Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 040 853
  • Obserwuję486
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań642 619

Marshall Paula - Sekretna misja(1)

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.0 MB
Rozszerzenie:pdf

Marshall Paula - Sekretna misja(1).pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu. Od tego czasu zobaczyło go już 27 osób, 27 z nich pobrało dokument.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 279 stron)

Paula Marshall ekretna misja.

PROLOG Wczesna wiosna, 1813 rok - Kto, u licha, dał mi tak niedorzeczne imię? - wybu- chnęła Pandora Compton i popatrzyła oskarżycielsko na ciotkę Em. Wpadła do salonu, nie zawracając sobie głowy choćby tak zdawkowym powitaniem, jak „Tu jesteś, cio­ ciu" czy „Proszę o wybaczenie, niechętnie odrywam cię od robótki, lecz muszę zadać ci jedno pytanie". Przyzwyczajona do bezpośredniego zachowania Pan­ dory ciotka odparła łagodnie: - Niezbyt dobrze pamiętam, kochanie. Ach, tak, już wiem. To imię nadała ci twoja biedna, kochana mama. W ciąży czytała książkę o młodej kobiecie, która nosiła właśnie takie imię. Jest urocze, powiedziała mi, znacznie bardziej romantyczne niż Charlotte albo Amelia, imiona wprost stworzone dla potomstwa niemieckich królów i książąt... - Ciociu - przerwała Pandora - żałuję, że nie nadano mi nudnego imienia. Przed spotkaniem ze mną wszyscy spodziewają się ujrzeć słodką i miłą istotkę, a nie kobietę podobną do Amazonki z greckiego mitu, wzrostem do­ równującą większości mężczyzn. I w dodatku zdrobniale nazywa się mnie Dorą - co chyba jest lepsze niż Pan, jak mówi na mnie Jack, ale to marna pociecha.

- Ach, Dora to również śliczne imię - oznajmiła spokojnie ciotka, nie przerywając wyszywania wielkiej róży. - Nie w tym rzecz! - obruszyła się Pandora. - Dzisiej­ szego popołudnia u lady Larkin poznałam jeszcze jednego młodego mężczyznę, który nie odrywał wzroku od podło­ gi, kiedy wreszcie zostaliśmy sobie przedstawieni. Najwyraźniej nakazano mu mnie poznać zapewne ze względu na to, iż odziedziczę fortunę dziadka mamy, Ju­ liana, lecz dopiero po ukończeniu dwudziestego siódmego roku życia. Fundusz założony przez Juliana zapewnia mi skromny, lecz przyzwoity dochód, ale nawet to nie zmie­ nia faktu, że jestem około piętnastu centymetrów wyższa od tego sympatycznego młodzieńca. - Zatem co by się zmieniło w twoim życiu, gdybyś no­ siła nudne imię? - spytała rozsądnie ciotka Em. - Moje imię z pewnością odmieniłoby oczekiwania te­ go pana. Podsłuchałam, jak mówi Rogerowi Watersowi, że spodziewał się spotkania z uroczym, drobnym stwo­ rzonkiem, a nie z tyczką do fasoli, przy której każdy czuje się niższy, niż jest. Co gorsza, powiedziano mu też, że za­ rządzam majątkiem dziadka, a mojego przyrodniego brata interesują wyłącznie rozrywki. Zdaje się, że wszyscy mężczyźni pragną żon na pokaz, a nie do pomocy. Jak tak dalej pójdzie, nigdy nie znajdę męża. Co prawda, dotych­ czas nie spędza mi to snu z powiek, zwłaszcza że nie stać mnie na ślub. Niemniej nieco żałosna jest kobieta, która w zaawansowanym wieku dwudziestu trzech lat pozostaje panną. Ciotka Em, wdowa po człowieku, którego kochała ca­ łym sercem, odparła delikatnie: - Tak, doskonale cię rozumiem, ale przecież mogłaś

wyjść za swojego kuzyna, Charlesa Temple'a. Oświadczał ci się trzykrotnie. - Racja, lecz nie pociąga mnie myśl o spędzeniu z nim reszty życia. Zresztą wiem, że interesują go wyłącznie mo­ je pieniądze; jego siostra podzieliła się ze mną tą infor­ macją. - Niezbyt miło z jej strony. - Niezbyt miło, za to szczerze, sama przyznaj, ciociu. Och, życie jest takie skomplikowane! A teraz musimy po­ szukać nowego guwernera dla Jacka, skoro ostatni okazał się do niczego. Uwiedzenie jednej służącej to i tak aż nad­ to, lecz jemu było mało i tak samo potraktował drugą! Nie tylko nierozsądny, lecz na dodatek irytujący człowiek! Zresztą dał niesłychanie zły przykład Jackowi. - Doprawdy, Pandoro, nie powinnaś nawet wiedzieć o takich sprawach, a co dopiero o nich dyskutować. - Biorąc pod uwagę, że sama musiałam sprzątać bała­ gan, który zostawił po sobie ten lekkoduch, kiedy uciekł z trzecią służącą, nie mogłam udawać, że nie wiem, co zmalował. Dziadek Compton ma kłopoty z pamięcią i jest kaleką, któremu potrzeba ciszy oraz spokoju. Ty zaś, cio­ ciu, nie potrafisz okazać nieuprzejmości wobec nikogo, już nie mówiąc o organizacji czegokolwiek poza podwie­ czorkiem. Mój przyrodni brat William prawie tu nie za­ gląda. Kiedy jednak zabłądzi w te strony, spędza czas na bezustannych hulankach i wciąga w nie połowę okolicy. Jack ma tylko trzynaście lat, więc kto oprócz mnie mógłby zarządzać Compton Place? - Cóż, masz przecież zarządcę do pomocy. - Rice... Chodzi ci o Rice'a? Ależ on nie ma o niczym pojęcia. Doskonale wiesz, że pracuje dla Comptonów od zarania dziejów i tylko dlatego dziadek nie ma serca wy-

