Beatrycze99

  • Dokumenty5 148
  • Odsłony1 111 277
  • Obserwuję511
  • Rozmiar dokumentów6.0 GB
  • Ilość pobrań680 096

Maxwell Cathy - Wyrachowane zaloty

Dodano: 7 lata temu

Informacje o dokumencie

Dodano: 7 lata temu
Rozmiar :1.2 MB
Rozszerzenie:pdf

Maxwell Cathy - Wyrachowane zaloty.pdf

Beatrycze99 EBooki Romanse M
Użytkownik Beatrycze99 wgrał ten materiał 7 lata temu.

Komentarze i opinie (0)

Transkrypt ( 25 z dostępnych 284 stron)

Maxwell Cathy Wyrachowane zaloty Pułkownik Mandland posiadał majątek, władzę... wszystko poza wybranką serca, którą z pewnością nie była rezydentka Maiden Hill - Lady Rosalyn Wellborne, piękna kobieta, nie zamierzająca potulnie opuścić miejsca, które od lat nazywała swoim domem. Urocza Rosalyn okazała się o wiele trudniejszym przeciwnikiem niż wojska wroga. Atakowała, wyzywając Colina od dorobkiewiczów i zarzucała mu, że nie pasuje do lokalnej społeczności. On zaś w obronie złożył dumnej damie ofertę małżeństwa - którą ona, ku zaskoczeniu wszystkich, przyjęła. I choć dama przyrzekała sobie, że nigdy nie ulegnie podszeptom namiętnej żądzy, szybko przekonała się, że jej małżeństwo nie będzie małżeństwem tylko z nazwy, a raczej powolnym, zmysłowym, szokująco efektywnym uwodzeniem... które jej świat wywróci do góry nogami.

W samym sercu Anglii, tam gdzie rzeka Hodder i Ribble łączą się w jedno, rozciąga się dolina tak zielona i dziewicza, że przyrównać ją można tylko do drogocennego klejnotu. W tamtejszych pradawnych lasach, niegdyś krainie dzikiego zwierza i czarownic, na graniczących z szemrzącymi strumieniami polach, we wsi zabudowanej kamiennymi chatkami i sąsiadującymi z nimi ruinami normańskiej baszty, życie toczy się swoim własnym rytmem. Żyją tu ludzie, którzy nigdy nie opuszczą tego miejsca - nie przekroczą nawet granic wsi. Ale są też tacy, którzy, mimo iż wyrwali się w daleki świat, muszą tu powrócić...

Rozdział 1 Lancashire, Anglia 5 kwietnia 1816 Lady Rosalyn przechodziła właśnie przez główny holi, kiedy od drzwi frontowych doszło ją dziwne chrobotanie -jakby ktoś majstrował przy zamku. Kobieta zamarła. Po chwili znów usłyszała ten odgłos... Ktoś próbował otworzyć drzwi, choć te wcale nie były zamknięte na klucz. I nie był to nikt z domowników. Covey, dama do towarzystwa i przyjaciółka Rosalyn, kończyła śniadanie w saloniku na tyłach domu. Cook, gospodyni, była w kuchni, a Bridget, pokojówka, zbierała pranie na poddaszu. Był jeszcze stary John, mąż gospodyni i zarazem ogrodnik, ale on nigdy nie korzystał z frontowych drzwi. Zresztą sama Rosalyn też nie. Drzwi frontowe przeznaczone były dla gości, a Rosalyn nikogo się dzisiaj nie spodziewała. Kobieta wyciągnęła dłoń po mosiężny świecznik stojący na stoliku przy drzwiach. Ktoś, kto się za nimi czaił, zorientował się wreszcie, że nie są zamknięte. Klamka się poruszyła. Rosalyn szybko podniosła świecznik, z którego, odbijając się od jej ramienia, na ziemię wypadł ogarek świecy. Normalnie natychmiast by się po niego schyliła - w domu się nie przelewało i nie należało niczego marnować - jednak teraz, z powodu zdenerwowania, nie uczyniła tego. 7

Drzwi uchylały się wolno; po nogach powiało wilgotnym, chłodnym powietrzem. Nabrawszy głęboko powietrza, Rosalyn jeszcze wyżej uniosła rękę ze świecznikiem, i gotowa do zadania ciosu. W progu bowiem nie pojawił się, jak się spodziewała, niebezpieczny oprych, a wykwintnie odziany dżentelmen, który, aby nie uderzyć głową o nisko osadzoną framugę, musiał zdjąć kapelusz i pochylić się. Jego szerokie ramiona na chwilę zupełnie zasłoniły światło płynące z dworu. Mężczyzna wydawał się zaskoczony widokiem Rosalyn. Na jego twarzy widniał jednodniowy zarost. Mocno zarysowane uda opinały szare jeździeckie bryczesy, górę stroju stanowiła perfekcyjnie skrojona niebieska marynarka. Rosalyn miała przed sobą stuprocentowego dandysa. Czego taki elegancik szuka w Maiden Hill? Wzrok mężczyzny powędrował do świecznika nad jej głową. Ręka nieznajomego uniosła się w górę w obronnym geście. - Proszę wybaczyć. Zdaje się, że panią wystraszyłem. Przez głowę Rosalyn przemknęły jednocześnie dwie myśli: po pierwsze, że nigdy wcześniej nie widziała tego człowieka, i że to najprzystojniejszy mężczyzna, jakiego miała okazję spotkać. Oficerki opryskane błotem, zmierzwione kruczoczarne włosy poskręcane w loki, swobodnie i zawadiacko przewiązany fular powiedziały jej, że nie myli się, zakładając, iż przybysz nie pochodzi z Valley. Widać też było, że miał za sobą długą i ciężką podróż. Świadoma jak nigdy, że jest ubrana w zwykłą suknię, osłoniętą szarym fartuchem, spytała: - Kim pan jest? - Właścicielem tego domu. I bardzo bym prosił, żeby odłożyła pani ten świecznik. Wygląda pani tak, jakby zamie- rzała roztrzaskać mi nim głowę. 8

