecz w przeciwień­ stwie do niego rzadko się uśmiechał, a jego oczy były szare, tak samo jak oczy starszego brata. Genevieve uważała Trystana za przystojnego młodzieńca, jednak nie fascynował jej tak jak Dylan. On budził w niej uczucia, jakich do tej pory nie znała. Ekscytowało ją to, a za­ razem przerażało. Dziwne, że Dylan jeszcze nie jest żonaty, pomyślała. I za­ raz doszła do wniosku, który podniósł ją na duchu. Uznała bowiem, że jeszcze nie spotkał kobiety swego życia. Aż do wczoraj, gdy zainteresował się właśnie nią - Genevieve Per- ronet. Była ciekawa, gdzie on się teraz podziewa. Niewątpliwie nadal przebywał w Craig Fawr. Zauważyłaby wyjazd Dyla­ na, ponieważ przybył tu z dziesięcioosobowym orszakiem, choć mieszkał niedaleko, w swoim zamku Beaufort. Zatopiona w myślach Genevieve analizowała to, co czuje do Dylana DeLanyea. Chyba się w nim zakochała. Topniała pod każdym, nawet przelotnym spojrzeniem jego pełnych

ognia oczu, a gdy ją pocałował... Nie potrafiła znaleźć słów, aby opisać uniesienie, które ją wtedy ogarnęło. Jeszcze nigdy nie przeżyła czegoś równie cudownego. To musi być miłość. Rada z tej konkluzji, Genevieve rozkosznie westchnęła. Dylan także na pewno ją kocha, skoro w ogrodzie obejmo- wał ją tak namiętnie. Oboje oczywiście posunęli się odrobinę za daleko, ale to tylko świadczyło o sile ich uczucia. Przypomniała sobie jego zasmuconą twarz, gdy zatrzymał się przy furtce. A potem ta- kim głuchym głosem powiedział „żegnaj". Niewątpliwie bar- dzo przeżywał to rozstanie. I właśnie dlatego nie przyszedł na ucztę. Pogrążył się w rozpaczy, ponieważ jego ukochana jest zaręczona z lordem Kirkheathe'em. - Wyruszymy jutro o świcie - oświadczył jej stryj, a ona na moment przerwała dyskretne poszukiwania. - Przygotuj się już dziś, żebyśmy nie mitrężyli czasu. - Tak, stryju. - Do posiadłości lorda Kirkheathe'a daleka droga. Zaj- mie nam ze siedem dni. Genevieve skinęła głową i poczuła, że jej serce na chwilę przestało bić. Właśnie dojrzała Dylana. Siedział dość daleko, z boku sali, na wpół ukryty w cieniu potężnych filarów. Nic dziwnego, że wcześniej go nie zauważyła. Patrząc teraz na niego, wiedziała, że nie może poślubić lorda Kirkheathe'a. Nie miała co do tego najmniejszych wąt­ pliwości. Jej serce należało do kogoś innego. Do wspaniałego Dylana DeLanyea. Lekko uniosła dłoń, aby go pozdrowić, lecz zerknęła na stryja i natychmiast ją opuściła.

Lepiej się przedwcześnie nie zdradzać. Zdawała sobie sprawę, że stryj nie zrozumie i nie usza­ nuje jej uczuć. Nie pozwolą mu na to jego przekonania. Lord Perronet jest nadmiernie ambitnym, chłodnym i nie­ sympatycznym człowiekiem. Nigdy nie wyraziłby zgody na zerwanie zaręczyn. Coś należało przedsięwziąć, aby nie doszło do zaaran­ żowanego przez niego małżeństwa. Ale co? Genevieve gorączkowo się nad tym zastanawiała. Jej spojrzenie znów powędrowało w stronę ciemnowłose­ go rycerza. Nawet jego uśmiech sprawiał, że serce zaczynało walić jak szalone, a umysł natychmiast rozpamiętywał smak tamtych pocałunków. Genevieve wstrzymała oddech, ponieważ Dylan nagle się odwrócił. Chyba popatrzył w jej kierunku, lecz nie wprost na nią. A jego przystojne oblicze jakby trochę się zasępiło. Nic dziwnego, że jest taki przygnębiony, pomyślała Ge- nevieve. Na pewno się martwił, ponieważ ona - jego uko­ chana - ma zostać żoną innego. Dlatego nawet jej widok jest dla Dylana zbyt trudny do zniesienia. Tak, ktoś koniecznie musi zapobiec zawarciu małżeństwa z lordem Kirkheathe'em. Dylan jako człowiek honoru ma związane ręce. Nie może uczynić dosłownie nic. Genevieve uśmiechnęła się lekko. Ona nie jest rycerzem. Nie obowiązuje jej żaden kodeks postępowania. Dlatego postanowiła działać. Szybko i skutecznie.

ROZDZIAŁ DRUGI - Na Boga, ubiję cię, ty łotrze! Nadal zaspany i całkiem nagi, Dylan przewrócił się na bok i wlepił oszołomione spojrzenie w rozwścieczonego lor- da Perroneta, który właśnie wpadł do jego komnaty. Był czerwony na twarzy, jakby za chwilę miał dostać apo­ pleksji. A co dziwniejsze - właśnie usiłował wyciągnąć miecz z pochwy wiszącej u pasa. Dylan natychmiast oprzytomniał i błyskawicznie sięgnął po swoją broń. Powinna leżeć tuż obok łoża. Wyciągając rę­ kę, nieoczekiwanie natrafił na jakąś dużą wypukłość. Znie­ ruchomiał, zdumiony. A ów wzgórek nagle się poruszył. - Czy to ty, stryju? - spytała Genevieve Perronet. Usiad­ ła, skromnie zasłaniając się pościelą. Nie ulegało wątpliwości, że Genevieve również jest naga. - Anwyl! - zaklął Dylan. - Co się tu, u diaska... - Ty trutniu! Ty nikczemniku! Życiem zapłacisz mi za to, coś uczynił! - ryknął lord Perronet, który wreszcie zdołał wyciągnąć miecz. Najwyraźniej nie żartował, toteż Dylan nie tracił czasu.