słać go na emeryturę. Tak więc pozostaję tylko ja. Żałuję, że mój biedny ojciec znalazł sobie drugą żonę, gdy matka Williama zmarła, gdyż przez to Jack i ja przyszliśmy na świat, i teraz muszę doglądać zbankrutowanej posiadłości, a Jack dorasta bez należytej opieki. Ciotka wpatrywała się w nią z przerażeniem. - Jak możesz wygłaszać podobne herezje, Pandoro! - wybuchnęła. - Jeśli to samo wygadujesz między ludźmi, nic dziwnego, że nikt nie proponuje ci małżeństwa. Damie takie słowa nie przystoją! Pandora wstała i zaczęła energicznie spacerować po pokoju. - Ciociu, wolałabyś, żebyśmy wszyscy głodowali? - spytała zdenerwowana. - Choroba dziadka oraz rozrzut­ ność mojego ojca, a potem Williama, doprowadziły do te­ go, że gdybym w wieku dwudziestu jeden lat nie zakasała rękawów i nie wzięła się do roboty, wszyscy zaludniliby­ śmy Queer Street, klęcząc na chodniku i błagając prze­ chodniów o datki. - Nie przesadzaj, kochanie. - Właśnie na to się uskarżam! - wykrzyknęła Pandora. - Nie przyjmujesz do wiadomości prawdy o naszej sytu­ acji. Ledwie wiążemy koniec z końcem. Jeśli wytrzyma­ my do moich dwudziestych siódmych urodzin, wówczas część spadku po Julianie będzie można przeznaczyć na odbudowę naszej wiarygodności finansowej. - Nawet mówisz jak mężczyzna - zareplikowała ciot­ ka. - Cóż to za żargon! Cóż pomyślałaby twoja biedna matka, gdyby dożyła tej chwili? - Rozważanie tej kwestii nie ma sensu. Zresztą teraz muszę się zająć nowym guwernerem dla Jacka i znalezie­ niem pieniędzy na jego pensję. Skąd William czerpie fun-

dusze na tak wystawne życie? Nie z posiadłości, to pewne. Co kilka miesięcy przybywa na trochę do tego domu i za każdym razem ma ze sobą mnóstwo nowych ubrań. A do tego ostatnio został właścicielem drogiej i luksusowej dwukółki oraz pary pierwszorzędnych kasztanków. Dobry Boże, przecież to kosztuje majątek! Jeżeli zadłużył się u londyńskich lichwiarzy, będą chcieli przejąć całą należ­ ną mu część spadku. Skoro obecnie nic nie ma, resztę ży­ cia spędzi w więzieniu Marshalsea. Samo myślenie o tym mnie wyczerpuje. - Pandora westchnęła i usiadła. Ciotka odłożyła robótkę. Nie mogła zaprzeczyć, że każde słowo wypowiedziane przez Pandorę to szczera pra­ wda, lecz głęboko pragnęła, by było inaczej. Obawiała się, że Pandora nie znajdzie męża, między innymi dlatego, że nierozsądnie pragnęła przeznaczyć całe dziedzictwo na odbudowę fortuny Comptonów. Kto się z nią ożeni? Ciot­ ka pomyślała, że gdyby Pandora zadbała o wygląd, byłaby budzącą zachwyt pięknością - miała gęste, falujące włosy, przenikliwie zielone oczy. Niestety, zniszczyła porcelano­ wą cerę, biegając w słońcu, przez co była opalona niczym dójka! Wysoki wzrost nieco przeszkadzał, niemniej uroda i majątek z nawiązką to wynagradzały. - Potrzebne ci wakacje - zadecydowała ciotka, nim zdążyła się zastanowić, i w następnej chwili zdumiało ją, jak mogła powiedzieć coś tak niemądrego. Doskonale wie­ działa, że poczucie obowiązku Pandory przeważy. - I sezon w Londynie - mruknęła ironicznie dziew­ czyna, rozpierając się w fotelu i zamykając oczy. - Te­ raz już wiem, dlaczego mężczyźni w tarapatach tak chętnie zaglądają do kieliszka. Niestety, mnie to nie przy­ stoi. Ciotka Em pomyślała, że powinna postarać się pomóc

siostrzenicy, zamiast narzekać. Ostatecznie Pandora wy­ konuje pracę kilku mężczyzn, nic więc dziwnego, że jest stanowcza i głośno wygłasza kontrowersyjne opinie. - Napiszę do kuzynki, lady Leominster - postanowiła po chwili. - Poproszę ją o polecenie mi rzetelnego guwer­ nera dla Jacka. Być może ktoś z kręgu jej londyńskich znajomych kogoś wskaże. Tym nie musisz się przejmo­ wać. - Dobrze - zgodziła się Pandora. - Pozostaje tylko nadzieja, że twoja kuzynka szybko się odezwie. Jeszcze trochę i Jack zupełnie zdziczeje. Robi mi się słabo na samą myśl o tym, że mógłby pójść w ślady Williama i taty. Po­ trzebujemy człowieka o silnym poczuciu obowiązku, a zarazem biegłego w łacińskich heksametrach i klasycz­ nej grece. Najlepiej by było, gdyby lady Leominster zna­ lazła kogoś znającego się na liczeniu; przydałby mi się do pomocy przy księgach rachunkowych. Tymczasem jednak muszę przekonać dziadka do podpisania kilku dokumen­ tów, dzięki którym zapłacimy za niezbędne udogodnienia w gospodarstwie. Podobnie jak stary Rice żyje wyłącznie przeszłością. Czasy się jednak zmieniają, a Compton Place musi się zmieniać wraz z nimi. Pandora wyszła z pokoju równie nagle, jak do niego wpadła. Ciotka Em westchnęła głęboko i pomyślała, że jej siostrzenica jest wspaniałą dziewczyną i gdyby tylko ład­ nie się ubrała i zaczęła zachowywać jak na damę przysta­ ło, wówczas byłaby równie atrakcyjna, jak nieżyjąca sio­ stra ciotki Em. Z pewnością nadawała się na żonę, kto jed­ nak poślubi taką pewną siebie osobę, która chodzi i wy­ sławia się jak mężczyzna? Chyba tylko mężczyzna równie stanowczy, jak ona po­ trafiłby ją poskromić. Stanowiliby niezwykłą parę!