- Właścicielem...? - Rosalyn zaczęła opuszczać rękę ze świecznikiem, szybko jednak, odzyskawszy możność racjonalnego myślenia, znów ją uniosła. Ten człowiek nie może być właścicielem domu, bo... bo dom należy do niej! - Proszę natychmiast stąd wyjść, zanim... - Zawahała się, bowiem zabrakło jej słów. Zanim zrobi coś temu olbrzymowi? Ale co? Nieznajomy nie wyglądał na przestraszonego. - Zanim zdzieli mnie pani tym świecznikiem i zaleję się krwią? - podpowiedział uprzejmie rozbawionym głosem. - A może złapie za kołnierz i wyrzuci za drzwi? Rosalyn nie odpowiedziała. Nie potrafiła. Głęboki męski głos nieznajomego poruszył w niej dawno zapomniane zainteresowanie płcią przeciwną Mężczyzna tymczasem najpierw wyjął świecznik z jej dłoni, a następnie uśmiechnął się. Jej zaś na widok tego uśmiechu z miejsca zakręciło się w głowie. Oprzytomniała dopiero, kiedy usłyszała, że nieznajomy o coś ją pyta. J Domyślam się, że mam do czynienia ze służącą? Nie wierzyła własnym uszom. Rzeczywiście była ubrana w suknię przeznaczoną wyłącznie do prac domowych o bardzo przestarzałym fasonie, co zresztą odnosiło się do większości jej garderoby. Niemniej pytanie nieznajomego podziałało na nią niczym kubeł zimnej wody. Przystojniaczek nie wydawał się jej już tak atrakcyjny. - Doprawdy, wypraszam sobie - odpowiedziała wyniośle - i żądam, aby natychmiast się pan przedstawił. Mężczyzna, zrozumiawszy, że popełnił gafę, uniósł wysoko jedną brew, i odstawiwszy świecę rzekł z uśmiechem: - Nazywam się Colin Mandland. Pułkownik Colin Man-dland. Rosalyn znała to nazwisko. Wielebny Mandland był pastorem w miejscowym kościele. 9

- Czy myśmy się już kiedyś spotkali? - Nie mam najmniejszego pojęcia, poza tym oczekuję, że teraz pani mi się przedstawi. Ta szorstka prośba, wypowiedziana przez kogoś, kto nieproszony znalazł się w jej domu, oburzyła Rosalyn. - Jestem właścicielką tego domu i proszę, żeby go pan opuścił. Inaczej będę zmuszona usunąć stąd pana siłą. - Po- wiedziawszy to, wyciągnęła dłoń do drzwi z zamiarem ich zamknięcia. Była tak poirytowana, że gdyby musiała, zaczęłaby się szarpać z nieznajomym. Nie zdążyła jednak wprowadzić swoich zamiarów w czyn, ponieważ następne słowa Mandlanda zupełnie zbiły ją z tropu. - Odkupiłem ten dom od lorda Woodforda. Mam nawet klucz. - Mężczyzna podniósł dłoń, w której trzymał wspo- mniany przedmiot. Rosalyn spojrzała na klucz, a potem szybko w oczy rozmówcy, żeby sprawdzić, czy mówi poważnie, czy może żartuje. Miała oczywiście nadzieję, że chodzi o to drugie, ale nieznajomy niestety nie żartował. Sięgnęła po kiucz, pragnąc go dotknąć i przekonać się, że jest prawdziwy. Uczyniła to i poczuła dreszcz niepokoju a jej ręce same opadły bezwładnie wzdłuż ciała. - George by nam tego nie zrobił... A już z pewnością uprzedziłby, że... Nieznajomy z wyrazem współczucia na twarzy sięgnął do kieszeni płaszcza i wyjął z niej złożone na pół kartki. - Lord Woodford powinien był do pani napisać. Dom wprawdzie zakupiłem dopiero przedwczoraj, ale o transakcji dyskutowaliśmy już co najmniej od tygodnia. - Na dowód Mandland wysunął przed siebie akt sprzedaży. - Kupił pan ten dom... - Rosalyn potrząsnęła głową; słowa pułkownika nadal do niej nie docierały. - Od mojego kuzyna George;a? - Wyjąwszy z rąk przybysza zwitek kartek, pode- 10

szła z nimi do drzwi, gdzie było lepsze światło, i zaczęła przeglądać dokument. Przy okazji zauważyła, że na podjeździe stoi pojazd podobny do tych, które często widywała w Londynie, kiedy jeszcze tam mieszkała. Był to faeton, niebezpieczna sportowa dwukółka, taka jaką jeździł Książę Regent i jego świta, i jakiej nie widywało się w Valley, bo jazda nią po miejscowych wyboistych drogach byłaby zbyt ryzykowna. Faeton błyszczał nowością i miał czerwone koła z żółtymi szprychami. Lejce i bat leżały na siedzeniu, zaś zaprzężony do dwukółki koń, który nie wyglądał wcale imponująco i z pewnością bardziej pasowałby do furmanki niż powozu dżentelmena, z zadowoloną miną przeżuwał rośliny z rabatki przy domu. - Och - mruknęła z wyrzutem Rosalyn. - Moje kwiaty. Porucznik Mandland wyszedł przed dom i krzyknął: - Oscar, wynocha z rabatki. Oscar, olbrzymi jak jego pan, w odpowiedzi podniósł łeb pokazując wielkie zęby, spomiędzy których wystawały łodyżki pachnącego groszku. - No już! - zakrzyknął ponownie pułkownik. Zwierzę prychnęło niezadowolone, co zabrzmiało zupełnie jak chrząknięcie zrzędliwego staruszka, niemniej usunęło się na podjazd. Rosalyn odetchnęła z ulgą, choć wolałaby, żeby nieznajomy po prostu przywiązał do czegoś niesfornego konia. Mając jednak na głowie poważniejsze zmartwienie niż zniszczone rośliny, zapomniała o nich i powróciła do przeglądania pomiętego dokumentu, który trzymała w dłoniach. Zgodnie ze słowami pułkownika była to faktycznie umowa sprzedaży, przekazująca prawa do Maiden Hill, w Clitheroe w hrabstwie Lancashire - jej domu od ponad czterech lat - w ręce Colina Thomasa Mandlanda za kwotę pięciu tysięcy osiemdziesięciu 11