Wyskoczył z łoża i zaczął w popłochu rozglądać się za swo­ im mieczem. Co z nim zrobił wczoraj wieczorem? I - na miłość boską - co w ogóle wczoraj zrobił?! Zauważył swój pas przewieszony przez krzesło stojące w kącie komnaty. Rzucił się w jego stronę, a lord Perronet zaatakował. Genevieve wrzasnęła przeraźliwie. Dylan w ostatniej chwili zdołał chwycić rękojeść i wyszarpnąć broń z pochwy. Błyskawicznie się odwrócił i w samą porę odskoczył, unika­ jąc ciosu. - Stryju, nie! - krzyknęła Genevieve. - Błagam cię, prze­ stań! - Zamilcz, dziewko! - syknął Perronet. Dylan nieco ugiął kolana, przybierając postawę obronną. Nie zwracał uwagi na Genevieve, wpatrzony w swego roz­ juszonego przeciwnika. Szybko się zorientował, że lord Per­ ronet od dawna nie walczył mieczem. Lecz nawet jeśli stracił dawną zręczność, nadal stanowił spore zagrożenie. - Dylanie, mój najdroższy, proszę, nie zrób mu nic złego! Dylan zerknął na Genevieve i natychmiast znów utkwił wzrok w jej rozgniewanego stryja. - Unieś swój miecz, milordzie, albowiem ostrzegam cię, że zamierzam się bronić. - Ty nędzny uwodzicielu! Podły nikczemniku! - ryczał Perronet. - Powinienem był wiedzieć! Jesteś taki sam jak twój ojciec, a przed nim twój dziad! Na szczęce Dylana zadrgał mięsień.

- Zważaj na swoje słowa, starcze. Nie chcę uczynić ci krzywdy, ale zabiję cię, jeśli nie przestaniesz mnie obra­ żać. - To ty obraziłeś honor mojej rodziny! - huknął Perronet. - A twój ród od stu lat nie miał go ani krzty! - Zamilcz, Perronet, albo - niech Bóg ma mnie w swej opiece - przebiję cię na wylot! - Nie, Dylanie! Stryju! - Czyżbyś myślał, że już wszyscy puścili w niepamięć niecne postępki twego ojca, ty bękarcie? - warknął Perronet, gdy obaj czujnie krążyli wokół siebie. - Dobrze znamy hi­ storie o popełnianych przez niego gwałtach, złodziejstwach i innych uczynkach niegodnych rycerza! Był łajdakiem z ro­ du łajdaków, a ty jesteś taki sam! Dylan ryknął jak rozjuszony niedźwiedź i podniósł miecz, zamierzając zadać cios. - Dylanie, proszę cię, nie! - krzyknęła przerażona Gene- vieve. Ten błagalny okrzyk sprawił, że Dylan zawahał się, a lord Perronet zdążył usunąć się z zasięgu jego miecza. - Na rany Chrystusa, co się tutaj dzieje? - zawołał baron DeLanyea, stanąwszy w drzwiach komnaty. Żaden z mężczyzn - ani młody, ani stary - nie zwrócił na niego uwagi. Nadal śledzili każdy swój ruch, najwyraźniej gotowi do podjęcia walki. Natomiast Genevieve odetchnęła z ulgą. - Baronie DeLanyea! - zawołała, wdzięczna niebiosom za jego przybycie. Nie wątpiła, że w obecności gospodarza

jej stryj i mężczyzna, którego kochała, zrezygnują z poje­ dynku. Baron spojrzał na nią, a brew nad jedynym jego okiem uniosła się ze zdumienia. Genevieve skromnie podciągnęła pościel aż pod brodę. Czuła się zawstydzona jak nigdy w życiu, ale wiedziała, że musi przez to przejść. Zresztą nie była zaskoczona kon­ frontacją między stryjem a Dy łanem. Coś takiego musiało się wydarzyć i było konieczne dla dobra sprawy. Nie spodzie­ wała się tylko, że stryj spróbuje zabić jej ukochanego. Baron na szczęście zjawił się w samą porę. - Pytałem - lodowatym, podniesionym tonem wycedził baron - co się tutaj dzieje? - Twój synowiec i podopieczny uwiódł moją bratanicę! - odparł Perronet. - Ten nikczemnik ją zhańbił! Baron znów powiódł spojrzeniem po nagich ramionach Genevieve. Tym razem odniosła wrażenie, że na jego twarzy odmalowało się coś innego niż niebotyczne zdziwienie. Czyżby pogarda? Genevieve poczuła na policzkach piekący rumieniec i przygryzła wargę. Nawarzyła piwa i właśnie zaczynała je pić. Pocieszała się tylko tym, że osiągnie zamierzony cel. Wczoraj postanowiła za wszelką cenę zerwać zaręczyny z lordem Kirkheathe'em. Przeanalizowała różne pomysły i szybko doszła do wniosku, że najłatwiejsze będzie wyko­ rzystanie osoby Dylana. Dlatego po kryjomu wślizgnęła się do jego łoża. Wiedziała, że zepsuje sobie opinię. Ale bez względu na