Na razie jednak ciotka Em mogła o tym tylko poma­ rzyć, gdyż nic nie wskazywało na to, by Pandora miała znaleźć męża.

ROZDZIAŁ PIERWSZY - Brakuje ci tego, co? - odezwał się Russell Chancel- lor do brata Richarda, pogrążonego w lekturze „The Mor- ning Post". - Chodzi mi o wojsko. Major Richard Chancellor z 14. Pułku Lekkiej Kawa­ lerii, Ritchie dla przyjaciół i członków rodziny, uniósł wzrok. Russell niemal leżał na wielkim fotelu, z nogami na podnóżku, obracając w palcach kieliszek z bliżej niezi­ dentyfikowanym trunkiem. Ubrany był jak na londyńskie­ go eleganta przystało. Wyglądał oszałamiająco, miał syl­ wetkę sportowca i jasnozłote loki, uczesane zgodnie z naj­ nowszą modą. Nic dziwnego, że złamał serce niemal każ­ dej panny w Londynie i w rezultacie stał się obiektem za­ zdrości wszystkich młodych mężczyzn. Bracia bliźniacy, obaj pod trzydziestkę, nie byli do sie­ bie podobni. Ritchie bardzo różnił się od Russella. Był po­ ważny i ciemnowłosy, dobrze zbudowany, ubierał się skromnie. Brakowało mu uroku brata, lecz lepiej od niego jeździł konno. Zanim został ranny, służył w Hiszpanii jako oficer sztabowy armii Wellingtona. Jego obrażenia okazały się na tyle poważne, że musiał opuścić linię frontu i powrócić do Ministerstwa Wojny w Londynie, by tam pracować jako starszy urzędnik - tak nieuprzejmie nazwał jego nowe stanowisko Russell. Ritchie, zawsze milczący, nie miał w zwyczaju opo­ wiadać o okolicznościach, w jakich odniósł rany. Russell

uznał, że jego brat będzie szczęśliwszy na tymczasowej posadzie rządowej niż na polu bitwy. Ostatecznie przecież niegdyś zamierzał poświęcić się karierze naukowej, lecz ich ojciec, hrabia Bretford, stanowczo sprzeciwił się de­ cyzji syna i zażądał od niego wstąpienia do armii. „Od dwustu lat najmłodszy potomek z każdego małżeństwa Chancellorów broni królestwa!" - ryknął. „Nie zamie­ rzam być pierwszym, który złamie tę zasadę, zwłaszcza że wszystko wskazuje na to, iż nie ofiaruję ojczyźnie więcej synów". Ritchiemu pozostało jedynie spełnienie obowiązku. - Tak, zgadza się - powiedział teraz. - Rzecz w tym, że nie zawsze możemy mieć to, na co mamy ochotę. To pojąłem już dawno temu. Obecnie jedynym problemem jest to, że jako do niedawna czynny żołnierz nieco oba­ wiam się nudnej pracy w biurze. - Nigdy nie przypuszczałem, że przypadnie ci do gustu służba w wojsku - zauważył Russell. - Wiem jednak, że co­ kolwiek robisz, dobrze wykonujesz swoje obowiązki. Z tego względu zakładam, że w Whitehall nieźle sobie poradzisz. Ritchie starannie złożył gazetę i rzucił ją na stolik w stylu boulle. Uśmiechnął się szeroko. Russell momen­ talnie pożałował, że tak rzadko ogląda rozpogodzone ob­ licze na ogół poważnego brata. - Proszę, proszę, cóż za nieoczekiwany komplement - odparł wyraźnie zadowolony Ritchie. - Szkoda, że nie mam czasu dłużej się nim delektować. Muszę iść na umó­ wione spotkanie w Ministerstwie Spraw Wewnętrznych. Nie mam pojęcia, po co mnie wzywają. Poinformowano mnie tylko, że lord Sidmouth chce mnie natychmiast wi­ dzieć. Zresztą wszystkich zawsze wzywa w pilnym trybie. Dzięki temu jest dobrym ministrem.