funtów. Na dokumencie widniał podpis „Woodford" i tytuł, który kuzyn Rosalyn odziedziczył po jej ojcu. Pięć tysięcy osiemdziesiąt funtów? Czy George postradał zmysły? Tylko tyle jego zdaniem warte jest Maiden Hill? Rosalyn wpatrywała się w papier jak oniemiała, a kiedy w końcu oprzytomniała, zauważyła, że koń pułkownika, przykucnąwszy na przednie nogi, szykuje się do położenia się na rabatce porośniętej jej ukochanymi niezapominajkami, flok-sami i stokrotkami, które dopiero co zaczynały kwitnąć. - Covey! - krzyknęła, zupełnie nie przejmując się tym, co zaraz stanie się z jej kwiatami, i okręciwszy się na pięcie, wbiegła jak burza do domu, biegnąc w stronę porannego salonu. Nim jednak zdążyła do niego dotrzeć, Susan Covington, wdowa o łagodnym sercu, czterdzieści lat starsza od Rosalyn, o siwych, skręconych w loki włosach starannie zasłoniętych koronkowym czepeczkiem, wyszła na korytarz o mało co nie zderzając się z biegnącą. Susan Covington od lat zamieszkiwała w Maiden Hill, do którego sprowadziła się wraz z mężem zaraz po ślubie na zaproszenie ojca Rosalyn, darzącego męża pani Covington, swojego byłego nauczyciela, wielką sympatią. Można więc było powiedzieć, że majątek Maiden Hill był takim samym domem dla Covey jak i dla Rosalyn. Poza tym Rosalyn uwielbiała swoją starszą przyjaciółkę, spełniającą wobec niej rolę matki, nauczycielki i powierniczki. Covey była dla niej jak troskliwa opiekunka, jak ktoś z bliskiej rodziny, której Rosalyn nigdy nie miała. - Moja droga, a cóż to za poruszenie? - zdumiała się starsza dama, łapiąc podopieczną za ramię. - George sprzedał Maiden Hill i nic nam o tym nie powiedział! - krzyknęła w odpowiedzi Rosalyn, wysuwając przed siebie drżącą dłoń z dokumentami. - To już przechodzi wszelkie wyobrażenie. Mógł przynajmniej poinformować nas 12

o swoim zamiarze, ale nie, on po prostu sprzedał dom panu... panu... - Ze zdenerwowania Rosalyn nie potrafiła przywołać z pamięci nazwiska pułkownika. - Pułkownikowi Mandlandowi - podpowiedział nieznajomy. Stał przy drzwiach w pozie pełnej szacunku, ale Rosalyn wyczuwała, że nie może już się doczekać, kiedy przejmie dom w posiadanie. - No tak, pułkownikowi Mandlandowi - powtórzyła i nie zważając na maniery odwróciła się do gościa plecami. Mimo że tak przystojny, nie mogła dłużej na niego patrzeć. I nic w tym dziwnego. Przybył przecież, żeby wyrzucić ją z jej własnego domu. - Mandland? Ze strony wielebnego Mandlanda? - zainteresowała się Covey. - To mój brat - wyjaśnił pospiesznie pułkownik. - Tak, dostrzegam nawet podobieństwo. Zresztą pamiętam pana jako dziecko - dodała Covey. - Ma pan na imię Colin, jeśli się nie mylę? - Tam, madame. - Niezłe z pana było ziółko - ciągnęła Covey, jak zawsze prostolinijna. Pułkownik nie zaprzeczył. - To prawda nie byłem takim aniołkiem jak mój brat. - Tak, tak, świetnie cię pamiętam. Wszyscy twierdzili, że źle skończysz, ale mój Alfred uważał, że masz swój rozum. Ucieszyliśmy się, kiedy ojciec Ruley zajął się tobą i wysłał do wojska. - Służba dobrze mi zrobiła - przyznał pułkownik. - To widać. Wyrosłeś na niczego sobie mężczyznę - pochwaliła starsza dama. Rosalyn nie mogła już dłużej znieść tej uprzejmej pogawędki, więc ucięła ją, mówiąc: - Covey, bardzo cię proszę, to nie czas na pogaduszki. 13

Mamy naprawdę poważny kłopot. George odpowie mi za to wszystko głową. Pomyśleć, że ani słowem nie wspomniał o sprzedaży, że nawet nie napisał... - Nie napisał? - powtórzyła Covey, szeroko otwierając oczy. - Ależ przyszedł do nas jakiś list. Zapłaciłam za niego franka. - Starsza pani zakryła usta ręką. - Nie mówiłam ci o tym? - Odebrałaś list od George'a? - spytała ze wzburzeniem Rosalyn. - Kiedy, Covey? I gdzie on jest? - Ton głosu Rosalyn był ostrzejszy niżby wypadało, ale ostatnio Covey zapominała o tak wielu rzeczach, że zaczynało się to stawać irytujące. A już doprawdy trudno było znieść fakt, że przyjaciółka nie wspomniała ani słowem o liście od George'a, który prawie nigdy się z nimi nie kontaktował, chyba, że czegoś chciał - co zresztą zawsze oznaczało kłopoty dla Rosalyn. - Schowałam list do kieszeni fartucha - wyjaśniła staruszka, dotykając ręką boku sukni. - Tego, który nosiłaś wczoraj? - dociekała Rosalyn. - Nie... tak... Sama już nie wiem. Może każę Bridget, żeby to sprawdziła? Starsza dama nadal coś mówiła, ale Rosalyn już jej nie słuchała. Ściskając w dłoni umowę sprzedaży biegła po scho- dach na pierwsze piętro do pokoju Covey, który znajdował się po lewej stronie korytarza jako trzeci z kolei i który, jak reszta pokoi w Maiden Hill, był ubogo wyposażony meblami z różnych kolekcji zbieranych przez lata w pozostałych majątkach należących do hrabiego Woodforda. Majątkach, z których Maiden Hill nie było ani największym, ani najbogatszym. i może dlatego Rosalyn zakładała, że kuzyn George nigdy się go nie pozbędzie. Cóż, była naiwna! Po wejściu do pokoju ruszyła prosto do starej szafy, w której jej przyjaciółka trzymała ubrania i dużą liczbę fartuchów uwielbianych przez nią ze względu na głębokie kieszenie, 14