- Faktycznie - przytaknął Russell. - Niemniej taki po­ śpiech bywa irytujący. Może dasz się namówić na udział w wieczornym przyjęciu? Chyba nie zamierzasz znaleźć dla siebie wygodnej groty, by się w niej zaszyć jak pustel­ nik? - Nie planuję bujnego życia towarzyskiego ani życia w grocie - odparł Ritchie. - Nie przepadam za miejscami, w których jest zawsze zimno i wilgotno, bez względu na pogodę. Do zobaczenia jutro na śniadaniu. - Wątpię - westchnął brat. - Po przyjęciu u lady Leo- minster idziemy całą grupą do Coal Hole, nie mam poję­ cia, o której wrócę do domu. Pewnie do nas nie dołączysz? W połowie drogi do drzwi Ritchie pokręcił głową. Cho­ ciaż ogromnie kochał brata, momentami żałował, że jest on niereformowalnym utracjuszem. Zastanawiał się, czy kiedykolwiek nadejdzie dzień, w którym Russell postano­ wi się ustatkować. „Szkoda, że Russell nie ma w sobie choć odrobiny spokoju Ritchiego" - rzekł kiedyś ich oj­ ciec w rozmowie z nieżyjącą już matką.,,A Ritchie odro­ biny szaleństwa Russella. Podejrzewam, że wtedy byliby idealnymi ludźmi. Żałuję, że to niemożliwe". Tymczasem Ritchie musiał się śpieszyć do lorda Sid- moutha. Poznał go wiele lat wcześniej, jeszcze w dzieciń­ stwie. Lord Sidmouth nazywał się wtedy po prostu Henry Addington i rywalizował z Pittem. Ritchie zastanawiał się przez chwilę, czy jego lordowska mość go pamięta, lecz uznał to za wątpliwe. Gabinet lorda Sidmoutha był duży i pięknie urządzony, jak przystało na pokój człowieka odpowiedzialnego za bezpieczeństwo Anglii w trakcie wielkiej wojny. Minister wstał i wyszedł zza biurka, by powitać gościa.

- Zapewne pan nie pamięta, ale poznaliśmy się wiele lat temu - zaczął. - Był pan wówczas małym chłopcem. Zadał mi pan niełatwe pytanie historyczne o rolę słoni w wojnie Hannibala z Rzymem. Później doszły mnie słu­ chy, że został pan oficerem kawalerii. Z braku słoni musiał się pan zadowolić końmi, czy tak? - Nie da się ukryć, w Hiszpanii trudno dziś o słonie - odparł Ritchie, cały czas zastanawiając się, do czego pro­ wadzi ta pogawędka. Wątpił, czy ściągnięto go do White- hall na pogaduszki o taktyce zastosowanej podczas wojny Kartaginy z Rzymem. Jego przypuszczenia okazały się słuszne. Lord Sid- mouth poczęstował go kieliszkiem porto, wskazał wygod­ ny fotel i z miejsca przeszedł do rzeczy. - Posłałem po pana, by spytać, czy zechciałby pan podjąć się zadania zbliżonego do tego, które wykonywał pan dla Wellingtona w Hiszpanii i w Portugalii. Tak, wiem, był pan oficerem kawalerii i dzielnie walczył na po­ lu bitwy, lecz wiadomo mi również o czymś innym. Był pan członkiem służb wywiadowczych Wellingtona i słu­ żył jako oficer łącznikowy z grupami hiszpańskiej party­ zantki. Któregoś dnia Francuzi pojmali pana podczas wy­ konywania obowiązków służbowych. Dzięki znajomości francuskiego i odwadze zdołał pan ukryć swą tożsamość. Niestety, podczas wielokrotnych przesłuchań odniósł pan obrażenia, więc po pańskiej ucieczce z niewoli Wellington polecił odesłać pana do domu na rekonwalescencję, co równocześnie stanowiło nagrodę za dostarczenie istotnych wiadomości. Twarz Ritchiego nie zdradzała żadnych emocji. - Panie ministrze, nie spytam, w jaki sposób uzyskał pan te informacje - odezwał się po chwili milczenia. -

Chciałbym jednak wiedzieć, jaki będą miały wpływ na moją pracę w Londynie. - Podejrzewałem, że to pana zainteresuje. Powiedzia­ no mi, że jeśli kiedykolwiek będę potrzebował przedsię­ biorczego i odważnego człowieka, powinienem mieć świadomość, że właśnie taki żołnierz służy w kawalerii. Niedawno otrzymałem wiadomość, że od pewnego czasu do kraju wpływa mnóstwo przemycanych towarów. Straty urzędu ceł są niewyobrażalne. Co więcej, mamy powody sądzić, że francuscy agenci docierają do Anglii na statkach potajemnie zawijających do wybrzeży Susseksu. To smut­ ne, ale wielu dotąd uczciwych obywateli uznało przemyt za niezłą i zarazem dochodową rozrywkę, zapominając przy tym, że to zwykła zdrada ojczyzny. Na domiar złego ludzie utrzymują w tajemnicy nazwiska przemytników i ich metody dystrybucji towarów. Uzyskanie rzetelnych informacji na temat szmuglu jest dla nas praktycznie nie­ możliwe. Jak pan zapewne wie, przemyt oznacza przerwa­ nie blokady kontynentalnej, o której szczelność dba ma­ rynarka wojenna. Blokada powstała po to, by uniemożli­ wić prowadzenie handlu z Francją i jej sprzymierzeńcami, zatem ludzie, którzy ją łamią, są de facto zdrajcami. Mu­ simy wysłać na miejsce zdarzeń osobę, która przywykła do działania w ukryciu i jest nieznana organizatorom przemytu, a także celnikom. Obawiam się, że część na­ szych służb celnych i podatkowych została skorumpowa­ na przez - nie bójmy się tego słowa - kryminalistów. Po­ trzebuję kogoś, kto ustali, gdzie jest punkt przerzutowy, a do tego wskaże osoby stojące za handlem. Pan dosko­ nale nadaje się do tego zadania. Mógłby pan pojechać na miejsce pod jakimś niewinnym pretekstem i przyjrzeć się sytuacji.

Ritchie odstawił kieliszek wina. - Rzecz jasna, podejmę się tego zadania, jeśli taka jest wola pana i moich dowódców w kawalerii - oświadczył. - Niestety, nie znam nikogo w Susseksie ani w sąsiednich hrabstwach. Z pewnością zdaje pan sobie sprawę, że zie­ mie mojego ojca leżą na północy. Na południu mam nie­ wielu przyjaciół. Poza tym większość z nich nadal służy pod rozkazami Wellingtona. - To bez znaczenia - zapewnił go lord Sidmouth. - Zupełnym przypadkiem mam doskonałą przykrywkę dla pańskiej prawdziwej działalności. Wczoraj wieczorem siostra poinformowała mnie, że lady Leominster prosiła przyjaciół o polecenie jej rzetelnego guwernera dla wnuka sir Johna Comptona, trzynastoletniego Jacka. Posiadłość sir Johna znajduje się w hrabstwie Sussex, między Lewes a brzegiem morza. Jest pan człowiekiem wykształconym i niegdyś pragnął pan zrobić naukową karierę. Sugeruję, by niezwłocznie poprosił pan moją siostrę o kontakt z la­ dy Leominster. Dostanie pan referencje. Rodzina Comp- tonów najwyraźniej ma trudności ze znalezieniem kogoś odpowiedniego. Pańska obecność na miejscu nie wzbudzi niepokoju. Nikt nie będzie podejrzewał guwernera. Gdyby zgodził się pan na udział w tej misji, znaleźlibyśmy dla pana odpowiednie nazwisko i adres, pod który słałby pan istotne, niecierpiące zwłoki informacje. Obawiam się, że w okolicy nie znajdzie pan nikogo godnego zaufania. Na­ wet miejscowe władze mogą współdziałać z przemytnika­ mi. I co pan na moją propozycję, panie majorze? Ritchie uśmiechnął się pod nosem. A jeszcze niedawno sądziłem, że moje życie jest nudne, pomyślał. Oto okazja, by je ożywić. - Jestem gotów wziąć udział w misji - oświadczył

głośno. - Nie obiecuję, że odniosę sukces, niemniej zrobię co w mojej mocy, by zadowolić ministerstwo. Czy mogę zasugerować, by moim przybranym nazwiskiem stało się moje imię, Ritchie? W ten sposób nie będzie problemu, gdy ktoś tak się do mnie zwróci. Jeżeli pan pozwoli, chciałbym nazywać się Edward Ritchie i udawać łagodne­ go i niegroźnego gryzipiórka. Edward to moje drugie imię. - Doskonale - zgodził się z zadowoleniem sir Sid- mouth. - Jak najszybciej ustalimy adres kontaktowy. Wąt­ pię, by znalazł się pan w bezpośrednim niebezpieczeń­ stwie, niemniej ostrożność będzie wskazana. Ritchie ponownie się uśmiechnął. - Jestem ostrożnym człowiekiem, panie ministrze. Brawura jest mi obca, bez względu na to, co pan o mnie słyszał. Nawet jeśli lord Sidmouth uznał, że jego rozmówca jest przesadnie skromny, nie rzekł ani słowa. Wstał i wyciągnął ku niemu rękę - rzadko zaszczycał gości takim gestem. - Kiedy tylko otrzymam stosowne informacje, przeka­ żę panu, że sir John jest gotów przeprowadzić z panem rozmowę wstępną. Jak rozumiem, nie zapomniał pan je­ szcze łaciny ani greki? - Obydwa te języki pamiętam dość dobrze, by przeko­ nać każdego, że nadaję się na pedagoga. - Wobec tego życzę panu szczęścia. Spotkanie dobiegło końca. Wychodząc drzwiami dla służby, by nie zobaczył go nikt z pracowników minister­ stwa, Ritchie pomyślał, że wreszcie dostał zlecenie, które może przypomni mu o tym, co utracił po powrocie do kraju. Podjął już jedną decyzję: będzie udawał łagodnego bel-

fra i żeby dodać sobie wiarygodności, kupi okulary ze zwykłymi szkłami. W końcu zdaniem większości ludzi prawdziwy pedagog powinien być krótkowzroczny i nie­ śmiały. - Ależ ciociu, dzisiejszego popołudnia nie bardzo mam ochotę zabawiać pół hrabstwa. Rano przyjeżdża pan Ritchie, nowy guwerner Jacka. Rice prosił, bym ponownie przejrzała księgi rachunkowe, a William zaplanował na popołudnie wielkie przyjęcie dla gromady ludzi, z który­ mi nie mam nic wspólnego. Szczerze mówiąc, wybrał naj­ gorszy możliwy dzień. Do tego to przecież kosztuje, a nie mamy pieniędzy. - Pandoro, daj spokój. Przyjęcie dobrze ci zrobi. Nareszcie ładnie się ubierzesz i przyzwoicie ułożysz włosy. - To już szczyt wszystkiego! - wykrzyknęła Pandora. - Nie mam czasu na takie nonsensy. Nie będę na przyję­ ciu. Sama możesz wystąpić w roli gospodyni, ciociu. Wy­ myśl jakiś powód, dla którego nie przyjdę, dowolny, nic mnie to nie obchodzi! - Wykluczone, Pandoro! - Ciotka Em przeklinała swój brak taktu. Zastanawiała się, co bardziej zirytowało siostrzenicę: wzmianka o przyzwoitej fryzurze czy o ład­ nym ubraniu. Zamierzała ciągnąć tę dyskusję, kiedy kamerdyner, sta­ ry Galpin, wszedł do pokoju, jak zwykle smętnie zwiesza­ jąc głowę. - Przybył pan Ritchie na umówione spotkanie - wy­ mamrotał. - Podobno ma być guwernerem panicza Jacka. Skierowałem go do biblioteki. - Biblioteki! - wykrzyknęły obydwie panie. Simon,