w jakie były wyposażone. Covey twierdziła, że tylko tym kieszeniom zawdzięcza fakt, iż jest w stanie odnaleźć drobne przedmioty, takie jak okulary czy nici do wyszywania, które, gdyby nie fartuchy, kładłaby gdzie popadnie i nigdy ich potem nie odnajdowała. Przeglądając szafę, Rosalyn zastanawiała się, dlaczego nie było jej w domu, gdy listonosz dostarczył list od kuzyna, ale zaraz sobie przypomniała, że prawie pół dnia spędziła na spotkaniu Klubu Pań, na którym okoliczne damy zajmowały się ostatnio organizacją wiosennej potańcówki i kompletowaniem paczek dla biednych parafian. - Covey nosiła wczoraj chyba ten zielony... - mruczała pod nosem, szperając w kieszeniach fartuchów wiszących w szafie, w których jednak niczego nie znalazła. Ogarnięta paniką, odwróciła się od szafy i wtedy jej wzrok padł na książkę leżącą na stoliku nocnym tuż koło łóżka. Między jej stronami dostrzegła wystający biały róg. Przebiegła przez pokój, wyszarpnęła list spomiędzy kartek książki i niecierpliwym ruchem przełamała woskową pieczęć na kopercie. Z trudem odczytując bazgroły kuzyna, dopiero po chwili zdała sobie sprawę, że pierwsza część listu to w głównej mierze usprawiedliwienia, wszystkie związane z jakimiś długami karcianymi, i że o sprzedaży Maiden Hill, jedynym majątku, który nie był jeszcze obłożony zastawami, George wspomina na samym końcu wraz ze wzmianką, że Rosalyn ma się teraz przenieść do Kornwalii i zamieszkać z ciotką Agathą. Rosalyn stała przy łóżku jak skamieniała, mówiąc sobie w duchu, że to, co właśnie przeczytała nie może być prawdą, bo inaczej oznaczałoby to, że spotkała ją najgorsza rzecz w życiu - gorsza niż odejście matki i śmierć ojca. Oznaczałoby to, że została bez dachu nad głową, bez domu... i że nie jest w stanie nic na to poradzić. Zerknęła na datę widniejącą na liście. George napisał go 15

tydzień wcześniej, co znaczyło, że miał czas zjawić się Clit-heroe i osobiście wyjaśnić całą sytuację. Wypadało, żeby tak postąpił - przecież to po ojcu Rosalyn odziedziczył tytuł. Ona zaś wybiłaby kuzynowi z głowy jego niedorzeczne zamiary. Zmięła list w dłoni. George jest parszywym pijakiem i nie zasługuje na szlachecki tytuł, wyklinała w duchu, żałując, że nie może po prostu wrzucić do kominka listu i umowy sprzedaży, którą kuzyn zawarł z Mandlandem, Jak George śmiał przetrwaniać rodzinne dobra przy stoliku karcianym? A jeśli już, to dlaczego, tak jak inni, nie zbędzie czymś dłużników? Bo pewnie nie może już tego uczynić. Pewnie doprowadził do takiej sytuacji, że gdyby nie sprzedał Maiden Hill musiałby, uciekając przed dłużnikami, przenieść się na Kontynent - tak jak robią ci, którzy nie płacą długów, ale nie chcą z tego powodu wylądować w więzieniu. Rosalyn nie po raz pierwszy z żalem pomyślała, że szkoda, iż nie urodziła się mężczyzną, bo wtedy to ona odziedziczyłaby po ojcu tytuł i mogłaby sama decydować o swoim losie. Pomyślała też o odległych czasach, kiedy to nikt nie śmiałby wtrącić szlachcica do więzienia, bez względu na długi, jakie zaciągnął. O czasach, gdy handlarze i kupcy byli szczęśliwi, że mogą przedłużyć kredyt utytułowanemu arystokracie, i gdy liczyło się coś więcej niż tylko pieniądze! Tylko, że czasy te minęły bezpowrotnie, z czego Rosalyn doskonale zdawała sobie sprawę, bo choć sama korzystała z kredytów udzielanych jej przez sklepikarzy z Clitheroe, czyniła to jednak z wielką rozwagą, żeby nie okazało się nagle, iż jest niewypłacalna. Nie chciała bowiem, aby wyszło na jaw, jak bardzo pogorszył się jej status, jak nisko upadła - ona, córka Woodfordów! Choć odnosiła wrażenie, że i tak wszyscy już wiedzą o jej biedzie. Poczuła w oczach szczypanie łez, które jednak natychmiast 16

zdusiła. Córka hrabiego Woodforda nie będzie płakała - bez względu na to, co zgotuje jej los. Zamiast tego postanowiła uczynić to, co robiła zawsze w chwilach niepowodzeń: musi się zastanowić, co jest w stanie zdziałać w danej sytuacji. George nakazał jej przenieść się do ciotki Agathy, ale nie przysłał żadnych pieniędzy na przeprowadzkę, na którą Rosalyn nie było stać - jej oszczędności starczyłyby może na wykupienie miejsca w dyliżansie pocztowym. Uznała więc, że za przeprowadzkę zapłacić musi George. Postanowiła, że napisze do kuzyna. Niech on się głowi nad tym problemem. Ona nie ma zamiaru dokładać ani grosza, zwłaszcza do przenosin do strasznej ciotki Agathy, u której miała już kiedyś nieszczęście mieszkać. Poza tym nie chciała zostawić Covey, która po jej wyprowadzce musiałaby żyć na łasce parafii. Rosalyn popatrzyła z rozpaczą na umowę sprzedaży. Jakżeby pragnęła mieć tyle pieniędzy, by móc wykupić Maiden Hill na własność. I ta przypadkowa myśl poddała jej pewien pomysł - Rosalyn wiedziała już, co powinna uczynić. Colin nigdy w życiu nie czuł się tak niezręcznie. Przybył do Maiden Hill najszybciej jak mógł, gnany tu dumą z faktu, że stał się właścicielem prawdziwego szlacheckiego majątku. Majątku, który dobrze pamiętał z dzieciństwa i który już wtedy ogromnie mu się podobał. A teraz majątek ten należał do niego. I nie przeszkadzało mu wcale, że gdy dotrze na miejsce, w domu zastanie służbę, której, jak go poinformował Wood- ford, trzeba będzie wypłacić zaległe pensje. Nie miało to dla niego najmniejszego znaczenia. Colin bowiem pragnął Maiden Hill jak niczego na świecie. 17

Tyle tylko, że nie spodziewał się, iż natknie się tu także na Rosalyn, o której można by powiedzieć wszystko, lecz nie to, że jest służącą. Wyczuwał, że szykują się kłopoty - zwłaszcza, jeśli w Valley nadal żyją ludzie pamiętający go, tak jak pani Covington, z czasów przed okresem, gdy Colinem zajął się ojciec Ruley. - Lady Rosalyn bardzo się zdenerwowała - usłyszał szept starszej damy, która nadal stała u jego boku. - Zauważyłem - potwierdził, a w myśli dodał: więc Rosalyn ma szlacheckie pochodzenie, no, no. Sytuacja stawała się coraz bardziej pogmatwana. Colin popatrzył z niepokojem w stronę schodów. Chciał już odzyskać z powrotem umowę sprzedaży domu, którego kupno kosztowało go prawie całą jego ciężko wypracowaną fortunę. Chciał także przejść się po tym domu i zajrzeć w każdy jego kąt. Przecież należał do niego, był symbolem wszystkiego, na co tak ciężko pracował. - Jak się czuje pani mąż? - zagadnął panią Covington, żeby pozbyć się z głowy niepokojących myśli. Twarz kobiety posmutniała. - Alfred zmarł na miesiąc przed przybyciem mojej pani do Maiden Hill. Jej obecność była mi wielce pomocna w tym trudnym dla mnie okresie - wyjaśniła staruszka, i wracając do teraźniejszych wydarzeń, dodała: - Mam nadzieję, że nie zrobiła nic strasznego, zapominając powiedzieć jej o liście od George'a? - I tak zawierał złe wieści, nie ma więc chyba znaczenia, kiedy go przeczytała - zapewnił Colin. Kobieta nieco się odprężyła. - Tak, ma pan rację - zgodziła się i, jakby dopiero teraz przypominając sobie o dobrych manierach, zaproponowała: - Może wolałby pan zaczekać na Rosalyn w salonie? - Zaczekam tutaj - odparł krótko Colin, rozglądając się przy okazji dokoła i zastanawiając, co powie jego brat o kup- 18

nie Maiden Hill. A także o tym, że Colin wrócił już z Francji, o czym Matt nie wiedział, no bo też skąd, skoro Colin, nie znosząc pisać listów - w przeciwieństwie do brata, który, jak na prawdziwego klechę przystało, pisywał do niego wiernie przynajmniej raz w miesiącu - nie powiadomił nikogo o swoim powrocie. - Pański brat to bardzo porządny człowiek - odezwała się znów pani Covington. - To prawda - przytaknął Colin uprzejmie. - Jego rodzina też jest bardzo miła. - Na pewno. - A najbardziej już chyba Emma, bo to takie słodkie dziecko... No, ale urodziło się też nowe. - Następne? - Colin pokręcił głową z niedowierzaniem. - To ile już ich mają? - spytał, nieco zdziwiony, że sam tego nie wie ale do tej pory mało się interesował rodziną brata. - Pięcioro. Wszystkie bardzo ładne. Pięcioro. Colin przełknął komentarz, przypominając sobie, że Swojego czasu jego brat, Matt, był tak samo ambitny jak on. Jego celem było osiąganie coraz wyższych stanowisk w hierarchii kościelnej. Jednakże, kiedy poznał Valerie, zapominając o aspiracjach, osiedlił się na stałe w małej wiejskiej parafii i spłodził całe stadko dzieci. Szkoda. Miał szanse zostać biskupem. - A lady Rosalyn? - spytał Colin, zmieniając temat. - Kim ona jest dla Woodforda? - Och, są kuzynostwem, choć rzadko się kontaktują. I właśnie dlatego powinnam się była domyślić, że ten list to coś ważnego. Zresztą chciałam jej go przekazać, tylko że ostatnio często o czymś zapominam. Mój umysł, niestety, nie jest już tak sprawny jak kiedyś. W tej kwestii Colin nie miał zdania; co innego w sprawie lady Rosalyn. 19