ojciec Pandory, ogołocił pomieszczenie z większości zgromadzonych tam cennych woluminów, by zebrać pie­ niądze na swoje wystawne życie. - Czyżbym zrobił coś złego, proszę pani? - spytał słu­ żący, jeszcze bardziej przygnębiony niż zwykle. - Właściwie nie, biblioteka nie jest w gorszym stanie niż reszta pomieszczeń - odparła Pandora i ruszyła do wyjścia. Mijając ciotkę, powiedziała: - Możesz być pew­ na, że tego popołudnia będę nieobecna. I po tych słowach powędrowała na rozmowę o pracy z dżentelmenem, którego znalazła dla nich lady Leominster. Jeszcze jeden powód do zmartwień. Miała tylko na­ dzieję, że ten człowiek będzie dość doświadczony, by po­ skromić Jacka. Obecnie jej brat siedział zamknięty w salce lekcyjnej. Była to kara za ucieczkę z synem kucharki nad zarośnięty staw w parku. Jack wybrał się tam popływać, choć doskonale wiedział, że jest to surowo zakazane. Ritchie rozglądał się z zainteresowaniem. Właśnie za­ kończył męczącą podróż do Nether Compton na dachu ta­ niego powozu, który przypominał nieco wiejską furman­ kę. Rzekomo biedny młody guwerner nie mógł sobie prze­ cież pozwolić na przejazd dyliżansem pocztowym ani na­ wet na miejsce w kabinie. Wszystko, co widział podczas wędrówki przez park sir Johna Comptona, wyraźnie świadczyło o tym, że trafił do biednej rodziny. Dom również był w fatalnym stanie. Po­ kój, do którego go poproszono, jakby ironicznie zwany biblioteką, niewiele się różnił od pozostałych, równie po­ ważnie zaniedbanych. Dostrzegł książki, lecz nieliczne. Większość półek świeciła pustkami. Tylko biurko po dru­ giej stronie pomieszczenia wyglądało na używane. Ritchie

zastanawiał się, jakim człowiekiem jest jego potencjalny pracodawca. - Chodzi o sir Johna? - wymamrotał zapytany o to podstarzały kamerdyner. Potem zaczął się głośno zastanawiać, czy zaprowadzić gościa do salonu, czy też na górę. - Do biblioteki - postanowił w końcu. - Panna Pan­ dora tam pracuje. Panna Pandora? A któż to taki? Tuż przed wyjazdem do Susseksu słyszał jedynie o sir Johnie i jego wnuku, Williamie, utracjuszu. Russell wspomniał o nim raz czy dwa, a w jego głosie nie słychać było sympatii. „Hazar- dzista" - powiedział. „A do tego pechowiec". Czy dlatego żyli w ubóstwie? Niewykluczone, ale za­ równo posiadłość, jak i sam dom wyglądały na zaniedby­ wane przez lata. Ritchie rozmyślał o tym wszystkim, przygotowując się do odegrania skromnego guwernera, kiedy wielkie, dębo­ we drzwi się otworzyły i stanęła w nich młoda kobieta. Podeszła do gościa zdecydowanym krokiem. Była wyso­ ka, choć niższa od niego, bo przecież miał metr osiem­ dziesiąt pięć centymetrów wzrostu. Włożyła na siebie nie­ modną i starą sukienkę z zielonego materiału, tak postrzę­ pioną, jakby od dziesiątków lat przekazywano ją z poko­ lenia na pokolenie. Była rudowłosa, miała zielone oczy, a regularne rysy twarzy szpeciła marsowa mina. Gdy zerk­ nął na dłonie kobiety, przekonał się, że są całe w od­ ciskach. Czyżby stała przed nim panna Pandora? Zapewne była tu ochmistrzynią, bo wykluczone, by należała do rodziny. - Witam - odezwał się i skinął głową. Uznał, że takie powitanie jest najbezpieczniejsze.

- Pan Ritchie, jak mniemam? Trzeba przyznać, że była równie zaskoczona, jak on. Nie spodziewała się wysokiego, młodego mężczyzny o pociągłej, inteligentnej twarzy. Z niewiadomych powo­ dów założyła, że nowy guwerner będzie pulchnym jego­ mościem w średnim wieku, urzędasem o rozbieganym, niepewnym spojrzeniu. Cóż, przybysz rzeczywiście wy­ glądał dość niepewnie, zwłaszcza kiedy się pochylił po ba­ gaż, czyli poobijaną małą walizkę u swoich stóp. Co, u licha, opętało Galpina? Dlaczego nie zajął się rze­ czami gościa? Z pewnością jego pamięć coraz bardziej szwankowała. Był jednym z reliktów dawnych rządów sir Johna. Już przed laty powinien przejść na zasłużoną eme­ ryturę. Problem w tym, że dziadek Pandory nie chciał o tym słyszeć. Nagle Pandorę zirytowały te przemyślenia. Przecież nie pierwszy raz miała przed sobą młodego człowieka, a inni prezentowali się lepiej od tego obszarpańca, który nawet nie śmiał spojrzeć jej w oczy. - Mam nadzieję, że pańska podróż nie była zbyt mę­ cząca - zaczęła. - Chciałabym się przedstawić. Jestem Pandora Compton, wnuczka sir Johna. Kiedy zapoznam się z pańskimi referencjami, które podobno są doskonałe, zaprowadzę pana do salki lekcyjnej, gdzie pozna pan mo­ jego brata Jacka. Wyciągnęła rękę. Ritchie uznał, że z pewnością po refe­ rencje. Bez względu na obyczaje panujące w tym domu, po­ stanowił zachowywać się jak należy, lecz jednocześnie od­ grywać rolę osoby lekko nieobytej towarzysko. - Sir John - bąknął z nieszczęśliwą miną, nerwowo wsuwając na nos nowe okulary w pozłacanych opraw-