Więc to kobieta z wyższych sfer. Prawdziwa perła, pomimo faktu, że zdawała się nie przejmować tym, jak się prezentuje. Jej suknia bardziej pasowałaby pokojówce niż damie, a włosy układała w staroświecki sposób, zbyt surowo jak na jej wiek. Mimo to biła od niej wyniosłość i Colin nie wątpił, że wszystkie matrony z Valley - jak to on i jego przyjaciele nazywali żony okolicznych szlachciców - pławiły się w blasku jej świetności. W tej chwili, jakby ją wyczarował myślami, lady Rosalyn, szeleszcząc suknią, pojawiła się na szczycie schodów. Zauważył że ma bardzo szczupłe kostki, co pozwalało mu się domyślać, iż reszta nóg jest równie powabna. A on był przecież koneserem długich i zgrabnych nóg, mimo że zazwyczaj zwracał na nie uwagę w przypadku młod- szych i atrakcyjnych kobiet. Czego, niestety, nie mógł powiedzieć o lady Rosalyn, bo choć nie była brzydka, miała w sobie coś zdecydowanie staropanieńskiego. Sprawiała wrażenie, jakby sama zdecydowała odciąć się od świata. Cóż, Colinowi nic do tego. Niemniej zauważył, że jak na taką surową i konwencjonalną damę, Rosalyn posiada zaskakująco pełne i zmysłowe usta. Ciekawe, czy dobrze by się je całowało? - przemknęła mu przez głowę niesforna myśl, którą jednak szybko porzucił, bdwiem gdy znów spojrzał na usta lady Rosalyn, przekonał się, że są mocno zaciśnięte z gniewu. Tymczasem ich właścicielka zeszła już na dół, a on spostrzegł, że w jej dłoni oprócz umowy kupna domu tkwi także zmięty list. List od Woodforda. Colin natychmiast poczuł, że z chęcią skląłby nieodpowiedzialnego arystokratę nie tylko za brak odpowiedzialności, ale również za przerzucenie problemu na jego barki. - Lady Rosalyn, zdaję sobie sprawę, że sytuacja jest trudna... - zaczął i przerwał, bo zauważył, że zagniewany wzrok 20

jego rozmówczyni nie jest skierowany na niego tylko na otwarte drzwi. - Pański koń znów znalazł się w moich kwiatach. Colin odwrócił się ku drzwiom, stwierdzając, że Oscar rzeczywiście ponownie stoi na rabatce i wyszukuje chrapami świeżych korzonków. - Oscar, wynoś się stamtąd! - krzyknął, wychodzą na ganek. Na nic się to jednak zdało, gdyż wielgachny kasztanek, choć poruszył jednym uchem, bezczelnie udawał, że niczego nie słyszy, i nadal rozkopywał nozdrzami ziemię. Colin odwrócił się do Rosalyn. - Zazwyczaj jest bardziej posłuszny... - Zamilkł. Nie była to odpowiednia pora na kłamstwa. - Nie, to nieprawda. Oscar ma maniery krowy. - I nawet ją przypomina - zauważyła lodowato lady Rosalyn. - Jest po prostu duży i brzydki - odparł Colin, hamując gnie\v, który zaczaj w nim narastać. - Ale we Francji na polu bitwy spisywał się doskonale i dlatego jestem mu w stanie wiele wybaczyć. Rosalyn po raz pierwszy uważniej przyjrzała się rozmówcy. Jego oczy miały kolor szarozielony. Wrogie oczy, choć bez cienia przebiegłości, obramowane niemal kobiecymi, długimi czarnymi rzęsami. - Nic mnie to nie obchodzi, nawet jeśli na pańskim koniu jeździł sam Wellington - rzekła szorstko. - Proszę zabrać go z mojej rabatki. Ten wyniosły ton zdenerwował Colina. Nikt nigdy tak się do niego do tej pory nie zwracał i nikt nie będzie. - Chodzi chyba raczej o moją rabatkę - mruknął i dodał: - Wiem, że jest pani nieszczęśliwa, lady Rosalyn, ale z całym szacunkiem, umowa sprzedaży wyraźnie mówi, że wszystko 21

to teraz należy do mnie. Tak więc, jeśli Oscar ma ochotę zajadać tamte kwiatki, nie będę mu w tym przeszkadzał. Mamy za sobą długą podróż i koń jest głodny. Oczekiwał wybuchu gniewu lub ataku płaczu, ale nie tego, co się wydarzyło. Nawet przez myśl mu nie przeszło, że w odpowiedzi na jego zaczepną uwagę lady Rosalyn zamknie mu drzwi przed nosem. A tak się właśnie stało i rozległ się zgrzyt klucza przekręcanego w zamku. Colin zaś został sam na ganku - skamie- niały ze zdumienia i niedowierzania. Lady Rosalyn zamknęła przed nim drzwi do jego własnego domu, zatrzymując umowę sprzedaży, do której teraz mogła coś dopisać, a jemu, jeśli to uczyni, zajmie wieki, nim zbierze świadków i dokona poprawek. - Tam, do diaska! - zaklął pod nosem i zaczął walić pięścią w drzwi. Te jednak pozostawały zamknięte.

Rozdział 2 - I co zrobiłeś, kiedy zatrzasnęła te drzwi? - zapytał wielebny Matthew Mandland. On i jego młodszy brat stali przy kominku w przytulnym domu Matthew, służącym za probostwo miejscowego kościoła. W domu, w którym pomimo wytartych dywanów i zużytych mebli, czuło się, że to prawdziwy dom. Prawdziwy i rodzinny, ale zupełnie pozbawiony prywatności, na której w tej chwili bardzo zależało Colinowi i której brak wyraźnie nie przeszkadzał Valerie, żonie Matta. Siedżiała ona wraz z mężem i szwagrem w salonie i udawała, że nie widzi wymownych spojrzeń Colina, świadczących o tym, że chciałby porozmawiać z bratem sam na sam. Oprócz Valerie, kołyszącej w ramionach najmłodsze dziecko - małą dziewczynkę o imieniu Sarah - w pokoju znaj- dował się jeszcze pięcioletni Joseph, uganiający się wokół mebli za swoją czteroletnią siostrą Emmą, ulubienicą pani Covington. Tak, w małym probostwie panował spory rozgardiasz. A Colin, zmęczony nocną podróżą i wyczerpany euforią po zakupie Maiden Hill, czuł, że nie zdoła długo wytrzymać w tym chaosie. - Co takiego zrobiłem? - powtórzył, próbując zebrać myśli. - No cóż, ponieważ lady Rosalyn zabrała mi klucz, roz- kazałem jej otworzyć drzwi. Ale ona mnie zignorowała. Wali- 23

lem w drzwi, jednak nie otwierała. Na koniec zacząłem się wydzierać i, szczerze mówiąc, zrobiłem z siebie idiotę. Niestety ona w tym czasie pozamykała wszystkie pozostałe drzwi prowadzące do domu. Valerie pokręciła głową. - Sam wiesz, Colinie, że nerwy to nie najlepszy doradca. Colin w odpowiedzi tylko przygryzł język, choć dławiło go pragnienie uduszenia żony brata. Nie mógł się nadziwić, że mimo iż przebywał poza rodzinną miejscowością więcej niż dekadę, mimo że w wojsku zdobył najwyższe szranki służąc pod samym Wellingtonem, kiedy wraca na łono rodziny, jej członkowie zwracają się do niego tak, jakby nigdy nigdzie nie wyjeżdżał. Zakładają, że nadal jest tym samym dzikim siedemnastolatkiem jakiego pamiętają. Za to oni się zmienili. Colin widział to bardzo wyraźnie. Dlaczego więc rodzina nie może być równie spostrzegawcza? Sięgnął po pogrzebacz i opierając się ochocie roztrzaskania nim czegoś, poruszył polanami w kominku. Potem niskim głosem, który miał dotrzeć tylko do brata, rzekł: - Spędziłem na podróży całą noc, następnie trzy godziny marzłem na ganku własnego domu, a koniec jest taki, że straciłem umowę kupna Maiden Hill. Mógłbym wprawdzie wynająć prawnika, ale musi przecież istnieć łatwiejszy sposób odzyskania tego cholernego dokumentu. - Nikt nie zmusi lady Rosalyn do zrobienia czegoś, na co ona nie ma ochoty - usłyszał zza pleców uwagę Valerie. -1 bardzo proszę wyrażaj się kulturalnie. - Kobieta spojrzała wymownie na obecne w salonie dzieci. Matt przyznał żonie rację. - To prawda, lady Rosalyn ma tu pozycję niemal królowej. To ona rządzi w Valley i to inni robią to, czego ona sobie zażyczy. 24

- A co to, do diabła, znaczy? - denerwował się Colin. - Colin, dzieci - upomniała go znów Valerie. - Joseph, Emma, idźcie się bawić na dworze. Czekając aż potomstwo brata opuści salon, Colin przeprosił szwagierkę za swój wybuch. - Wybacz. Zapomniałem się. Po czym zbliżył się do brata. - Wyjaśnij mi, co miałeś na myśli - powtórzył. Matt wziął z gzymsu nad kominkiem torebkę z tytoniem i zaczął nim nabijać fajkę. Colin zaś, płonąc wściekłością ze zniecierpliwienia, zapytywał się w myślach, kiedy to jego brat tak zgrzybiał. Doszedł do wniosku, że pewnie dzieje się tak z każdym, kto dłużej pozostaje w małżeństwie. - Nazywamy tu lady Rosalyn Aksamitnym Młotkiem - odezwał się wreszcie Matt. - Niewiele osób ma odwagę z nią polemizować. To ona trzyma w ryzach naszą małą społeczność. Zanim się tu pojawiła, było tu raczej nudnawo. - Nie zrozum nas źle - wtrąciła się Valerie. - Lady Rosalyn robi wiele dobrego, ale robi to po swojemu. Szybko się wszyscy przekonaliśmy, że lepiej nie przeciwstawiać się jej. Oczywiście lady Lovejoyce i jej przyjaciółki z chęcią by ją zdetronizowały, ale jest jeszcze lady Loftus, a ta uwielbia lady Rosalyn. Tak więc, póki co, to ona decyduje, kto co robi, gdzie i kiedy. - Nawet w twoim przypadku, Val? - Colin nie mógł sobie oszczędzić uszczypliwości. - Och, ja nie mam czasu na udzielanie się w którejkolwiek koterii - odparła szwagierka szczerze. - Za dużo mam zajęć w probostwie i przy dzieciach, żeby myśleć o kwiatach na rabatce i potańcówkach. - Lady Rosalyn sprowadziła się tu z Londynu - kontynuował Matt - w którym spędziła jeden albo dwa sezony, ale niestety nie wyszła za mąż. Nie wiem, z jakiego powodu, choć my, mężczyźni z Valley, bardzo tego żałujemy. Byliśmy 25

o wiele szczęśliwsi zanim ta dama wprowadziła do naszej społeczności te wielkopańskie miastowe zwyczaje. Niemniej nasze panie są zadowolone, a to najczęściej jest najważniejsze. - No cóż, ja nie zamierzam tańczyć jak ona mi zagra - odparł Colin. - Też jestem przyzwyczajony robić wszystko po swojemu. - No właśnie - przytaknął starszy brat, rozpalając fajkę. - Dlatego się pokłóciliście. - Pokłóciliśmy się, bo ta kobieta postanowiła zatrzymać mój dom - oświadczył Colin, zły, że ani brat, ani jego żona nie wydają się przejęci występkiem lady Rosalyn. - No tak - zgodziła się Val, podnosząc się z fotela z Sarah śpiącą w jej ramionach. - Niemniej powinieneś okazać jej nieco współczucia. Lady Rosalyn nie miała łatwego życia. - Było aż tak trudne, że musi zatrzymywać rzeczy, które do niej nie należą? - zapytał. - Na tyle, że winniśmy wykazać się trochę większym chrześcijańskim zrozumieniem - odparła Val. - Mam rację, Matthew? Matt w odpowiedzi uniósł tylko lekko jedną brew - mało zobowiązujący znak przytaknięcia, jeśli w ogóle oznaczało to zgodę na słowa żony. - Cóż to za ciężkie życie urodzić się w utytułowanej rodzinie? - Nie przestawał denerwować się Colin. - Owa dama mogłaby mówić o trudnym życiu, gdyby urodziła się synem szewca, tak jak ja i Matt. Dopiero wtedy by się przekonała, co znaczy walczyć o najmniejszą rzecz. - Ba, ale wy przynajmniej zaznaliście w dzieciństwie miłości - tłumaczyła spokojnie Val, jakby to wszystko wyjaśniało. Położyła śpiącą córeczkę do kołyski. Miłości? 26