kach. - Sądziłem, że moim pracodawcą będzie sir John Compton. Proszę o wybaczenie, jeśli się mylę. Nie przesadzaj, skarcił się w myślach, w końcu masz być utalentowanym nauczycielem. - Owszem - przytaknęła Pandora. - Rzecz w tym, że sir John jest niepełnosprawny i nigdy nie opuszcza sypialni. Po spotkaniu z Jackiem zaprowadzę pana do niego, niemniej wszystkie polecenia związane z pracą w tym domu będzie pan otrzymywał za moim pośrednic­ twem. Ze mną proszę rozmawiać o edukacji i wychowa­ niu Jacka. Właściwie występuję w roli pełnomocnika dziadka. Ritchie miał ochotę zapytać, jaką rolę w tym domu peł­ ni William Compton, w końcu spadkobierca majątku. I skąd ma tyle pieniędzy, którymi szastał w Londynie, skoro ponad wszelką wątpliwość jego dziedzictwo chyliło się ku upadkowi? Rzecz jasna, nie mógł zadać tego pyta­ nia pannie Compton - rzekomo nie miał pojęcia o istnie­ niu Williama Comptona. - Dziękuję- rzekł. - Oto dokumenty, o które pani pro­ siła. Pandora przyjęła referencje, wspólne dzieło lorda Sid- moutha i Ritchiego. Jej dłoń przypadkowo dotknęła dłoni gościa. Zaskoczeni, oboje momentalnie znieruchomieli. Ritchie nie rozumiał, czemu przeszył go tak silny dreszcz. Z całą pewnością nie powinien być zainteresowa­ ny tą młodą kobietą. Absolutnie nie przypominała żadnej z dam, które do tej pory wpadły mu w oko. Pandora odwróciła się pośpiesznie, by gość nie do­ strzegł jej zmieszania, i zajęła miejsce za zniszczonym biurkiem. - To potrwa minutkę - zapewniła go. - Proszę usiąść,

z pewnością jest pan zmęczony. - Pomyślała, że sama też powinna odpocząć. Po chwili uniosła wzrok. - Referencje są zadowalające - oznajmiła z aprobatą. - Przyznam, że jestem nieco zaskoczona faktem, iż nie podjął pan pracy na stanowisku bardziej adekwatnym do pańskich niewąt­ pliwych umiejętności. Ritchie ukłonił się uprzejmie. - Pewne okoliczności rodzinne to uniemożliwiły - od­ parł i westchnął. - Szczęśliwie problemy zostały już roz­ wiązane. Zanim jednak ułożę sobie życie wedle własnego uznania, muszę znaleźć zajęcie, które pozwoli mi zgroma­ dzić stosowne środki. Cóż, przynajmniej pierwsze zdanie z jego wypowiedzi nie mijało się z prawdą, nawet jeśli cała reszta została wy­ ssana z palca. - Mam nadzieję, że w przyszłości szczęście bardziej panu dopisze - oświadczyła Pandora i wstała. Ritchie skinął głową i powędrował za Pandorą na ostat­ nie piętro, gdzie Galpin kazał Jackowi czekać na ich przyj­ ście. Chłopiec siedział na wysokim stołku, wyraźnie za­ niepokojony. - Jack, oto twój nowy guwerner, pan Ritchie - oznaj­ miła Pandora. - Będziesz zdobywał wiedzę pod kierun­ kiem wykształconego pedagoga. Jestem przekonana, że zrobisz wszystko, by sprostać jego oczekiwaniom. Jack zeskoczył ze stołka i ukłonił się Ritchiemu, po czym mruknął coś pod nosem. Chłopiec był wysoki jak na swój wiek, a dzięki rudym włosom i zielonym oczom ogromnie przypominał siostrę. - Witam, młody człowieku - powiedział Ritchie. - Ufam, że nasza współpraca będzie się dobrze układała. - Rozejrzał się po salce lekcyjnej, równie zaniedbanej,

jak reszta domu. Na otynkowanych ścianach wisiały przy­ klejone rysunki - nieco nieudolne, za to zamaszyste. Przedstawiały przede wszystkim rozmaite postaci żołnier­ skie na przestrzeni wieków, zazwyczaj starożytnych Rzymian. - To twoje dzieła? - spytał Jacka, który się zarumienił i skinął głową. - Dobre wychowanie nakazuje, by na uprzejmie zadane pytanie grzecznie odpowiadać - upo­ mniał chłopca. - Kiwnięcie głową nie jest stosowną formą odpowiedzi. Ritchie wyszedł z założenia, że powinien od samego początku traktować podopiecznego tak, jak to zamierzał robić w przyszłości. Pandora uśmiechnęła się z aprobatą, a Jack ponownie poczerwieniał. - Tak, sam je namalowałem - wykrztusił. - Podzi­ wiam żołnierzy, szczególnie rzymskich, gdyż zdobyli wszystkie ziemie, do których dotarli. Podobnie jak my - dodał. - Wyśmienicie - skomentował Ritchie. - Jeżeli pod­ czas pracy ze mną okażesz się zdolny i pilny, z pewnością obaj będziemy usatysfakcjonowani. A jeśli nie... - Wzru­ szył ramionami. - Nie lubię, jak ktoś tak mówi - odparł Jack. - Stary Sutton, mój poprzedni guwerner, w kółko wygłaszał takie ukryte groźby. - Dla ciebie pan Sutton - upomniała go ostro Pandora. - Zawsze powinieneś okazywać szacunek starszym. Ritchie zauważył, że Jack się skrzywił. - Wszystkim z wyjątkiem Suttona. Pan Ritchie po­ winien wiedzieć, co ten człowiek zrobił - na wszelki wy­ padek.