Colin uniósł oczy do nieba. Co jest z tymi kobietami? Wierzą we wszystko, co poeci sobie ubzdurają. Val dostrzegła jego minę i, wyprostowawszy się, mocno tupnęła nogą. - To prawda, Colinie. Miłość to ważna sprawa. Nawet Jezus o tym nauczał. Jestem przekonana, że jej brak jest powodem wielu światowych problemów, łącznie z problemami samego Napoleona. Colin otworzył usta, żeby zaprotestować, bowiem poznał Napoleona i dobrze wiedział, że jego problemem nie był brak miłości. Zanim jednak zdążył się odezwać, szwagierka uciszyła go machnięciem dłoni. - Lady Rosalyn większość życia spędziła jako sierota, przekazywana od jednej rodziny do drugiej. Jej matka, wywo- łując wielki skandal, uciekła od męża z instruktorem konnej jazdy, a ojciec lady Rosalyn z powodu złamanego serca zapił się na śmierć... - Wiecie to od niej samej? - zapytał z powątpiewaniem Colin/Dumna kobieta, którą poznał tego dnia, nie wywarła na nim wrażenia osoby skłonnej do intymnych zwierzeń. - Wszyscy znają tę historię - zapewniła Val. - Żona diakona, pani Phillips, zna kogoś z Londynu, kto znał rodziców lady Rosalyn. Tak więc to bardzo wiarygodna informacja. - Jak większość plotek - mruknął kpiąco pod nosem Colin. Val przemilczała tę uwagę. - Maiden Hill jest dla lady Rosalyn pierwszym prawdziwym domem. Sama mi to kiedyś powiedziała. Nie możesz się spodziewać, że bez oporów odda ci majątek. Colina niespodziewanie ogarnęła fala współczucia. Rozumiał, co znaczy własny dom, i żałował, że w całej tej historii odgrywa tak niewdzięczną rolę. Niemniej postanowił być twardy. Dom należy do niego. 27

- Za los lady Rosalyn odpowiada jej kuzyn, lord Woodford. On jest głową rodziny i on ma obowiązek zatroszczyć się o podopieczną. - Co jak do tej pory nie najlepiej mu wychodziło - odburknęła Val. - Skąd u kobiet ta pokrętna logika? - mruknął ze zniecierpliwieniem Colin. - Co więc twoim zdaniem powinienem uczynić? Oddać dom? Stracić wszystkie pieniądze wraz z marzeniami? - Odwrócił się do brata. - Pamiętasz plany ojca Ruleya wobec nas? - Ojciec Ruley, stary kleryk, był dalekim krewnym braci, jak też ich wielkim dobroczyńcą. Żywiąc wobec nich wielkie nadzieje, sfinansował naukę obu. Podobne nadzieje żywił zresztą niegdyś wobec ojca braci, lecz wielce się zawiódł. - Spójrz na nas. Ty jesteś wiejskim pastorem, a ja... - Colin musiał przerwać, tak był wzburzony. - A ty pułkownikiem - dokończył za niego brat. - To wcale nie tak mało. - Tak sądzisz? - burknął Colin, nie potrafiąc ukryć drwiny w głosie. - Nie dostałem tytułu szlacheckiego, bracie, a należał mi się za moją służbę. Mimo to go nie dostałem. - Tytuł szlachecki? - powtórzyła jak echo Val. - Wysoko mierzyłeś. - A dlaczego by nie? - obruszył się Colin. - Po takiej służbie jak moja, po wielkim ryzyku, po tylu osiągnięciach każdy otrzymałby taką nagrodę. - To dlaczego ty nie otrzymałeś? - dziwiła się kobieta. - Bo mówiłem, co myślałem - wyznał. - Stawałem w obronie moich ludzi, a kiedy widziałem, że dzieje się źle, starałem się to naprawić. Gdy moi ludzie szli do walki, nie kryłem się za linią frontu, tylko maszerowałem do boju wraz z nimi. Wellington mi ufał i wykorzystywał do wielu zadań, choć niestety nawet on na koniec powiedział, że jestem swoim najgorszym wrogiem. 28

Matt patrzył na brata ze zrozumieniem. - Obaj mamy spore poczucie dumy jak na synów szewca. - I to mi się w was podoba - oświadczyła stanowczo Val. -Jesteście uczciwymi ludźmi. Cenię cię, Colinie, za szczerość i odwagę, choć swojego czasu wszyscy się obawiali, że skończysz ze stryczkiem na szyi. - Skąd wiesz, skoro mnie wtedy nie znałaś - odburknął Colin, lekko zdziwiony. - Bo wiele mi o tobie opowiadano - wyznała beztrosko pytana, a Colin poczuł się zdradzony. Domyślał się bowiem, że szwagierka znała jego historię z ust męża, którego była powierniczką od dnia, gdy się poznali. Wcześniej Matt zwierzał się Colinowi. Był też zazdrosny o rodziców, bo ci także, jego zdaniem, poświęcali więcej uwagi narzeczonej starszego brata niż jemu, młodszemu synowi, choć po prawdzie swego czasu przysparzał rodzicom wielu strapień, zwłaszcza, gdy na jakiś czas zupełnie stracił poczucie rzeczywistości, po tym jak Belinda Lovejoyce odrzuciła jego zaloty i wyszła za mąż za innego. - Byłem po prostu porywczy - stwierdził rzeczowo - co nie od razu czyniło ze mnie przestępcę. Mina Val mówiła, że kobieta ma na ten temat własne zdanie, którego jednak przez rozsądek woli nie wypowiadać na głos. Podeszła do szwagra i poprawiła węzeł przy jego fularze. - Najważniejsze, że wróciłeś do Valley. Potrzebujemy cię tu, prawda Matthew? Dzieci poznają wuja, a my znajdziemy ci piękną żonę. Colin popatrzył na brata. Czuł się niezręcznie w obliczu protekcjonalnego zachowania szwagierki. - Dlaczego kobiety uważają, że małżeństwo to sposób na wszystko? - spytał z przekąsem. 29