- Jack! - syknęła zagniewana Pandora. Rozbawiony Ritchie natychmiast zainteresował się, co takiego zrobił „stary Sutton" i pomyślał, że bez względu na okoliczności zawsze najlepiej trzymać stronę pracodawcy. - Dobre maniery nakazują, by nigdy nie wygłaszać uwag natury osobistej - przypomniał chłopcu cichym i surowym głosem. - Dziesięć razy starannie wykaligra­ fujesz to zdanie, a tymczasem twoja siostra zaprowadzi mnie na rozmowę z sir Johnem. - Idzie pan na spotkanie z dziadkiem! Sądziłem, że od pewnego czasu nie widuje nikogo. - Wiesz równie dobrze, jak ja, że muszę mu przedsta­ wiać wszystkich wyższych rangą pracowników zatrudnio­ nych w posiadłości. Dziadek lubi wiedzieć, co dzieje się w domu. Jack otworzył usta, zapewne by powiedzieć coś niesto­ sownego na temat dziadka i jego postępowania, lecz na widok surowego spojrzenia guwernera natychmiast je zamknął. Nowy pedagog miał w sobie coś onieśmielają­ cego. Chłopiec szybko zrozumiał, że nie warto robić sobie z niego wroga. Podobnie jak Pandora, od początku wy­ czuwał, że jego guwerner jest inny niż wszyscy. Co pra­ wda, wydawał się łagodny, lecz młodzieniec postanowił go nie prowokować. Po pierwszej rozmowie z podopiecznym Ritchie uznał, że ma do czynienia z chłopcem zdolnym i inteligentnym, lecz zaniedbanym. Poprzedni guwerner miał najpraw­ dopodobniej zły wpływ na jego wykształcenie i obycie to­ warzyskie. Kiedy dotarli do podwójnych drzwi apartamentu sir Johna, służący otworzył je szeroko i zaanonsował przy­ byłych:

- Panna Compton i pan Ritchie, sir. Ritchie znalazł się w jedynym pomieszczeniu w domu, które nie było w podupadającym stanie. Sir John siedział w fotelu przy oknie, otulony kocem. Na niskim stoliku obok starszego pana stał kieliszek porto, przez otwarte drzwi widać było wielkie łoże. Sir John skinął ręką, by Pandora usiadła. Ritchie stanął w odległości kilku metrów od starszego pana. - Przyprowadziłaś nowego guwernera na spotkanie ze mną, tak? - spytał nagle wnuczkę. - Tak, dziadku. Pan Ritchie już rozmawiał z Ja­ ckiem. - Poznał Jacka - rzekł nagle zirytowany starzec i skie­ rował nieco nieprzytomne spojrzenie na Ritchiego. - Jak się pan nazywa? - Ritchie, sir. Edward Ritchie. - Hm. Z (Mordu, tak mówiła Pandora, kiedy ta głupia kobieta poleciła jej pana. Osobiście wolę Cambridge, ale nie szkodzi, chyba się pan nadaje. Trudno było skomentować te słowa, toteż Ritchie mil­ czał. - Kot odgryzł panu język? - warknął starzec. Ritchie pochylił głowę, usiłując zachowywać się jak najpokorniej. - Nie, sir. Gdyby spotkało mnie takie nieszczęście, nie mógłbym zostać guwernerem pańskiego wnuka. Sir John wyjrzał przez okno. - Padało, Pandoro - rzekł nie na temat. - Fatalne ma­ my lato, od wielu dni nie widzieliśmy słońca. Odwrócił głowę i ponownie wbił spojrzenie w Ritchie­ go. - Panno Compton, co, u licha, ten człowiek robi

w moim pokoju, hę? - spytał. - Proszę o wyjaśnienie po­ wodów jego obecności. Pandora westchnęła. Sir John znowu miał kiepski dzień. Niestety, od pewnego czasu przytrafiały mu się one coraz częściej. - To guwerner Jacka, pan Ritchie, dziadku. - Nie opowiadaj bzdur, dziewczyno. To żołnierz, i ty­ le. Ten człowiek jest żołnierzem. Poznam wojaka wszę­ dzie, w mundurze czy w cywilu. Ritchie zesztywniał, modląc się w duchu o to, by sta­ rzec go nie zdradził na samym początku misji. Sytuacja stała się naprawdę niebezpieczna, kiedy sir John trzykrot­ nie głośno powtórzył ostatnie zdanie. Rzekomy pedagog postanowił zrobić jedyną rzecz, jaka w tej sytuacji przy­ szła mu do głowy. Sięgnął do kieszeni płaszcza po okula­ ry, które schował tam po wyjściu z biblioteki, i z powagą spojrzał na sir Johna. Pandora westchnęła. Ze staruszkiem było coraz gorzej. Co, u licha, podsunęło mu myśl, że ten skromny guwerner jest żołnierzem? - Dziadku, pan Ritchie jest nowym guwernerem Jacka - przypomniała starszemu panu. - Przedstawiłam ci go pięć minut temu. Nagle starszy pan powiódł niepewnym wzrokiem od Ritchiego do Pandory. - Skoro tak twierdzisz, moja droga, skoro tak twier­ dzisz... - wybąkał tylko. Kiedy Ritchie wychodził z pokoju, usłyszał mamrota­ nie staruszka: - Tak czy owak, dobrze wiem, że jest żołnierzem. Na kilometr wyczuwam wojaka. Na szczęście słuch Pandory nie był tak wyczulony, jak